Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść o Irmie Grese, jednej z najbardziej okrutnych i krwawych kobiet w historii świata. Irme, nadzorczyni bloków żeńskich w kilku obozach koncentracyjnych, odpowiada za śmierć kobiet. Więźniowie nazywali ją aniołem śmierci, piękną bestią czy jędzą z Belsen. Była perwersyjną sadystką. Po wojnie została osądzona i skazana na karę śmierci w wieku zaledwie 22 lat. Jej historię opowiada kobieta, która, mając 12 lat, została seksualną niewolnicą Grese:[…] Po zakończeniu wystąpienia […] podeszła do niego elegancka staruszka. Kiedyś musiała być wyjątkową pięknością i do tej pory zachowała część dawnej urody . Słuchała wykładu ze szczególną uwagą, a teraz zbliżyła się, aby wręczyć wizytówkę, na tyle której widniały napisane na czerwono i podwójnie podkreślone słowa "Piękna bestia". - Byłam jej niewolnicą, a oto dowód – powiedziała, odchylając nieco sukienkę, aby pokazać mały tatuaż na ramieniu. – Jeśli chce pan znać szczegóły, proszę do mnie zadzwonić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 253
1.
Zbyt często i zbyt wielu czytelników prosiło go, by opublikował książkę o ich życiu, ale aż do pewnej upalnej nocy Mauro Balaguer nigdy nie przejawiał najmniejszego zainteresowania tymi historiami. Tamtego dnia poproszono go o wygłoszenie odczytu na temat przyszłości książek elektronicznych oraz zalet i wad wchodzenia nowych technologii cyfrowych do sektora wydawniczego, mocno dotkniętego kryzysem.
Po zakończeniu wystąpienia, kiedy usiłował skrócić nudny rytuał ściskania anonimowych rąk i wysłuchiwania tego, co miało wyglądać na entuzjastyczne gratulacje, podeszła do niego elegancko ubrana staruszka. Kiedyś musiała być wyjątkową pięknością i ślady tej dawnej urody nadal można było podziwiać. Słuchała wykładu ze szczególną uwagą, a teraz zbliżyła się, aby wręczyć mu wizytówkę, na odwrocie której widniały napisane na czerwono i podwójnie podkreślone dwa słowa: Piękna Bestia.
– Byłam jej niewolnicą, a oto dowód – powiedziała i odsunęła nieco rękaw sukienki, aby pokazać mu mały tatuaż na swoim ramieniu. – Jeśli zechce pan poznać szczegóły, proszę do mnie zadzwonić.
I zniknęła równie nagle, jak się pojawiła, wmieszawszy się w tłum gości, nie dając mu szansy na jakąkolwiek reakcję.
Po konferencji organizatorzy zaprosili go na kolację do restauracji Caballo Rojo, co, jak sądził, mogło być wspaniałym zwieńczeniem każdego wydarzenia, gdyby nie to, że nawet tam nie mógł przestać myśleć o tym krótkim, zaskakującym zdaniu: „Byłam jej niewolnicą, a oto dowód”.
Najbardziej niepokojące było nie samo oświadczenie, ale sposób, w jaki zostało wypowiedziane: jak stwierdzenie zawierające niezaprzeczalną prawdę. Brzmiało absurdalnie, jak by na to nie patrzeć, ale nie pozostawiało wątpliwości, że jest prawdziwe.
Lepiej niż ktokolwiek inny, Mauro Balaguer wiedział, że niektórym ludziom z wiekiem mąci się w głowie i tracą kontakt z rzeczywistością do tego stopnia, że zaczynają wierzyć w swoje fantazje. Jednak znalazł-szy się w swoim pokoju hotelowym, doszedł do prostego wniosku: żaden człowiek nie mógłby wymyślić czegoś podobnego, nie mając choćby najwątlejszych podstaw, na których mógł się oprzeć.
Jego pociąg odjeżdżał w południe, ale jeszcze zanim zszedł na śniadanie, wybrał numer telefonu z wizytówki, a kiedy po drugiej stronie ktoś odebrał połączenie, zapytał:
– Pani Violeta Flores?
– Tak, to ja.
– Mówi Mauro Balaguer – postarał się, aby w jego głosie nie zabrzmiało nadmierne zainteresowanie. – Czy to prawda, co powiedziała mi pani wczoraj o Pięknej Bestii?
– Niestety, tak… – odpowiedziała spokojnie.
– Nigdy nie słyszałem, aby ona miała jakąś „niewolnicę”.
– Cóż, jak widać – miała.
Po prawie czterdziestu latach w zawodzie, pracując dla wielu najlepszych wydawnictw w kraju, Balaguer miał opinię człowieka pragmatycznego; należał do grupy tych sceptyków, co to nigdy nie mają nadziei, że odkryją genialnego autora albo znajdą stary, anonimowy manuskrypt, włączony zaraz potem do kanonu literatury. Jednak ci, którzy z nim pracowali, doceniali jego niezwykłą umiejętność zachowania zdrowej równowagi: trafiał w dziesiątkę z jednym na każde trzy tytuły, które decydował się wydać.
Tamtego poranka uznał, że jeśli w tym, o czym mówiła, było choćby ziarno prawdy, warto było poświęcić temu trochę czasu; w końcu za to właśnie mu płacono. Poprosił recepcjonistę, aby przechował mu walizkę i zmienił rezerwację biletu na ostatni nocny pociąg.
Pół godziny później był już w pięknym patio, gdzie wrażenie robiły nie tylko fascynujące kolory donic z krzewami geranium i klomby obsadzone różami i jaśminem, ale przede wszystkim intensywny aromat, w którym mieszało się nieskończenie wiele zapachów. Nie potrafił ich rozróżnić, choć zawsze dumny był ze swojego węchu; zawsze uważał go za swego rodzaju rekompensatę za to, że kompletnie nie miał słuchu.
Staruszka czekała już na niego, wygodnie usadowiona w białym, wiklinowym fotelu z wysokim oparciem, na którym siedziała papuga ara, nieprzestająca gadać nawet na chwilę. Kiedy tylko usiadł, gospodyni rozejrzała się dookoła z wymowną miną.
– Jak się panu tu podoba? – zapytała z nieskrywaną dumą.
– Doprawdy, urocze miejsce.
– To patio wygrało najwięcej konkursów w całej historii Kordoby.
– W pełni zasłużenie, bez wątpienia – zapewnił ją szczerze. Nadal się rozglądał, obserwując wszystko z nieudawanym podziwem. – Słyszałem o nim wcześniej, ale nie miałem pojęcia, do kogo należy.
– Na razie do mnie. W tym domu urodziło się dwanaście pokoleń rodziny Floresów, a ja jestem ostatnia z rodu. Na cześć tego patio dziewczętom z naszej rodziny zawsze nadawano imiona kwiatów – wyjaśniła właścicielka lekko rozbawionym tonem. – Z tego, co pamiętam, były to: trzy Violety, cztery Azucenas, dwanaście Amapolas i co najmniej po jednej: Lirio, Magnolii, Rosy, Jazmíny; ach, i jedna Margarita. Imiona chłopców matki wybierały dowolnie.
– Tradycje rodzinne zawsze są godne szacunku – pokiwał głową jej rozmówca, byle rzec cokolwiek, bo i tak każde stwierdzenie w tych okolicznościach brzmiałoby dość banalnie.
– Była to, rzecz jasna, kompletna bzdura, z powodu której my wszystkie, kobiety z tej rodziny, znane byłyśmy jako „Pączki”… – odparowała, a widząc jego zmieszanie, dodała: – Może pan to uznać za żart, ale w mieście, które słynie z pięknych kobiet, „Pączki” były uznawane za najpiękniejsze. Wszyscy wiedzą, że moja ciocia Azucena pozowała nago samemu Julio Romero de Torresowi, w sekrecie oczywiście, ale tak jak ją Pan Bóg stworzył. Ma pan ochotę na kawę?
Podała ją pokojówka w uniformie, a właścicielka domu po chwili poprosiła ją gestem, aby odeszła, zabierając ze sobą papugę, która nie przestawała gadać, i starego ogrodnika, przycinającego klomby.
Upewniwszy się, że domownicy są już daleko, powoli, z wystudiowaną elegancją napiła się kawy, zanim wreszcie, nie odstawiając filiżanki, zagaiła:
– Domyślam się, że zaskoczyło pana, iż znałam Piękną Bestię.
– Bardzo! – przyznał bez namysłu wydawca. – Nawet nie zakładałem, że żyją jeszcze ludzie pamiętający tamtą epokę.
– Skończę niedługo dziewięćdziesiąt lat, a ona była trzy lata starsza – wyjaśniła Violeta Flores; lekko sarkastyczny uśmieszek ani na chwilę nie znikał z jej twarzy. – Zapewniam pana, że choć trudno w to uwierzyć, żyją na świecie jeszcze starsi ludzie.
Mauro Balaguer wysilił pamięć, próbując przypomnieć sobie, kiedy opublikował tę kontrowersyjną książkę, w której wspomniano o niektórych ze zbrodni przypisywanych Pięknej Bestii, ale jako że ostatnio coraz częściej zdarzało mu się zapominać lub mylić daty i imiona, zamachał tylko rękami w geście rezygnacji i oświadczył:
– Myślę, że zaoszczędzimy sobie czasu, jeśli po prostu opowie mi pani to, co chciała.
– Przypuszczam, że nie muszę pana ostrzegać, że skoro chodzi o tę akurat osobę, będzie to dosyć nieprzyjemne – nie owijała w bawełnę jego gospodyni. – A dla mnie osobiście będzie to bardzo bolesne, dlatego jeśli nie jest pan jeszcze pewien, czy ta historia może pana zainteresować, wolałabym zakończyć naszą rozmowę już teraz.
Wydawca był człowiekiem pełnym rezerwy, posępnym, oschłym i zgorzkniałym, po części z powodu nieudanego życia rodzinnego, po części ze względu na trudną sytuację ekonomiczną, która sprawiła, że w ciągu kilku ostatnich lat rynek wydawniczy zmienił się diametralnie. Właściwie stracił już nadzieję, że uda mu się opublikować książkę, która okazałaby się sukcesem dorównującym jego dawnym osiągnięciom, dlatego teraz dał sobie kilka chwil, by zastanowić się nad tą nieoczekiwaną propozycją. Miał niepokojące wrażenie, że wkracza na grząski teren. Pamiętał, że choć Piękna Bestia zawsze wydawała mu się interesująca, jej osoba odrzucała go też do tego stopnia, że już wtedy zastanawiał się, czy rzeczywiście powinien wydać książkę, która dość szczegółowo opisywała niektóre z jej okrucieństw. Potem niektórzy czytelnicy przyznali, że doświadczyli takiej samej mieszanki fascynacji i odrazy, niezdolni do zdecydowania, które z tych dwóch uczuć przeważa.
– Dobrze…! – odrzekł w końcu, uznawszy, że zawsze zdąży przecież uciec. – Skoro już tu przyszedłem, to przecież muszę wysłuchać choćby małej części pani historii.
Najwyraźniej takie uzasadnienie decyzji o pozostaniu w patio nie spodobało się gospodyni, bo nie odzywała się przez moment. Wahała się, co zrobić; wydawało się, że wstanie, kończąc tym samym wywiad, ale wreszcie odstawiła na stół filiżankę z kawą, którą przez cały czas trzymała w dłoniach.
– Zgoda! – powiedziała. – Ale będę wdzięczna, jeśli uznawszy, że nie interesuje pana ten temat, powie mi pan o tym od razu. Dla mnie najważniejsze jest przedstawienie ogromu tamtego barbarzyństwa, bo ostatnio namnożyło się takich, którzy robią wszystko, aby tamte dewiacje odżyły i powróciły.
Powściągliwy i wyglądający na opanowanego Mauro Balaguer zwykle czuł się pewnie, ale ostatnimi czasy ta pewność siebie była jedynie fasadą, a obawa przed skutkami luk w pamięci sprawiała, że wolał zachować ostrożność. Wyjął z kieszeni marynarki maleńki dyktafon, któremu ufał bardziej niż notatnikowi, i położył go na stole.
– Obiecuję, że to zrobię, ale musi mi pani pozwolić nagrywać to, co usłyszę. Jeśli zaś zdecyduję, że mnie to nie interesuje, usuniemy nagranie i po sprawie.
Tym razem starsza pani wydawała się usatysfakcjonowana, chociaż przyglądała się maleńkiemu, wyrafinowanemu aparacikowi nieufnie, jakby w obawie, że może ją ugryźć.
– Ile czasu to może nagrywać? – zapytała podejrzliwie.
– Kilka godzin, ale wcześniej daje znak, że kończy mu się bateria.
– Czego to nie wymyślą…! Dzięki takim miniaturowym cackom każdy rogacz może przyłapać żonę w łóżku z innym, żeby potem opowiedzieć o tym w programie telewizyjnym i zgarnąć łatwe pieniądze. Gdzież podziała się prywatność?
– Prywatność to był luksus, na który już nie możemy sobie pozwolić… – zauważył jej rozmówca, a w jego głosie można było wyczuć pewne zniecierpliwienie, bo nie o tym chciał rozmawiać. – Technologia pozwala dotrzeć do galaktyk, które znajdują się miliony lat świetlnych stąd, ale pozwala też szpiegować kobiety w łazienkach galerii handlowych. W takich czasach przyszło nam żyć i nie mamy wyjścia: musimy to zaakceptować.
– Pewnie ma pan rację, chociaż w moim wieku trudno jest takie rzeczy przyswoić… – stwierdziła andaluzyjska matrona zrezygnowanym tonem, ale po chwili zaczerpnęła powietrza, jak ktoś, kto zamierza rzucić się na głęboką wodę. – To zaczynajmy! Jak panu powiedziałam, urodziłam się w tym domu, w tamtym pokoju na piętrze. Tuż przed moimi jedenastymi urodzinami mój ojciec, który, jak sam mawiał, piastował „ważne stanowisko polityczne” podczas dyktatury generała Primo de Rivery, zaczął podejrzewać, że zbliża się wojna domowa. Zdecydował się przenieść nas do Niemiec, jako że on sam, kontynuując inną, starą tradycję rodzinną, studiował w Berlinie i zawsze otwarcie prezentował swój podziw dla Adolfa Hitlera.
– To byłby dobry początek autobiografii; niewiele osób przyznaje, że ktoś z ich najbliższej rodziny był nazistą – zauważył Mauro. On sam w młodości wspierał skrajną lewicę, choć z upływem lat wszystko, co było związane z polityką, wzbudzało w nim coraz głębszą niechęć. – Myślę, że samo przyznanie się do tego wzbudza zaufanie.
– Ta książka nie ma być autobiografią; nigdy też nie powiedziałam, że mój ojciec był „nazistą” – pospieszyła z wyjaśnieniem gospodyni, wyraźnie wzburzona i zirytowana. – Był tylko „faszystą”, co dla niektórych brzmi jednakowo, mimo że to dwie zupełnie różne postawy. Mój ojciec nigdy nie nienawidził Żydów, choćby dlatego że nasz dom stoi w samym sercu Judería, dzielnicy żydowskiej. Jest też całkiem prawdopodobne, że także w jego żyłach płynęło nieco krwi konwertytów. Prawda jest taka, że uciekł stąd ze strachu przed represjami za to, co robił w czasie dyktatury. W efekcie z dnia na dzień zostałam wyrwana z tego cudownego miejsca i przeniesiona do ciemnego mieszkania w mieście, w którym jeśli nie padał deszcz, to tylko dlatego że akurat padał śnieg, a w dodatku nie rozumiałam ani słowa z języka, który rozbrzmiewał dookoła. Jednym z pierwszych słów, jakie tam usłyszałam, było Zigeuner, co oznacza „Romka”, a raczej „Cyganka”. A w tamtych czasach w Niemczech Romowie i Cyganie znajdowali się na najniższym szczeblu społeczeństwa, tylko trochę wyżej od Żydów…
Zamilkła na kilka minut, ze wzrokiem utkwionym w małej, ceramicznej fontannie, znajdującej się na środku patio. Widać było, że wspomina dawne czasy. Wreszcie ocknęła się i przemówiła z trudem, jakby sporo ją to kosztowało:
– Mój ojciec koniecznie chciał widzieć, jak rosnę i staję się jedną z „Pączków”; taki był dumny z naszej urody. Nie da się ukryć, że było to egoistyczne z jego strony, ale on nigdy nie rozumiał krzywdy, jaką mi wyrządza, zmuszając mnie do życia w miejscu, w którym nawet kolor mojej skóry nie był akceptowany. W jego oczach byłam pięknym i uroczym stworzeniem, ale w Berlinie w latach trzydziestych tylko on mnie tak postrzegał.
Mauro Balaguer był wystarczająco inteligentny, żeby zrozumieć, że najlepsze, co mógł w tej sytuacji zrobić, to milczeć i ograniczyć wtrącanie swoich uwag do minimum. Jego rozmówczyni wydawała się wdzięczna za taką postawę, bo po nalaniu sobie kolejnej filiżanki kawy (której bez wątpienia wypijała dużo za dużo) powiedziała:
– Chodzenie do szkoły było prawdziwą męką, bo prawie codziennie natykałam się na dzieci, które posuwały się do okrutnych żartów wobec mnie, przekonane, że same należą do tej wyższej rasy. Z tego względu moi rodzice zdecydowali się zatrudnić dla mnie prywatną nauczycielkę. Pamiętam, że była pulchna i nieskończenie cierpliwa, bo jej starania, by nauczyć mnie niemieckiego, przypominały dążenie do nauczenia wielbłąda gry na kastanietach – Violeta Flores uśmiechnęła się leciutko i dodała: – To im poświęcałam całe dnie i, zamknąwszy się w pokoju, powtarzałam w nieskończoność aż do bólu palców kolejne takty.
– A pani matka? Co ona o tym wszystkim sądziła? – chciał wiedzieć wydawca, świadom, że to ważna informacja w tej opowieści, która, wbrew intencji samej autorki, coraz wyraźniej zaczynała nabierać cech autobiografii.
– Moja matka nigdy nie wyrażała swoich opinii. O niczym.
– A to dlaczego?
– Podawała do stołu w rodzinnej restauracji, kiedy to pewien bogaty, stały klient, dojrzały już mężczyzna, poprosił ją o rękę. Przyjęła go natychmiast, wyobrażając sobie, że wpływowy polityk, właściciel pół tuzina folwarków i jednego z najpiękniejszych domów w Kordobie, da jej to wszystko, o czym dziewczyna z jej klasy społecznej mogła tylko pomarzyć. Na jej usprawiedliwienie muszę dodać, że nie miała też specjalnie okazji do wyrażania własnych sądów, bo mój ojciec nigdy nie pozwoliłby na najmniejszy sprzeciw, a już na pewno nie ze strony kogoś, kogo zwykł był nazywać garkotłukiem. Do południa matka zajmowała się domem, a po obiedzie chodziła do czegoś w rodzaju klubu, w którym spotykały się Hiszpanki i Włoszki. Grała tam w karty aż do kolacji. Jej obowiązki ograniczały się do tego, żeby być zawsze ładną, nienaganną i dostępną oraz mówić „Amen” na wszystko.
Doña Flores wzięła ze stołu wachlarz i zaczęła nim poruszać z wdziękiem, tak jak potrafią to robić tylko Andaluzyjki, a widząc, że jej gość ogranicza się do słuchania, powiedziała, ważąc każde słowo:
– Wskutek tego spędzałam długie godziny, „ćwicząc” rytmy, czytając wszystko, co mi wpadło w ręce, i próbując nauczyć się tego diabelnego języka… – zamknęła wachlarz z trzaskiem, jakby tym prostym gestem chciała podkreślić swoje słowa, i dodała: – Stopniowo moje marzenia ograniczyły się do tego, żeby zjaśniał mi kolor skóry i włosów, co oczywiście było niemożliwe. Do tego jeszcze ojciec wymagał, żebym swoje długie włosy nosiła rozpuszczone, przez co czułam się, jakbym była muchą w szklance mleka.
Słuchał jej teraz uważniej i był o krok od wyrzucenia z siebie, że jej ojciec wydawał mu się kretynem. Powstrzymał się jednak od tego komentarza, był bowiem pewien, że ona była tego samego zdania i dawała mu to do zrozumienia na swój własny, tyle że mniej obraźliwy sposób.
– Zakładam, że zostanie pan na obiad, bo Fuentesanta cieszy się opinią jednej z najlepszych kucharek w mieście… – oznajmiła znienacka staruszka, a że on, zaskoczony, nie odezwał się, potraktowała jego milczenie jako zgodę. – Na co ma pan ochotę? – zapytała uprzejmie.
– Wszystko jedno, byle bez czosnku.
– Nie ułatwia pan sprawy, ale zobaczymy, co się da zrobić – potrząsnęła dzwoneczkiem, leżącym na stole.
Po chwili na patio pojawiła się dziewczyna, którą gospodyni poprosiła:
– Rocío, moja droga, powiedz Fuentesancie, żeby zaczęła przygotowywać obiad, ale bez czosnku.
– Bez czosnku…? – powtórzyła dziewczyna tonem osoby, która właśnie usłyszała jakąś niesłychaną herezję. – Ależ proszę pani, jak ona ma zrobić gazpachobez czosnku?
– Nie mam bladego pojęcia, ale nie chcę, żeby cokolwiek choćby pachniało czosnkiem. To tylko jeden dzień! I zabierz, proszę, te filiżanki, a przynieś nam wina.
Powachlowała się znowu i dopilnowała, żeby znowu zostali sami, zanim zdecydowała się podjąć swoją opowieść:
– Tak jak mój ojciec podejrzewał – chociaż myślę, że on w zasadzie miał pewność, że to się stanie – nastąpił zamach stanu, a Kordoba dostała się w ręce faszystów. I tak, po prawie roku, ojciec zdecydował się wrócić, bo przypuszczał, że Hitler i Mussolini pomogą Franco wygrać wojnę, a nie chciał, żeby przyjaciele uznali go za dezertera. – Zrobiła krótką przerwę i znieruchomiała z przechyloną głową, jakby zastanawiając się nad tym, co powiedziała, po czym uściśliła: – Tak naprawdę to obawiał się, że jeśli zostanie w Berlinie, to albo ci z jednej, albo ci z drugiej strony konfliktu zabiorą mu dom i folwarki… – wzruszyła ramionami, jakby opowiadała jakąś błahą anegdotę, i zakończyła: – Nigdy więcej o nim nie usłyszeliśmy. Opowiadano mi wiele lat później, że rozstrzelali go republikanie, ale nie mam pojęcia, gdzie go zabito ani w jakiej dziurze pochowano. Koniec końców, kości to tylko kości, gdziekolwiek byłyby złożone i do kogokolwiek by należały.
– Większość ludzi nie podzieliłaby pani opinii, a kult zmarłych, przede wszystkim przodków, zwykle jest mocno zakorzeniony w wielu cywilizacjach, i to na przestrzeni długich dziejów… – zaoponował wydawca.
– Moim zdaniem tylko dlatego że ci, którzy oddają cześć pamięci przodków, wierzą, że dzięki temu ich potomkowie będą w ten sam sposób czcić ich pamięć.
– Cóż, do pewnego stopnia jest to logiczne i zrozumiałe; wszak nikt z nas nie chciałby popaść w zapomnienie.
– Mnie to nie dotyczy, bo nie zostawiam żadnego potomstwa. I nie ukrywam, że nie podoba mi się hipokryzja ludzi, którzy robią tyle szumu, żeby odnaleźć miejsca pochówku dziadków zabitych podczas wojny przez jedną czy drugą stronę, a jednocześnie nie przyjdzie im do głowy, by odwiedzić swoich żywych jeszcze rodziców. W czasie naszej piekielnej wojny domowej zginęło tysiące niewinnych, bo znaleźli się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie i nie mogli uciec… – umilkła, a po chwili dodała z zaskakującym naciskiem: – Ale jeśli mężczyzna pozostawia na pastwę losu swoją żonę i córkę w kraju, gdzie są one odrzucane, i robi to tylko dlatego, żeby bronić jakichś folwarków czy zamierzając powrócić na „odpowiedzialne stanowisko polityczne” w nowej dyktaturze, to jest to igranie z ogniem. Jeśli się więc sparzy, to już wyłącznie jego wina. Gdy interesy albo polityka stają się ważniejsze niż rodzina, zmieniają się wartości. Nie powinien pan więc być zgorszony, jeśli powiem, że ani mnie, ani moją matkę ani trochę nie obeszło, że pochłonęła go ziemia. Niewielu ludzi wycierpiało tyle, ile my musiałyśmy wycierpieć, bo mój ojciec nie wiedział, co jest dla niego ważne. Przysięgam panu, że nawet gdybym wiedziała, gdzie znajduje się jego grób, nie poszłabym zanieść mu kwiatów.
Mauro, będąc wydawcą, sam siebie uważał za niezłego znawcę ludzi; wszak znajomość ludzkiej psychiki była ważnym elementem jego pracy. Dlatego teraz patrzył na siedzącą przed nim kobietę trochę innymi oczami. Czuł, że z każdego jej słowa przebijała głęboka uraza i, jego zdaniem, miała do niej pełne prawo: żadna ideologia, przekonania religijne czy interes finansowy nie powinny być przedkładane ponad dobro rodziny.
Gdyby nawet do tej pory miał jeszcze jakieś wątpliwości co do jej szczerości, to rozwiały się one wszystkie w momencie, gdy przyznała, że nigdy nie zaniosłaby kwiatów na grób swojego ojca. Tylko ktoś bardzo pewny siły swoich argumentów mógł przyznać się do czegoś podobnego bez żadnego skrępowania.
Violeta Flores spojrzała przeciągle na dyktafon, jakby po raz pierwszy zwątpiła, czy powinna mówić dalej i pozwolić, żeby jej słowa zostały zarejestrowane na zawsze. Po chwili westchnęła, podniosła swoje ogromne, czarne oczy i podjęła przerwany wątek:
– Moja matka, dotąd niemająca w zwyczaju sprzeciwiać się rozkazom, które uważała za „nieodwołalne”, przez trzy czy cztery tygodnie była więc jak ślepiec, któremu ukradli psa przewodnika. Była zdezorientowana do tego stopnia, że zapytała mnie o radę, co powinna zrobić… – wachlarzem uderzyła się delikatnie w gors i wykrzyknęła zdumiona, jakby sama nadal nie mogła w to uwierzyć: – Poprosiła o radę m n i e, dziewczynkę, która nigdy sama nie wychodziła na ulicę i dopiero zaczynała rozumieć, co mówili w radio! Co ja mogłam wiedzieć, jeśli całe moje życie ograniczało się do sprzątania, gotowania, gry na kastanietach i wielokrotnej lekturze książek tak starych, że rozpadały mi się w rękach?!
Siedzący po przeciwnej stronie stołu wydawca miał ochotę odpowiedzieć, że kiedy jego małżeństwo zaczęło tonąć, on sam w identyczny sposób prosił o pomoc dzieci, nie bacząc, że one, ze względu na swój wiek, nie były zdolne zrozumieć, dlaczego ich matka wolała spędzać długie godziny w barze na rogu, zamiast pomóc im odrabiać lekcje czy zrobić kolację. Nie odezwał się jednak, świadom, że jego problemy osobiste nie miały tu nic do rzeczy.
Staruszka, nie doczekawszy się odpowiedzi, stwierdziła z rozbrajającą szczerością:
– Na szczęście albo na nieszczęście moja matka nadal była prawdziwą Andaluzyjką, fascynującą i na swój sposób „egzotyczną”, dzięki czemu po dwóch miesiącach znalazła kogoś, kto jej „doradzał dobrze i stale”. Alex był dużo młodszy od mojego ojca, przystojny i bardzo miły. Był żonaty, chociaż nie miał dzieci, dlatego kiedy ich związek się scementował, udało mu się przekonać matkę, żebyśmy zamieszkały w małym gospodarstwie, około stu kilometrów na północ od Berlina.
Znowu przerwała na chwilę, tym razem po to, żeby napełnić kieliszki winem. Jej słuchacz czekał w milczeniu, posłuszny swojej teorii: im mniej będzie mówił i im krótsze będą jego pytania, tym bardziej płynna będzie opowieść.
To działało!
Tymczasem Violeta Flores zdążyła opróżnić swój kieliszek.
– Było to piękne miejsce… – zaczęła. – Nad brzegiem dużego jeziora, otoczonego gęstymi lasami i małymi gospodarstwami. Tam wreszcie przez jakiś czas czułam się… jeśli nie szczęśliwa, to przynajmniej wolna. Alex, który był flaczarzem, przyjeżdżał…
– Chwileczkę! – teraz jednak wydawca zdecydował się jej przerwać, wyraźnie skonfundowany, nigdy bowiem nie słyszał takiego słowa. – Co to znaczy, że był „flaczarzem”?
– „Flaczarz” to ktoś, kto zajmuje się handlem flakami, mój drogi – wyjaśniła mu tonem nieco protekcjonalnym. – Niemcy jedzą tyle kiełbas, że świnie nie mają wystarczająco dużo jelit, żeby w nich zrobić wszystkie te wędliny, dlatego często używało się flaków krowich. Alex kupował jelita zwierząt zabijanych w okolicznych gospodarstwach i wysyłał je do swojej przetwórni, gdzie czyszczono je i przygotowywano do sprzedania masarzom. Dlatego właśnie wynajął gospodarstwo leżące w samym środku terenu, na którym pracował. Odwiedzał nas co tydzień, a kiedy przyjeżdżał, starałam się zawsze gdzieś oddalić, żeby nie słyszeć okrzyków i dyszenia, dobiegających z pokoju matki; takich okrzyków i dyszenia, jakich nie słyszałam nigdy wcześniej ani w Kordobie, ani w Berlinie…
Z tego ostatniego zdania emanowało coś na kształt niezawoalowanej satysfakcji, jakby fakt, że jej matka rozkoszowała się seksem w sposób otwarty, skandalizujący i niepohamowany, był jakąś formą zemsty za te długie lata ciszy i represji, których ona sama również zaznała.
– Moja matka była typową „kobietą obiektem”, którą mój ojciec nabył w celu używania i pokazywania, a także po to, by mu dała dzieci. Wymagał od niej „powściągliwości” w łożu małżeńskim, bo według niego nie była już pomywaczką, tylko damą, a damom, jego zdaniem, nie wypadało pozwalać sobie na luksus pokrzykiwania, ruszania się za dużo albo dyszenia w łóżku.
Tym razem jej interlokutorowi nie udało się w porę ugryźć się w język i pozwolił sobie na komentarz, który właściwie mógł był sobie darować i którego natychmiast pożałował:
– Z całym szacunkiem, pani ojciec był, jakbyśmy to dzisiaj określili, prawdziwym dupkiem!
– Nawet pan nie wie, jakim wielkim! – przyznała bez namysłu. – Był dupkiem, ale nie zapominajmy, że te wszystkie zmiany, których byłam świadkiem na przestrzeni mojego życia, są podobne do tych, których Sfinks mógł doświadczyć podczas pierwszych dwudziestu wieków swojego istnienia… – wachlarz przyspieszył, jakby jego właścicielka doznała napadu gorąca, ale ona tylko się uśmiechnęła, pokazując rząd nieskazitelnie białych, godnych pozazdroszczenia zębów. Przez głowę Mauro Balaguera przemknęła myśl, że chyba nigdy nie musiała odwiedzać dentysty. – Jedną z tych zmian było to, że miałam okazję słuchać, jak moja matka bez cienia wstydu przyznaje, iż tego popołudnia miała cztery orgazmy i porozrywała poduszkę zębami. Dzięki temu, że wychowała się między garnkami i patelniami, przedzierzgnięcie się z „garko-tłuka” w „królową kuchni” zajęło jej tylko chwilę. A że gospodarstwo obfitowało we wszelkiego rodzaju produkty spożywcze, kochany Alex czuł się uszczęśliwiony i usatysfakcjonowany. Ja przytyłam pięć kilo, co dobrze mi zrobiło, bo rosłam na potęgę, a w czasie, gdy mieszkaliśmy w Berlinie, zrobiłam się chuda jak szczapa…
Gwałtownie podniosła się z miejsca i ruszyła w stronę wnętrza domu, gestem nakazując swojemu towarzyszowi, aby szedł za nią.
– Upał dziś dokucza, więc w środku będzie nam wygodniej. A poza tym chcę panu coś pokazać przed jedzeniem.
Stare domostwo z wysokimi sufitami i grubymi murami było przyjemnie chłodne, a obszerny salon wyglądał dokładnie tak, jak mógł wyglądać salon w samym środku dzielnicy Judería: duży kominek wieńczyła zasuszona głowa byka, ozdobiona imponującymi rogami, a ponadto niezliczona liczba obrazów i fotografii w srebrnych oprawkach.
Doña Violeta Flores wzięła jedno ze zdjęć i zbliżyła się z nim do obrazu, wiszącego na jednej ze ścian. Światło z zewnątrz padało wprost na dzieło i wyglądało na to, że jest to mały, ale autentyczny Julio Romero de Torres.
– To o tym obrazie mówiłam, a to jest fotografia przedstawiająca moją ciotkę Azucenę – wyjaśniła. – Są tak podobne jak podobne są dwa pączki kwiatu, a tu wokół znajdzie pan wszystkie nasze: Azuceny, Amapole, Lirie, Rosy i Margarity… Podeszła do kolejnego, dość słabego obrazu obok okna i dodała: – A to jest moja matka, Paloma Anaya, która nie ustępowała im w niczym, a nawet była do nich podobna. Właściwie można powiedzieć, że mój ojciec, podobnie jak jego przodkowie, wybrał sobie żonę, która miała zapewnić trwanie ustalonego kanonu urody typowo andaluzyjskiej. Ich kochankami mogły być: blondynki, szatynki albo rude, ale matki ich dzieci musiały mieć bardzo konkretne cechy.
– Jakby chodziło o rasowe konie, wychowywane i krzyżowane wyłącznie w obrębie jednej stajni? – odważył się zapytać.
– Nie mówmy o rasie, bo ja na własnej skórze doświadczyłam fanatyzmu nazistów. Powiedzmy lepiej, że była to kwestia „estetyki”. Co do tego obrazu, to muszę przyznać, że tej „estetyki” nie ma w nim za grosz. Jego autorem był pewien tłuścioch, koleżka mojego ojca, który lepiej by zrobił, poświęcając się malowaniu ścian. Ta ślubna fotografia lepiej oddaje prawdziwy wygląd mojej matki – wskazała mu zdjęcie stojące na pianinie. – Być może nikt nie uznałby jej za najmądrzejszą kurę na grzędzie, ale była wspaniałą osobą i cudowną mamą. O czym to ja mówiłam?
– Wydaje mi się, że o czymś, co miało związek z okrzykami i dyszeniem… – przypomniał jej gość.
– No tak! Zdarzały się tak często, zwłaszcza w czasie sjesty, że wolałam wtedy brać rower i oddalać się dokądkolwiek. Któregoś popołudnia zagłębiłam się w las mało uczęszczaną ścieżką. Usłyszałam muzykę, a zbliżywszy się, odkryłam, że dochodzi ona z szopy, wzniesionej nad samym brzegiem jeziora, w prawie niezamieszkanej okolicy… – zastanowiła się chwilę, zanim dodała: – To były ledwie trzy drewniane ściany i dach; rybacy używali tej szopy jako schronienia przed deszczem. Teraz rozbrzmiewała w niej jedna z tych oper, które trwają godzinami i wydaje się, że zapowiadają mający nastąpić lada moment koniec świata. Muzyka dochodziła z małego gramofonu, a jakaś dziewczyna śpiewała na cały głos. Mimo że nie znałam dobrze niemieckiego i nie miałam pojęcia o muzyce Wagnera, szybko zrozumiałam, dlaczego wybrała sobie tak ustronne miejsce: skowyczała, tak że nawet wilki trzymały się na bezpieczną odległość.
– Doprawdy, co i rusz zaskakuje mnie pani poczucie humoru… – zauważył i było to szczere, bo wyrażenia, których używała staruszka, brzmiały wyjątkowo oryginalnie w ustach kobiety w jej wieku i z jej pozycją społeczną.
– Ten szósty zmysł, o którym tyle się mówi, a nikt nie potrafi go określić, to właśnie poczucie humoru – odpowiedziała, przywołując na usta jeden ze swoich szczególnych uśmieszków. – Mój mąż był mistrzem czarnego humoru i w dniu, w którym lekarz zakomunikował, że pozostał mu tylko miesiąc życia, on odpowiedział: „No, to naprawdę pech, bo mamy luty, najkrótszy miesiąc w roku”. No, ale ja przecież nie zaprosiłam tu pana, żeby mówić o nim, bo szczęście to żaden temat na opowieść; rozmawiamy o dziewczynie, która nie miała żadnej przyszłości jako primadonna. Zdaje się, że wyczuła wtedy moją obecność, bo odwróciła się i posłała mi pełne urazy spojrzenie. Była prześliczna. Obserwowałyśmy się przez chwilę: jedna z krótką blond czupryną, jasną skórą i niebieskimi oczami, czystej rasy aryjskiej, i druga śniada, z długimi włosami, czarnymi jak skrzydło kruka, i ciemnymi oczami. Zupełnie jak pozytyw i negatyw fotografii! Przez chwilę miałam wrażenie, że ona zacznie krzyczeć: „Won stąd, parszywa Cyganko!”, ale niespodziewanie wyraz jej twarzy się zmienił.
– Nie wychodzi mi to, prawda? – zapytała. Moje milczenie, ale chyba jeszcze bardziej wyraz mojej twarzy musiały być wystarczająco wymowne, choć jestem pewna, że odpowiedź znała, zanim jeszcze zadała to pytanie. Westchnęła więc tylko z rezygnacją i zapytała znowu:
– Umiesz śpiewać…? Odpowiedziałam, że nie, ale podeszłam, żeby pokazać jej kastaniety, które zawsze nosiłam przy sobie. Przyglądała się im zaskoczona, a potem dotknęła ich, żeby się upewnić, że są zrobione z drewna. Po chwili wahania włożyłam je i zaczęłam grać… aż nagle ona kopnęła gramofon, tak że wpadł do wody i natychmiast.
Rzuciła mi jeszcze jedno spojrzenie, pełne nie wiadomo czego: zazdrości, wściekłości czy frustracji, po czym odwróciła się i oddaliła bez słowa.
2.
– W gospodarstwie mieliśmy perszerony. Były to konie duże i silne, a przy tym łagodne, ale matka, poruszona tragiczną śmiercią córki bohaterów Przeminęło z wiatrem, nie pozwalała mi jeździć na nich z dala od domu. W tamtym czasie była to modna książka, a podejrzewam, że i jedna z niewielu, jakie przeczytała w swoim życiu. Zatem ja swoje eskapady przeprowadzałam na rowerze, ale matka i Alex, pewnie chcąc się zrelaksować po swoich bardzo „pracowitych” sjestach, popołudniami wybierali się na przejażdżki na tych mastodontach. Konie były tak powolne, że jak człowiek na nie patrzył, to miał wrażenie, że nie zrobią kroku, zanim nie policzą spokojnie do trzech. Dlatego wracali z tych wypraw czasami dobrze po zmroku, a głodny Alex przeklinał zwierzęta, złorzecząc, że nie zaczęłyby się ruszać, nawet gdyby wsadzić im w tyłek ostrą papryczkę…
Obiad „byle bez czosnku” był znakomity, pięknie podany, wina dobrze dobrane do każdego dania, a gospodyni umiejętnie celebrowała każdy szczegół tego wydarzenia. Bez wątpienia ta kobieta postanowiła wykorzystać każdą chwilę, która jej pozostała, dlatego siedzący naprzeciw niej gość nie przestawał się zastanawiać, jak to się dzieje, że ludzie tak bardzo się od siebie różnią.
Taka Mercedes Arriaga… Wystarczyło, że skończyła czterdzieści lat, by z zalotnej niegdyś uwodzicielki przeobrazić się w kobietę nudną, zaniedbaną i wiecznie poirytowaną, która odzywała się grubiańsko i wpadała we wściekłość, gdy tylko ktoś był innego zdania niż ona. Słaba pisarka i zaledwie kandydatka na intelektualistkę, była jak łódź z malutkim kilem i za dużym kadłubem. Dryfowała w morzu literatury, przewracając się z powodu płytkich zdolności narracyjnych, aż wreszcie zdecydowała się przybić do bezpiecznego portu, jakim wydał się jej najbardziej w tamtych czasach błyskotliwy wydawca. Liczyła, że przy nim nabierze wiatru w żagle i w mgnieniu oka odniesie sukces.
Ale wspólne łóżko nie gwarantowało przypływu talentu, a błyskotliwy towarzysz podróży okazał się jedynie punktem odniesienia, przy którym pustka Mercedes Arriagi objawiła się jeszcze wyraźniej. Ona sama zaś, zamiast pogodzić się z takim stanem rzeczy, wybrała tę łatwiejszą drogę i okrzyknąwszy siebie „artystką przeklętą”, zaczęła − jak wielu wokół niej − szukać inspiracji w alkoholu, który, jak to bywa, zmienił ją wprawdzie w „przeklętą”, ale nie w artystkę.
Wszystko to razem sprawiło, że w wieku czterdziestu pięciu lat była już strzępem człowieka; bazgrała coś na karteluszkach albo przysypiała po kątach w różnych knajpach. Jej mąż nie mógł się teraz nadziwić, że ta dwa razy starsza od Mercedes piekielna staruszka gadała, piła i jadła z radością i witalnością piętnastolatki.
Spróbowała flądry, przewróciła oczami i poruszyła ręką w geście, który miał wyrazić, jak bardzo jej smakuje. Poprosiła o przekazanie gratulacji Fuentesancie, wypiła czwarty już kieliszek białego wina i wreszcie zdecydowała się kontynuować swoją opowieść:
– Pewnego popołudnia dziewczyna znad jeziora przyszła do nas z pudełkiem ciasteczek, które sama upiekła. Poprosiła, żebym nauczyła ją grać na kastanietach, chociaż jej uszy nie nadawały się nawet do noszenia kolczyków, a jej palce do noszenia pierścionków. Miała mniej talentu niż drętwy sewillczyk, ale przynajmniej wiadomo, że sewillczycy są sympatyczni; jednak gdy ktoś tępy jest do tego jeszcze wredny, to nie ma bata: nie da się z nim wytrzymać.
Wprawdzie Mauro Balaguer, człowiek raczej powściągliwy, zdążył się już trochę przyzwyczaić do jej sposobu wyrażania się, niemniej znowu zadziwił go ten nieskrępowany język, tak niepasujący do tego szczególnego otoczenia. Upewniło go to tylko w przekonaniu, że pani Violeta Flores Anaya miała w nosie, co myślą o niej inni.
– Na szczęście – kontynuowała Andaluzyjka w tym samym tonie – dziewczyna zaakceptowała fakt, że nie ma talentu do muzyki. Pewnie wiedziała o tym już dawniej, ale zafascynowało ją, jak stukam kastanietami, poruszam ramionami i tańczę, choć to, co grałam, było pozbawione taktu, rytmu i melodii. Gdyby widziała mnie Lucero Tena, skopałaby mi tyłek i miałaby świętą rację.
W niektórych momentach – a to był niewątpliwie jeden z nich − jej rozmówca czuł się zagubiony, zakłopotany i bezradny. Z jednej strony zaczynał odczuwać zainteresowanie jej opowieścią, ale z drugiej nie opuszczała go obawa, że jednak nic z tego nie będzie. Jego gospodyni zachowywała się chwilami w tak niedorzeczny sposób, iż wydawało mu się, że jedyne, co zyskał, opóźniając swoją podróż, to możliwość zjedzenia pantagruelicznego obiadu i pośmiania się przez chwilę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki