Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ameryka, początek dwudziestego stulecia. Tytułowi „piękni i przeklęci”, Anthony i Gloria, to beztroscy, młodzi kochankowie z wyższych sfer, których wspólne życie utkane jest naprzemiennie z dni zabaw oraz dni melancholii. Ten niezmienny rytm wyznaczają także ich dwie obsesje: pieniądze i alkohol, które z czasem przemienią ich życie w koszmar miłości oraz nienawiści, nałogu i choroby umysłowej. W głównych postaciach odbijają się niczym w lustrze osoby Francisa i Zeldy Fitzgeraldów; powieść, przesycona wątkami autobiograficznymi, stała się zapowiedzią ich późniejszych dramatycznych losów.
„Piękni i przeklęci” to klasyka literatury amerykańskiej, jedno z największych osiągnięć literackich Fitzgeralda.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 510
Księga Pierwsza
Rozdział I
ANTHONY PATCH
W 1913, kiedy Anthony Patch miał dwadzieścia pięć lat, jego duszę, przynajmniej w teorii, już od dwóch lat przepełniała ironia – Duch Święty owych czasów. Ironia była niczym ostatnie machnięcie szczotką po glansowanym bucie czy czyszczonym ubraniu, swojego rodzaju „Gotowe!”. Jednak, na początku naszej opowieści, Anthony nie wyszedł jeszcze poza stadium ironii świadomej. Kiedy go spotykamy po raz pierwszy, często zastanawia się, czy aby na pewno nie jest pozbawiony honoru i do tego lekko szalony. W takich momentach w jego wyobraźni świat przedstawia mu się niczym czyste jezioro pokryte brudną i obsceniczną warstwą mazi. Zdarzają się oczywiście chwile, kiedy myśli o sobie raczej jako o wyjątkowym młodzieńcu, o wyrafinowanym smaku, wspaniale przystosowanym do życia w swoim środowisku, który z pewnością jest dużo bardziej wart niż inne znane mu osoby.
W takich momentach Anthony’ego przepełniała radość i poczucie zadowolenia, co czyniło go bardzo atrakcyjnym w oczach inteligentnych mężczyzn i wszystkich kobiet. Wydawało mu się wówczas, że pewnego dnia osiągnie jakiś subtelny cel, który wzbudzi uznanie, a po śmierci będzie przyjęty do mglistego i bliżej nieokreślonego raju, leżącego gdzieś pomiędzy śmiercią i nieśmiertelnością. Ale do tego czasu pozostanie Anthonym Patchem – nie pustym wizerunkiem człowieka, ale mężczyzną o wyraźnej i dynamicznej osobowości, pewnym siebie, pogardliwym, otwartym na innych – mężczyzną honorowym i odważnym, choć świadomym tego, że ani honor, ani odwaga nie istnieją.
SZLACHETNY CZŁOWIEK I JEGO UZDOLNIONY SYN
Anthony miał zapewnioną wysoką pozycję społeczną dzięki temu, że jego dziadkiem był Adam J. Patch, co było tak samo ważne, jak posiadanie w swoim rodowodzie rycerzy uczestniczących w krucjatach. Było to nieuniknione, bowiem arystokraci, którzy swoją pozycję zawdzięczali wyłącznie pieniądzom, w szczególny sposób wielbili majątek, wbrew opinii mieszkańców Wirginii czy Bostonu.
Adam J. Patch, zwany Zrzędą, opuścił gospodarstwo swojego ojca w Tarrytown na początku 1861 roku i zaciągnął się do pułku kawalerii w Nowym Jorku. Powrócił z wojny do domu w randze majora, zaczął aktywnie działać na Wall Street i zbił ogromną fortunę w wysokości siedemdziesięciu pięciu milionów dolarów, co jedni przyjęli z podziwem, a inni z zawiścią.
Gromadzeniem majątku zajmował się aż do wieku pięćdziesięciu siedmiu lat, kiedy to postanowił pod wpływem postępującej demencji, że poświęci resztę swojego życia na uzdrawianie moralne świata. Został reformatorem nad reformatorami. Zainspirowany zaszczytną działalnością Anthony’ego Comstocka, po którym imię nosił jego wnuk, rozpoczął walkę z alkoholem, literaturą, prostytucją, sztuką, lekami objętymi patentem oraz niedzielnymi przedstawieniami teatralnymi. Pod wpływem tej okropnej choroby, która niczym pleśń atakuje nasze mózgi, no, może z małymi wyjątkami, poświęcił wszystkie swoje wysiłki na krytykę otaczającego go świata. Siedząc w fotelu w gabinecie w swojej posiadłości w Tarrytown, toczył szeroko zakrojoną wojnę ze swoim wyimaginowanym wrogiem – niesprawiedliwością. W trakcie tej piętnastoletniej kampanii objawił się innym jako skrajny monoman i nieznośny nudziarz. W roku, w którym rozpoczyna się nasza opowieść, zaczął nieco opadać już z sił i stracił cały zapał do walki. Zaczęły mu się mylić lata, coraz częściej rozmyślał nad wojną secesyjną, czasami wspominał swoją zmarłą żonę i syna, a o wnuku zdał się zupełnie zapomnieć.
Na początku swojej kariery Adam Patch ożenił się z anemiczną trzydziestolatką, Alicią Withers, która wniosła mu w posagu sto tysięcy dolarów oraz świetne koneksje w kręgach bankierskich Nowego Jorku. Wkrótce potem z wielką werwą urodziła mu syna, co wydawało się pochłonąć jej wszystkie siły. Od tej pory rzadko opuszczała zacieniony pokój dziecięcy. Chłopiec, Adam Ulysses Patch, stał się bywalcem klubów, znawcą dobrego tonu oraz entuzjastą jazdy powozem. Już w wieku dwudziestu sześciu lat zaczął pisać pamiętniki pod tytułem „Kręgi nowojorskie z mojej perspektywy”. Kiedy tylko rozeszły się o tym pogłoski, wydawcy zaczęli prześcigać się w ofertach. Niestety, po jego śmierci okazało się, że dzieło to było tak rozwlekłe i nudne, że nigdy nie doczekało się druku.
Ten członek rodu Chesterfield z Piątej Alei ożenił się w wieku dwudziestu dwóch lat. Jego żona, Henrietta Lebrune, znana jako „Kontralt sfer towarzyskich”, pochodziła z Bostonu. Doczekali się jednego potomka, którego na prośbę dziadka ochrzczono imieniem Anthony Comstock Patch. Kiedy Anthony rozpoczął studia na Harvardzie, zarzucił swoje drugie imię i nigdy już o nim nie słyszano.
Anthony posiadał jedną wspólną fotografię ojca i matki. W dzieciństwie patrzył na nią tak często, że stała się bezosobowa jak część umeblowania, wzbudzała natomiast zainteresowanie wszystkich gości. Przedstawiała ona przystojnego i szczupłego dandysa z lat dziewięćdziesiątych stojącego obok wysokiej, ciemnowłosej damy z mufką i zarysem turniury. Pomiędzy nimi stał mały chłopiec o długich, kręconych włosach, ubrany w aksamitny garnitur niczym mały Lord Faunterloy. Zdjęcie zrobione było, kiedy Anthony miał pięć lat, czyli w roku, w którym zmarła jego matka.
Anthony miał mgliste i czułe wspomnienia o Kontralcie sfer towarzyskich z Bostonu. Jego matka uwielbiała śpiewać w pokoju muzycznym w ich domu przy Washington Square. Czasami otaczali ją goście – mężczyźni siedzący na brzegu sofy z założonymi rękoma i kobiety z rękoma na podołku, które szeptały im w ucho i biły brawo po każdej pieśni. Czasami śpiewała jedynie dla Anthony’ego – po włosku czy francusku albo w jakimś okropnym dialekcie, który w jej mniemaniu miał przypominać język Murzynów z Południa.
Natomiast dużo lepiej pamiętał eleganckiego Ulyssesa, pierwszego Amerykanina, który zaczął podwijać klapy płaszcza. Kiedy Henrietta Lebrune Patch „przeniosła się do innego chóru”, jak to zwykł był mawiać swoim lekko zachrypniętym głosem jego ojciec, zamieszkali wspólnie w posiadłości dziadka w Tarrytown. Ulysses przychodził codziennie do pokoju Anthony’ego i przemawiał do niego pięknie ułożonymi zdaniami, czasem nawet przez całą godzinę. Choć ustawicznie obiecywał, że „już niedługo” zabierze Anthony’ego na polowanie, na ryby czy do Atlantic City, obietnice te nigdy nie zostały spełnione. Kiedy Anthony miał jedenaście lat, udali się w jedną, jedyną podróż za granicę – do Anglii i Szwajcarii, gdzie jego ojciec zmarł w najlepszym hotelu w Lucernie, jęcząc i próbując złapać oddech. Anthony, ogarnięty paniką, rozpaczą i przerażeniem, powrócił do Ameryki. Od tej pory już zawsze przepełniało go poczucie lekkiej melancholii.
PRZESZŁOŚĆ I POSTAĆ BOHATERA
W wieku jedenastu lat Anthony przeżył już grozę śmierci. Jego rodzice zmarli w ciągu, jakże istotnych w jego dzieciństwie, sześciu lat, a babka gasła powoli i niepostrzeżenie, aż do dnia, w którym po raz pierwszy od zamążpójścia zapanowała niepodzielnie w swoim salonie. Życie Anthony’ego było nieustanną walką ze śmiercią, która czyhała za każdym rogiem. Próbując uciec przed swoją hipochondryczną wyobraźnią, zaczął czytywać wieczorami, co przynosiło mu nieco spokoju. Czytał aż do znużenia i często zasypiał przy zapalonym świetle.
Zanim skończył czternaście lat, najbardziej interesował się zbieraniem znaczków. Jego kolekcja była potężna, jak na chłopca w jego wieku przystało – jego dziadek, raczej bezpodstawnie, twierdził, że Anthony uczył się w ten sposób geografii. Tak więc Anthony prowadził korespondencję z kilkoma firmami zajmującymi się handlem znaczkami i monetami, i niemal codziennie dostawał pocztą nowe klasery lub paczki błyszczących arkuszy znaczków, które z niezmierną fascynacją przekładał bezustannie z jednego klasera do drugiego. Czerpał z tego niepomierną radość. Denerwowało go, gdy ktokolwiek przerywał jego ulubione zajęcie. Znaczki pochłaniały większość jego miesięcznego kieszonkowego. Często, kiedy leżał już w łóżku, rozmyślał o swojej wspaniałej i pełnej kolorów kolekcji.
Do szesnastego roku życia był praktycznie cały czas zamknięty w sobie, małomówny, odmienny od swoich „amerykańskich” rówieśników wprawiających go w całkowite zdumienie. Poprzednie dwa lata spędził w Europie pod kuratelą guwernera, który przekonał go, że powinien studiować na Harvardzie, gdyż „pomoże mu to w karierze”, da mu spokój ducha i możliwość zdobycia wielu wiernych i oddanych przyjaciół. Tak więc Anthony udał się do Harvardu – wszak nie było dla niego innego rozsądnego wyboru.
Przez jakiś czas ten szczupły, niewysoki i ciemnowłosy młodzieniec o nieśmiałych i delikatnych ustach trzymał się z dala od życia towarzyskiego, przesiadując samotnie w przestronnym pokoju w Beck Hall. Ponieważ otrzymywał wysokie kieszonkowe, był w stanie zbudować księgozbiór, kupując pierwsze wydania dzieł Swinburne’a, Mereditha i Hardy’ego od ulicznego antykwariusza. Nabył też pożółkły i nieczytelny rękopis Keatsa za, jak się później okazało, zbyt wysoką cenę. Stopniowo przerodził się w nieskazitelnego dandysa. Został właścicielem raczej żałosnej kolekcji jedwabnych piżam, pokrytych brokatem szlafroków i krawatów zbyt krzykliwych, aby je nosić. Zakładał je i paradował przed lustrem w swoim pokoju lub spoczywał na otomanie przy oknie, obserwując dziedziniec i zdając sobie sprawę, że nigdy nie stanie się członkiem tego przelewającego się głośnego i oszałamiającego tłumu.
Godne zastanowienia było, że na ostatnim roku studiów stał się pewnego rodzaju osobistością w swojej klasie. Ze zdumieniem stwierdził, że postrzegany był jako postać dość romantyczna, uczony, samotnik i erudyta. W skrytości ducha bawiło go to, a jednocześnie sprawiało mu satysfakcję. Stopniowo zaczął udzielać się towarzysko. Przyjęto go do elitarnego Klubu Hasty Pudding. Zaczął popijać alkohol – umiarkowanie i zgodnie z tradycją. Mówiono o nim, że gdyby nie przybył na studia w tak młodym wieku, „mógłby naprawdę odnieść wielki sukces”. Studia skończył w wieku zaledwie dwudziestu lat, w 1909 r.
Następnie udał się znowu za granicę – tym razem do Rzymu, gdzie jego uwagę zaprzątały architektura i malarstwo. Zaczął również grać na skrzypcach i napisał kilka okropnych włoskich sonetów, które miały przypominać stylem rozważania o radościach życia zakonnego trzynastowiecznego mnicha. Koledzy z Harvardu dowiedzieli się o jego pobycie w Rzymie i ci, którzy tego roku przebywali w Europie, odwiedzali go i wieczorami wspólnie zwiedzali miasto starsze od renesansu, a nawet republiki. Jeden z nich, Maury Noble z Filadelfii, gościł u niego dwa miesiące i wspólnie poznawali wdzięk włoskich kobiet, rozkoszując się swoją młodością i wolnością, i poznając bardzo starą, ale równie wolną cywilizację. Odwiedziło go też wielu znajomych jego dziadka i gdyby tylko chciał, mógłby zostać przyjęty do kręgów dyplomatycznych. Coraz bardziej odkrywał w sobie pociąg do życia towarzyskiego, jednak nadal dręczyły go wspomnienia z lat młodzieńczych przepełnionych samotnością i smutkiem.
W 1912 roku powrócił do Ameryki na wieść o nagłej chorobie dziadka. Po długiej i męczącej rozmowie z wiecznie powracającym do zdrowia starszym panem postanowił wstrzymać się z decyzją o opuszczeniu kraju na stałe, aż do jego śmierci. Po długich poszukiwaniach znalazł wreszcie apartament przy Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy i wydawać się mogło, że wreszcie się ustatkował.
Tak wreszcie, w 1913 r., Anthony Patch zakończył pomyślnie proces dostosowywania się do otaczającego go świata. Wyglądał teraz dużo lepiej niż za czasów uniwersyteckich – choć nadal zbyt szczupły, miał szerokie ramiona, a jego śniada twarz straciła nareszcie spłoszony wyraz, jaki zwykł był się na niej malować na pierwszym roku studiów. Był bardzo pedantyczny i wymuskany, i nigdy nie pozwalał, aby jego przyjaciele zobaczyli go w innym aniżeli idealnym stanie. Miał zbyt ostry nos, a usta zawsze odzwierciedlały jego nastrój, krzywiąc się, gdy był nieszczęśliwy. Natomiast jego błękitne oczy były pełne czaru, czasami błyszczące inteligencją, a czasami lekko przymrużone i pełne melancholijnego humoru.
Odbiegał od aryjskiego ideału ze względu na niesymetryczne rysy twarzy, ale niektórzy uważali, że jest przystojny. Co więcej, był bardzo schludny, co tylko dodawało mu urody.
IDEALNY APARTAMENT
Dla Anthony’ego Piąta i Szósta Aleja stanowiły szczyt gigantycznej drabiny rozciągającej się od Washington Square do Central Parku. Za każdym razem, gdy jechał piętrowym autobusem w stronę Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy, wydawało mu się, że wspina się po niebezpiecznych szczeblach, i gdy wreszcie wysiadał z autobusu przy swoim domu, ogarniało go poczucie ulgi.
Potem musiał już tylko przejść kawałek wzdłuż Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy, mijając szereg przysadzistych kamienic z elewacją z piaskowca, i już był u siebie, w swojej bawialni z wysokim sufitem. Tutaj czuł się zupełnie zadowolony. W końcu to tutaj zaczynało się prawdziwe życie. Tu spał, jadał śniadania, czytał i przyjmował gości.
Sam budynek, pochodzący z końca lat dziewięćdziesiątych, był dosyć ciemny. Ze względu na stale rosnący popyt na małe mieszkania, każde piętro zostało przebudowane i wynajmowane oddzielnie. Apartament Anthony’ego, który znajdował się na pierwszym piętrze, był najbardziej atrakcyjny ze wszystkich.
Bawialnia miała elegancki wysoki sufit i trzy duże okna wychodzące na Pięćdziesiątą Drugą Ulicę. Była urządzona w dość eklektycznym stylu, pozbawiona sztywnej atmosfery, przestronna, a jednocześnie przytulna i pełna prostoty. Nie pachniała ani dymem, ani kadzidłem – była wysoka i bladoniebieska. Znajdowała się tam głęboka i miękka kanapa z brązowej skóry, która aż zapraszała do drzemki. Był tam też wysoki parawan z chińskiej laki, ozdobiony geometrycznymi postaciami rybaków i myśliwych w czarnym i złotym kolorze, a za nim, w rogu, ustawiony był wielki fotel, przy którym stała pomarańczowa lampa. W kominku umieszczona była poczerniała od dymu tarcza herbowa.
Z bawialni droga wiodła do jadalni, która była zupełnie niewykorzystana, gdyż Anthony jadał w domu tylko śniadania, i dalej, przez stosunkowo długi korytarz, do serca i centralnego punktu mieszkania – sypialni i łazienki.
Oba te pomieszczenia były olbrzymie. Sypialnia była tak wysoka, że nawet wielkie łoże z baldachimem wydawało się niewielkie. Podłogę pokrywał egzotyczny i miękki niczym runo dywan z purpurowego weluru. Natomiast łazienka miała nastrój zupełnie odmienny – była wesoła, jasna, bardzo przytulna, a nawet lekko frywolna. Na ścianach wisiały fotografie czterech sławnych i pięknych gwiazd sceny teatralnej: Julii Sanderson w roli „Słonecznej dziewczyny”, Iny Claire jako „Kwakierki”, Billie Burke w sztuce „Uwaga, świeżo malowane” i Hazel Dawn jako „Różowa dama”. Między fotografiami Billie Burke i Hazel Dawn wisiała rycina przedstawiająca zaśnieżone pole oświetlone zimnym blaskiem słońca, co w opinii Anthony’ego symbolizowało zimny prysznic.
Znajdowała się tam również olbrzymia i głęboka wanna wyposażona w pomysłową podstawkę na książki. Obok wanny stała szafa ścienna, wypełniona po brzegi bielizną, którą można było obdzielić trzech mężczyzn, oraz całą gamą krawatów. Na podłodze, zamiast zwyczajnego dywanika, leżał piękny dywan, równie miękki jak ten w sypialni, który zdawał się masować mokre stopy wychodzące z wanny…
Krótko mówiąc, było to pomieszczenie niczym z baśni i łatwo było zrozumieć, że tutaj właśnie Anthony ubierał się, układał nienaganną fryzurę i praktycznie robił wszystko poza spaniem i jedzeniem. Łazienka była jego największą dumą. Czuł, że gdyby miał ukochaną, to właśnie tutaj powiesiłby jej portret, naprzeciwko wanny – tak, aby mógł na nią patrzeć i kontemplować jej urodę, zaznając parującej i kojącej kąpieli.
ANI NIE PRZĘDZIE, ANI NIE TKA
Mieszkanie utrzymywał w czystości angielski służący o jakże właściwym, teatralnie wręcz przystającym nazwisku Bounds. Jedynym jego mankamentem było to, że nosił niewykrochmalony kołnierzyk. Gdyby Bounds pracował wyłącznie dla Anthony’ego, defekt ten zostałby natychmiast usunięty. Niestety, obsługiwał on również dwóch innych dżentelmenów z sąsiedztwa i Anthony miał go na wyłączność od ósmej do jedenastej rano. Przybywał równo z listonoszem i zabierał się do przygotowywania śniadania. O dziewiątej trzydzieści budził Anthony’ego, pociągając za kołdrę i mówiąc do niego coś zdecydowanym głosem, ale Anthony nigdy nie pamiętał dokładnie co. Mógł jedynie podejrzewać, że nie było to nic miłego. Następnie Bounds serwował śniadanie na stoliku w bawialni, słał łóżko i, zapytawszy nieco wrogim tonem, czy to już wszystko, wychodził.
Przynajmniej raz w tygodniu przed południem Anthony spotykał się ze swoim maklerem. Dochody z odsetek od spadku po matce wynosiły nieco poniżej siedmiu tysięcy rocznie. Dziadek Anthony’ego, który poza sporym kieszonkowym nie wspierał finansowo swojego syna, uważał, że taka kwota była w pełni wystarczająca, aby zaspokoić potrzeby wnuka. Jednak w każde święta Bożego Narodzenia wysyłał Anthony’emu obligacje o wartości pięciuset dolarów, które Anthony zazwyczaj sprzedawał, gdyż jak zwykle nie za bardzo potrafił związać koniec z końcem.
Spotkania z maklerem miały czasem charakter bardziej towarzyski, a czasami przybierały postać dyskusji na temat ryzyka wynikającego z inwestycji dających zysk w wysokości ośmiu procent, lecz Anthony zawsze wychodził zadowolony. Olbrzymi budynek spółki powierniczej wydawał się łączyć go już na zawsze z innymi bogaczami, u których podziwiał solidarność. Czuł, że został we właściwy sposób wprowadzony w zawiłe aspekty hierarchii w świecie finansów. Kiedy przyglądał się zakrzątanym ludziom przemierzającym korytarze, czuł się dziwnie bezpiecznie – tak jak wtedy, gdy rozmyślał o pieniądzach dziadka, a może nawet bardziej, gdyż fortuna dziadka przypominała nieco pożyczkę na żądanie udzieloną Adamowi Patchowi przez los za jego cnotliwość. Natomiast pieniądze, które miał w centrum miasta, wydawały mu się zgromadzone w wyniku niezmierzonej siły woli i były, w sposób bardziej definitywny i dobitny – pieniędzmi.
I choć Anthony musiał bardzo uważać, na co wydaje swoje przychody, nie narzekał, że są one zbyt małe. Był pewien, że nadejdzie kiedyś ten dzień, gdy zostanie milionerem, a do tego czasu jego raison d’etre było pisanie teoretycznych rozprawek na temat papieży w epoce renesansu. A wszystko to zaczęło się od rozmowy, jaką przeprowadził z dziadkiem po powrocie z Rzymu.
Choć miał cichą nadzieję, że dziadek nie będzie już żył, w rozmowie telefonicznej dowiedział się, że Adam Patch miał się całkiem dobrze. Ukrył jednak swoje rozczarowanie i udał się taksówką do Tarrytown. Po przejechaniu pięciu mil od stacji taksówka wjechała na pięknie utrzymaną drogę do posiadłości, wijącą się wśród labiryntu chroniących ją murów i drucianych ogrodzeń, gdyż, jak mawiali okoliczni mieszkańcy, wszyscy wiedzieli, że kiedy zwyciężą socjaliści, jedną z pierwszych ofiar z pewnością będzie stary Zrzęda.
Anthony się spóźnił. Jego dziadek, ten czcigodny filantrop, czekał na niego w przeszklonym salonie, przeglądając już po raz drugi poranne gazety. Jego sekretarz, Edward Shuttleworth, który wcześniej wiódł niecne życie hazardzisty, hulaki i ogólnie rzecz biorąc potępieńca, wprowadził Anthony’ego do pokoju i wskazał na swojego zbawcę i dobroczyńcę jak na bezcenny skarb.
Z powagą uścisnęli sobie dłonie. – Bardzo się cieszę, że dziadek czuje się już lepiej – powiedział Anthony.
Starszy Patch spojrzał na swój zegarek, zachowując się tak, jak gdyby nie widzieli się zaledwie od tygodnia.
– Znowu pociąg się spóźnił? – zapytał na pozór łagodnym głosem.
Bardzo nie lubił czekać na wnuka. Był przekonany (choć całkiem niesłusznie), że od dziecka był zawsze bardzo skrupulatny i punktualny do przesady i że temu właśnie zawdzięczał swój sukces w życiu.
– W tym miesiącu bardzo często się spóźnia – stwierdził z lekką wymówką w głosie, a następnie, westchnąwszy głęboko, powiedział: – Usiądź proszę.
Anthony przypatrywał się dziadkowi ze skrywanym podziwem, który zawsze czuł na jego widok. Trudno było sobie wyobrazić, że ten słaby, niezbyt inteligentny starszy pan, mający taką władzę, że wbrew temu, co twierdziły brukowce, byłby w stanie kupić dusze praktycznie wszystkich ludzi w kraju, był kiedyś różowiutkim niemowlęciem.
Jego siedemdziesięciopięcioletnie życie można było porównać do czarodziejskiego miecha – przez pierwsze dwadzieścia pięć lat był pełen życia, a przez ostatnie – jakby wyssany ze wszystkiego. Cała jego postać wydawała się coraz bardziej skurczona i pozbawiona energii – policzki, pierś, ręce i nogi. Miał coraz mniej zębów, ciemne worki pod oczyma, przerzedzone włosy. Miejscami różowa skóra przybrała szarawy, a gdzieniegdzie żółtawy odcień, przypominając nieco dziecięcy rysunek. Starość zaatakowała również jego duszę i rozum. Sprawiła, że nocami budził się zlany zimnym potem, zapłakany i przerażony, a za dnia był coraz bardziej podejrzliwy, choć jednocześnie dziecinnie łatwowierny. Jego zapał przemienił się w dziesiątki łagodnych, ale bardzo uciążliwych obsesji; energia przeistoczyła się w zdziecinniałe rozdrażnienie, a żądzę władzy zastąpiło infantylne i niedorzeczne pragnienie stworzenia na ziemi krainy pieśni i muzyki.
Po zwyczajowej wymianie uprzejmości Anthony poczuł się w obowiązku przedstawienia swoich planów na przyszłość. Jednakże błysk w oku dziadka powstrzymał go od wyjawienia zamiaru osiedlenia się za granicą. Oczekiwał, że Shuttleworth będzie na tyle taktowny, aby wyjść z pokoju – nie znosił tego człowieka – ale sekretarz rozsiadł się bezczelnie w fotelu bujanym i przyglądał się wnukowi i dziadkowi swoimi wyblakłymi oczyma.
– Skoro już wróciłeś, musisz zacząć coś robić – powiedział dziadek cichym głosem – coś osiągnąć, coś zostawić po sobie na tym świecie. Anthony grzecznie odczekał, aż skończy, a następnie zasugerował:
– Myślałem, że może mógłbym zająć się pisaniem…
Adam Patch skrzywił się, wyobrażając sobie rodzinnego poetę z długimi włosami i trzema kochankami.
–… o historii – dokończył Anthony.
– O historii? Historii czego? Wojny secesyjnej? Rewolucji?
– Ależ nie, proszę dziadka. Historii średniowiecza. Jednocześnie w głowie powstała mu myśl o historii papieży renesansu, napisanej z innego punktu widzenia. Zadowolony był, że zamiast tego powiedział średniowiecze.
– Średniowiecza? A dlaczego nie własnego kraju? Przynajmniej o tym masz jakieś pojęcie.
– No cóż, wie dziadek, mieszkałem tak długo za granicą…
– Zupełnie nie rozumiem, dlaczego miałbyś pisać o średniowieczu. Nie na darmo zwane jest mrocznym wiekiem. Nikt tak naprawdę nie wie, co się wtedy wydarzyło i nikogo to nie obchodzi, no może z wyjątkiem faktu, że już się skończyło. Ciągnął tak przez następne kilka minut, narzekając na bezużyteczność takich informacji, wspomniawszy oczywiście o inkwizycji i „zepsuciu moralnym klasztorów”. A potem zasugerował:
– Myślisz, że będziesz w stanie podjąć pracę w Nowym Jorku… czy też może nie zamierzasz w ogóle pracować? – dodał z lekko wyczuwalnym cynizmem.
– Ależ skąd, oczywiście, że zamierzam.
– No to kiedy zamierzasz skończyć?
– Muszę najpierw opracować plan i czeka mnie jeszcze dużo lektury.
– Myślałem, że wystarczająco dużo się już naczytałeś.
Anthony raptownie zakończył przeciągającą się rozmowę. Wstał, spojrzał na zegarek i stwierdził, że jest umówiony na spotkanie z maklerem. Zamierzał zostać u dziadka przez kilka dni, ale był bardzo zmęczony i poirytowany po ciężkiej przeprawie przez ocean, i nie miał ochoty na wysłuchiwanie krytyki z jego strony. Więc po prostu obiecał przyjechać znowu za parę dni.
Jednak to właśnie dzięki tej rozmowie zaczął myśleć o pracy, jako stałym zajęciu. Przez cały następny rok pracował nad sporządzeniem listy tekstów źródłowych, a nawet zaczął eksperymentować z tytułami rozdziałów i rozplanowaniem treści. Niestety, nie udało mu się napisać nawet jednego zdania i nie zapowiadało się, że kiedykolwiek będzie inaczej. Nie robił nic i – wbrew wszelkiej logice – był całkiem z siebie zadowolony.
POPOŁUDNIE
Pewnego miłego dnia w połowie przyjemnego tygodnia w październiku 1913 roku, kiedy promienie słońca oświetlały ulice, a atmosfera była znużona ciężarem opadających liści, Anthony siedział leniwie przy otwartym oknie, kończąc rozdział „Erewhon”. Tak przyjemnie było ziewnąć sobie około piątej, rzucić książkę na stół i udać się do łazienki, nucąc po drodze.
– Do… ciebie… pięęęękna pani – śpiewał pod nosem, odkręcając kran.
– Patrzę… na… ciebie… moja pięęękna pani, a moje… serce… płacze… – zaczął śpiewać głośniej, przekrzykując szum wody napełniającej wannę. Kiedy jego wzrok padł na fotografię Hazel Dawn wiszącą na ścianie, przyłożył do ramienia wyimaginowane skrzypce i zaczął pieścić je delikatnie niewidzialnym smyczkiem. Nucił przez zaciśnięte wargi, naśladując dźwięk tego instrumentu. Po chwili zaprzestał grania. Rozebrawszy się, przybrał postawę niczym atleta w tygrysiej skórze, widziany kiedyś na reklamie. Przyglądał się sobie z nieskrywanym zadowoleniem, a potem sprawdził stopą, czy aby woda nie jest za gorąca. Przykręcił nieco kran i, postękując nieco, usiadł w wannie.
Kedy przyzwyczaił się już do gorącej wody, zapadł w stan sennego zadowolenia. Po skończonej kąpieli planował ubrać się i udać na spacer wzdłuż Piątej Alei do hotelu Ritz, gdzie umówił się na obiad ze swoimi najbliższymi kompanami, Dickiem Caramelem i Maurym Noblem. Po obiedzie wybierał się z Maurym do teatru, a Caramel prawdopodobnie będzie chciał wrócić do domu i pracować nad książką, która powinna być gotowa już niedługo.
Anthony był zadowolony, że to nie on będzie pracować nad swoją książką. Odrazą przepełniała go myśl, że ma zasiąść do pracy i wynajdywać nie tylko słowa, w jakie miałby ubrać swoje myśli, ale również wybierać myśli, jakie warto byłoby ubrać w słowa. Wydawało mu się to absurdalne i zupełnie niedorzeczne.
Wyszedł z wanny i zaczął się bardzo dokładnie wycierać niczym sumienny pucybut. Potem udał się do sypialni i pogwizdując dziwaczną i nierozpoznawalną melodię, zaczął przechadzać się po pokoju, ubierając się powoli i rozkoszując miękkością dywanu pod stopami.
Zapalił papierosa, wyrzucił zapałkę przez okno, a następnie zatrzymał się gwałtownie, trzymając papieros kilka centymetrów od na wpół uchylonych ust. Jego wzrok przyciągnęła jaskrawa plamka na dachu stojącego opodal domu.
Była to dziewczyna w czerwonym szlafroczku, z pewnością jedwabnym, susząca sobie włosy w gorących jeszcze promieniach popołudniowego słońca. Gwizd zamarł w nieruchomym powietrzu przepełniającym pokój; podszedł ostrożnie do okna i wyobraził sobie, że dziewczyna jest bardzo piękna. Oparłszy oba łokcie na leżącej na parapecie poduszce tego samego koloru co jej strój, spoglądała w dół na ulicę, skąd dobiegały głosy bawiących się dzieci.
Przyglądał się jej przez kilka minut. Zbudziło się w nim coś, czego nie można było wytłumaczyć ciepłym zapachem popołudniowego powietrza czy triumfalną żywością czerwieni. Był przekonany, że dziewczyna jest piękna. Pojął nagle, że najbardziej pociągała go dzieląca ich odległość, nie ta rzadka, ale jakże cenna odległość duchowa, ale ta, którą można zmierzyć w ziemskich metrach. Rozdzieleni byli jesiennym powietrzem, dachami budynków i niewyraźnymi głosami. A mimo to, przez niewytłumaczalną chwilę, która z przekorą zatrzymała się w czasie, czuł zachwyt, jakiego nie poczuł nawet podczas najgłębszego pocałunku.
Skończył się ubierać, wyjął czarną muszkę i starannie ją zawiązał, stojąc przed potrójnym lustrem w łazience. A potem, w nagłym porywie, pobiegł do sypialni i znowu wyjrzał przez okno. Kobieta stała teraz wyprostowana, z odrzuconymi na plecy włosami, dzięki czemu mógł się jej dokładnie przyjrzeć. Była gruba, mocno po trzydziestce i zupełnie przeciętna. Cmoknąwszy z dezaprobatą, wrócił do łazienki i przyczesał włosy.
– Do… ciebie… pięęęękna pani – śpiewał cicho.
– Patrzę… na… ciebie…
A potem przygładził błyszczące włosy ostatnim muśnięciem szczotki, wyszedł z domu i udał się Piątą Aleją do Ritz-Carlton.
TRZEJ MĘŻCZYŹNI
Jest godzina siódma. Anthony i jego przyjaciel Maury Noble siedzą przy narożnym stoliku na chłodnym dachu. Maury Noble wygląda zupełnie jak duży, szczupły i imponujący kot. Ma wąskie oczy, które nieustannie mruży. Jego włosy są gładko przylizane niczym futerko kocięcia wylizane przez jego olbrzymią matkę. Za czasów studiów w Harvardzie Maury’ego uważano powszechnie za najbardziej oryginalną i błyskotliwą osobę na całym roku – był elegancki, spokojny, był jednym z wybrańców.
To właśnie jego Anthony uważa za swojego najlepszego przyjaciela. Jest on jedynym spośród wszystkich znajomych, którego Anthony podziwia i któremu, choć nie chce się do tego przyznać, zazdrości.
Obydwaj cieszą się ze spotkania – patrzą na siebie oczyma przepełnionymi życzliwością, radując się, że mogą się znowu zobaczyć po krótkiej rozłące. Czują się bardzo zrelaksowani w swoim towarzystwie, ogarnięci nowo znalezionym spokojem. Maury Noble, ze swoją absurdalnie kocią twarzą, prawie mruczy z zadowolenia. A Anthony, który zazwyczaj nie może sobie znaleźć miejsca, jest teraz zupełnie spokojny.
Pogrążeni są w rozmowie, jaką zazwyczaj prowadzą mężczyźni przed trzydziestką lub tacy, którzy są w głębokim stresie.
ANTHONY: Jest siódma. Gdzie jest Caramel? (z niecierpliwością) Niechże już skończy tę nieskończoną powieść. Jestem głodny.
MAURY: Ma już nowy tytuł. „Diablica” – niezły, co?
ANTHONY (z zainteresowaniem): „Diablica”? Aha, że niby „wyje”… Całkiem niezły! Całkiem niezły… jak myślisz?
MAURY: Zupełnie niezły. Która to godzina?
ANTHONY: Siódma.
MAURY (mrużąc oczy – nie z niezadowoleniem, ale raczej z lekką dezaprobatą): Ostatnio doprowadził mnie do wściekłości.
ANTHONY: Dlaczego?
MAURY: Ciągle coś notuje.
ANTHONY: Mnie też to denerwuje. Powiedziałem coś wczoraj wieczorem, co chciał użyć w książce, ale zapomniał, co to było i wściekł się na mnie. Powiedział: „Nie możesz choć na chwilę się skupić?”. A ja na to: „Zanudzasz mnie na śmierć. Jak mam to pamiętać?”.
(Na twarzy MAURY’EGO pojawia się lekki uśmiech).
MAURY: Dick wcale nie jest bardziej spostrzegawczy niż inni. Po prostu więcej rzeczy zapisuje.
ANTHONY: To całkiem godny podziwu talent.
MAURY: Doprawdy. Godny podziwu!
ANTHONY: I jest też pełen energii – ambitnej, dobrze ukierunkowanej energii. Jest taki zabawny – bardzo ekscytujący i inspirujący. Czasami aż dech mi zapiera, gdy jestem w jego towarzystwie.
MAURY: Święta prawda.
(Zapada chwila milczenia, a potem):
ANTHONY (z pełnym przekonaniem na swojej szczupłej i lekko niepewnej twarzy): Ale ta energia nie jest niewyczerpana. Pewnego dnia go opuści, a wraz z nią jego całkiem pokaźny talent i pozostanie z niego cień człowieka – zastraszonego, samolubnego i rozgadanego.
MAURY (ze śmiechem): Siedzimy tu sobie i staramy się wzajemnie przekonać, że nasz mały Dick jest mniej wrażliwy niż my. Założę się, że uważa się za lepszego od innych, no wiesz, że jego umysł twórcy jest więcej wart niż umysł krytyczny i takie tego.
ANTHONY: Z pewnością. Ale się myli. Ma tendencję do entuzjazmowania się byle głupstwem. Gdyby nie to, że absorbuje go realizm i że dlatego musi przybierać pozę cynika, byłby… byłby całkiem niezłym przywódcą religijnym na uczelni. Jest idealistą. Dokładnie. On tak nie uważa, gdyż odrzucił wiarę chrześcijańską. Pamiętasz go z czasów studiów? Połykał po prostu wszystkie książki każdego autora po kolei, ich poglądy, styl pisania i postaci, Chestertona, Shawa, Wellsa, wszystkich…
MAURY (nadal rozmyślając o tym, co powiedział):
Pamiętam.
ANTHONY: To prawda. Urodzony fanatyk. Weźmy chociażby sztukę…
MAURY: Lepiej coś zamówmy. On zaraz…
ANTHONY: Pewnie. Zamawiamy. Powiedziałem mu…
MAURY: O, idzie. Zobacz… zaraz wpadnie na tego kelnera. (Podnosi do góry palec niczym miękki i przyjazny pazur). Jesteś nareszcie, Caramel.
NOWY GŁOS (gwałtownie): Cześć, Maury. Witam cię, Anthony Comstock Patch. Jak się miewa wnuk starego Adama? Debiutantki nadal za tobą szaleją, co?
RICHARD CARAMEL jest niskim blondynem, wyłysieje przed czterdziestką. Ma żółtawe oczy – jedno przejrzyste, a drugie mętne jak mętna woda – i wypukłe czoło, zupełnie jak u niemowlaka z komiksów. Cała jego postać jest pełna wypukłości: wypukły brzuch, słowa wydają się uwypuklać w jego ustach, nawet kieszenie smokinga są wypukłe, jakby się tym zaraziły – muszą przecież pomieścić pomięte rozkłady jazdy, programy i przeróżne świstki, na których Caramel coś tam bazgrze, marszcząc przy tym swoje żółte oczy i uciszając wszystkich lewą ręką.
Podchodzi do stołu i wita się z ANTHONYM I MAURYM, ściskając im dłonie. Jest jednym z tych ludzi, którzy zawsze ściskają dłonie na powitanie, nawet gdy widzieli się zaledwie godzinę temu.
ANTHONY: Witaj, Caramel. Miło cię widzieć. Najwyższy czas, żeby się pośmiać.
MAURY: Spóźniłeś się. Goniłeś listonosza po ulicy, czy co? Właśnie cię obgadywaliśmy.
DICK (patrząc na ANTHON’EGO swoim przejrzystym okiem): Coś ty powiedział? Powtórz, żebym mógł zapisać. Musiałem dziś wyciąć trzy tysiące słów z części pierwszej.
MAURY: Co za szlachetny esteta. A ja tu siedzę i wlewam alkohol do żołądka.
DICK: W to akurat nie wątpię. Założę się, że siedzicie tu już od godziny, gadając o trunkach.
ANTHONY: Nigdy nam się nie urywa film, mój chłopcze.
MAURY: I nigdy nie zabieramy do domu pań spotkanych po pijaku.
ANTHONY: A wszystkie nasze przyjęcia są dosyć nadęte.
DICK: Tylko głupcy chwalą się „mocną głową”! Problem w tym, że obydwaj należycie do osiemnastego wieku. Do szkoły starych angielskich dziedziców. Pij po cichu, aż stoczysz się pod stół. I nigdy nie baw się za dobrze. Bo to absolutnie nie uchodzi.
ANTHONY: Założę się, że to z rozdziału szóstego.
DICK: Idziecie do teatru?
MAURY: Tak. Zamierzamy spędzić wieczór na głębokich rozmyślaniach o problemach życiowych. Sztuka ma bardzo zwięzły tytuł „Kobieta”. Zakładam, że za to „zapłaci”.
ANTHONY: Rany Boskie! To na to idziemy? Lepiej pójdźmy jeszcze raz na rewię.
MAURY: Znudziła mi się już. Widziałem to trzy razy. (Zwraca się do DICKA) Za pierwszym razem wyszliśmy po pierwszym akcie i natknęliśmy się na wspaniały bar. A potem wróciliśmy, ale nie do tego teatru.
ANTHONY: I przez dłuższy czas kłóciliśmy się z jakąś młodą, przerażoną parą, twierdząc, że zajęli nasze miejsca.
DICK (mówiąc do siebie): Myślę… że kiedy już skończę następną powieść i sztukę, i może zbiór opowiadań, zabiorę się za komedię muzyczną.
MAURY: Wiem, wiem… z tekstem tak intelektualnym, że nikt tego nie będzie słuchać. A wszyscy krytycy będą jęczeć i wzdychać do dobrych, starych dzieł Gilberta i Sullivana. A ja nadal będę błyszczeć niczym błyskotliwie bezsensowna postać na tym bezsensownym świecie.
DICK (pompatycznie): Sztuka nie jest bezsensowna.
MAURY: Ależ jest, sama w sobie. Natomiast stara się nadać życiu więcej sensu.
ANTHONY: Innymi słowy występujesz na wielkiej scenie, gdzie na widowni siedzą same duchy.
MAURY: Ale ty i tak się będziesz bardzo starać.
ANTHONY (do Maury’ego): Wręcz przeciwnie, po co w ogóle pisać, jeżeli świat nie ma sensu? Już sama próba nadania mu sensu jest bezsensowna.
DICK: No cóż, nawet jeżeli tak jest, bądź przyzwoitym pragmatykiem i daj biednym ludziom chęć do życia. Chcesz naprawdę, żeby wszyscy uwierzyli w te sofistyczne bzdury?
ANTHONY: Myślę, że tak.
MAURY: Ależ nie, mój panie! Uważam, że wszystkich ludzi w Ameryce, z kilkoma wyjątkami, należy zmusić, aby przyjęli bardzo sztywne normy moralne… rzymskokatolickie na ten przykład. Nie mam nic przeciwko konwencjonalnej moralności. Natomiast drażnią mnie podrzędni heretycy, którzy papugują bardziej wyrafinowane poglądy i przybierają pozę swobody moralności, na którą bynajmniej nie zasługują ze względu na brak inteligencji.
(Kelner przynosi zupę i to, co MAURY chciał jeszcze powiedzieć, zostało na zawsze stracone).
NOC
Po kolacji udali się do konika i za wysoką cenę kupili bilety na nową komedię muzyczną pod tytułem „Szalona zabawa”. Przystanęli na chwilę w foyer, aby rzucić okiem na wchodzącą publiczność. Były tam peleryny uszyte z wielokolorowego jedwabiu i futra; były tam klejnoty kapiące z rąk, szyj i uszu białych i różowych; były też niezliczone, błyszczące od świateł jedwabne kapelusze; były i buty: złote i brązowe, czerwone i czarne lakierki; koafiury piętrzące się na głowach pań i przylizane włosy dandysów… a przede wszystkim było to wesołe morze ludzi, falujące, podnoszące się i opadające, rozgadane, rozchichotane, spienione, o leniwie toczących się falach, wpływające skrzącym się strumieniem do sztucznego jeziora śmiechu.
Po przedstawieniu rozstali się… Maury udawał się na tańce do Sherry’s, a Anthony do domu, spać.
Powoli przeciskał się przez tłum wieczornych przechodniów na Times Square – rzadko kiedy tak piękny, niczym karnawał z wyścigiem powozów i tysiącami widzów. Wokół niego, jak w kalejdoskopie, wirowały twarze dziewcząt – brzydkich, brzydkich jak noc, za grubych i zbyt chudych. Unosiły się one w jesiennym powietrzu jakby zawieszone na własnych gorących i żarliwych oddechach odpływających w noc. Tutaj, pomimo swojej wulgarności, zdawały się być delikatne i subtelnie tajemnicze. Ostrożnie wdychał do płuc zapach perfum i nawet przyjemną woń palących się papierosów. Jego wzrok zatrzymała na moment piękna brunetka siedząca samotnie w taksówce. W półmroku jej oczy sugerowały noc i fiołki, i przez chwilę znowu ożywiło go dalekie już wspomnienie dziewczyny, której przyglądał się po południu.
Minęło go dwóch młodych Żydów, którzy rozmawiali głośno i rozglądali się dookoła, rzucając infantylne i wyniosłe spojrzenia. Ubrani byli w przesadnie obcisłe garnitury, które wychodziły już z mody; postawione kołnierzyki ocierały się im o grdyki; mieli szare trzewiki na nogach i szare rękawiczki zawieszone na rączkach od laski.
Przeszedł obok zdezorientowanej starszej kobiety, którą pod oba łokcie trzymało dwóch mężczyzn, niosąc ją prawie jak kosz z jajkami. Zwracali jej głośno uwagę na wszystkie cuda Times Square i tłumaczyli wszystko tak szybko, że starsza pani, próbując wysłuchać ich obu naraz, odwracała głowę to w jedną, to w drugą stronę niczym kawałek zeschniętej skórki pomarańczowej targanej wiatrem. Anthony’ego dobiegły fragmenty ich rozmowy:
– Mamo, zobacz, tam jest Astor!
– Patrz! Widzisz ten afisz o wyścigu powozów…
– Byliśmy tam dzisiaj. Nie, patrz tam!
– Wielki Boże!…
– Martw się, martw, a wychudniesz jak szczapa. – Do jego uszu dobiegło od przechodzącej pary modne tego roku powiedzonko.
– I mówię mu, że…
Szum przemykających taksówek i śmiech – chrapliwy jak u wrony, niekończący się i głośny – i huk metra dobiegający spod ziemi, a nad tym wszystkim wirujące i falujące morze świateł, które układały się w błyszczące linie i koła, i monstrualnie groteskowe postaci skrzące się na niebie.
Z ulgą oddalił się od tłumu i, niczym ciemny wiatr, owiała go cisza. Minął restaurację, gdzie na wystawie piekło się na rożnie kilkanaście kurczaków. Od drzwi doleciał do niego zapach gorącego i różowego piekącego się ciasta. Szedł dalej. Przechodząc obok apteki, wdychał zapach lekarstw i rozlanej wody sodowej zmieszany z miłą wonią kosmetyków, a potem obok chińskiej pralni, która nadal była otwarta i z której dolatywał duszący i lekko pożółkły zapach wykrochmalonej pościeli. Wszystko to wprowadziło go w stan przygnębienia. Kiedy doszedł do Szóstej Alei, zatrzymał się w narożnym sklepie tytoniowym, skąd wyszedł już w znacznie lepszym humorze. W sklepie panowała miła atmosfera i poczuł się tam jak człowiek spowity granatową mgłą, pozwalający sobie na chwilę luksusu.
Wszedł do mieszkania, usiadł w ciemności przy otwartym oknie frontowym i zapalił ostatniego papierosa. Po raz pierwszy od ponad roku stwierdził, że bardzo lubi Nowy Jork. Miasto to nie było pozbawione rzadkiej pikanterii, tak powszechnej na Południu, ale mimo to otaczała je atmosfera samotności. Choć dorastał w samotności, ostatnio nauczył się jej starannie unikać – w ciągu ostatnich kilku miesięcy, kiedy nie był z nikim umówiony na wieczór, spieszył zawsze do jednego z klubów, szukając towarzystwa. Tak, bez wątpienia jest tutaj samotnie.
Jego papieros, z którego dym unosił się wokół zasłon niczym lekka, biaława mgiełka, żarzył się w ciemności aż do chwili, gdy zegar na wieży kościoła św. Anny wybił pierwszą w nocy, dźwięcząc głośno w ciemności. Zza najbliższej, cichej i spokojnej przecznicy dobiegał brzmiący jak werbel stukot kolejki nadziemnej. Gdyby wychylił się mocniej przez okno, mógłby zobaczyć przejeżdżający pociąg, pokonujący ciemny zakręt jak rozgniewany orzeł. Przypomniała mu się przeczytana niedawno powieść fantastyczna, w której latające pociągi zrzucały bomby na miasta. Przez chwilę wyobraził sobie, że Washington Square wypowiedział wojnę Central Park i że mknący na północ pociąg wyładowany był bitwą i nagłą śmiercią. Po chwili jednak iluzja prysła; pociąg oddalał się, a stukot kół cichł coraz bardziej, przypominając już tylko szum skrzydeł orła.
Dobiegał do niego również nieprzerwany dźwięk klaksonów samochodów przejeżdżających Piątą Aleją, ale na jego ulicy panowała cisza i czuł się tutaj bezpiecznie, z dala od groźnego zgiełku życia, oddzielony od niego drzwiami, długim korytarzem i własną, bezpieczną niczym przystań sypialnią – nareszcie bezpieczny! Światło latarni wpadające do okna lśniło jak księżyc, choć może było jaśniejsze i piękniejsze niż księżycowe.
WSPOMNIENIA Z RAJU
Piękność, która rodzi się na nowo co sto lat, siedziała w swojego rodzaju poczekalni na dworze, smagana podmuchami białego wiatru i wśród gdzieniegdzie błyskających gwiazd. Mrugały one do niej czule, a wiatr nieustannie bawił się jej włosami. Była istotą niezrozumiałą, gdyż dusza i ciało stanowiły w niej jedno – piękno jej ciała było kwintesencją jej duszy. Tworzyła jedność, której od wieków poszukiwali filozofowie. Siedziała w tej poczekalni owianej wiatrem i oblanej światłem gwiazd już od stu lat, poprzestawszy na rozmyślaniu nad samą sobą.
Aż wreszcie nadszedł czas, aby narodzić się ponownie. Westchnąwszy głęboko, zaczęła długą rozmowę z głosem unoszącym się na wietrze – rozmowę, która trwała wiele godzin i której jedynie fragment przytoczono poniżej.
PIĘKNOŚĆ (Jej usta prawie nieruchome, oczy zapatrzone, jak zwykle, w głąb własnej duszy): Dokąd wiedzie moja podróż?
GŁOS: Do nowej krainy, zupełnie ci nieznanej.
PIĘKNOŚĆ (obrażona): Nie znoszę poznawać nowych cywilizacji. Jak długo mam tam pozostać tym razem?
GŁOS: Piętnaście lat.
PIĘKNOŚĆ: A jak zwą to miejsce?
GŁOS: Jest to najbogatsza i najpiękniejsza kraina na ziemi, gdzie najmądrzejsi są jedynie nieco mądrzejsi niż najgłupsi; gdzie władcy mają mentalność dzieci, a prawodawcy wierzą w Świętego Mikołaja; gdzie brzydkie kobiety rządzą silnymi mężczyznami.
PIĘKNOŚĆ (ze zdumieniem): Słucham?
GŁOS (bardzo przygnębiony): Zaprawdę, jest to bardzo smutne widowisko. Kobiety o cofniętych podbródkach i bezkształtnych nosach chodzą sobie bezkarnie po świecie, rozkazując „Zrób to!” i „Zrób tamto!”, a wszyscy mężczyźni, nawet ci najbogatsi, ślepo ich słuchają, zwracając się do nich per „Pani Iksińska” lub „żono”.
PIĘKNOŚĆ: Ależ to nie może być prawda! Mogę oczywiście zrozumieć ich posłuszeństwo wobec kobiet pełnych wdzięku… ale wobec grubych kobiet? kościstych kobiet? kobiet o zapadłych policzkach?
GŁOS: Niestety.
PIĘKNOŚĆ: A co ze mną? Jak ja tam przetrwam?
GŁOS: No, na pewno nie będzie ci łatwo.
PIĘKNOŚĆ (po dłuższej chwili pełnego niezadowolenia milczenia): A dlaczegóż nie mogę powrócić do starych krajów, gdzie rosną winne grona, a mężczyźni przemawiają uprzejmym głosem albo do krainy mórz i statków?
GŁOS: Przewiduje się, że niedługo będą bardzo zajęci.
PIĘKNOŚĆ: Ach tak!
GŁOS: Twoje życie na ziemi będzie, jak zawsze, przemijać niczym pomiędzy jednym a drugim spojrzeniem w zwierciadło doczesnego świata.
PIĘKNOŚĆ: A kim tam będę? Proszę, powiedz!
GŁOS: Z początku miałaś udać się tam jako aktorka filmowa, ale potem uznano, że nie byłoby to odpowiednie. Swoje piętnaście lat spędzisz w przebraniu kobiety, którą zwą dziewczyną z towarzystwa.
PIĘKNOŚĆ: A co to takiego?
(Wśród szumu wiatru rozlega się nowy dźwięk, który dla celów niniejszej opowieści należy uznać za drapanie się w głowę przez GŁOS).
GŁOS (po chwili): Jest to taka podrabiana arystokratka.
PIĘKNOŚĆ: Podrabiana? A co to znaczy?
GŁOS: Tego to już dowiesz się na miejscu. Wiele jest tam podrabianych rzeczy. I sama też będziesz robić wiele takich podrabianych rzeczy.
PIĘKNOŚĆ (łagodnym głosem): To wszystko brzmi bardzo wulgarnie.
GŁOS: Bardziej, niż ci się wydaje. Przez te piętnaście lat zwać cię będą dzieckiem ragtime’u, podfruwajką, dzieckiem jazzu i małym wampem. Będziesz tańczyć nowe tańce z takim samym wdziękiem, jak tańczyłaś stare.
PIĘKNOŚĆ (szeptem): Czy otrzymam zapłatę?
GŁOS: Tak jak zwykle – będą ci płacić miłością.
PIĘKNOŚĆ (z lekkim uśmiechem, który tylko na chwilę rozciąga jej nieruchome usta): A czy spodoba mi się, gdy będą mnie nazywać dzieckiem jazzu?
GŁOS (z powagą): Będziesz tym zachwycona.
(W tym miejscu rozmowa dobiega końca. PIĘKNOŚĆ nadal siedzi w milczeniu, gwiazdy wpatrują się w nią z najwyższym uwielbieniem, a wiatr, biały i porywisty, rozwiewa jej włosy.
Wszystko to miało miejsce siedem lat wcześniej, zanim ANTHONY zasiadł przy oknie w swoim mieszkaniu i zaczął się wsłuchiwać w bicie zegara w kościele św. Anny).
Rozdział II
PORTRET SYRENY
Miesiąc później w Nowym Jorku nastał chłód, za którym podążył listopad oraz trzy najważniejsze mecze futbolowe i głośny szelest futer na Piątej Alei. Przyniósł ze sobą również poczucie napięcia i tłumionego podniecenia. Każdego ranka Anthony otrzymywał różne zaproszenia. Trzy tuziny cnotliwych kobiet z wyższych sfer ogłaszały wszem i wobec swoją zdolność, a nawet chęć, do urodzenia dzieci trzem tuzinom milionerów. Pięć tuzinów cnotliwych kobiet z nieco niższych sfer głosiło nie tylko taką zdolność, ale również ogromną i niczym nieskrywaną ambicję poznania tych trzech tuzinów młodych mężczyzn, których oczywiście zaproszono na wszystkie dziewięćdziesiąt sześć przyjęć… wraz z całą grupą przyjaciół i znajomych młodej panny, studentów i pełnych zapału prowincjuszy. Była jeszcze i trzecia warstwa towarzyska – pochodząca z przedmieść, z Newarku i Jersey, aż po zgorzkniałe Connecticut i zupełnie nieodpowiednie części Long Island… – oraz kolejne, coraz niższe w hierarchii sfery, aż po warstwy najniższe – od Riverside aż po Bronx młode Żydówki debiutowały w dorosłym świecie, z niecierpliwością wyczekując poznania młodego maklera lub jubilera i koszernego wesela; Irlandki kierowały swoje wysiłki, nareszcie za przyzwoleniem, na młodych polityków z partii demokratycznej, pobożnych przedsiębiorców pogrzebowych i dorosłych już ministrantów.
Naturalną koleją rzeczy całe miasto zaraziło się tą atmosferą „wchodzenia w świat” – pracujące dziewczęta, te biedne brzydule pakujące mydło w fabrykach i obsługujące klientki w wielkich domach handlowych marzyły, że w tej spektakularnej atmosferze podniecenia znajdą może tego upragnionego mężczyznę – podobnie jak nieudolny kieszonkowiec może liczyć na lepszy połów wśród rozbawionego, karnawałowego tłumu. Zaczęły dymić kominy, a stęchłe powietrze w wagonach metra nieco się orzeźwiło. Aktorki zaczęły występować w nowych sztukach, wydawcy publikowali nowe książki, tancerze trenowali nowe tańce, a linie kolejowe ogłaszały nowe rozkłady jazdy, zawierające nowe błędy, które zastąpiły te stare, do jakich pasażerowie zdążyli się już przyzwyczaić.
Całe miasto szykowało się do debiutanckiego balu!
Pewnego popołudnia, idąc Czterdziestą Drugą Ulicą pod stalowoszarym niebem, Anthony spotkał niespodziewanie Richarda Caramela, który właśnie wychodził od fryzjera w hotelu Manhattan. Był to pierwszy tak zimny dzień i Caramel ubrany był w długi kożuch, taki jakie nosili robotnicy na Środkowym Zachodzie i który zaczął powoli wchodzić w modę. Na głowie miał ciemnobrązowy, miękki kapelusz, spod którego jego widzące oko lśniło niczym topaz. Z wielką radością powitał Anthony’ego, klepiąc go po ramionach nie tyle z radości, co dla rozgrzewki, a potem, po nieodzownym uścisku dłoni, zaczął mówić na cały głos:
– Zimno jak diabli… Boże, pracowałem dziś jak wariat przez cały dzień, ale w pokoju zrobiło się tak zimno, że o mało co nie dostałem zapalenia płuc. Ta cholerna gospodyni skąpi węgla. Musiałem wołać ją chyba z pół godziny, zanim wreszcie przylazła na górę. Zaczęła się mocno tłumaczyć. Boże! Najpierw doprowadziła mnie do szału, a potem pomyślałem sobie, że może przyda mi się jako postać do książki, więc zacząłem robić notatki, ale tak, żeby się nie zorientowała, no wiesz, żeby pomyślała, że sobie bazgrzę od niechcenia…
Schwycił Anthony’ego pod ramię i szybkim krokiem poprowadził wzdłuż Madison Avenue.
– Dokąd idziemy?
– Donikąd.
– To nie ma żadnego sensu – powiedział Anthony.
Zatrzymali się i wbili w siebie wzrok. Anthony zastanawiał się, czy jego zmarznięta twarz była tak samo odpychająca jak twarz Dicka, którego nos przybrał kolor purpury, czoło stało się sine, a żółte oczy – zaczerwienione i załzawione.
Po chwili znów ruszyli przed siebie.
– Sporo udało mi się napisać – powiedział Dick, patrząc na chodnik – ale muszę czasami wyjść na miasto. – Rzucił Anthony’emu przepraszające spojrzenie, jak gdyby oczekiwał zachęty.
– Potrzebuję rozmowy. Mam wrażenie, że niewielu ludzi po prostu rozmyśla, to znaczy siada i zaczyna myśleć, i przychodzą im do głowy sprecyzowane pomysły. Ja myślę, pisząc albo rozmawiając. Trzeba od czegoś zacząć, czegoś bronić lub czemuś przeczyć – mam rację?
Anthony mruknął coś pod nosem i uwolnił ramię.
– Możesz uwiesić się na mnie, Dick, ale ten kożuch…
– Chodzi o to – ciągnął Dick z powagą na twarzy – że kiedy piszesz, pierwszy akapit musi zawierać jakąś koncepcję, którą potem się krytykuje lub rozwija. W rozmowie zawsze odpowiadasz na ostatnią wypowiedź rozmówcy, ale kiedy rozmyślasz, no cóż, wówczas twoje myśli kręcą się po głowie niczym obrazki w latarni magicznej, a każda nowa wypiera tę poprzednią.
Minęli Czterdziestą Piątą Ulicę i zwolnili kroku. Zapalili papierosy, wydychając wielkie kłęby dymu zmieszane ze zmrożonym powietrzem.
– Chodźmy lepiej do Plaza napić się ajerkoniaku – zaproponował Anthony. – Dobrze ci zrobi. Przewietrzysz sobie płuca z tej okropnej nikotyny. Chodź… możesz mi opowiadać o swojej książce przez całą drogę.
– Nie chcę cię zanudzić. Nie musisz tego robić z grzeczności – wyrzucił z siebie Dick, lecz mimo że próbował niczego po sobie nie pokazać, jego twarz skrzywiła się nieznacznie. Anthony poczuł, że musi zaprzeczyć: – Zanudzić? Co za bzdura!
– Moja kuzynka… – zaczął Dick, ale Anthony nie dał mu dokończyć. Rozłożył ramiona i wykrzyknął radośnie:
– Wspaniała pogoda! Prawda? Czuję się, jakbym znowu miał dziesięć lat. To znaczy, jak powinienem się czuć, mając dziesięć lat. To wszystko jest takie męczące! Mój Boże! W jednej chwili czuję się panem świata, a chwilę później, że jestem największym głupcem na świecie. Ale dzisiaj świat należy do mnie i wszystko idzie jak z płatka. Nawet nic jest łatwe!
– Mam kuzynkę w Plaza. Wszyscy ją znają. Możemy ją odwiedzić. Mieszka tam zawsze zimą, a przynajmniej ostatnio… z matką i ojcem.
– Nie wiedziałem, że masz krewnych w Nowym Jorku.
– Ma na imię Gloria. Pochodzi z moich stron, z Kansas City. Jej matka wyznaje bilfizm, a ojciec jest nudziarzem o nieskazitelnych manierach.
– A co oni robią? Dostarczają ci materiałów do książki?
– Próbują. Stary zawsze mi opowiada, że właśnie spotkał kogoś, kto mógłby być wspaniałą postacią w powieści. A potem zaczyna gadać o jakimś swoim głupim znajomym i stara się mnie przekonać: „To jest właśnie temat dla ciebie! Może napisz coś o nim. Każdy będzie nim zainteresowany”. Albo zaczyna wywody na temat Japonii czy Paryża lub innego znanego wszystkim miejsca i sugeruje: „A może napisałbyś o tym coś? To byłoby wspaniałe miejsce akcji!”.
– A co z tą dziewczyną? – zapytał od niechcenia Anthony – Gloria… jak jej tam?
– Gilbert. Na pewno o niej słyszałeś… Gloria Gilbert. Chodzi na wszystkie bale uniwersyteckie i takie tam inne rzeczy.
– Jej nazwisko obiło mi się o uszy.
– Bardzo ładna… wręcz przepiękna.
Doszli do Pięćdziesiątej Ulicy i skręcili w stronę Alei.
– Co do zasady, nie gustuję w młodych dziewczynach – powiedział Anthony, zmarszczywszy czoło.
Nie było to jednak całkowicie zgodne z prawdą. Choć wydawało się mu, że przeciętna debiutantka spędza całe dnie, myśląc jedynie o tym, co zgotował dla niej wielki świat na najbliższą godzinę, fascynowały go wszystkie dziewczęta, które całe swoje życie poświęcały jedynie urodzie.
– Gloria jest bardzo miła… nie ma w głowie ani kropli oleju.
Anthony parsknął śmiechem.
– Rozumiem, że nie lubi rozmawiać o literaturze.
– Nie, wcale nie.
– Dick, dobrze wiesz, co według ciebie uchodzi za inteligencję u dziewczyn. Szczere młode kobiety, które przesiadują z tobą w kącie i rozmawiają z ożywieniem o życiu. Takie, które w wieku szesnastu lat debatowały z poważną twarzą o tym, czy całowanie im uchodzi, czy nie… i czy studenci pierwszego roku powinni pić piwo.
Richard Caramel poczuł się urażony. Twarz wykrzywiła mu się niczym zmięta kartka papieru.
– Nie… – zaczął, ale Anthony przerwał mu bezlitośnie.
– Ależ tak; takie, które właśnie w tym momencie siedzą w kącie i dywagują na temat najnowszego dzieła Dantego ze Skandynawii przetłumaczonego na angielski.
Dick odwrócił się do niego dziwnie przykurczony. Zapytał niemal błagalnym tonem: – Co z tobą i z Maurym? Czasami traktujecie mnie z wyższością.
Anthony zmieszał się, ale był tak przemarznięty i zmęczony, że zamiast się bronić, zaatakował: – Tu nie chodzi o twoją inteligencję, Dick.
– Oczywiście, że o to chodzi! – krzyknął z gniewem Dick. – Co masz na myśli? Dlaczego to się nie liczy?
– Być może zbyt wielu myśli nie potrafisz przelać na papier.
– Zupełna bzdura.
– Mogę sobie z łatwością wyobrazić – ciągnął Anthony – kogoś, kto wie zbyt wiele, aby to wyrazić na piśmie. Tak jak ja. Przypuśćmy na przykład, że mam więcej wiedzy, ale mniej talentu niż ty. Nie potrafiłbym napisać ani słowa. A ty z kolei masz wystarczająco wody, aby napełnić naczynie i naczynie wystarczająco duże, aby ją tam wlać.
– Nie mam pojęcia, o czym ty mówisz – zaczął żalić się Dick. Wydawało się, że na znak protestu znowu uwydatniły się wszystkie jego wypukłości. Przyglądał się Anthony’emu tak intensywnie, że co chwila wpadał na innych przechodniów, którzy obrzucali go oburzonym spojrzeniem.
– Myślę po prostu, że taki talent jak Wells mógłby sprostać inteligencji takiego na przykład Spencera. Ale człowiek mniej utalentowany może jedynie z godnością pisać o podrzędnych ideach. Im bardziej przyglądasz się czemuś z bliska, tym bardziej możesz traktować to z humorem.
Dick zastanowił się przez chwilę, nie mogąc zdecydować, jak bardzo krytyczne były uwagi Anthony’ego. Ale Anthony kontynuował z charakterystyczną dla siebie swobodą. Jego czarne oczy płonęły w szczupłej twarzy. Uniósł podbródek, podniósł głos i jego cała postać zdawała się również unosić.
– Przypuśćmy, że jestem dumny, rozsądny i mądry… niczym rodem z Aten. A i tak może nie udać mi się coś, co komuś gorszemu przyszłoby z łatwością. Mógłby on mnie naśladować, coś tam pozmieniać, coś dodać, dolać trochę entuzjazmu i mógłby nawet wyrażać się całkiem konstruktywnie. Natomiast ja byłbym zbyt dumny, aby kogoś naśladować, zbyt rozsądny, aby okazywać entuzjazm, zbyt wyrafinowany, aby wierzyć w ideały i zbyt grecki, aby dodawać jakiekolwiek upiększenia.
– Czyli uważasz, że artysta nie kieruje się inteligencją?
– Tak właśnie uważam. Jeżeli jest w stanie, ulepsza tylko styl, który naśladuje i tworzy, stosując własną interpretację otaczającego świata. A tak naprawdę każdy pisarz tworzy, bo tym zarabia na życie. Nie wmówisz mi, że wierzysz w tę całą bzdurę o świętym posłaniu artysty?
– Nawet ja sam nie uważam się za artystę.
– Dick – Anthony zmienił zupełnie ton – bardzo cię przepraszam.
– Dlaczego?
– Za ten wybuch. Naprawdę przykro mi. Popisywałem się tylko.
– Zawsze mówiłem, że w głębi ducha jesteś prostaczkiem.
Kiedy doszli do białej fasady hotelu Plaza i powoli smakowali gęsty i spieniony ajerkoniak, zapadał już mroźny zmierzch. Anthony przyglądał się swojemu towarzyszowi. Jego nos i czoło nabierały powoli normalnego koloru; nos stawał się mniej czerwony, a czoło mniej sine. Anthony zerknął na swoje odbicie w lustrze i z zadowoleniem stwierdził, że jego skóra nie zmieniła koloru. Wręcz przeciwnie, z lekko zaróżowionymi policzkami… nigdy nie wyglądał przystojniej.
– Ja już mam dość – powiedział Dick jak sportowiec po ciężkim treningu. – Chcę teraz iść na górę i odwiedzić Gilbertów. Idziesz ze mną?
– Oczywiście, czemu nie. Pod warunkiem, że nie uciekniesz gdzieś do kąta z Dorą, pozostawiając mnie na pastwę rodziców.
– Nie Dora, tylko Gloria.
Recepcjonista zaanonsował ich przez telefon. Wjechali na dziesiąte piętro, przeszli długim i krętym korytarzem do pokoju 1088. Drzwi otworzyła dama w średnim wieku – pani Gilbert we własnej osobie.
– Witam panów. – Mówiła tak, jak wszystkie konwencjonalne damy w Ameryce. – Bardzo mi miło…
Dick próbował coś wtrącić, lecz ona kontynuowała:
– Pan Patch? Zapraszam do środka, tutaj może pan zostawić palto. – Wskazała na fotel i zaczęła mówić już zupełnie innym tonem, co chwila śmiejąc się lekko pogardliwie. – Bardzo mi miło… bardzo. Richard, tak dawno nas już nie odwiedzałeś… ależ nie… nie… – Te ostatnie monosylaby były odpowiedzią na próby nawiązania rozmowy przez Dicka. – Siadajcie, proszę, i powiedzcie, jak wam się wiedzie.
Nie wiedzieli za bardzo, co zrobić z rękoma; stali, lekko kiwając głowami, uśmiechając się głupkowato i zastanawiając się, kiedy pani domu wreszcie usiądzie, aby mogli zasiąść wygodnie w fotelach i spędzić miły wieczór.
– To na pewno dlatego, że jesteś bardzo zajęty, z całą pewnością – pani Gilbert uśmiechnęła się dosyć dwuznacznie.
„Z całą pewnością” było jej ulubionym wtrąceniem we wszystkich niezbyt zręcznych wypowiedziach. Miała jeszcze dwa inne: „Ja przynajmniej tak uważam” i „To oczywiste”. Te trzy powiedzonka stosowane na przemian sprawiały, że wszystkie jej wypowiedzi przybierały ton refleksji nad życiem, jak gdyby zanalizowawszy wszystkie przyczyny, nareszcie wybrała tę najlepszą.
Anthony spostrzegł, że twarz Richarda przybrała już naturalny kolor. Czoło i policzki miały normalną barwę, a nos stał się znowu tylko niepozorną częścią twarzy. Wpatrywał się w ciotkę swoim jaskrawożółtym okiem, poświęcając jej przesadnie całą swoją uwagę, jak to czynią wszyscy młodzi mężczyźni w stosunku do kobiet, którymi się w ogólne nie interesują.
– Czy pan też pisze, panie Patch?… No, to może na nas wszystkich spłynie trochę sławy Richarda… – Roześmiali się w odpowiedzi na śmiech pani Gilbert.
– Gloria wyszła – powiedziała stanowczym tonem, jak gdyby próbowała udowodnić jakieś twierdzenie. – Poszła dokądś na tańce. Ciągle tylko dokądś chodzi. Zrozumieć nie mogę, jak ona to może znieść. Tańczy od wieczora do rana. Czasami boję się, że nic z niej nie zostanie. Jej ojciec bardzo się o nią martwi.
Uśmiechnęła się do nich. A oni do niej.
W opinii Anthony’ego składała się z szeregu półokręgów i krzywych, jak sylwetki tworzone na maszynie do pisania przez osoby uzdolnione: głowa, ramiona, biust, biodra, uda i stopy – wszystkie były w sposób wręcz oszałamiający i zdumiewający okrągłe. Pani Gilbert była bardzo schludna i nienagannie ubrana. Miała nienaturalnie srebrzyste włosy; jej duża twarz stanowiła schronienie dla otoczonych zmarszczkami niebieskich oczu, a nad górną wargą dostrzec można było delikatny, siwy wąsik.
– Zawsze powiadam – zwróciła się do Anthony’ego – że Richard to dusza wręcz starożytna.
Zapadło niezręczne milczenie i Anthony już chciał wyskoczyć z jakimś dowcipem, np. że Dickowi wszyscy wchodzą na głowę.
– Wszyscy mamy dusze z różnych epok – ciągnęła promiennie pani Gilbert – ja tak przynajmniej uważam.
– Być może – przytaknął Anthony, udając zainteresowanie. Pani Gilbert trajkotała dalej:
– Gloria to bardzo młoda dusza – zupełnie nieodpowiedzialna, z całą pewnością. Nie ma absolutnie poczucia odpowiedzialności.
– Ma bardzo żywy temperament, proszę cioci – powiedział uprzejmie Richard. – Jakiekolwiek poczucie odpowiedzialności wszystko by popsuło. Jest taka śliczna.
– No cóż – przyznała pani Gilbert – wiem tylko, że nigdy jej w domu nie ma…
Dalsze wywody na temat licznych eskapad Glorii przerwał odgłos otwieranych drzwi, w których stanął pan Gilbert.
Był niskiego wzrostu, z wąsem przypominającym biały obłoczek zawieszony pod zupełnie przeciętnym nosem. Osiągnął w swoim życiu etap, na którym jego wartość jako członka kręgów towarzyskich była zdecydowanie ujemna. Wyznawał te same bzdurne poglądy, które popularne były dwadzieścia lat temu, a jego światopogląd oparty był obecnie tylko na artykułach wstępnych w gazetach. Po ukończeniu niewielkiego, ale przerażającego uniwersytetu na Zachodzie rozpoczął pracę przy produkcji celuloidu i całkiem nieźle sobie radził przez szereg lat, gdyż praca ta wymagała tylko niewielkiej dozy inteligencji. Działał tak do 1911 roku, kiedy zarzucił realizację zamówień na rzecz raczej niekonkretnych umów z przemysłem filmowym. Niestety już w 1912 roku przemysł filmowy całkowicie go pochłonął i zaczął mu się zapadać grunt pod nogami. W tym czasie pracował jako kierownik Associated Midwestern Film Materials Company, spędzając pół roku w Nowym Jorku, a pół w Kansas City i St. Louis. Wierzył naiwnie, że nadejdą niedługo lepsze czasy, a jego żona i córka podzielały to przekonanie.
Nie aprobował zachowania Glorii – wracała do domu późną nocą, nigdy nie kończyła posiłków, zawsze powodowała wokół siebie zamieszanie, a kiedyś, gdy zezłościła się na niego, obrzuciła go słowami, o znajomość których w życiu by jej nie podejrzewał. Znacznie łatwiej żyło mu się z żoną. Po piętnastu latach wojny partyzanckiej nareszcie udało mu się zwyciężyć – była to wojna mętnego optymizmu ze świetnie zorganizowaną nudą. Zwycięstwo przyniosła mu strategia nieustannego potakiwania, którym był w stanie zatruć każdą rozmowę.
– Tak-tak-tak-tak – mawiał – tak-tak-tak-tak. Niech pomyślę. To było latem… chwileczkę… dziewięćdziesiątego pierwszego albo drugiego – tak-tak-tak-tak.
Nawet pani Gilbert nie zdołała wytrwać piętnastu lat potakiwania. Natomiast kolejne piętnaście lat tych ciągłych, niczego niepotwierdzających potwierdzeń, którym towarzyszyły bezustannie kłęby dymu z trzydziestu dwóch tysięcy cygar, zupełnie ją złamało. Poddała się mu ostatecznie i poszła na ostatnie ustępstwo w małżeńskim życiu, które jest bardziej trwałe i nieodwołalne aniżeli ślubowanie – zaczęła go słuchać. Wmawiała sobie, że te wszystkie lata nauczyły ją tolerancji, a tak naprawdę pozbawiły ją jedynie resztek odwagi moralnej.
Przedstawiła męża Anthony’emu.
– To pan Patch – rzekła.
Młodzieniec i starszy pan uścisnęli sobie dłonie; ręka pana Gilberta była miękka i zużyta niczym wyciśnięty grejpfrut. Małżonkowie przywitali się – on stwierdził, że na dworze jest coraz zimniej; opowiedział o swoim spacerze do kiosku na Czterdziestej Czwartej Ulicy, żeby kupić gazetę z Kansas City. Miał zamiar wrócić autobusem, ale było w nim zbyt zimno, tak, tak, tak, tak, zbyt zimno.
Pani Gilbert wsłuchiwała się w jego słowa z wielkim zainteresowaniem, podziwiając jego odwagę w walce z mrozem.
– Ty to masz ikrę! – wykrzyknęła z podziwem. – Bohater z ciebie. Ja nie wyszłabym z domu za żadne skarby świata.
Pan Gilbert, jak na prawdziwego mężczyznę przystało, pominął milczeniem podziw, jaki wzbudził w swojej żonie. Zwrócił się do młodzieńców i z triumfem zrobił im wykład na temat pogody. Richard Caramel miał za zadanie przypomnieć sobie, jak wyglądał listopad w Kansas. Nie zdążył jednak zająć się tą kwestią, gdyż natychmiast wciągnięty został z powrotem w pułapkę rozmówcy, który jak drapieżnik bawił się nim, dopóki nie pozbawił go oznak życia.
Poruszono też odwieczny temat, że gdzieś tam bywają ciepłe dni, a noce są bardzo przyjemne i określono dokładnie dystans od małej stacyjki pomiędzy dwoma punktami, o których Dick wspomniał niechcący. Anthony przypatrywał się panu Gilbertowi tak intensywnie, że niemal wpadł w trans, z którego wyrwał go wesoły szczebiot pani Gilbert:
– Wydaje się, że tutaj powietrze jest wilgotniejsze, mrożące do kości.
Ponieważ pan Gilbert miał na końcu języka tę właśnie uwagę, popartą odpowiednią liczbą potakiwań, nic dziwnego, że postanowił nagle zmienić temat.
– A gdzie Gloria?
– Powinna przyjść lada chwila.
– Czy zna pan moją córkę, panie…?
– Jeszcze nie miałem przyjemności. Ale Dick często o niej mówi.
– Są kuzynami.
– Doprawdy? – Anthony uśmiechnął się z pewnym wysiłkiem. Nie był przyzwyczajony do przebywania w towarzystwie starszych ludzi i usta zdrętwiały mu już od sztucznego uśmiechu. Tak miło było pomyśleć o Glorii i Dicku jako kuzynach. Udało mu się w trakcie kolejnej minuty rzucić błagalne spojrzenie na przyjaciela.
Richard Caramel z żalem stwierdził, że muszą już wychodzić.
Pani Gilbert było bardzo przykro.
Pan Gilbert stwierdził, że to wielka szkoda.
Pani Gilbert powiedziała coś jeszcze: że miło było ich gościć, nawet jeśli musieli rozmawiać jedynie ze starszą panią, zbyt starą, aby z nimi flirtować. Anthony i Dick wybuchli gromkim śmiechem unisono, rozbawieni tym wspaniałym żartem.
A może dadzą się zaprosić wkrótce?
– Z pewnością.
Glorii będzie bardzo przykro!
– Do widzenia.
– Do widzenia.
Uśmiechy!
Uśmiechy! Trzask!
Niepocieszeni, udali się do windy na dziesiątym piętrze hotelu Plaza.
NOGI DAMY
U Maury’ego Noble’a za fasadą atrakcyjnej indolencji, roztrzepania i łagodnego kpiarstwa kryła się zaskakująco niepowstrzymana chęć dążenia do celu. Już na uczelni zaplanował spędzić trzy lata na podróżach, trzy lata poświęcić całkowitemu nieróbstwu, a następnie wzbogacić się jak najszybciej.
Trzy lata podróży miał już za sobą. Objechał cały świat z takim zapałem i zaciekawieniem, że u każdej innej osoby uznano by to za pedanterię bez jakiejkolwiek spontaniczności, niemalże uosobienie ludzkiej wersji przewodnika turystycznego. Jednak Maury’ego otaczała atmosfera tajemniczego celu i istotnych zamiarów, jak gdyby był on z dawna zapowiadanym antychrystem, którego dawne proroctwo zmusiło do odwiedzenia wszystkich zakątków świata i spotkania miliardów ludzi, którzy płodzili dzieci, płakali i zabijali się nawzajem.
Po powrocie do Ameryki zajął się szukaniem wszelkich form rozrywki z taką samą determinacją. On, który nigdy dotąd nie poprzestawał na kilku koktajlach czy kieliszku wina przy kolacji, nauczył się pić tak, jakby uczył się greki – bo tak jak greka, była to brama otwierająca drogę do nowych doznań, nowych stanów psychicznych i nowych reakcji, radosnych lub pełnych smutku.
Jego nawyki były kwestią ezoterycznej spekulacji. Choć wynajmował trzypokojowe mieszkanie na Czterdziestej Czwartej ulicy, rzadko tam przebywał. Telefonistka otrzymała ścisłe instrukcje, aby nigdy go nie łączyć z nikim, kto się najpierw nie przedstawi. Otrzymała również listę kilku osób, dla których nigdy nie było go w domu, i tylu też osób, od których zawsze odbierał telefon. Na czele tej drugiej listy znajdowali się Anthony Patch i Richard Caramel.
Matka Maury’ego mieszkała u swego żonatego syna w Filadelfii, gdzie Maury zwykł był spędzać weekendy. Tak więc pewnego sobotniego wieczora, kiedy desperacko znudzony Anthony przemierzał przepełnione chłodem ulice i wpadł na chwilę do Molton Arms, z radością stwierdził, że pan Maury Noble jest u siebie.
Humor poprawił mu się już w windzie. Tak bardzo, bardzo cieszył się na myśl o rozmowie z Maurym – a on też z pewnością się ucieszy na jego widok. Popatrzą na siebie z głęboką sympatią w oczach, którą obydwaj potrafili ukryć za fasadą łagodnej kpiny. Gdyby to było lato, wybraliby się na miasto, wysączyli dwa koktajle, rozluźniając przy tym kołnierzyki, i udaliby się na jakieś, raczej nudne, sierpniowe przedstawienie. Ale na dworze panował ziąb, wiatr hulał między wysokimi budynkami, a grudzień był tuż za rogiem. Znacznie bardziej atrakcyjny wydawał się wspólny wieczór w miękkim świetle lamp i przy szklaneczce lub dwóch whisky albo kieliszku Grand Marnier, który Maury tak lubił, wśród zdobiących ściany książek, gdzie Maury, niczym wielki kocur, zagłębi się w swoim ulubionym fotelu.
A oto i on! Ściany pokoju otoczyły Anthony’ego niby ciepłe ramiona. Ciepło bijące z tego potężnego i elokwentnego umysłu, temperament niemalże orientalny w swojej nieukrywanej niewzruszoności rozgrzały niespokojną duszę Anthony’ego i ogarnął go spokój, który można by jedynie porównać do ukojenia, jakie daje towarzystwo głupiej kobiety. Trzeba albo wszystko zrozumieć, albo brać wszystko, jakie jest. Maury wypełniał pokój niczym tygrys albo jakieś bóstwo. Wiatr ucichł za oknami; mosiężne kandelabry na kominku lśniły jak świece przy ołtarzu.
– Co cię zatrzymało w mieście? – Anthony wyciągnął się na miękkiej kanapie, oparłszy łokcie na poduszkach.
– Jestem tu już od godziny. Byłem na tańcach i tak się zasiedziałem, że uciekł mi pociąg do Filadelfii.
– To dziwne, że tak długo zostałeś – skomentował Anthony głosem pełnym zaciekawienia.
– Raczej dziwne. A ty co robiłeś?
– Miałem randkę z Geraldine, no wiesz którą, tą bileterką z Keitha. Opowiadałem ci o niej.
– Aaa!
– Wpadła do mnie około trzeciej i została do piątej. Dziwna z niej dzieweczka – rozumie mnie. Jest strasznie głupiutka. – Maury siedział w milczeniu.
– Co ciekawsze – ciągnął Anthony – z tego, co słyszałem i co sam stwierdziłem, Geraldine to chodząca cnota.
Znał ją od miesiąca, tę dziewczynę o nieokreślonych i koczowniczych zwyczajach. Przedstawił mu ją jej poprzedni adorator. Anthony’ego bawiła jej osobowość i nawet polubił czyste i lekkie pocałunki, jakimi obsypała go trzeciego wieczoru ich znajomości, kiedy jechali taksówką przez Central Park. Miała jakąś rodzinę – jakąś ciotkę i wuja, u których mieszkała gdzieś w labiryncie ulic w górnej części miasta. Dobrze czuł się w jej towarzystwie, bliskim i intymnym, i kojącym. Nie był jednak zainteresowany niczym więcej – nie ze względu na skrupuły moralne, ale raczej ze strachu, że jakikolwiek bliższy związek może zaburzyć jego coraz bardziej spokojny byt.
– Ma w rękawie dwie sztuczki – zwierzył się Maury’emu. – Jedna to jak przesłania oczy włosami, a potem je rozdmuchuje, a druga, jak ciągle powtarza „ Jesteś szalooony!”, kiedy usłyszy coś zbyt dla niej skomplikowanego. Fascynuje mnie to. Potrafię godzinami rozmyślać, zaintrygowany zwariowanymi symptomami, które wyzwala w mojej wyobraźni.
Maury przekręcił się w fotelu i stwierdził:
– Zadziwiające jest, jak taka osoba może rozumieć tak niewiele, a jednocześnie radzić sobie w tak złożonej cywilizacji. Takie kobiety przyjmują cały wszechświat za rzecz oczywistą. Nie ma bladego pojęcia o niczym – ani o filozofii Rousseau, ani o wpływie taryf celnych na cenę jej kolacji. Jakby została przeniesiona z epoki kamiennej i porzucona w naszych czasach, bezbronna jak wojownik, który idzie z łukiem na pojedynek na pistolety. Mógłbyś unicestwić całe pokłady historii, a ona nawet by tego nie zauważyła.
– Może Richard napisałby coś o niej.
– Och, Anthony, chyba nie myślisz, że jest tego warta.
– Tak jak każda inna – odpowiedział, ziewając. – Pomyślałem sobie dzisiaj, jak bardzo wierzę w Dicka. Jeśli tylko będzie pisać o ludziach, a nie o ideałach, a natchnienie czerpać będzie z życia, a nie ze sztuki, zakładając jego dalszy twórczy rozwój, może osiągnąć wielkie sukcesy.
– Sądząc po tym, że ostatnio cały czas nosi ze sobą notatnik, zaczął się bardziej interesować życiem.
Anthony oparł się na łokciu i zaczął perorować z ożywieniem:
– Stara się bardzo. Tak jak każdy inny pisarz, z wyjątkiem tych najgorszych, ale przecież większość z nich żywi się przetrawioną papką. Mogą czerpać historie czy postaci z życia, ale pisarz zazwyczaj interpretuje je na podstawie ostatnio przeczytanej książki. Załóżmy na przykład, że spotka kapitana statku i stwierdzi, że to postać godna zainteresowania. A tak naprawdę dostrzega podobieństwo między tym kapitanem i kapitanem z najnowszej powieści Richarda Dany’ego lub innego autora marynisty, w związku z czym wie, jak go opisać na papierze. Dick, rzecz jasna, jest w stanie stworzyć dowolną barwną postać o wyróżniającej się osobowości, ale czy byłby w stanie przedstawić swoją własną siostrę we właściwym świetle?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki