Piosenka koguta - Krystyna Siesicka - ebook + książka

Piosenka koguta ebook

Krystyna Siesicka

3,7

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
 

 
Opowieść o jednym dniu z życia pewnej rodziny, dniu, w którym odbywa się uroczyste przyjęcie urodzinowe seniorki rodu, Felicji. Spotkanie najbliższych okazuje się pretekstem do przedstawienia nastrojowej historii o człowieku końca XX stulecia. Narratorką "Piosenki koguta" jest 35-letnia Anna (zwana Muszką), która przypadkowo odnajduje swój pożółkły dziennik. Dzięki niemu powraca do nastoletnich chwil spędzonych w domu cioci Felicji. Anna wspomina ludzi którzy wiązali się nie tylko z tym miejscem, ale ważnych również w jej późniejszym życiu; rozmyśla nad biegiem swego losu i losów najbliższych osób. Przedstawia czytelnikowi córkę Sonię oraz kuzynkę Danielę i tejże córkę Blankę, a także partnerów swego życia, Aleksandra oraz Konrada. 
[Opis wydawnictwa]

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (3) 
Miejsko-Powiatowa Biblioteka Publiczna w Rypinie
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 125

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Justyna_1987

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam
00

Popularność




 

KRYSTYNA SIESICKAPIOSENKA KOGUTA

 

Na okładce wykorzystano reprodukcję obrazu Pera Andersa: „The Cockerel”

 

Redaktor Danuta Sadkowska

© Copyright by Krystyna Siesicka, Warszawa 1998

ISBN 83-87463-19-1

Wydanie I

Wydawnictwo Akapit Press, Łódź 1999

90-368 Łódź, ul. Piotrkowska 182

tel./fax 636 12 14

Druk: Drukarnia Księży Werbistów

86-133 Górna Grupa, ul. Klasztorna 4

tel. (0-52) 33-25-794, fax (0-52) 33-24-888

e-mail: [email protected], http://www.drukarnia-svd.com.pl

PIERWSZA PRZYPOMNIAŁA MI SIĘ DANIELA

Siedziałam przed lustrem w pokoju, który przygotowała dla mnie Felicja. Usiłowałam nakłonić swoje włosy do opamiętania, ale ciągle były szalone, zupełnie tak, jak przed dziesięcioma laty kiedy przyjechałyśmy tu z Danielą na poprzednie „okrągłe” urodziny naszej ciotki.

— Jak ty wyglądasz! — zawołała wtedy Felicja. — Nie wyobrażaj sobie, że ciągle masz siedem lat i możesz czesać się jak Shirley Tempie. Skończyły się te czasy, moja kochana, zrób coś z tym.

Nie powiedziała, z czym i co mam zrobić, zakręciła jedynie młynka rękoma, które ciągle jeszcze miała śliczne, białe i gładkie, chociaż kiedy oglądała filmy z Shirley Tempie, musiała być niewiele od tej całej Shirley starsza. Skarciła mnie. Nigdy nie miała własnych dzieci, więc wyżywała się na siostrzenicach. Przeżywałam piekło, kiedy nasze matki przysyłały nas do niej na wakacje. Najkrócej: wszystko robiłam źle. Ja, bo Daniela potrafiła jakoś wykręcić się sianem, albo wmówić każdemu, że to ja jestem winna. Słowo „skarcić” moja ciotka uwielbiała.

— Przykro mi, ale muszę ciebie skarcić, Muszko! — mówiła z lubością.

Tak naprawdę Felicji nigdy nie było przykro, kiedy mnie karciła. Oczy błyszczały jej wtedy zwycięsko, a na twarzy pojawiał się uśmiech matadora, któremu wreszcie udało się powalić byka na ziemię. Podobnie było i dziesięć lat temu, kiedy zażądała, żebym zrobiła „coś” z włosami, chociaż od jej przyjęcia urodzinowego dzieliło nas jedynie kilkanaście minut. W tym roku przyjechałam na tę rodzinną uroczystość o jeden dzień wcześniej i już witając się z Felicją na ganku, zapewniłam ją, że chociaż nie zdążyłam pójść do fryzjera, nazajutrz rano sama ułożę sobie włosy. Może ciocia być zupełnie spokojna, na wieczór będę gotowa.

Dlatego właśnie siedziałam teraz przed lustrem w tym pokoju, który przygotowała dla mnie Felicja, i po dobrze przespanej nocy wpatrywałam się w swoje odbicie, w twarz otoczoną włosami podobnymi, niestety, do spiralnie skręconych drewnianych wiórów.

Powinnam ująć je w szerokie pasma i nawinąć na papiloty, pomyślałam, w ten sposób mogłabym pozbyć się strzępiastych frędzli. Reszta rodziny miała przyjechać dopiero po południu, więc do samego obiadu mogłabym chodzić z głową świadczącą wobec Felicji o moich usilnych staraniach. Niestety, nie wzięłam ze sobą swoich ulubionych, kolorowych i giętkich papilotów, którymi zwykle ratowałam się, jeżeli zachodziła konieczność. Nie wiem, jak mogłam zapomnieć o nich, skoro jechałam do Felicji! Tu przecież zawsze konieczność czekała na mnie w progu. Wysunęłam szufladkę spod ruchomego lustra toaletki, przy której usiadłam, i wyjęłam stamtąd jakieś stare zeszyty, nie wiedziałam, Danieli czy moje, których pożółkłe kartki można było podrzeć na papiloty. Znalazłam też kolorowe szmatki, które kiedyś były sukienkami naszych lalek.

A teraz uważajcie.

Uniosłam ręce do góry, żeby uchwycić wilgotne jeszcze po myciu włosy, zdecydowana wyprostować je ostrą szczotką. W lustrze jednak zobaczyłam, oprócz swojego odbicia, wejściowe drzwi do pokoju. Biała szeroka framuga obejmowała ich wysokie, podwójne skrzydła, które rozmyślnie zostawiłam uchylone, żeby przez okna otwarte na przestrzał wiało rześkim powietrzem poranka i cierpkim zapachem wilgotnej trawy. W tych właśnie drzwiach zobaczyłam stojącą Danielę. Danielę, która zaledwie przed paroma minutami dzwoniła do mnie z motelu Anatola, odległego przecież o dwieście kilometrów od domu Felicji, bo chciała mnie uprzedzić, że wyrusza stamtąd spóźniona, ponieważ w żaden sposób nie mogła dobudzić naszych córek, które tu razem z nią jechały. Zobaczyłam więc w uchylonych drzwiach Danielę, pomimo lata ubraną w ciemne, obszerne futro, co było tym bardziej zdumiewające, że nie tak dawno oddała je kuzynce Laurze. Odwróciłam się, szczotka wyleciała mi z rąk. Bzdura, w drzwiach oczywiście nie było nikogo, to ja musiałam nagle przywołać Danielę z mojej niepamięci. Ją i ten ponury, mokry dzień sprzed dziesięciu lat, kiedy razem jechałyśmy do Felicji na jej poprzednie „okrągłe” urodziny. Poczułam zapach tamtych perfum Danieli zmieszany z zapachem traw wpadającym teraz przez okno.

Uważacie, że to jest nieprawdopodobne? Ja też tak sądzę.

Chmury sunęły nisko. Szare, nabrzmiałe deszczem poduchy pchane przez niebo ręką Boga, powiedziała Daniela. Na parkingu obok motelu stało kilka samochodów, zlękłam się, że może nie być wolnego pokoju.

— Czekaj, pójdę i zapytam w recepcji.

Daniela odpięła pas, przeciągnęła się i założyła ręce z tyłu głowy.

— Jestem zmęczona. I jestem wściekła na siebie, nie powinnam godzić się na to wszystko. Dobrze, idź i zapytaj, czy coś tu mają, ja zostanę, nie będę moknąć bez potrzeby.

Zbliżałam się już do drzwi motelu, kiedy opuściła szybę i zawołała:

— Muszka! Jeżeli tu są jedynki, weź nam dwie jedynki, przepraszam, ale nie cierpię spać z kimś w jednym pokoju, po prostu nienawidzę tego.

Muszka. Od lat byłam Muszką tylko dla Felicji, nie miałam pojęcia, dlaczego nagle Daniela wywlokła to głupawe zdrobnienie, nawet niepodobne do mojego imienia. Jeżeli nie cierpi spać z kimś w jednym pokoju, te jej wszystkie rozwody są zupełnie uzasadnione, pomyślałam rozzłoszczona. Do tej pory nikt w naszej rodzinie nie mógł pojąć, dlaczego właściwie ona w kółko albo wychodzi za mąż, albo się rozwodzi, zwłaszcza że lubiliśmy wszystkich jej mężów, a nawet większość z nas wołała ich niż chimeryczną Danielę.

Gniewało mnie futro, w którym jechała. Czułam się tak, jakby siedział przy mnie jakiś wielki potwór o długiej połyskliwej sierści w kolorze czekolady. Daniela pachniała perfumami Chanel, te nawet lubiłam, tylko nie w nadmiarze. Gniewała mnie również jej torebka z wężowej skóry, pewnie dlatego, że w ogóle nie znoszę żadnych gadów i płazów. Przed wejściem do motelu stał młody mężczyzna, którego twarz nie wydała mi się obca.

— Czy pani tu mieszka? — zapytał bez powitania.

— Mam zamiar.

— Nie ma wolnych pokoi.

— Spróbuję.

Wszedł za mną, widocznie chciał być świadkiem i mojej porażki. W recepcji stał jednak Gruby Anatol, który na mój widok roześmiał się i wyciągnął przed siebie obie ręce.

— Panna Muszka! Jakże ja się cieszę, co za radość! Patrzcie, państwo, ależ ta panna Muszka wyrosła!

— Nie wiedziałam, że pan tu pracuje, mnie też miło pana widzieć, panie Anatolu.

— To mój motel. Jestem właścicielem. Felicja nie mówiła?

— Nie widziałam się z nią dawno. Znajdzie pan jakiś pokój dla nas? Jestem z Danielą.

Spochmurniał.

— Z Danielą — powtórzył niechętnie. — Powinienem się domyślić, że ona też przyjedzie.

Spojrzał na stojącego obok mnie mężczyznę, któremu przed chwilą powiedział, że nie ma wolnych pokoi, i wyjaśnił wykrętnie: — Ja dla gości pani Felicji zawsze znajdę miejsce.

— Dobrze się składa, bo ja też jestem gościem pani Felicji.

Gruby Anatol i ja patrzyliśmy zaskoczeni. Ten młody człowiek kłamał albo nie, żadne z nas nie wiedziało. Anatol spojrzał na mnie.

— To ktoś z rodziny?

— Nie. Nie wiem zresztą.

— Jestem wnukiem Teklusi.

Jasne, był podobny do Teklusi, którą pamiętałam z portretu wiszącego w jadalni, dlatego jego twarz wydała mi się znajoma. Siostra Felicji, Teklusia, miała tylko jedno dziecko. Wandę. Musiał być synem Wandy.

— Więc jesteś synem Wandy?

Uśmiechnął się.

— Tak. A ty kim jesteś w rodzinie? Muszka. Nigdy nie słyszałem tego imienia.

— Jestem córką Lusi.

— W takim razie znam twojego ojca, byłem nawet u niego we Francji.

— Nie wiedziałam. Nie mówił mi.

— Anette?

— Nie. Anna.

Gruby Anatol położył przed nami dwa klucze.

— Trzeba było mówić, że pan jedzie do Felicji. Dzwoniła tu i uprzedzała, że jej goście mogą się u mnie zatrzymywać w drodze, prosiła, żebym zostawił kilka pokoi na wszelki wypadek.

— Czy ktoś z naszej rodziny jest u pana? — zaciekawiło mnie.

— Nie.

Oczywiście, wszyscy z pewnością są już u Felicji, albo właśnie tam dojeżdżają, to tylko ja muszę robić przerwę w podróży, bo tak zarządziła Daniela. Ciekawe, dlaczego i wnuk Teklusi nie jedzie dalej, jakże on ma na imię?

— Nie pamiętam, jak masz na imię. Wiedziałam, ale wyleciało mi z głowy. Ksawery?

— Konrad.

Gruby Anatol roześmiał się.

— Wallenrod czy Gustaw? A może Korzeniowski?

Boże, że też Anatol musi się zawsze popisywać takimi prymitywnymi dowcipami, nic się nie zmienił, zawsze taki był.

— Muszkę to ja nosiłem „na barana”, jak była malutka — powiedział z zadowoleniem.

— Panie Anatolu!

Za oknem ciemniało. Daniela pewnie przysnęła.

— Pójdę po Danielę, prawdę mówiąc, chciała, żebyśmy miały oddzielne pokoje.

— Panna hrabianka — mruknął Anatol.

Odwrócił się i przez chwilę oglądał tablicę, na której wisiało jeszcze parę kluczy.

— Robię to tylko dla ciebie. Muszko.

Zabrał klucz leżący przede mną i podał mi dwa zdjęte z tablicy. Pomyślałam, że jeżeli znowu powie do mnie Muszko, nie wytrzymam.

— Musisz się wysługiwać tej damie. Muszko?

— Mam na imię Anna, czy pan zapomniał?

— A skąd, pamiętam.

— Więc niech pan nie mówi do mnie Muszko, dobrze?

— Dobrze, Muszko.

— Do diabła, panie Anatolu! — wrzasnęłam i zaciśniętą pięścią uderzyłam w wypolerowany blat dzielący mnie od Grubego Anatola.

I wtedy Konrad roześmiał się.

— Już wiem, że z całej rodziny ciebie będę lubił najbardziej. I być może tylko ciebie. Muszko. Anette, Anno.

Patrzył na mnie drwiąco. Nie cierpiałam go. Był piękny. Miał młodą pociągłą twarz, śniadą cerę i piwne oczy, krótko przystrzyżoną brodę i gęstą czuprynę przysypaną siwizną. Tak, był pięknym mężczyzną, niewątpliwie.

Podniosłam szczotkę z podłogi i znowu popatrzyłam w lustro, ale tym razem zobaczyłam jedynie swoje własne odbicie. Później spojrzałam w szeroko otwarte okno. Ciągnęła się za nim rozległa zielona łąka, upstrzona główkami żółtych mleczy i puchatych dmuchawców. Trawa była wilgotna od porannej rosy, widziałam nawet połyskliwe krople na jej smukłych, zielonych piórkach, których jeszcze nie zdążyła ściąć kosiarka. Bezkresna łąka. Tak wyglądała, bo ciągnęła się daleko, aż tam, gdzie nagłym, ostrym brzegiem zaczynało się nadrzeczne urwisko. Nie żałował Bóg ani zieleni, ani pędzla, kiedy tu malował, pomyślałam.

Wydarłam kilka kartek z zeszytu Danieli i zaczęłam zwijać je w sztywne paski papilotów, dostatecznie szerokie na to, aby ujarzmić moje włosy, i dostatecznie grube na to, żeby nie przesiąkły ich wilgocią. Składając papier, spojrzałam na wyblakłe litery, zgrabne, dziwnie wysokie i wąskie. Daniela pisała starannie, pamiętam, że Felicja nie musiała jej karcić, karciła tylko mnie, szczególnie za krzywe, grube samogłoski wyglądające jak bańki do mleka, ale Danieli nigdy. I słusznie, bo patrząc, znowu widziałam piękny rysunek jej liter i podziwiałam je. Jakie piękne było „M” w wykonaniu Danieli! Jej „d” i „b” stały niby smukłe kolumienki, chociaż umowa dała im brzuszki godne bąków i pszczół. Ja tej umowy przestrzegałam nadmiernie.

Pierwszy papilot na samym czubku głowy. Rozczesałam szerokie pasmo włosów i nawinęłam na papierową listewkę. Dopiero kiedy skręcałam jej sterczące rogi, uświadomiłam sobie, że piękne „M”, które tak bardzo mnie zachwyciło w piśmie Danieli, było pierwszą literą mojego nie chcianego imienia. Złożyłam kartkę, na której Daniela pisała coś o mnie, ale wpatrzona w rysunek litery „M” pominęłam treść. Spojrzałam na okładkę zeszytu leżącego obok lustra. Przy starannie wyrysowanych inicjałach Danieli odczytałam datę. No tak, miałyśmy po piętnaście lat, kiedy moja kuzynka zapisywała te strony. Szybko rozwinęłam włosy, żeby wyprostować papilot. Litery były czytelne, chociaż papier zwilgotniał. Spojrzałam, pomiędzy dwoma przepisanymi tu wierszami, jednym Staffa, drugim Tuwima, Daniela stwierdziła: Muszka jest grubą głupią idiotką.

Kocha się w Ludwiku.

Nie wie, że

całowałam się z nim wczoraj wieczorem

pod wierzbą nad jeziorem.

Najpierw z satysfakcją pomyślałam, że Daniela nie postawiła przecinków w odpowiednim miejscu i źle przeniosła słowo „wieczorem”, dopiero później usiłowałam przypomnieć sobie, kim jest Ludwik i czy rzeczywiście kiedyś się w nim kochałam. Jedynym faktem bezspornym było, że mając piętnaście lat, ważyłam o wiele za dużo. Miałam słoninkę na brzuchu, a w niej zagubiony w tłuszczu pępek. Chodziłam jak kaczka. Moje pulchne dłonie wyglądały jak przykręcone do rąk, bo tworzyły się nad nimi grube fałdy. W szkole mówiono na mnie Klucha. Czy byłam głupią idiotką? Nie wiem, może byłam, ale czy kochałam się w jakimś Ludwiku?

Kim jest Ludwik, usiłowałam przypomnieć sobie, nawijając ponownie pasmo włosów na papilot. Zapewne kimś stąd, jeżeli całował się z Danielą pod wierzbą, nad jeziorem, ale jeżeli rzeczywiście kochałam się w nim, to chyba nie tak znowu bardzo, skoro po dwudziestu latach jego istnienie w ogóle wyleciało mi z głowy. Nawijałam włosy na drugi papilot, kiedy olśniła mnie myśl, że Felicja z pewnością powie mi, kim był ten Ludwik, ponieważ Felicja wiedziała wszystko o ludziach, którzy przewijali się przez jej dom, albo tylko krążyli wokół niego, nawet jeżeli działo się to wiele lat temu.

Zeszłam na dół. Felicja siedziała w głębokim fotelu i małym pędzelkiem rozprowadzała po swoich pięknych paznokciach różową emalię. Jej siwe włosy o błękitnawym odcieniu były starannie ułożone. Nogi miała oparte o miękki taboret, pomiędzy palcami jej stóp sterczały białe waciki, chroniące lakier przed rozmazaniem. Felicja szykowała się na wieczór, na uroczyste przyjęcie, które właśnie dziś wydawała z okazji siedemdziesiątych urodzin. Kiedy weszłam do pokoju, rękę, w której trzymała pędzelek, nieruchomo zawiesiła w powietrzu, a drugą, tę z malowanymi właśnie paznokciami, przechyloną uniosła w górę, jakby zaraz chciała nią odbić niewidoczną piłkę.

— Co ty masz na głowie, Muszko?

— To są papiloty, ciociu, zaraz nawinę resztę, ale jest coś, co nie daje mi spokoju...

W małym saloniku Felicji słychać było głosy trzech sióstr, najbliższych sąsiadek mojej ciotki. To one odważnie wzięły na siebie trud przygotowań kulinarnych, a teraz, sądząc po głośnym brzęku sztućców, szykowały już stół do rodzinnej kolacji, chociaż mała sygnaturka z parafialnego kościoła nie dzwoniła jeszcze na południe. W swojej liliowo-białej podomce, z dłońmi znieruchomiałymi w powietrzu, jasna Felicja, wyglądająca jak figurka z sewrskiej porcelany, patrzyła na mnie zimnymi, niebieskimi oczami, pod którymi jej blade policzki zaróżowił delikatny kolor pudru.

— Doprawdy, Muszko... — skarciła mnie bez przyczyny właściwie. — Doprawdy, Muszko, zapominasz chyba, że już niedługo kończysz trzydzieści pięć lat, więc przypominam ci o tym. Najwyższy czas, żebyś spoważniała. Twoja córka ma szesnaście, w końcu powinnaś dawać jej przykład.

Soni, mojej córce, ani było w głowie branie przykładu ze mnie, to raczej ja mogłam brać przykład z niej, ponieważ zawsze we wszystkim miała rację, uczyła się wspaniale, świadectwo z czerwonym paskiem było dla niej czymś oczywistym i łatwo osiągalnym. Staranna, systematyczna, znakomicie zorganizowana Sonia miała tu dziś przyjechać w towarzystwie swojej kuzynki Blanki i jej matki Danieli, o czym przypomniała sobie nagle Felicja.

— Nie rozumiem, dlaczego, jadąc do mnie, sama nie zabrałaś Soni.

Znowu zaczęła przesuwać pędzelkiem po płytkach paznokci.

— Mówiłam ci już wczoraj, ciociu, że jechałam prosto z pleneru. Daniela dzwoniła do mnie parę dni temu i umówiłyśmy się, że to ona zabierze Sonię ze sobą.

— Sonia nie przepada za Danielą i Blanką, będzie się czuła obco w drodze.

— Ona nigdy i nigdzie nie czuje się obco.

Felicja spojrzała na mnie pytająco, znałam ten wzrok, domagała się wyjaśnień.

— Sonia należy do świata — powiedziałam krótko.

— Nie rozumiem.

— Świat należy do Soni.

Felicja milczała. Zapatrzyła się w palce swoich stóp i poruszała nimi lekko. Potem uniosła głowę, spojrzała na moje dwa papiloty i to najwyraźniej uprzytomniło jej, że ciągle nie wie, dlaczego zeszłam na dół.

— Więc co ci nie daje spokoju? — zapytała.

— Kim był Ludwik.

— Pytasz mnie o to?

— Nie daje mi spokoju myśl, że nie wiem, kim był Ludwik.

— Nie pamiętasz?

— Nie, dlatego pytam.

— Nie pamiętasz, kim był Ludwik?

— Nie.

— Żartujesz chyba. Niemożliwe, żebyś raptem o nim zapomniała.

— A jednak nie pamiętam żadnego Ludwika.

— Skoro pytasz o niego, to znaczy, że jednak pamiętasz — stwierdziła niby logicznie.

Felicja wsunęła pędzelek do buteleczki z emalią, zakręciła ją i postawiła na stoliku obok fotela.

— Zajmij się sobą, moje dziecko, nie chcę, żebyś dziś wieczorem wyglądała jak straszydło.

— Nie będę wyglądała jak straszydło, powiedz mi tylko, ciociu, kim był Ludwik.

Felicja przechyliła się i ostrożnie zaczęła wysuwać waciki spomiędzy palców stopy.

— Nie znałam Ludwika, chociaż ty byłaś w nim zakochana do nieprzytomności.

— Czy mieszkał gdzieś w pobliżu?

Zimne spojrzenie laleczki z sewrskiej porcelany zmroziło mnie. — Dość. Nie życzę sobie wspominania tej sprawy, Muszko.

Wróciłam do swojego pokoju i znowu usiadłam przed lustrem. Nie rozumiałam nic z tego wszystkiego, ale jednego byłam pewna: nigdy nie znałam żadnego Ludwika, nigdy.

Nawinęłam włosy na trzeci papilot, a więc minęło już trochę czasu od mojej rozmowy z Felicją, kiedy uświadomiłam sobie, że z lodowatego spojrzenia, z którym starała się nie odpowiadać na moje pytania, zniknęła drażniąca satysfakcja matadora, z jaką niewątpliwie mówiłaby dawniej. Być może Felicja łagodnieje z upływem lat, zastanowiłam się, być może wcale nie będzie piekielnie złośliwą staruszką, czego w naszej rodzinie obawiali się wszyscy, od najstarszych do najmłodszych, nawet Konrad i Laura, chociaż przy nich wyciszała się zawsze. Tym razem, pomimo że uparcie nalegałam, co mogło ją drażnić, odpowiedzi na temat Ludwika odmawiała mi szorstko, kategorycznie, ale w chłodnym spojrzeniu nie dostrzegłam niechęci. Może Felicja kryła się za nim, albo uciekała przede mną z nadzieją, że zrażona jej wzrokiem, dłużej nie będę zadawać nękających pytań.

I miała rację, bo nie zadałam.

RZECZYWISTOŚĆ I DWIE HISTORIE

Kuchnia w domu mojej ciotki była duża, ale trochę ciemna, może przez dwa wielkie kredensy i przez stół, których brązowe drewno przypominało połyskliwą, napiętą skórę, a może przez okna, niewiele dające światła, bo przysłaniały je drzewa ogrodu. Latem ich niskie, rozległe konary pchały się do kuchni, zawsze myślałam, że w końcu przebiją szyby i zamieszkają w niej na stałe. Pamiętam, że kiedy przyjeżdżałyśmy ma wakacje, Daniela i ja, Gruby Anatol, który wtedy był jeszcze ogrodnikiem u Felicji i nawet nie myślał o założeniu własnego motelu przy autostradzie, odgrażał się ciągle, że w końcu zrobi porządek z panoszącymi się drzewami, ale jesienią tylko przycinał im gałęzie, powodując wiosną wybuch nowych, silnych odrostów. Z tej właśnie kuchni dobiegał do mojego pokoju silny głos Hańci, która głośno śpiewała, uderzając jednocześnie tłuczkiem, zapewne w spłachetki mięsa na wołowe zrazy. „O sole mio!” wysoko ciągnęła Hańcia pięknym sopranem, a potem, żeby uprościć sobie wymowę włoskiego języka, nuciła „Tralalalala, tralalalala, tralalalaaaa!”

Trzy siostry, Hańcia, Jad winią i Mięcia, mieszkały po drugiej stronie rozległego jeziora, które oddzielało dom mojej ciotki od reszty miasteczka, sprawiając, że mówiono o jej małej posiadłości: „dwór”. Chyba właśnie ta odległość, to ubocze nadawało domowi Felicji jakiegoś specjalnego znaczenia, bo chociaż nikt tu nie mówił o niej „pani dziedziczka”, wiadomo było, że z pewnością jest ważniejsza od burmistrza. W rzeczywistości dom wybudował nasz dziadek, po tym jak w Monte Carlo wygrał pokaźną sumę, rzucając na stół ruletki swój ostatni żeton.

Dziadek zginął pod Monte Cassino w czasie drugiej wojny światowej, a więc w latach, które nawet błękitne ptaki zmieniły w bohaterów. W domu nad jeziorem została nasza osamotniona, bezradna babcia Irenka z trzema córkami: Felicją, moją mamą Lusią i mamą Danieli Kamilą. Lusi i Kamie pisane było barwne życie, Felicja została z babcią Irenką aż do jej śmierci, a i później nie opuściła domu nad jeziorem. Dziwne, ale z tych trzech sióstr właśnie ona, chłodna i zrównoważona, miała w sobie najwięcej prawdziwej damy. I chociaż w porównaniu z nią moja mama i mama Danieli wiodły wesołe i urozmaicone życie, tak naprawdę błyszczała jedynie Felicja, mimo że nieczęsto opuszczała swój dom i pilnie do niego wracała.

Och, doprawdy musiałam napisać o tym wszystkim.

Słuchając śpiewu Hańci, postanowiłam znowu zejść na dół, żeby zapytać, czy przypadkiem sąsiadki zajęte w kuchni nie pamiętają jakiegoś Ludwika, bo i Hańcia, i Jadwinia, i Mięcia od urodzenia mieszkały po drugiej stronie jeziora, podobnie jak moja ciocia Felicja od urodzenia mieszkała w swoim domu. Hańcia przyklepywała ręką stertę zgrabnych zrazów, przyglądając im się z widocznym upodobaniem. Nie zdziwiły jej moje trzy papiloty, chociaż spojrzała na mnie krytycznie.

— Zielona jesteś — stwierdziła zwięźle.

— To od tej gliny — poparła ją Mięcia.

Jadwinia, która pod bieżącą wodą skrobała młode ziemniaki, nawet nie odwróciła się w moją stronę, za to śpiewnie przywołała słowa naszej zabawy z lat, kiedy przyjeżdżałyśmy tu z Danielą.

— Grasz w zielone? Gram! Masz zielone? Mam!

Mięcia obierała ogórki, długie seledynowe pasma spadały na stół. — A może zjadłabyś, Anusiu, ogóreczka z miodem? — zapytała. — Tak! — zawołałam. — Tak! Zjadłabym ogóreczka z miodem! Uprzytomniłam sobie, że to było właśnie coś, o czym zawsze marzyłam na tych wszystkich uroczystych przyjęciach, koktajlach, okazjonalnych lampkach wina i wernisażach, na których bywałam. Siadywałam przecież przy różnych stołach pełnych wymyślnych dań, krążyłam po wielkich salach wystawowych z kieliszkiem szampana w ręku, sięgałam po tartinki z kawiorem, jadłam małże i ślimaki u mojego ojca na Lazurowym Wybrzeżu. I zawsze, i wszędzie czegoś mi było brak, myślałam: co to jest, na co ja mam ochotę, nigdy nie wpadłam na odpowiedź najprostszą: na zielonego ogóreczka z miodem, na ogóreczka z miodem, po prostu.

Jeżeli zapomniałam o ogóreczku z miodem, równie dobrze mogłam zapomnieć o Ludwiku. Ta myśl uspokoiła mnie trochę, być może wystarczy jakiś drobiazg, szczegół nawet niezbyt istotny, a otworzy się zatrzaśnięta klapka, dzieląca moją pamięć od tej wielkiej, nieprzytomnej miłości, którą jakoby przeżyłam. Mięcia podała mi zieloną łódeczkę pachnącego, świeżego ogórka, lekko pociągniętą miodem.

— Podobno miałaś wystawę w Paryżu, pani Felicja mówiła.

— Tak, pani Mięciu.

— Pani Felicja jest bardzo z ciebie dumna, Anusiu. Widziałyśmy zaproszenie na tę wystawę i zdjęcia twoich rzeźb — powiedziała Hańcia.

Sojrzałam na nią z niedowierzaniem. Przez myśl mi nie przeszło, że Felicja może być ze mnie dumna, a tu nagle niespodzianka.

— Ciocia była ze mnie dumna?

— No! Była, jeszcze jak!

Kropla miodu spłynęła z brzegu ogórka prosto na mój palec, zlizałam ją końcem języka, nie uszło to uwagi Jadwini.

— Tyle razy mówiłam ci, Anusiu, że tak się nie robi, a ty ciągle swoje i swoje!

Mogłabym dożyć w tej kuchni końca moich dni, pomyślałam, bo kiedy człowiekowi przybywa lat, udręki dzieciństwa wydają się rozkoszą.

— Dobrze, pani Jadwiniu, już więcej nie będę.

— Mniej jesteś pyskata niż dawniej, ale schudłaś.

To mi przypomniało Danielę i jej jadowite: Muszka jest grubą głupią idiotką.

— Szukam Ludwika.

Hańcia, która znowu nuciła „O sole mio!”, zamilkła nagle. Jadwinia coraz wolniej sunęła nożykiem po kadłubie kolejnego ogórka, a Mięcia podeszła do okna i zaczęła przestawiać stojące na parapecie doniczki, zupełnie bez potrzeby, bo wszystkie były puste i jednakowe.

— Oj, Anusiu, Anusiu... — westchnęła Hańcia.

— Po co ci ten Ludwik? — zapytała Jadwinia.

Wróciła do skrobania ziemniaków, małe kulki szybko wyskakiwały jej teraz z rąk do garnka z wodą.

— Po co ci ten Ludwik? — powtórzyła, kiedy milczałam.

— Cicho, Jadwinia! — fuknęła Mięcia. — Przyjechała tu, przypomniał jej się i tyle.

— Wcale mi się nie przypomniał, w ogóle nie pamiętam, kim on był.

— To i lepiej — powiedziała Hańcia.

Podeszła do kredensu i otworzyła boczną szafkę.

— Chodź tu, Anusiu, spójrz tylko.

Odkąd pamiętam, ta szafka zawsze była zamknięta na klucz.

— Tam są moje najcenniejsze pamiątki i bardzo proszę, żeby mi tu nie zaglądano — przestrzegała nas Felicja.

A teraz Hańcia otwiera przede mną drzwi sezamu. Czy wie, że narusza porządek rzeczy? Spojrzałam. Na dwóch półkach zobaczyłam ustawione równiutko moje pierwsze rzeźby, nieudolne jeszcze, dziecinne, te koszmarne prezenty „własnej roboty”, które zawsze dawałam Felicji na jej kolejne urodziny. Pomyślałam z zakłopotaniem, że odkąd uznano moje umiejętności w kraju i za granicą, Felicja nie dostała ode mnie niczego. Kupowałam jej szaliki, broszki, korale, butony do uszu, likier ziołowy w Montserrat, przywiozłam nawet wodę z Lourdes, ale nigdy Felicja nie dostała ode mnie żadnej mojej rzeźby z prawdziwego zdarzenia. Stały przede mną tylko słonie z krzywymi trąbami i nogami jak pnie drzew, koguciki o długich strusich szyjach, podstawki, miseczki, krzywe wazoniki, dwa niedźwiadki, baranek, owieczka...

— Tam są moje najcenniejsze pamiątki! — mówiła Felicja, latami zamykając przede mną szafkę w kuchennym kredensie i chowając kluczyk.

Pies bez jednej nogi, kot z ogonem prosiaczka, prosiaczek z uszami kota, żyrafa, święty Franciszek i dwa gołębie, Felicjo, zgrzeszyłam wobec ciebie. Skąd mogłam wiedzieć, że poza twoim chłodem i wiecznym karceniem kryje się ta szafka, która musiała być dla ciebie bardzo ważna, skoro ciągle jeszcze tu jest.

— Dlaczego pani pokazuje mi to wszystko, pani Hańciu?

— Miło ci chyba, nie? Pani Felicja dała mi kluczyk i kazała odkurzyć, bo teraz samej trudno jej tu sięgnąć. Do tej pory żadnej z nas do tej szafki nie dopuszczała, nawet przy dużym sprzątaniu. No jak, Anusiu, miło ci? — nalegała.

— Miło...

— Ale minę to masz niewyraźną. Upaćkałaś się miodem, umyj ręce.

Opłukałam palce i wytarłam je w kuchenną ściereczkę, Hańcia przyglądała się uważnie.

— Idź na górę, Anusiu, i zakręć sobie te papiloty do końca.

Poszłam na górę, bo Felicja nauczyła mnie, że zawsze mam słuchać Hańci, Jadwini i Mięci. Sięgnęłam po zeszyt Danieli, żeby wyrwać z niego kolejną kartkę. Przejrzałam go dość dokładnie, kiedy odkryłam w nim zastanawiającą notatkę o sobie, ale później nie znalazłam już niczego ciekawego. Dopiero teraz zauważyłam, że coś umknęło mojej uwagi. Znowu między dwoma wierszami, tym razem jednym Czechowicza, drugim Tetmajera, Daniela napisała: Nie kocham Ludwika, ale on

powiedział, że ożeni się ze

mną zaraz po maturze, więc

wyjdę za niego, żeby zrobić na

złość tej głupiej grubej Muszce.

Gwałtownie usiłowałam przypomnieć sobie imiona kolejnych mężów Danieli, z pewnością nie było wśród nich żadnego Ludwika, a więc albo on się rozmyślił, albo Daniela. Kim był, u czorta? Przypomniałam sobie również imiona wszystkich chłopaków, którzy plątali się po okolicy w czasie naszych różnych wakacji. Ludwika nie pamiętałam.

Myślicie, że coś niedobrego działo się z moją głową?