Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"We wszystkich tych opowiadaniach widzimy młodego Terry’ego Pratchetta stającego się Terrym Pratchettem” – z przedmowy Neila Gaimana
Dawno, dawno temu nastolatek Chris Lawrence zakochał się w jednym z opowiadań pisarza imieniem Terry Pratchett, wyrwał je z lokalnej gazety i powiesił na ścianie. Minęło trzydzieści pięć lat, Lawrence kilkakrotnie się przeprowadzał, ale tekst zawsze miał przy sobie. Pewnego dnia postanowił dowiedzieć się o jego historii czegoś więcej. Nie sądził, że swoimi działaniami doprowadzi do odkrycia dwudziestu (sic!) nieznanych historii z lat 70. i 80., które pisarz wydał pod pseudonimem Patrick Kearns.
Dawny asystent, a obecnie opiekun dziedzictwa Pratchetta, Rob Wilkins, był w szoku. Przyzwyczaił się do myśli, że twórczość jego pracodawcy jest już dziełem zamkniętym. W 2015 roku, po śmierci pisarza, zgodnie z jego ostatnią wolą, Rob zniszczył twardy dysk z kilkunastoma pomysłami na nowe opowieści. Historie przepadły, a on nie sądził, że kiedykolwiek jeszcze przeczyta coś nowego Pratchetta. Do dzisiaj.
Zebrane w tomie „Pociągnięcie pióra” opowiadania to efekt pierwszych lat pisarskiej aktywności pisarza. Żadne z nich nie jest połączone z uniwersum Świata Dysku, ale nie oznacza to, że tom ten jest mniej fantastyczny od pozostałych dzieł pisarza. Pratchett opowiada w nich historie Oga, prehistorycznego wynalazcy ognia (i nie tylko!), tajemniczych duchów nawiedzających ministerstwo, małego miasteczka z dziwną pogodą i gościem nie z tego świata, a także podróżników w czasie. Każda z tych historii jest inna, ale wszystkie łączy to, za czym wszyscy tęsknimy: niepowtarzalne pióro Terry’ego Pratchetta.
Terry Pratchett (1948–2015) – miłośnik czarnych kapeluszy i orangutanów, astronom amator, prekursor budowania internetowych fandomów, a także kultowy pisarz i twórca jednej z najsłynniejszych fantastycznych krain, Świata Dysku. Debiutował w gazetce szkolnej w wieku 14 lat, a pierwszą powieść „Dywan” opublikował w 1971 roku. Dekadę później wydał „Kolor magii”, od którego zaczął pisanie swojej najsłynniejszej serii. Przyniosła mu ona nie tylko światową sławę, ale i masę nagród oraz tytuł sir. Zmarł w 2015 roku w wieku sześćdziesięciu sześciu lat.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
A STROKE OF THE PEN: THE LOST STORIES
Copyright © Dunmanifestin Ltd 2023
Przedmowa © Neil Gaiman 2023,
reprinted by permission of Writers House LLC
acting as agent for the author
All rights reserved
Projekt okładki i ilustracje
© Micaela Alcaino
Ilustracje wewnątrz książki
© Andrew Davidson 2023
Redaktor prowadząca
Jadwiga Mik
Redakcja
Joanna Serocka
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8352-717-8
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Ta książka dedykowana jest Patrickowi i Janette Harkinom, którzy spędzili niezliczone godziny w Brytyjskim Archiwum Prasowym w Boston Spa, ustalając daty publikacji kolejnych odcinków opowiadania Wyprawa po klucze. Jako że ani Rob Wilkins, ani ja nie wiedzieliśmy, kiedy się ukazały, Pat i Jan musieli sprawdzić tysiące numerów „Western Daily Press”, a przy tej okazji odkryli opowiadania napisane przez Terry’ego używającego pseudonimu Patrick Kearns. Te opowiadania są tu wznowione po raz pierwszy.
Dedykowana jest także Chrisowi Lawrence’owi, który w wieku piętnastu lat tak się zachwycił opowiadaniem Terry’ego Wyprawa po klucze, że wyrwał kartki z tekstem z „Western Daily Press” i przechowywał je przez czterdzieści lat, zanim wyciął kolumny, usuwając przy tym daty, co bezpośrednio doprowadziło do szczęśliwych konsekwencji.
Gdyby tego nie uczynił, Harkinowie nie przeprowadziliby swoich poszukiwań, a zatem nie odkryliby pozostałych opowiadań zamieszczonych w tej książce.
Jesteśmy ich dłużnikami.
Colin Smythe
Przedmowa
Neil Gaiman
Przez osiem lat, które minęły od śmierci Terry’ego Pratchetta, obserwowałem, jak żywy rzeczywisty człowiek, którego znałem, staje się swego rodzaju legendą. Terry w popularnym wyobrażeniu jest – o ile mogę to stwierdzić – kimś pogodnym, łagodnym, mądrym, z błyskiem w oku i szlachetnym obliczem, jest rozsądnym pocieszycielem, chętnie widzianym we własnych stronnictwach przez ludzi o dalece odmiennych poglądach, ponieważ oczywiście Terry przecież by się z nimi zgodził, kochają jego książki, prawda? I nie mogę się pozbyć wrażenia, że ten na wpół mityczny Terry, niczym Merlin, ale z błyskotliwym żartem zamiast różdżki, i z nieco krótszą brodą, może w powszechnej wyobraźni istnieć równie dobrze jak dowolny inny Terry Pratchett.
Jest kimś weselszym niż Terry, jakiego pamiętam, znacznie mniej wybuchowym, mniej skłonnym do wyrażania poglądów, z którymi się nie zgadzacie (kimkolwiek jesteście, czytający te słowa, i w cokolwiek wierzycie, gwarantuję, że znajdzie się przynajmniej jedna kwestia, w której rzeczywisty Terry miałby pogląd budzący w was silne wzburzenie i reakcję „Niemożliwe, przecież naprawdę pan tak nie myśli”). Jest też opanowany i nieodmiennie uroczy. Rzeczywisty Terry Pratchett z pewnością bywał uroczy, ale nie zawsze. Miewał swoje dni, jak sam by to przyznał. Nawet ja – a przecież wciąż tęsknię za tą rzeczywistą osobą, którą pamiętam – bywam niekiedy wdzięczny za tego nowego, poprawionego, wpół legendarnego Terry’ego Pratchetta. Na przykład rzadko nie zgadzamy się w czymś, co się dzieje, kiedy pracuję przy realizacji Dobrego omenu – ten Terry w mojej głowie zwykle daje mi swoje błogosławieństwo, bym robił to, co uznam za stosowne. (Co powiedziawszy, niekiedy rzeczywiście się nie zgadzamy, a przynajmniej zdarzają się sytuacje, kiedy ów Terry ma bardzo stanowczy pogląd na to, co powinniśmy zrobić, a to coś innego, niż ja chciałbym zrobić, a wtedy wzdycham i robię to, co jestem niemal pewien, że odpowiadałoby Terry’emu, a nie to, co sam bym prawdopodobnie zrobił).
Czasami, kiedy wspominam Terry’ego, tęsknię za tymi urywkami historii, o których mi mówił, a nawet pokazywał, i które nigdy nie zostały opublikowane. Jestem pewien, że znajdowały się na twardym dysku, zmiażdżonym po jego śmierci przez parowy walec. Na przykład kawałki opowieści o matce Rincewinda. Albo fragment o szambonurkach w Ruchomych obrazkach. Kiedyś istniały, ale teraz zniknęły, rozbite na części, bity i bajty zmienione na kawałki i okruchy metali, krzemu i szkła.
Kiedy Rob Wilkins, reprezentant Terry’ego na Ziemi, zadzwonił do mnie i powiedział, że błyskotliwi i uparci poszukiwacze odkryli zaginiony skarb opowiadań Terry’ego Pratchetta, nie byłem pewien, co o tym myśleć.
A potem przeczytałem te opowiadania. I uśmiechnąłem się.
Zastanawiałem się jednak podczas lektury, co Terry pomyślałby o tych tekstach, odnalezionych i po latach pokazanych światu. I uświadomiłem sobie, ponieważ ludzie są istotami złożonymi, nawet kiedy nie są na wpół legendarni, że to pewnie zależałoby od tego, który Terry i w którym punkcie swej kariery.
Młody Terry Pratchett, który je pisał, z całą pewnością byłby z nich dumny. Wyraźnie pilnie nad nimi pracował. Powiedział mi kiedyś, że dziennikarz powinien działać jak zuchwały rabuś: rozbić szybę, złapać, co tylko może, i zniknąć w mrokach nocy. To są właśnie tego rodzaju historie: miał do dyspozycji pewną powierzchnię na stronie gazety, co oznacza, że miał pewną liczbę słów, by ją wypełnić, nie mniej i nie więcej, więc powinien zacząć opowieść, rozbudować i zakończyć, mieszcząc się w tej liczbie. Powinien jak najszybciej pochwycić czytelnika i przeciągnąć go aż do końca.
Nie był wtedy humorystą, jeszcze nie, i na pewno nie tym olśniewającym satyrykiem, którym miał się stać. Piszący te teksty Terry Pratchett był dziennikarzem, który w głębi duszy uważa się za pisarza science fiction, nawet jeśli aktualnie tworzy coś innego. (Kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy, powiedział mi, że jest pisarzem science fiction, a ja mu uwierzyłem). Tamten Terry był człowiekiem, który napisał Ciemną stronę Słońca i Warstwy wszechświata, łączącym swoje ulubione motywy Larry’ego Nivena i Isaaca Asimova, w każdej książce budującym od zera swoje własne uniwersum, ale jeszcze niepewnym, co z nim pocznie.
Jednak opowiadania w tej książce są w większości osadzone tutaj i teraz. A przynajmniej jakby-tutaj i niby-teraz. Są także – również w większości – zabawnymi fantazjami. Wydają się też bardziej prekursorami świata Dysku (czy nawet świata Dobrego omenu) niż którakolwiek z dwóch wczesnych powieści SF Terry’ego.
To jeden z najtrudniejszych elementów bycia pisarzem – takie publiczne dojrzewanie. Terry nie miał czasu, by w odosobnieniu ćwiczyć swoje rzemiosło. Tożsamość Patricka Kearnsa pozwalała mu na pisanie tekstów i doskonalenie umiejętności, na odkrywanie – jak podejrzewam – co najbardziej chciałby wymyślać i o czym pisać. W tych dwudziestu opowieściach wypróbowuje rozmaite techniki. W Jak to się wszystko zaczęło, na przykład, wykorzystuje Jaskiniowców Jako Nas Wynajdujących Rzeczy, na co natrafił w jednej ze swoich ulubionych książek, The Evolution Man Roya Lewisa. Historie o Blackbury stosują szczególną Stylistykę Brytyjskiego Humoru, jaką zwykle kojarzę z Normanem Hunterem, twórcą Professora Barnestawma, świadomie adresowaną do dzieci, ale z wrzuconymi tam rodzynkami dowcipu dla dorosłych. Natomiast we wszystkich tych opowiadaniach widzimy młodego Terry’ego Pratchetta stającego się Terrym Pratchettem. Są tam dobrze nam znane konstrukcje fraz, znajome imiona, jest wiele scen, w których dostrzegamy umysł Terry’ego Pratchetta, jaki ma dopiero przystąpić do gry.
Kiedy młody autor staje się autorem, którego kochamy? Z pewnością Wyprawa po klucze to ewidentnie proto-Dyskowy Pratchett, nawet jeśli Morpork nie odnalazło jeszcze swojego Ankh. Lektura tekstu wzbudziła we mnie to uczucie, jakiego doznaje badacz malarstwa, odkrywający wczesną wersję słynnego obrazu, który zna i kocha. Wystarczy zmienić kilka elementów, a Wyprawa po klucze mogłaby się stać szablonem dla Koloru magii.
Podejrzewam, że Terry Pratchett w średnim wieku, budujący świat Dysku i szlifujący swoją technikę, byłby lekko zakłopotany odkryciem tych tekstów. Opowiadania Patricka Kearnsa zakłócałyby jego koncentrację. A sir Terry Pratchett, pisarz u schyłku życia? Co by sądził o tych opowiadaniach, na powrót odkrytych i wydanych?
Myślę, że byłby dumny z tego młodego dziennikarza, który je pisał, i kiedy by je na nowo przeczytał, mógłby nawet zaśmiać się, rozbawiony czy zainspirowany czymś, co stworzył młodszy on, ukryty za nieprzeniknionym pseudonimem i – jak zapewne był przekonany – co zostało już na wieki wieków zakopane w zakurzonych archiwach „Western Daily Press”.
Neil Gaiman
maj 2023
Wstęp
Colin Smythe
Zawsze mnie zastanawiało, jak to możliwe, że twórcza wena Terry’ego, dzięki której pisał opowiadania w stylu tych drukowanych w „Bucks Free Press”, opuściła go w latach siedemdziesiątych.
Tymczasem wcale go nie opuściła. Po prostu nie szukałem dostatecznie uważnie. W czasie, kiedy pisał Ciemną stronę Słońca, Warstwy wszechświata i swoją pierwszą powieść ze świata Dysku, Kolor magii, tworzył też opowiadania dla „Western Daily Press”, publikowane pod pseudonimem, a później również pod własnym nazwiskiem.
Z satysfakcją zatem dołączamy „Patricka Kearnsa” do Pratchettowskiego kanonu: domyślamy się, że brzmienie „Patricka” jest dostatecznie bliskie „Pratchetta”, a „Kearns” było panieńskim nazwiskiem matki Terry’ego. Poza tym, któż jeszcze umieściłby swoje opowiadania w Blackbury, Gritshire, na Suchych Mokradłach czy w Ministerstwie Naruszeń, kto wspominałby placówkę akademicką, której nazwa – Blackburski Instytut Nonsensu Stosowanego – brzmi podejrzanie podobnie do czegoś z przyszłego Dyskowego Niewidocznego Uniwersytetu? Podejrzewam, że godna szacunku tradycja pracowników prasy nie pozwalała mu pod własnym nazwiskiem pisać równocześnie do dwóch gazet, a pracował wtedy w redakcji „Bath and West Evening Chronicle”. Jednak teksty mają wszystkie unikatowe charakterystyczne cechy opowieści Terry’ego Pratchetta.
Gdyby nie Chris Lawrence, który wyrwał odpowiednie kartki z „Western Daily Press”, nie dowiedzielibyśmy się pewnie o Wyprawie po klucze, opowiadaniu Terry’ego z 1984. Jako że Chris nie zachował dat publikacji, para superfanów Patrick i Janette Harkinowie wybrali się do Brytyjskiego Archiwum Prasowego w Boston Spa, Yorkshire, i tam przeglądali kolejne numery gazety, aż znaleźli Wyprawę. A w trakcie tych poszukiwań odkryli opowiadania Kearnsa.
Przez wszystkie lata, kiedy byłem wydawcą i agentem Terry’ego, nigdy nie udzielił mi żadnej pomocy w poszukiwaniu swoich prasowych opowiadań – chociaż w dedykacji dla mnie w Smokach na zamku Ukruszon napisał, że były teksty, które starannie ukrył i o których jeszcze staranniej zapomniał. Nie miałem pojęcia, jak prawdziwe są te słowa. Może naprawdę o nich zapomniał... Z całą pewnością ani Rob Wilkins, ani ja nigdy o nich nie słyszeliśmy.
Dlatego z największą radością możemy wreszcie zaprezentować wam zaginione opowieści Terry’ego.
Colin Smythe
Jak to się zaczęło
Od samego początku starsi jaskiniowcy byli tej koncepcji absolutnie przeciwni.
– To wbrew naturze – powtarzali. – A poza tym, do czego to doprowadzi?
Ale młodzi jaskiniowcy odpowiadali:
– Na tym polega postęp, dziadku. Podaj nam następne polano.
Przedmiot sporu nazywał się „ogień” i został przyniesiony do jaskini przez Oga-wynalazcę, który mówił, że znalazł go pożerającego drzewo. Trzeba go trzymać w małej jaskini z kamieni, tłumaczył. I daje „ciepło”, co jest przeciwieństwem tego, co się czuje, kiedy nocą deszcz cieknie do jaskini.
Hal-wódz był tym trochę zaintrygowany i trochę zaniepokojony.
– Jesteś pewien, że tym razem nie zdarzy się nic niedobrego? – zapytał. – Wystarczy już, że trafił mnie jeden z tych twoich kijów do rzucania.
– Oszczepów – poprawił go Og. – Wystąpił błąd w projekcie, nic więcej. Ale to jest całkiem odporne na błędy. Jeśli przestaniemy karmić to drewnem, samo umrze.
– Zadziwiające – uznał Hal.
Tej nocy jaskiniowcy siedzieli wokół nowego ognia i jedli zimnego mamuta, a olbrzymie stworzenia tupały i parskały wśród ciemnej nocy na zewnątrz. Og rozwodził się nad niezwykłymi możliwościami, jakie daje jego wynalazek. Hal tylko przeżuwał swoją porcję mamuta i wpatrywał się w płomienie.
Ogień go ukąsił.
– Auć!
– Nie wolno go dotykać – ostrzegł pospiesznie Og. – Jest złośliwy.
– Idę spać – burknął ponuro Hal i poczłapał na bok, ssąc palec.
Jedna z kobiet otrzymała zadanie pilnowania ognia i dokarmiania go, kiedy mężczyźni polowali. Wkrótce stało się to ważnym elementem życia jaskini.
Później, któregoś dnia, Og przypadkiem upuścił do ognia kawał dzikiej świni i wynalazł sztukę kulinarną. Gotowanie… Nawet Hal musiał się na to zgodzić!
Przede wszystkim istniało dwadzieścia siedem sposobów przyrządzania mamuta. Pojawiły się omlety z jaj dodo z wężowym sosem. Były wielkie płaty pieczonego dzika w sosie miodowym. I oczywiście były też muchomorowe zapiekanki i zabójcza zupa z wilczej jagody, co stanowiło nieszczęśliwy zbieg okoliczności.
– Nie można przyrządzić omletu, nie rozbijając jajek – stwierdził pogodnie Og. – Wszyscy popełniamy błędy.
Potem nie dawał się już powstrzymać. Przypalonym drewnem zaczął rysować po ścianach jaskini i wynalazł Sztukę. Udało mu się oswoić wilczego szczeniaka i wynalazł psy. Ale prawdziwe problemy zaczęły się później.
Og wynalazł… Nie, raczej przypadkiem zostawił trochę winogron w naczyniu z wodą, a kiedy sobie o nich przypomniał, zdążyły sfermentować. Wino smakowało wspaniale. Kiedy wszyscy wrócili z polowania, także go spróbowali.
Wszyscy oprócz Hala. Hal wciąż był na równinach, gdzie ścigał wyjątkowo szybką żyrafę.
Wracając, zatrzymał się, kiedy wyczuł dym. Zapach dochodził od strony jaskini.
!, pomyślał. Ogień się uwolnił!
Rzucił swoją żyrafę i pobiegł. Trawa i drzewa wokół jaskini stały w płomieniach, a Hal stękał i przeklinał, biegnąc po gorącym popiele. Wewnątrz całe plemię spokojnie odsypiało efekty ostatniego wynalazku Oga.
– Budźcie się! – wrzasnął Hal. – Pozwoliliście ogniowi uciec!
A ogień rósł szybko. Płomienie trzaskały w trawie na całe mile wokół. Zwierzęta uciekały. Ptaki z krzykiem wylatywały z kłębów dymu.
Na wpół oślepione tym dymem, dusząc się gorącym powietrzem, plemię dało się Halowi sprowadzić w dół, do rzeki. Weszli między trzciny i zalali się łzami.
Hal był aż biały z wściekłości, kiedy stanął przed załamanym Ogiem.
– No tak! – warknął. – Tego już za wiele! Mam tego dosyć! Jestem małpoludem cierpliwym, ale tym razem posunąłeś się za daleko! Wypędzam cię z plemienia!
Nie spoglądając za siebie, Og powlókł się przez trzciny.
– Czy to rozsądne? – zapytał Ug, jeden z najstarszych małpoludów. – Nie przetrwa tam samotnie.
Hal parsknął.
– No a on jakie nam zostawił możliwości? W okolicy nie mamy na co polować. Może w dole rzeki ogień nie sięgnął aż tak daleko. Chodźcie. Jeśli nie wyruszymy stąd, będziemy głodowali.
Przez cały następny dzień wlekli się przez błota. Tu i tam ogień ciągle płonął, a gdzie nie było płomieni, pozostał tylko szary, gorący popiół.
Wieczorem spadł deszcz. Plemię spało niespokojnie w konarach spalonego drzewa, gdy w dole, warcząc, krążyły szablozębne tygrysy.
Deszcz nie ustawał także nazajutrz. Większą część dnia plemię spędziło, kuląc się razem w niewielkim zagłębieniu w skale.
Po jakimś czasie ktoś się odezwał:
– Ogień był ciepły.
A ktoś inny dodał:
– Pieczona zebra to jedna z najwspanialszych rzeczy, jakie mi się przydarzyły.
A kiedy słońce zsunęło się w masę czarnych chmur, nawet Ug stwierdził smętnie:
– Nie był tak zły, na swój sposób.
Hal aż się zatrząsł.
– Najpewniej cały świat by podpalił, gdybyśmy mu pozwolili – burknął.
W oddali zawył wilk. Odpowiedział mu inny, o wiele bliższy. I nagle Hal dostrzegł ciemny kształt sunący wokół brzegów zagłębienia. Włosy stanęły mu dęba na całym ciele.
– Kobiety i dzieci do środka! – zawołał, sięgając po kamień.
Wilki się zbliżały. Jaskiniowcy rzucali w nie kamieniami i kijami, ale zwierzęta były zdesperowane, bo wygłodniały wskutek pożaru. I zdawało się, że wciąż przybywają nowe.
I wtedy do zagłębienia wskoczył Og, trzymający w ręku płonącą jasno gałąź. Cisnął nią w wilki i zaczął coś majstrować przy dziwnie ukształtowanym kawałku drewna. To był łuk. Na skomlące stado posypały się strzały.
Nie powiedział ani słowa. Kiedy uciekł ostatni wilk, machnął tylko na plemię, by poszło za nim, i poprowadził ich na niedużą polanę, gdzie nad ogniem piekło się już kilka zebr. Pod drzewami zbudował taką jakby dziwaczną jaskinię z gałęzi i mchu. Wyglądała zachęcająco i ciepło.
No cóż, Hal nie mógł się sprzeciwić ponownemu przyjęciu Oga do plemienia. Nie wtedy, kiedy większość małpoludów wgryzała się już w plastry zebry.
– Szedłem za wami – wyjaśnił Og. – Pomyślałem, że prędzej czy później będziecie mnie potrzebować.
Nie tłumaczył nic więcej.
Wkrótce powstała nieduża wioska.
Og odkrył, że z ziaren wyrastają rośliny, i wynalazł Rolnictwo. Wynalazł pułapki na zwierzęta, które były o wiele lepszym od polowania sposobem łapania mięsa. Potem wynalazł skrzydła i nieszczęśliwie postanowił wypróbować je ze szczytu urwiska.
Jednak kilku młodych i obiecujących małpoludów pojęło, o co w tym chodzi, i wynaleźli Cywilizację – w końcu.
Wioska rosła. Część otwartych równin zmieniła się w pola uprawne. I wkrótce łowcy tacy jak Hal zaczęli wyglądać trochę głupio.
Tak to się zaczęło.
Hal siedział przed swoją chatą, wyglądał na zamyślonego i czuł się nieswojo.
– Zastanawiam się – mruczał – do czego to wszystko doprowadzi…
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI