Pod tamtym niebem - Waldemar Kubas - ebook

Pod tamtym niebem ebook

Kubas Waldemar

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„…powiedziałem, że dwa razy dwa nie zawsze jest cztery, czasem może dawać pięć. […] moja żona […] w tym momencie wzniosła się na wyżyny geniuszu, bo odezwała się przekornie, że zawsze tylko cztery, a jeżeli już inaczej, to trzy z domieszką fiu-fiu”.

„Pod tamtym niebem” to kolejna powieść Waldemara Kubasa, w której czytelnik otrzymuje słowa nanizane jak koraliki w zdania, akapity i tytułowe „Opowiadania stowarzyszone”. Z nich wyłania się opowieść o losach głównego bohatera Erlenda, alter ego autora. Dzieciństwo i dojrzałość, sukces i porażka, miłość i tęsknota… – życie!

„Ukryci przed całym światem, padali sobie w ramiona i zachłannie spijali ze swych gorących ust słodycz chwili, w której nie było miejsca na ból istnienia. W tak sprzyjających okolicznościach chcieli być zupełnie sami, tylko oni we dwoje i tylko dla siebie”.

Czytelniku, zapraszam do lektury. Może uda Ci się znaleźć odpowiedź na pytanie: dwa razy dwa to cztery czy trzy z domieszką fiu-fiu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 368

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



zdjęcie na okładce: depositphotos.com

korekta: Anna Strakowska

projekt graficzny iskład do druku: RED Monika Brankiewicz

przygotowanie wersji elektronicznej: Epubeum

 

© copyright by Waldemar Kubas 2023

© copyright by Pan Wydawca 2023

 

ISBN 978-83-67910-43-9

 

wydanie 1

Gdańsk 2024

 

Pan Wydawca sp. zo.o.

ul. Wały Piastowskie 1/1508

80-855 Gdańsk

PanWydawca.pl

 

DlaMarii Tutsy Caldarar

częśćpierwsza

Wieś Rosochata

W tamtych wczesnych, powojennych latach pięćdziesiątych wieś Rosochata była tak dalece podupadła i zapomniana, że z powodzeniem można powiedzieć, iż jej położenia nie zaznaczano na najdokładniejszych nawet mapach sztabowych. Faktowi zapomnienia nie przeczy okoliczność, że mieszkańcy wioski niezupełnie godzili się z takim stanem rzeczy i, nie czekając, sami poprzez istniejące czy też dopiero przecierane drogi kontaktowali się z tak zwanym szerokim światem. Niemniej kontakt ten był z reguły jednostronny i czasem tylko niespodzianie, niejako z głupia frant zajrzał do wsi jakiś obcy przybysz, jak dajmy na to handlarz starzyzną czy sprzedawca obrazów z wizerunkami świętych Pańskich. Tak czy owak, cóż to za wioszczyna, gdzie nie było ani kościoła, ani szkoły, nie myśli się od razu o ośmioklasowej, ale choćby takiej z czterema oddziałami, czy też jeszcze bardziej przydatnego, małego sklepu z artykułami pierwszej potrzeby. No właśnie. Ile razy taki sklepik otworzono, zaraz po pierwszym remanencie okazywało się, że nowa sprzedawczyni narobiła manka i musiano placówkę po raz kolejny zamknąć, jak to się nazywało, do odwołania, po czym najczęściej likwidowano. Niefortunna sprzedawczyni, jeśli nie miała wystarczająco zamożnych rodziców czy krewnych i nie mogła tym samym zbilansować brakującej sumy przepisową kaucją, trafiała do aresztu. W tej opłakanej sytuacji nieprędko znajdowała się następna chętna na posadę przysparzającą więcej strat niż zysków. Cóż mogli na to poradzić zwykli mieszkańcy wioski, potencjalni klienci? Z tępą rezygnacją przystawali na przykrą niedogodność wiążącą się z notorycznym brakiem sklepu z podstawowymi artykułami, w które musieli się zaopatrywać w sąsiedniej wsi.

Z uwagi na powyższe nie wypada prawie myśleć o takich na przykład zbytkach jak kino, klubokawiarnia czy poczta z telefonem. Naturalnie nikt nie marzył o kinie, które by posiadało własny budynek i miało jakąś swoją nazwę, ale jak rok długi nie pokazywało się też kino objazdowe, ponieważ nie było na miejscu odpowiedniego pomieszczenia, powiedzmy w miarę przyzwoitej sali. W każdym razie – zwykle nie było. Jak to rozumieć? Ano całkiem prosto. Zachował się wprawdzie z dawniejszych czasów poniemiecki piętrowy budynek, wzniesiony przez pierwszych ziomków właśnie z myślą o celach kulturalnych, w którym mieściło się kilka sal. Jednak po wojnie budynek znajdował się w opłakanym stanie i wymagał generalnego remontu. W budynku przeciekał dach i cały obiekt podupadał, kruszył się i niszczał. Nowi gospodarze czy nie mieli dostatecznych środków i koniecznej determinacji, by w końcu przedsięwziąć niezbędne naprawy na większą skalę i tym samym przeciwstawić się naporowi zgubnej entropii, czy też generalnie nie podejmowali ambitniejszych zadań? – nie nam oceniać. Dość, że w szerszym zakresie nigdy nie podjęto dzieła odnowy. Natomiast ratowano się dużo skromniejszymi, doraźnymi przedsięwzięciami. W rezultacie jedna z dużych sal owego obiektu okresowo była w miarę w dobrym stanie i wtedy odbywały się w niej zaimprowizowane potańcówki, a raz lub dwa razy do roku miała miejsce huczna zabawa ludowa do białego rana. Zanim na drzwiach do remizy pojawił się wypisany kolorowymi kredkami biały afisz obwieszczający radosną wieść, już na wiele dni wcześniej przekazywano sobie z ust do ust dobrą nowinę, że w Kulturhausie – taka najczęściej padała nazwa – szykuje się całonocna zabawa taneczna, urozmaicona licznymi konkursami. Dla uczestników przewidziane nagrody i upominki. Będzie też loteria fantowa – radośnie obwieszczał kolorowy afisz.

Wspomniane tu kino objazdowe zawitało do wioski może ze trzy razy. Ale jaka to była wtenczas uciecha! Tak dla starszych, jak i całkiem młodych. Okna prowizorycznej sali kinowej zasłonięto przyniesionymi z domu kocami (chętnych do przyniesienia nigdy nie brakowało, prześcigały się w tym zwłaszcza nastoletnie smyki, tak że zorganizowanych naprędce zasłon było zawsze więcej niż tego wymagały te raptem cztery nie za duże otwory okienne zwykle pozbawione szyb), i wówczas w mroku przepełnionej sali – cóż z tego, że ustawicznie zrywała się nie najlepszej jakości wysłużona taśma – wyświetlano przeważnie jakiś film wojenny. Co by nie powiedzieć, owe trzy błogosławione dni, na przestrzeni paru lat, znaczące się tak pełnym, żywym blaskiem na tle powszechnej szarzyzny i jaśniejące na firmamencie zbyt wielu dni chudych, po których to nagle we wsi zagościło kino, były doprawdy wielkim świętem.

Inne niezapomniane święto, w tym nieco ubogim w rozrywkę kalendarzu zdarzeń, objawiło się już tylko jeden raz. Miało miejsce tamtego pamiętnego dnia złotej jesieni, kiedy do wioski zabłąkał się wielce oryginalny, dwuosobowy zespół kuglarzy. W błyszczącym cylindrze, czarnym fraku i białym, długim szalu luźno okręconym wokół szyi – iluzjonista, oraz w niebieskim, obcisłym kostiumie płetwonurka – muskularny siłacz. Już ich sam wygląd musiał budzić niemałe zdziwienie, zaciekawienie. Przybyli do wsi swoją rdzawo-zieloną, mocno zdezelowaną ciężarówką z demobilu. Prowadził iluzjonista, a muskularny siłacz, który wyraźnie nie mieścił się w szoferce, podróżował na nadwoziu, pod brezentową budą. Miał tam za towarzystwo rekwizyty własne oraz iluzjonisty, i musiał je dobrze strzec i pilnować, co oznaczało: ciągle zbierać do kupy, by nie pospadały z pojazdu i nie pogubiły się na wyboistej wiejskiej drodze. Gdy ciężarówka wjechała do wsi, wzbijając za sobą tuman kurzu, pędziły za nią w radosnym tumulcie wszystkie urwisy, jakie znalazły się na gościńcu. Zawsze tak się działo, gdy dwa, trzy razy do roku pojawił się w wiosce jakiś pojedynczy samochód bądź motocykl. A ten akurat pojazd, z szoferem w cylindrze oraz atletą siedzącym pod brezentową budą, zdawał się być zgoła nadzwyczajny. Kiedy siedzący za kierownicą jegomość zatrzymał ciężarówkę i wysiadł z szoferki, urwisy od razu mu się przydały, wskazując na wyścigi dom sołtysa. Wszystko więc układało się pomyślnie i zapowiadało niecodzienną przygodę. Po chwili elegancki przybysz wrócił razem z sołtysem, który zajął drugie wolne miejsce w szoferce, i samochód skierował się w stronę Domu Kultury. Oznaczało to, że na dzisiejszy wieczór miejscowy zarządca oddaje salę Kulturhausu do dyspozycji kuglarzom. Ci, przy pomocy nadspodziewanie grzecznych i usłużnych urwisów, spoczywające na samochodzie rekwizyty, raz-dwa przenieśli na salę i nie czekając, zajęli się przygotowaniami do występu. Dzieciaki tymczasem, niczym posłańców dobrej nowiny, rozesłali po wsi z frapującą wieścią o mającym się odbyć nadzwyczajnym widowisku. I tak, ku ogólnemu podziwowi i uciesze zarówno starych, jak i młodych, w godzinie wieczornej, kiedy za oknami zaczynało zmierzchać, w przepełnionej sali Kulturhausu odbył się niewiarygodny wręcz i niepowtarzalny spektakl, i jeden z kuglarzy demonstrował swoje na wpół diabelskie, magiczne sztuczki z poły-kaniem ognia, znikającym w cylindrze gołębiem i mnożącymi się bez końca złotymi monetami, a drugi giął żelazne sztaby i podkowy, jak też wyswobadzał się z łańcuchów, którymi go na jego życzenie mocno spętali co bardziej chytrzy i przebiegli mężczyźni z wioski.

No cóż. To incydentalne zdarzenie, jakkolwiek mocno poruszyło wyobraźnię zgromadzonych na sali widzów, zaszło tak dawno, że dziś wydaje się złudnym snem. Chłodna zaś kalkulacja zdaje się kierować naszą uwagę ku bardziej zwyczajnym i błahym faktom i rzeczom, choć przecież gruntowniej opisującym tamto miejsce i tamten czas. Mając to na względzie, odnotujmy z kronikarską rzetelnością tych kilka skąd-inąd mało istotnych szczegółów. Powiedzmy więc od razu, że stacja kolejowa znajdowała się w drugiej wsi odległej o dobre dwa, trzy kilometry, a przez wieś Rosochata nie przejeżdżał żaden autobus. Nie było też ulicy, która miałaby jakąś swoją urzędową nazwę, wypisaną na metalowej tabliczce i zatkniętą na krawędzi pierwszego z domów wioski. Na tę jedną, wzdłuż której po obu jej stronach dość bezładnie rozpełzły się wiekowe, poniemieckie domy, mówiło się zwyczajnie: droga. Choć może nie była tak całkiem zwyczajna. Miała wszak swoją złożoną naturę (strukturę) i na przykład w pewnym miejscu wsi rozwidlała się na dwa pojedyncze trakty, z paroma przecznicami, by w innym punkcie znów się połączyć w jeden niepodzielny gościniec. Ale tylko na krótko. Tuż za wsią bowiem, zarówno z jednego, jak i z drugiego końca, znów się rozdzielała. Na jednym z końców na trzy trakty, zaś na drugim na cztery. Zarówno pośród tamtych trzech traktów, jak i czterech, była jedna droga polna. Dwie pojedyncze nitki z obrębu wsi tworzyły, mniej więcej w jej środku, jak gdyby trzy wysepki. Pomiędzy wysepkami biegły wzmiankowane już małe, poprzeczne odcinki dróg łączących dwie główne strugi. Pozostając przy tej rzecznej nomenklaturze, można by je nazwać kanałami. Na każdej z utworzonych wysepek przycupnęły wiejskie domy z gatunku tych mniej okazałych. Na pierwszej największej trzy, natomiast na dwóch pozostałych po jednym. Jedna z dwu strug kończyła się ślepą uliczką, podczas gdy druga wyprowadzała poza wieś.

Na tym końcu wsi, gdzie owa struga główna rozwidlała się na trzy trakty, z których każdy prowadził do innej miejscowości, stała dość wysoka, murowana budowla, przypominająca trochę niedostępną wieżę. I taką była w istocie. Mieścił się w niej czynny transformator elektryczny. Wieża transformatorowa stała w rozwidleniu dwu dróg gruntowych. Jedna z obu dróg gruntowych, ta w dużej części wysadzona drzewami czereśni, wiodła do Muszyny. Druga natomiast – wzdłuż której rosły wierzby, klony i graby – okrężnie, koło samotnie stojącego pod lasem małego domku, prowadziła do szosy. Asfaltową szosą na wprost można było dostać się do Krzemienia, zaś zmierzając w kierunku przeciwnym, dochodziło się do Leśnej. Droga polna z tego krańca wsi wiodła do Ulanowic.

Na przeciwległym natomiast końcu wsi, niejako drugim jej biegunie, stała rozpadająca się w gruzy murowana kapliczka. Stała na rozwidleniu dwu z czterech tamtejszych dróg. Pierwsza, wysadzona starymi próchniejącymi wierzbami, poprzez Kozią Górkę wiodła do Leśnej. Przed Leśną, przy zakręcie, rozwidlała się, i jej mała odnoga prowadziła nad tamtejszy staw na skraju lasu. Druga z głównych dróg, w części wierzbowa, w części zaś kasztanowa, prowadziła na stację kolejową w Leśnej. Związki mieszkańców Rosochatej z Leśną były rozliczne i szczególnie te dwie drogi były nader często uczęszczane. Pierwszą, poprzez Kozią Górkę, wszystkie dzieci z Rosochatej chodziły do szkoły w Leśnej. Kilku zaś dorosłych mężczyzn w tamtejszej gorzelni znajdowało pracę. Natomiast droga na stację kolejową miała znaczenie jakby samo w sobie. Pociągiem można było udać się już w bardziej odległą podróż. Jednak to zdarzało się niezwykle rzadko. Regularnie natomiast, gdy przyjdzie czas, najpierw Justyna Maria, jedna z głównych bohaterek naszej skromnej kroniki, nie spisywanej wszak w porządku chronologicznym i przypominającej bardziej małą układankę, będzie uczęszczać tamtą drogą na stację kolejową, by następnie dojechać pociągiem do pobliskiego miasta, do jednego z tamtejszych zakładów pracy. W kilka lat później jej synowie jako pierwsi z wioski zaczną się kształcić i, przemierzając codziennie ten sam trakt, dojeżdżać będą do N., do tamtejszych szkół średnich.

Ale nie powiedzieliśmy jeszcze o trzeciej z wymienionych czterech dróg, mianowicie o drodze polnej, która prowadziła wprost nad rzekę. Zanim ją osiągnęła musiała w pewnym punkcie przeciąć linię kolejową oraz biegnącą równolegle do niej drogę asfaltową, łączącą N. z mniejszym miasteczkiem O., gdzie znajdowało się jezioro. Już w ostatnim swym odcinku polna droga wiodła przez cienisty wąwóz, który pogłębiał się i pogrążał w szarym mroku w miarę powolnego schodzenia w dolinę rzeki. Biegł prostopadle do koryta rzeki i mniej więcej od połowy swej długości aż do wylotu w szerokiej dolinie, gęste pnącza drzew i krzewów nad jego urwistymi brzegami prawie w zupełności przesłaniały niebo. Przydatność tej drożyny trudno byłoby przecenić, zwłaszcza jak chodzi o upalne lato i dojmującą chęć korzystania z dobrodziejstwa wody. Mało tego, że dróżka ta prowadziła nad rzekę, to jeszcze w swej końcówce była tak hojna i dawała tyle błogosławionego cienia.

Tymczasem czwarta droga z tamtych wzmiankowanych wyżej, częściowo urozmaicona wierzbami a częściowo topolami, prowadziła do miejscowości o nazwie Strumień, a dalej do wzmiankowanego już miasteczka O. Ta droga też jest nie mniej ważna dla naszej dalszej opowieści.

Poniemiecka kapliczka stała w rozwidleniu drogi drugiej i trzeciej.

Tyle w skrócie o drogach i ich przeznaczeniu.

W letnie wieczory młode dziewczęta z wioski i panny na wydaniu, wiedzione łagodnym porywem młodości i nieodpartą tęsknotą swoich młodych serc, miały zwyczaj oddawać się – patrząc na to z dzisiejszej perspektywy – pewnej szczególnej i może nawet dość dziwnej rozrywce. I tak w małych czy niewielkich grupkach, liczących trzy, cztery lub czasem pięć czy sześć dziewczyn, ubrane w odświętne suknie do kolan lub szykowne, gładkie spódnice, objąwszy się w pasie swymi szczupłymi ramionami, spędzały rzadkie wolne chwile, spacerując utartym traktem. Była to zwykle niedziela. Albo sobota wieczorem już po pracy we własnym gospodarstwie. Wielokrotnie przechodziły w ten sposób z jednego końca wsi na drugi, tą samą drogą od przydrożnej kapliczki do wieży transformatora, i śpiewały głośno i rzewnie jakąś swoją piosenkę. W ciszy letniego wieczoru ich piękne, młode głosy jednoczyły się w tęsknocie i czystą, przejmującą nutą niosły radośnie przez wieś. W swoim repertuarze miały kilka ulubionych piosenek. Usłyszeć można było m.in.: Pod borem, Głęboką studzienkę, Jarzębinę czerwoną, Bandoskę, ale i też Ciemną nockę nad górami.

Nie. Prawdziwych gór nie było w naszej okolicy. Tę ostatnią piosenkę dziewczęta przejęły po swoich rodzicach, którzy pochodzili z miejscowości podkarpackich i po wojnie znaleźli się jako przesiedleńcy na Ziemiach Zachodnich. Na nowym miejscu, gdzie na świat przyszył ich dzieci, nie było gór jako takich, lecz co najwyżej jakieś małe wzniesienia świadczące o śladowym pofałdowaniu terenu.I tak jedno z dwóch niewielkich wzgórz za wioską, czy może raczej łagodnych pagórków, zwane było przez mieszkańców Chochołem. Czasem używano pełniejszej nazwy i mówiono wtenczas Słomiany Chochoł. Drugie wzniesienie nie miało imienia. Niejako dla równowagi tektonicznej, jakkolwiek w wyniku działania człowieka, po przeciwległej stronie wioski rozpościerał się rozległy, głęboki wykop, powstały niegdyś w wyniku czerpania tam czerwonawej glinki kaolinowej na potrzeby miejscowego przemysłu ceramicznego. Jako że w czasach niemieckich czynna była na terenie wioski fabryka z tym właśnie przemysłem. Z wyjątkiem szerszej drogi dojazdowej łagodnie schodzącej w dół, i, w czasach kiedy czerpano glinkę, umożliwiającej samochodom ciężarowym transport surowca, cały ten wydrążony obszar terenu miał urwiste brzegi. Rozległy, przepastny wykop miał również swoją, choć nie do końca prawidłową nazwę. Mówiło się na niego „krater”. Po wojnie krater stał się bezużyteczny i nie czerpano już z niego cennego surowca. Chętnie natomiast w każdą zimę gromadziły się wokół krateru miejscowe dzieciaki i nieco starsza młodzież. I na sankach, nartach lub łyżwach, kto tam co posiadał, jak szalony zjeżdżał z jego urwistych brzegów. Pod tym względem nawet Słomiany Chochoł nie miał takiego spektakularnego powodzenia. Słomiany Chochoł ożywał zwłaszcza jesienią, kiedy to w otwartym terenie hulał wiatr i przychodziła najlepsza pora na puszczanie latawców. Zbiegała się wówczas wszystka bez wyjątku dzieciarnia z wioski. Przy dobrej pogodzie i sprzyjającym, jesiennym wietrze, szczególnie licznie wzlatywały pod niebo białe latawce i wesoło furkocząc, powiewały nad wzgórzem.

Przy tym z dwu końców wsi, gdzie roztaczał się krater, znajdowały się zetlałe resztki murów okazałego niegdyś budynku, w którym mieściła się niemiecka restauracja. Przez mieszkańców wioski miejsce to nazywane było spaleniskiem. W środkowej części wsi, w pewnym oddaleniu od drogi głównej stały natomiast, w znacznie lepszym stanie zachowane niż kompleks restauracyjny, górujące ponad otoczeniem wysokie mury – pozostałość po niemieckiej fabryce wyrobów ceramicznych. Wzmiankowaliśmy już o tym. Nagie mury ze zdewastowanymi pustymi pomieszczeniami nadal były nazywane fabryką. W o wiele lepszym stanie zachował się ciąg niższych budynków przyfabrycznych. Krótkotrwały bombowy nalot w czasie wojny nie oszczędził też okazałej willi właściciela fabryki. Została w całości zrównana z ziemią. Bomby przeznaczone na budynek fabryczny (omyłkowo wziętej za fabrykę broni) spadły w dużej części na posesję. Pod gruzami zginęła cała rodzina fabrykanta.

W pierwszych latach powojennych stan zachowanych budynków przyfabrycznych był na tyle dobry, że wykorzystywała je na biura, stajnie i chlewnie Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna.

Jednopiętrowy, wolno stojący budynek wiejskiego Domu Kultury sytuował się naprzeciw tego właśnie ciągu budynków. W jego pobliżu, na jednej z wysepek, tej środkowej, stała natomiast rozwalająca się remiza strażacka.

Monumentalny gmach po niemieckiej fabryce, spalenisko, krater, waląca się remiza strażacka i czynna okresowo sala – pozostałość po czymś, co obecnie trochę na wyrost nazywane było Domem Kultury, wszystko to razem świadczyło jednak o dawniejszej świetności wioski.

Dom, jego struktura i otoczenie

Dom Apolonii Drobner, w którym przyszedł na świat Erlend Morawiec i jego bracia, stał tuż przy drodze. Za drogą na wprost roztaczała się równina pól uprawnych przecięta rzędami drzew, wytyczającymi dwa różne trakty łączące wieś z Leśną. Horyzont równiny zamykała z jednej strony ciemna smuga drzew Koziej Górki, a z drugiej – stacja kolejowa i nasyp. Kozia Górka stanowiła zespół kilku domów położonych na niewielkim, lesistym pagórku i należących do wsi Leśna. Pierwsze pole zaraz za drogą miała w dzierżawie Apolonia Drobner. Jego lewostronną granicę wyznaczał żywopłot z głogów.

Dom pani Drobner należał do średniej wielkości domów w wiosce, a jego zabudowa ukształtowała się w formie dużej litery L. Stąd wyróżnić można było dwa ramiona tworzące kąt prosty. Dłuższe ramię zabudowy było równoległe do drogi, natomiast krótsze – prostopadłe. I chociaż dom w całości był poniemiecki, to jednak zabudowa odpowiadająca ramieniu dłuższemu pochodziła z wcześniejszego okresu, była starszą częścią domu. Jako starsza prezentowała się gorzej. Ze ścian odpadał tynk i ukazywały się rdzawe, mocno zwietrzałe cegły. Część ta sprawiała wrażenie rudery.

W drugiej połowie dziewiętnastego wieku, kiedy dom zbudowano, był nowy i pachniał świeżością, przyszła w nim na świat jasnowłosa córka pierwszych jego mieszkańców. Byli to zwykli prości i uczciwi ludzie żyjący z ciężkiej i mozolnej pracy. Ojciec owej skromnej rodziny znalazł zatrudnienie w nowo powstałej, miejscowej fabryce wyrobów ceramicznych. Sprawował tam dwie funkcje: palacza oraz zduna. Praca była absorbująca i przez sześć dni tygodnia najemny robotnik uwijał się od świtu do samego wieczora. Jako zdun czuwał nad sprawnością pieców fabrycznych i jednocześnie dokonywał bieżących napraw. W wolnych chwilach objeżdżał okolicę i na zamówienie mieszkańców stawiał piece kuchenne. Matka przez dużą część dnia ślęczała przy krosnach. W owej żmudnej pracy dopomagała jej córka. Młoda latorośl miała jeszcze jeden obowiązek. W porze obiadowej przychodziła codziennie do ojca do fabryki z gorącym posiłkiem. Była to dobra dziewczyna i córka. Gdy liczyła niespełna siedemnaście lat, piękną Fräulein Margarethe gładkimi słówkami, w których nie zabrakło kuszących obietnic, uwiódł młody syn fabrykanta. Jednak sielanka nie trwała długo. Kiedy biedna dziewczyna zaszła w ciążę, odwrócił się od niej i bezdusznie porzucił. Skrzywdzona i zawiedziona w swoich młodzieńczych nadziejach, nie mogąc znieść hańby i przytłaczającego ją cierpienia, postanowiła umrzeć. Nieszczęsna dziewczyna przywiązała kamień do szyi i utopiła się w pobliskim stawie. Na tę okrutną wieść zrozpaczona matka w ciągu jednej nocy posiwiała jak gołąbek, a ojciec doznał pomieszania zmysłów i w tej nowej skórze szaleńca błąkał się po okolicy niczym bezpański pies.

Odtąd w domu, w którym dorastała córka jedynaczka, zły los zagościł na dobre. Jego mury ani teraz, ani w dalszej przyszłości nie będą już promieniować spokojem i niezmąconą radością mieszkańców. Tragiczne losy niewinnej Margarethe, niczym złe fatum, rzuciły się cieniem na szczęście i pomyślność kolejnych pokoleń zamieszkujących to miejsce.

Późną jesienią 1945 roku pani Apolonii Drobner oraz jej córce Justynie Marii poruszające dzieje nieszczęsnej Margarethe opowiedziała Frau Helga Werner. Jej opowieść czarno na białym pokazywała, że nie cieszył się szczęściem rodzinnym i długim życiem również sam krzywdziciel. Przedwczesną śmierć znalazł pod gruzami okazałej willi, zmiecionej z powierzchni ziemi w następstwie nalotu bombowego na fabrykę, w pamiętną noc listopadową roku 1943. Wraz z nim zginęła najbliższa rodzina. Z poruszających tych wypadków obu Polkom zdała relację Frau Helga, gdy podobnie jak inni ziomkowie z landów wschodnich przygotowywała się do opuszczenia rodzinnego domu, kiedy to skutkiem postanowień konferencji poczdamskiej niedawne ziemie niemieckie przeszły pod zarząd i jurysdykcję polską. Frau Helga Werner wyjeżdżała wraz ze swoimi dwoma synami. Starszy Zygfryd miał lat dziesięć, młodszy Eberhard – osiem. Jej mąż, ojciec dzieci, niestety nie wrócił z wojny. Poległ pod Stalingradem.

W przeciwieństwie do zwietrzałych murów starej zabudowy domu, ściany części nowszej, frontowej, nie miały żadnych wyraźnych ubytków (nie licząc tych paru po zabłąkanych kulach z niedawnej wojny) i równomiernie pokryte były jasną, chropowatą zaprawą murarską, tak zwanym barankiem. Wnętrze kąta prostego owej zabudowy, odgraniczone od drogi metalową siatką, stanowiło podwórze, na którym stał mały niski budynek. Było to pomieszczenie dla ptactwa domowego: kur oraz indyków. Rzadziej kaczek. Pod ścianą boczną tego pomieszczenia stała drewniana buda dla psa. Między drogą i ścianą frontową nowszej części domu, a także wzdłuż ściany bocznej nieprzylegającej do podwórza, biegł wąski pas ziemi tak samo ograniczony metalową siatką. Był to ogródek kwiatowy z bratkami, narcyzami i piwoniami. Natomiast z tyłu za domem rozciągał się sad, nazywany ogrodem, w którym nie było zbyt wielu drzew owocowych. Z części tego pustawego ogrodu wydzielono tymczasem nieduże poletko pod warzywa. Za ogrodem na wprost, aż po błękitny horyzont roztaczały się same pola uprawne. Ze względu na to, że równina początkowo lekko wznosiła się, by następnie zacząć stopniowo opadać, horyzont nie był jednak tak rozległy jak w przypadku całkowicie płaskiego terenu. Z wyjątkiem małego poletka przyległego do ogrodu i dzierżawionego przez panią Drobner, rozciągające się pola należały do kilku innych gospodarzy z wioski.

Jeśli stało się akurat na podwórzu i patrzyło na drogę, to z prawej strony domu pani Drobner znajdował się duży gospodarski dom Fornalów, zaś z lewej – mniejszy dom Lasotów. Począwszy od domu pani Drobner droga główna rozwidlała się na dwa wzmiankowane już trakty. Dom Lasotów był pierwszym domem położonym przy jednym z dwóch traktów, chociaż znajdował się w głębi i z drogi główniejszej wiodła do niego dość długa i szeroka drożyna. Pierwszym domem na utworzonej wysepce był dom Blanków, natomiast przy drugiej strudze drogi – gospodarski dom Morawców. Jedną z granic należącego doń ogrodu stanowił wspomniany już żywopłot z głogów.

Wejście do domu pani Drobner znajdowało się w zabudowie ramienia dłuższego, tuż przy ścianie części nowszej. W małej sieni, po lewej stronie zaraz za bramą wejściową, były kręte schody prowadzące na piętro, a także trzy pary drzwi prowadzących do oddzielnych pomieszczeń: do kuchni, sypialni oraz dużego gościnnego pokoju, który mieścił się w części nowszej. Okno kuchni wychodziło na ogród. Dwa okna sypialni – na tę stronę, gdzie był wąski pas ogródka kwiatowego pani Drobner, sad Lasotów i przyległa dróżka wiodąca do ich domu. Za nią w głębi rysowały się domy innych mieszkańców wioski. Dwa z trzech okien weneckich pokoju gościnnego wychodziły na drugi wąski pas ogródka kwiatowego i drogę, natomiast trzecie – na podwórze. Pokój gościnny był szczególnie okazały. Jego część środkową zajmował solidny, rozkładany stół, który miał dwie przeciwległe krawędzie lekko zaokrąglone. Na jednej ze ścian bocznych pokoju sytuował się duży ciężki kredens z przeszkloną częścią górną. W rogu, między kredensem i ścianą frontową z dwoma oknami, znajdował się fortepian, który sprowadził do domu Paweł Morawiec w drugim roku małżeństwa z Justyną Marią. Przy ścianie z oknem na podwórze, naprzeciw fortepianu stała masywna trzydrzwiowa szafa z lustrem. Natomiast przy tej samej ścianie, lecz po drugiej stronie podwórzowego okna, przycupnęła węższa i niższa szafa. W rogu, przy prostopadłej do niej ścianie, znajdowały się drzwi, zaś po drugiej stronie drzwi stał duży kaflowy piec. Kolory znajdujących się w pomieszczeniu sprzętów nie były do końca dobrze dobrane. Stół, kredens oraz trzydrzwiowa szafa stanowiły komplet masywnych mebli w dość ciemnym kolorze. Mała szafa była czarna, natomiast fortepian oraz piec kaflowy były jasnobrązowe.

W betonowej posadzce sieni znajdowała się podnoszona drewniana klapa i w miarę potrzeby odsłaniająca kamienne schodki prowadzące do piwnicy pod częścią nowszą. Małe okienka piwnicy lokowały się od strony podwórza oraz drogi. Przez te od drogi wsypywano z wozu wprost do piwnicy wykopane o właściwej porze i przywiezione z pola młode ziemniaki. Mniej więcej połowa podnoszonej klapy od piwnicy kryła się pod krętymi schodami prowadzącymi na piętro.

Na piętrze sytuowały się dwa pokoje. Jeden z takim samym widokiem, jaki miała sypialnia na dole, jakkolwiek nieco poszerzonym z racji wysokości. W pokoju tym stał kaflowy piec kuchenny i z tego względu pomieszczenie okresowo wykorzystywane było jako właśnie kuchnia, która jednocześnie młodszym domownikom służyła do spania. Drugi natomiast pokój, położony nad pokojem gościnnym, miał jedno weneckie okno z widokiem na drogę, przyległe pola i tamtą część okolicy, na którą już zwróciliśmy uwagę. W pokoju tym znajdowała się trzydrzwiowa szafa na garderobę, stół i otomana. Z korytarza na piętrze można było wejść po stromych prostych schodkach na strych z dwuspadowym dachem, a ze strychu po drabince już na sam szczyt domu. Szczyt domu wyposażony był w wąską kładkę przymocowaną do dachu żelaznymi okuciami i pozwalającą kominiarzowi dostać się do dwóch kominów. Piec kuchenny na dole oraz ten z pomieszczenia sypialnego na piętrze miały jeden wspólny komin, zaś ten drugi był od kaflowego pieca w pokoju gościnnym.

Prócz wymienionych pomieszczeń na dole były jeszcze dwa inne. Wchodziło się do nich z kuchni. Jedno z pomieszczeń to mała izdebka pani Drobner, w której głównym sprzętem była maszyna do szycia. Prócz maszyny stało tu krzesło, stolik i wąska otomana. Jedno okno tej izdebki miało widok na ogród, a drugie podobnie jak sypialnia, na tę część posiadłości Lasotów, którą stanowił sad. Nieduża izdebka miała połączenie z sypialnią, która była już znacznie większa. Drugie natomiast drzwi z kuchni prowadziły do spiżarki. Pod spiżarką znajdowała się mała piwniczka, do której wejść można było z kuchni, podnosząc drewniane drzwiczki zamontowane w podłodze. Oba okienka, jedno od spiżarki, drugie zaś od tej małej piwniczki, wychodziły na ogród.

Niebawem dowiemy się coś więcej o zamężnej córce pani Apolonii, jej zięciu oraz wnukach. Przez dobrych kilkanaście lat córka Justyna wraz z matką i dziećmi będą w tym domu tworzyć wspólne gospodarstwo. Będziemy tego świadkami. Chcemy zatem dość szczegółowo opisać najpierw całą tę zagrodę oraz jej otoczenie.

I tak w starej części domu znajdowała się stajnia i stodoła. Nad stajnią, na jej poddaszu, było pomieszczenie, w którym składowano siano. W stajni przebywała zwykle jedna krowa i czasem cielak. W osobnym mniejszym i niższym budynku obok stodoły mieściła się drewutnia, gdzie rąbano i składano drwa, którymi wespół z węglem, podczas chłodniejszych dni, opalano pomieszczenia domu. Z tyłu za drewutnią wydzielone było miejsce, gdzie składano obornik. W tamtym miejscu był też ustęp. Pomiędzy drewutnią i stodołą otwierała się szeroka wolna przestrzeń. Tamtędy szło się do ogrodu. W ogrodzie zaraz za drewutnią rosła rozłożysta śliwa z gatunku renklod oraz dzika grusza. Tuż przy oknie kuchni, nieco z boku, stała stara jabłoń rodząca w przestępnych latach smakowite różowe papierówki. Ale prawdziwym niebem w ustach były te jabłka, które w ciągu nocy opadły na ziemię i wczesnym rankiem, jeszcze przed śniadaniem, wnuki pani Apolonii, na wyścigi kto pierwszy, wyskakiwały przez okno w kuchni, żeby wyszukać dojrzałe owoce w trawie i zjeść z nieporównanym apetytem.

W jednym szeregu naprzeciw okna małego pokoiku pani Drobner rosła dzika jabłonka i trzy drzewa czereśni. Jedno drzewo czereśni dawało owoce czerwone, drugie – różowe, a trzecie – żółte. Pośrodku ogrodu, niczym drzewo wiadomości dobrego i złego, stał karłowaty orzech włoski. Mając wokół siebie tyle wolnej przestrzeni i światła, w ogóle się nie rozrastał. Było to dość dziwne. Jednocześnie istniało logiczne i przekonujące wytłumaczenie owego niezrozumiałego fenomenu. Powiadano, że zaprzestał się rozrastać, piąć do góry i błogo radować przestrzenią i światłem z chwilą, gdy młoda Margarethe odebrała sobie życie.

Nietypowym elementem przydomowego ogrodu była wysmukła brzoza, która pnąc się śmiało ku niebu, górowała nad całym domostwem. Sytuowała się po drugiej stronie okna kuchennego niż to czyniła jabłoń, niemniej stała bardzo blisko okna. Jeszcze bliżej okna stały kiedyś dwie inne brzozy. Było to w pierwszym roku po wojnie, kiedy właścicielem całego ogrodu (sadu) mienił się obecny sąsiad Lasota. Uznał jednak, że trzy wysokie brzozy to stanowczo za dużo, zasłaniają widok i dają nadmiar cienia, więc niewiele myśląc, ściął dwie spośród nich.

Grządki warzywnika znajdowały się obok zagrody Fornalów, w jednym szeregu z poletkiem ziemniaków. Fornale to drudzy obok Lasotów najbliżsi sąsiedzi. W zagrodzie Apolonii Drobner nie było na miejscu wody. Ale studnie znajdowały się już u owych najbliższych sąsiadów. U Fornalów na podwórzu przy skraju drogi i u Lasotów w sadzie też zaraz przy drodze. Mieszkańcy domu pani Drobner czerpali zwyczajowo wodę ze studni Lasotów. Z drogi dochodziło się do niej tamtą małą uliczką.

Pani Apolonia, której nazwisko figurowało w papierach jako dzierżawcy i podatnika murowanego domu z numerem 7 oraz przyległych mu gruntów, była osobą prawą, łagodnego charakteru i otwartą na świat i ludzi. W wolnych chwilach, co na ogół miało miejsce w dni niedzielne, już po południu lub wieczorem, lubiła odwiedzić kogoś ze swoich bliższych czy dalszych sąsiadów. Kiedy potem wracała do domu z takiej małej wyprawy, uśmiechnięta, pogodna i pełna wrażeń zwykła zwracać się do ciekawej nowych wieści Justyny oraz pozostałych domowników słowami: „Poczekajcie, zaraz powiem wam nowinę”. A potem, zajrzawszy wpierw do krowy w oborze i doglądnąwszy kur i indyków, wracała do kuchni do nieco zniecierpliwionych słuchaczy, których na chwilę pozostawiła w niewiedzy, dając pierwszeństwo gospodarskim obowiązkom i nawykowi, zasiadała na ławie przy kaflowym piecu, w którym wesoło buzował ogień, i wolno rozpoczynała swoją opowieść.

I choć dotyczyła ona bieżących spraw i zdarzeń, które dopiero co miały miejsce, a ich charakter zwykle nie był mroczny ni zatrważający, w dziwny i tajemniczy sposób splatały się potem w snach małego Erlenda z nieszczęsnym losem pięknej Fräulein Margarethe.

Miniona przeszłość naznaczona dramatem wciąż kładła się cieniem na czas teraźniejszy. Bezpieczeństwo i ciepło domowego ogniska obecnych mieszkańców nie było trwałe, ulatniało się zwłaszcza w późnojesienne wietrzne wieczory, kiedy to cały dom napawały grozą dochodzące czy to ze strychu, czy z piwnic skargi i jęki zbolałego ducha nieszczęsnej Margarethe.

częśćdruga

Przyczynek do generalnej spowiedzi,mogący ułatwić usprawiedliwienie penitenta

Nazywam się Krzesimir Młodożeniec. Jestem młodszy niż można by wnioskować na podstawie mojego wyglądu. Rozbieżność jest dość wyraźna. Skończyłem trzydzieści lat, podczas gdy patrząc na mnie, spokojnie można mi dać pięćdziesiąt. Na okrągłą pięćdziesiątkę wskazuje wprawdzie mój dowód osobisty, który jednak nie jest miarodajny, zważywszy że popełniono w nim fałszerstwo. Dotyczy ono roku, w którym miałbym się jakoby urodzić. Dzień i miesiąc pozostawiono bez zmian. Wiele przemawia za przypuszczeniem, że fałszerstwo wynikło z chęci dopasowania mojego wyglądu do odpowiedniego wieku. Ale nie tylko. Prawdopodobnie celów było więcej. Na bezprecedensowy zabieg sfałszowania danych zdecydowano się bez konsultacji ze mną, a więc osobą dla sprawy najważniejszą. Inaczej mówiąc, zabieg przeprowadzono z pominięciem samego zainteresowanego, cichcem i pokątnie, nie zasięgając mojej opinii i nie pytając o zgodę. Owo kuriozalne zdarzenie miało miejsce ostatniej wiosny, jak później wydedukowałem, dokładnie w czasie, gdy przebywałem na leczeniu w miejscowym zakładzie. Wtedy to na wniosek służb specjalnych, którym obok innych celów przyświecał ten wspomniany wyżej, urzędniczka biura meldunkowego sporządziła dla mnie nowy dokument tożsamości, popularnie nazywany dowodem osobistym. I w dniu, w którym opuszczałem szpital, przebrana za pielęgniarkę oddziałową wręczyła mi sfałszowany dokument. Że dane osobowe nowego dokumentu nie odzwierciedlają stanu faktycznego, zorientowałem się nieco później. Jednak nie chciało mi się dochodzić sprawiedliwości. Zresztą byłoby to bezcelowe, chybione i daremne. Do jakich sądów miałbym się udać? W totalitarnym państwie aparat ucisku jest ponad prawem i poza wszelką kontrolą. Z jednej strony państwo sankcjonuje przestępczą działalność służb specjalnych, które maczają palce w każdym podejrzanym procederze, z drugiej zaś, skorumpowany wymiar sprawiedliwości nie stanowi przeciwwagi i ma w pogardzie rzetelność i prawdę. W tej sytuacji zwykły obywatel zawsze jest na pozycji przegranej. Ale nie o tym chciałem mówić. Również nie o tym, że mając trzydzieści lat jestem stosunkowo młody, choć każdy przyzna, że wyglądam staro. W rezultacie nie wiadomo, czy bardziej się cieszyć z owego faktu, czy smucić.

Przechodząc do rzeczy, od razu powiem, że ożeniłem się dość późno i – jak to się zwykle określa, księże profesorze – z miłości. Dziś jednak słowo to budzi we mnie niechęć. Niechęć – to łagodnie powiedziane. Przesycone goryczą wzbudza odrazę. Przynajmniej w tym właśnie kontekście. Ale zostawmy to. Nie z tego chciałem się spowiadać. Kiedy się żeniłem, miałem dwadzieścia osiem lat, ona – prawie dwadzieścia. Oboje pracowaliśmy w tym samym szpitalu onkologicznym. Ja byłem jednym z dwóch specjalistów w zakresie fizyki medycznej i pracowałem na oddziale telegammaterapii. Ona jako świeżo upieczona pielęgniarka znalazła zatrudnienie na oddziale chirurgii. Na jej oddział trafiali wszyscy ci pacjenci z ciężkimi przypadkami nowotworów, którym nie pomogły cytostatyki i leczenie farmakologiczne, ani w dalszej kolejności naświetlanie promieniami rentgenowskimi, radem bądź kobaltem. Czyli generalnie zawiodła również radioterapia. W środowiskowym żargonie mówiło się wówczas, że muszą iść pod nóż, i kierowano ich na zabieg chirurgiczny.

Jak ksiądz profesor słusznie wnioskuje, mój oddział telegammaterapii oraz jej – chirurgii, uzupełniały się w całym procesie leczenia. Nie było też trudno o wzajemny kontakt poszczególnych pracowników tak z tych dwu oddziałów, jak też i pozostałych. Los zdarzył, że ja i ona trafiliśmy na siebie i w niedługim czasie zawarliśmy związek małżeński.

To owe dwa lata wspólnego życia wpłynęły na mnie tak niekorzystnie. Odcisnęły swoje niezatarte piętno i sprawiły, że się tak bardzo postarzałem. Przez te raptem dwa lata przybyło mi na kark dobre dwadzieścia. Wszyscy moi znajomi dostrzegali to gołym okiem i zwłaszcza ci, których nie widziałem trochę dłużej i następnie przypadkiem spotkałem na ulicy, pozdrawiali mnie tym swoim ni to wyrzutem, w którym było zdziwienie, ni braterskim zaniepokojeniem: co ta kobieta z tobą zrobiła?! Boże, zmiłuj się! Obraz nędzy i rozpaczy! – zdawały się krzyczeć ich nieme usta.

Ale kto by się tym przejmował. Nic przecież nadzwyczajnego. Takie bywają kobiety, księże profesorze. I nie chcę się tu uskarżać. Miała na imię Ola. W pełnym brzmieniu: Aleksandra. Tak sobie w tej chwili pomyślałem, że gdyby wziąć pod uwagę jej niebywałą wojowniczość, która ujawniła się zwłaszcza podczas sprawy rozwodowej, pasowałoby ją nazywać Aleksandrą Macedońską. Ale pal sześć. Córce, gdy się urodziła, daliśmy na imię Daria. Chrzest był spóźniony o parę lat i odbył się w kościele kolegiackim Ojców Jezuitów. Córka też, przez ten krótki czas wychowywania się w skłóconej rodzinie, dojrzała bardziej niż jej rówieśnicy. Kiedy po dwóch latach nasze małżeństwo rozpadło się, Daria miała już sześć a może nawet siedem lat, chociaż przyszła na świat w pięć miesięcy po naszym ślubie przed dwoma laty.

W specjalistyczny czasopiśmie medycznym opublikowałem w tamtym okresie dwie ważne prace naukowe. W pierwszej znalazłem funkcję rozkładu dawki promieniowania gamma w napromienianej tkance podczas terapii wahadłowej. W drugiej analizowałem ogólne zagadnienie napromieniania wahadłowego przy założeniu wielu osi obrotu. Jednocześnie rozwiązałem problem znalezienia czasów ekspozycji dla poszczególnych osi obrotu tak, by dawki w punktach maksimum były równe z góry zadanym wartościom. Te zaś wartości każdorazowo ustalał prowadzący pacjenta lekarz.

Gammatron z firmy Siemensa, popularnie zwany „bombą kobaltową”, był podstawowym narzędziem pracy na oddziale, i jako taki służył do „naświetlania” nowotworów.

Jak już wspomniałem, w nowej dziedzinie, która była podówczas moim żywiołem, opublikowane prace miały charakter pionierski. Przede mną rysowała się interesująca przyszłość. Jednak wypadki potoczyły się inaczej. Jak chodzi o żonę, poza pracą w szpitalu zajmowała się domem i wychowaniem córki. W wolnym czasie oglądała telewizję albo ganiała do koleżanek. Bóg raczy wiedzieć, czy tylko. Zresztą trudno mieć do niej o to pretensje. Na swój sposób nawet ją rozumiałem. Kto dziś będzie czytał książki albo chodził do teatru? Czasy się zmieniły, wysoka sztuka najczęściej nie potrafi sprostać oczekiwaniom odbiorcy, traci więc i tę garstkę wyznawców, jaką miała kiedyś. Wszystkie te nowoczesne gadżety, komputery i tak dalej, kierują zainteresowania przeciętnego odbiorcy w inną stronę. Inne rzeczy stały się pożądane i atrakcyjne. Na naszych oczach dokonała się swoista rewolucja obyczajowa i kulturalna. Czy mogła ominąć kogokolwiek? Różnica tylko taka, że na jednym wywarła większe piętno, na drugim mniejsze. Ale generalnie świat nie zmierza w dobrym kierunku. Chyba zgodzi się ze mną ksiądz profesor w tej kwestii? Bóg został ze świata wygnany, a w Jego miejsce nie powstała czy też nie została wynaleziona jakaś naczelna zasada porządkująca ludzkie sprawy. Jednocześnie świat cierpi na brak czegoś, co można by nazwać wizją. Żona moja pod każdym względem była dzieckiem swoich czasów. W szczególności telewizyjne reklamy nie pozostały bez wpływu na jej mentalność, można powiedzieć, zrobiły swoje. W konsekwencji ja przestałem się liczyć, nie dorastałem do ideału mężczyzny, który jej się roił w głowie. Nietrudno zgadnąć czy też sobie wyobrazić. Myślała i marzyła o mężczyźnie z okładek kolorowych pisemek dla kobiet, zaradnym i przedsiębiorczym supermanie za kierownicą ekskluzywnego samochodu, z odpowiednim kontem bankowym, pozwalającym sprostać rozbuchanemu apetytowi i konsumpcyjnym mrzonkom. Nie dysponując takim argumentem, nie byłem dla niej żadnym autorytetem. W rezultacie nie radziła się mnie w żadnej sprawie i nie pytała o nic, o wszystkim decydowała sama. Również bez porozumienia ze mną rzuciła godną szacunku, choć, trzeba przyznać, mało płatną pracę pielęgniarki, i znalazła zatrudnienie w wojsku. Nie od razu ją przyjęto. Musiała dość długo czekać na miejsce. Jednocześnie czynił starania w sprawie i przecierał ścieżki jej ojciec, emerytowany wojskowy, pułkownik w stanie spoczynku. Bez tego ani rusz. Gdy dopięła swego, odmłodniała i wyładniała, codziennie do pracy w innym łaszku, ciuchu. No i wszystkie te kobiece sztuczki: przewracanie oczami, figuracje i fiorytury głosowe, kręcenie tyłkiem. Sam ksiądz wie najlepiej, jakie są dziś kobiety.

Przyjęto ją do sztabu okręgowego na stanowisko młodszej referentki. Ja tymczasem nie dałem się zwariować. Nie ulegałem modom i doraźnym trendom. Żyłem w zgoła innym świecie, gdzie podstawową wartością była naukowa twórczość. Zresztą w moim przypadku przekładająca się na praktykę medycznej efektywności i użyteczności. Napomknąłem już o tym. Na swoim oddziale onkologicznym zajmowałem się funkcjami rozkładu dawki promieniowania kobaltu 60 w terapii wahadłowej oraz rotacyjnej. Praca ta absorbowała mnie bez reszty. W późniejszym czasie, po tym jak w wyniku złego małżeńskiego pożycia wystąpiło u mnie załamanie nerwowe i trafiłem do szpitala dla psychicznie chorych, pracowałem nad takim przeinterpretowaniem zmiennych występujących w moich funkcjach rozkładu, by kwadrat modułu funkcji stowarzyszonej był poszukiwanym w terapii prawdopodobieństwem szczęśliwego przeżycia pacjenta naznaczonego chorobą nowotworową. Ale to było znacznie później.

Koszmarne sny zaczęły mnie nawiedzać na długo przed tamtym dniem, jak żona wystąpiła o rozwód. Szczególnie jeden sen powracał wielokrotnie. Razem z kilkuletnią Darią zamknięty byłem w ciemnym wąskim kanale. Nie było nic tylko ten kanał ciemny i długi, i tkwiliśmy w nim, leżąc na brzuchu z wyciągniętymi do przodu rękoma. Daria była przede mną, ja z tyłu za nią. Ciasny, szczelnie opasujący nasze ciała kanał nie pozwalał na żaden odczuwalny ruch i z niepojętą bezwzględnością pozbawiał nadziei na ratunek. Moje cierpienie było tym dotkliwsze, że przesycone świadomością bezsilności wobec okrutnego losu dziecka, które ogarnięte śmiertelnym strachem w każdym momencie mogło wydać rozdzierający serce krzyk rozpaczy. W niewymownie potwornym, tępym i nieludzkim bólu wszystkie moje zmysły zdawały się czekać na ten nieuchronny krzyk. W pewnej chwili koncentracja cierpienia stawała się tak dojmująca, że zgęszczony ekstrakt rozsadzał czaszkę, której kawałki, jak po wybuchu granatu rozlatywały się na wszystkie strony.

Inny sen przyśnił mi się tylko jeden raz. Żona, Daria i ja staliśmy obok siebie na bezkresnej równinie. Nie widać było żadnych domów ani ludzi, tylko gdzieniegdzie w oddali majaczyło jakieś samotne, bezlistne drzewo. Trzymając małe dłonie Darii w swoich, staliśmy jak zaklęci i patrzyliśmy, jak marszowym krokiem zbliżają się ku nam uzbrojeni żołnierze w hełmach. Nie wiadomo było, skąd przybywają i z jakiej armii świata się rekrutują. Widać było natomiast, że są nadnaturalnie wysocy (wszyscy po równo trzy metry wzrostu), i że mają jednakowo bezwzględny wyraz twarzy. Słychać było miarowy, złowrogi tupot nóg marszowego kroku, i widać było nieprzeliczone rzesze szwadronów śmierci rozciągające się aż po widnokrąg. Nieszczęście wisiało w powietrzu i miałem instynktowną, niezbitą pewność, że nie będzie żadnej litości ze strony tych kamiennych twarzy i zimnych oczu.

Przemaszerowało kilkanaście szwadronów obok nas gdzieś dalej przed siebie, po czym z kolejnej kolumny odłączyli się dwaj niebotyczni żołnierze. Marszowym krokiem podeszli ku nam i jeden odciągnął żonę, a drugi córkę. Potem przyspieszając kroku, by w ten sposób ponownie dołączyć do swojego szeregu, pociągnęli za sobą najdroższe mi osoby. Nie potrafiłem przeciwstawić się złemu losowi, który nagle objawił swoje niewypowiedziane okrucieństwo, i znieruchomiały od bólu nie zdołałem postąpić ani kroku naprzód. Jak wbity czy wrośnięty w ziemię, pozostałem na miejscu sam. Nie widziałem już twarzy oddalającej się żony, ale widziałem zwróconą w moją stronę bladą buzię Darii. Cała we łzach daremnie oczekiwała na moją spóźniającą się odsiecz i, ciągnięta za szczupłą dziecięcą rękę, biedulka jak mogła próbowała wyrwać się żołnierzowi.

Niestety. Kiedy ostatnie kolumny szwadronów śmierci oddalały się z coraz już słabszym tupotem żołnierskich butów, sparaliżowany bezruchem i niemym cierpieniem wciąż tkwiłem na tym samym pustym miejscu.

Napijmy się. Pańskie zdrowie, księże profesorze…

Podobnie jeden tylko raz przyśnił mi się następujący sen. Lokalizując miejsce zdarzenia, byłem tak jakby na placu Grunwaldzkim w naszym mieście. Dzień był pogodny, jesienny i można rzec zwyczajny, jak wiele innych; pora przedpołudniowa, niebo przejrzyste, chociaż nie było słońca. Czekając na tramwaj w kierunku domu, stałem na przystanku, gdy oto nagle rozpoczął się koniec świata.

Tak, księże profesorze, prawdziwy koniec świata! Najpierw całą przestrzeń wypełnił przeogromny suchy trzask towarzyszący jakby pękającym czy też rozłamującym się niebiosom. W chwilę potem nastała bezbrzeżna cisza, która jednak nie przyniosła ulgi i do głębi przeszywała lękiem, a w powstałej czarnej szczelinie nieba pojawił się blady, krągły księżyc. Był w samym centrum srebrzystego pierścienia spadających gwiazd. Zwieńczony gwiazdami księżyc poruszał się w dół szybkim ruchem spadającego z urwiska kamienia, i zniknął u podnóża czarnej szczeliny, jakby pod ziemią. Po jego zniknięciu, wysoko, w pionowej szczelinie nieba ukazała się złota kula słońca, nie rozświetlając wszak czerni rozpękniętego nieboskłonu. Złota kula zawisła nieruchomo pod niebem, jednakże prawie natychmiast, jak się zjawiła, zaczęła się kurczyć, maleć. Z pokaźnych, nadnaturalnych wręcz rozmiarów, w krótkim czasie zmniejszyła się do połowy. I wówczas wszechogarniającą, złowrogą ciszę, pełną zatrważającego lęku, przerwał spokojny głos spikera, wydobywający się z megafonów rozwieszonych na słupach lamp ulicznych, zdjętego strachem miasta, informujący, że oto nasza Ziemia, w nie przewidywanych uprzednio przez astronomów, astrologów oraz wróżbitów okolicznościach rozluźnienia sił centralnych (grawitacyjnych), oderwała się od Słońca i wędruje samopas w bezgwiezdne otchłanie Wszechświata. Głos z megafonów nie wyjaśniał dalej wszystkich przykrych konsekwencji i następstw nowej sytuacji, ale było zrozumiałe samo przez się, że w tej właśnie chwili rozgrywa się kosmiczna katastrofa. Oderwana od Słońca Ziemia nieuchronnie zmierza ku swojej zagładzie. Dla jej mieszkańców oznacza to kres wszystkiego. Niebawem ogarną Ziemię nieprzeniknione ciemności i skuje lodowaty mróz po wieki wieków.

Całą odwieczną niechęcią duszy do opuszczania ciała czułem dojmujący, przedśmiertelny strach w obliczu nieuchronnej zagłady wszelkiego życia. A cierpienie to było tym dotkliwsze, że spotęgowane świadomością nikłych perspektyw odnalezienia w tych chwilach ostatecznych, przesłanianych grozą apokaliptycznych ciemności, małej Darii. No, bo jak ją znaleźć w owym sądnym dniu, apokaliptycznym czasie zagłady wszelkiego stworzenia, gdy żona jak gdyby nigdy nic przebywała poza domem na szkoleniu wojskowym dla personelu medycznego, a mnie w ten niczego złego nie zapowiadający jasny ranek kresowego dnia, pomieszały się szczeble edukacyjne i zamiast do przedszkola wyprawiłem Darię do szkoły. Ale ta fatalna pomyłka w tych okolicznościach i tak miała drugorzędne znaczenie. (Baczcie, czuwajcie, albowiem Syn Człowieczy przyjdzie jak złodziej w nocy).

Wysoko na niebie dogasało malejące słońce wielkości już zaledwie złotego suwerena, pod czarną kopułą nieboskłonu zalegały nieprzeniknione, hermetyczne ciemności. Ruch uliczny zamierał z każdym uderzeniem serca. A ja, księże profesorze, w szalonym biegu po omacku do szkoły po córkę, nie mając żadnej pewności czy biegnę we właściwym kierunku, w tym graniczącym z obłędem ślepym cierpieniu i stygmatem śmierci w nieruchomych oczach, zbudziłem się w momencie, jak spadłem z własnego łóżka i martwy leżałem na ziemi.

Może szklankę mineralnej, księże profesorze? Ja się chętnie napiję. Wyschło mi trochę w gardle. Tak…

Nie będę ukrywał. Żona działała mi na nerwy od samego początku. Najlepiej świadczy o tym chociażby taka historia. Opowiem ją pokrótce. Daria miała jakieś może pięć lat, gdy we troje wybraliśmy się na wakacje do mojego młodszego brata. Marcjan miał żonę i troje dzieci; jego Rafał miał lat jedenaście i był najstarszy, a po nim były dwie dziewczynki, Beata i Agatka, obie starsze od Darii.

Pierwsza dekada miesiąca była mokra i chłodna, ale w połowie lipca nadciągnęły upały. Wspólnie spędzaliśmy gorące, upalne dni nad jeziorem. Dzieciaki budowały zamki z piasku, kąpały się i bryzgały wodą, młode matki smażyły się na słońcu, doglądały dzieci, podawały im kanapki i zimne napoje, plotkowały i nacierały się olejkiem, jak to kobiety, a ja i brat, pomiędzy kolejnymi szusami do wody, graliśmy w szachy. I tak upłynęły cztery pierwsze dni.

Piątego dnia ja w trakcie jakiejś dość błahej rozmowy, która w istocie miała dla mnie pewne znaczenie, powiedziałem, że dwa razy dwa nie zawsze jest cztery, czasem może dawać pięć. Zresztą nie chodzi nawet o to, że padły wówczas dokładnie te właśnie słowa. Powiem więcej. Rozmowa przebiegała zupełnie inaczej. To znaczy mówiło się o czymś zgoła innym, ale sens był mniej więcej taki. Rozumie ksiądz profesor, chodzi bowiem o grę słów, dogodną parabolę, kalejdoskop wyobraźni. Proszę więc traktować to, co mówię teraz, jako swoistą metaforę tego, co faktycznie miało miejsce. I proszę w tym metaforycznym kontekście zważyć, iż moja żona, która prócz urody i wielu innych zalet charakteryzowała się również brakiem odpowiedzialności za słowo, i której wyobraźnia nie wybiegała zwykle poza utarte koleiny myślenia, akurat w tym momencie wzniosła się na wyżyny geniuszu, bo odezwała się przekornie, że zawsze tylko cztery, a jeżeli już inaczej, to trzy z domieszką fiu-fiu. Wyobraża sobie ksiądz profesor?! Nie spodobały mi się owe z pozoru niewinne, acz rozmyślne i nasycone jadem złośliwostki, którymi mnie czasem raczyła. Z wyraźnym niesmakiem przełknąłem to jej przemądrzałe i kretyńskie fiu-fiu. Ale nie opamiętała się. Kiedy na prostym przykładzie pokazywałem prawomocność na pozór tylko absurdalnej tezy, ostentacyjnie i lekceważąco podniosła się z miejsca i, znacząc ślady stóp w miękkim białym piasku plaży, zrobiła parę kroków w stronę połyskującego lustra wody. Po czym przystanęła i, niby to kontemplując błękitną dal jeziora, pukała się w czoło i śpiewała: fiu-fiu-fiu, fiu-fiu-fiu… Jej dobrze skalkulowany, choć jakby zrodzony z umykającej właśnie chwili, ten jakże niewinny śpiew czarnego łabędzia był dla mnie w tym momencie wyjątkowo nieznośny i nie do przyswojenia. Wytrącił mnie całkiem z równowagi i w złości powiedziałem jej coś przykrego. Ale jakże ona miałaby pozostawać mi dłużna? Nie, skądże znowu! Ze swej strony obraziła mnie jeszcze dotkliwiej. Straciłem panowanie nad sobą, poderwałem się z miejsca, na którym siedziałem, i uderzyłem ją w twarz. Podniosła histeryczny krzyk. Brat, częściowo uwikłany w tę żałosną komedię, próbował znaleźć trzecią drogę. W rezultacie jednak dolewał oliwy do ognia. Ze swego miejsca zawołał trochę ironicznie i z przekąsem, że z całą pewnością błękit paryski z odcieniem alleluja i do przodu. A przede wszystkim to – dorzucił splunąwszy z pogardą – izbawi Bog i nas ot etakich mudriej. Tutaj skwapliwie przytaknęła mu żona Malwina, wieńcząc to jego uszczypliwe powiedzonko, czy raczej kąśliwą uwagę, drwiącym uśmieszkiem w kącikach ust.

No, i zaczęło się. Piekło rozpętało się na dobre i tego samego dnia wyjechaliśmy od Marcjanów. W podróży powrotnej żona nie odzywała się do mnie i traktowała mnie jak powietrze. W drodze na stację kolejową czułem się jak bezpański pies, który się przyplątał i którego się odpędza. Trzymała kurczowo za rękę popłakującą córkę i nie pozwalała mi podejść, ostrzegając, że gdy się do nich zbliżę, będzie krzyczeć i zawezwie policję. Mała Daria biegła koło niej, cały czas szlochając. Ja niczym posługacz, trzy kroki za nimi, sam podążałem z naszym podróżnym bagażem.

Gdy znaleźliśmy się w przedziale wagonu, córka niebawem zasnęła w ramionach matki, ukołysana miarowym stukotem kół mknącego pociągu. I gdy wokół zapanowała osobliwie zmartwiała cisza, posłyszałem nagle szyderczy śmiech. Przychodząc gdzieś z głębin mroku i głuchego niepokoju, zakłócał ciszę i czynił wrzawę słyszalną tylko dla mnie. Zrozumiałem dopiero po chwili, że jest to śmiech dobywający się z pobielanych grobów Świętego Mateusza Apostoła i Ewangelisty.

Wtedy to po raz pierwszy rozległ się w martwej ciszy ten wyzwolony z oków ciemności szyderczy śmiech Szatana.

Odtąd złowieszczo nawiedzał mnie regularnie, co jakiś czas.

Sprawa rozwodowa ciągnęła się blisko rok. Zakończyłaby się znacznie wcześniej, gdybym nie poprosił sądu o orzeczenie winy. O takim właśnie stanowisku zdecydowały dwie kwestie.

Po pierwsze: Jakkolwiek sam nie bez winy, to jednak w swoim przeświadczeniu nie dostarczyłem żonie dostatecznych powodów do zakładania sprawy rozwodowej, a jednocześnie przekonany byłem o jej zdradzie małżeńskiej i bezpardonowym dążeniu do rozbicia rodziny, bez oglądania się na dobro dziecka. Stąd oczekiwałem właściwego i uczciwego zdiagnozowania naszej sytuacji rodzinnej, jakiejś drobnej satysfakcji moralnej, swoistej rekompensaty nadbiegającej ze strony stróżów prawa, ładu i porządku.

Po drugie: Do żywego ugodziła mnie forma pozwu sądowego mojej żony, w którym wnosiła o rozwiązanie małżeństwa. W jej oskarżycielskim piśmie odmalowany został dość niewybredny wizerunek mojej osoby. Zacytuję niektóre tylko sformułowania. Pisała odręcznie, nie zaglądając do słownika, więc nie brakowało błędów, ale to jest do wybaczenia. Jednak jak puścić płazem wszystkie te brednie, które powymyślała, żeby mnie skompromitować? Ja w jej oczach to nie przymierzając: „osobniko stosunkowo niskiej kulturze życia”, „łajdak wstrzynający bez powodu kłutnie”, jak też „arogancki człowiek chorobliwie zazdrosny”. Wyobraża sobie ksiądz profesor?!…

Pierwsza z wyżej wymienionych kwestii, jakie wpłynęły na moje stanowisko, w którym domagałem się ustalenia winy, sama przez się nie byłaby wystarczająca. W końcu zrozumiałem, że rozwód powinien nastąpić i machnąłbym ręką na całą tę satysfakcję moralną. W sposób istotny przeważyła zatem druga kwestia. I nawet nie tyle sam w sobie pozew, co jego nikczemny, podły charakter o posmaku pospolitego donosu. To właśnie sprawiło, że poprosiłem sąd o orzeczenie winy.

Rozpoczęła się wówczas rutynowa, w takich okolicznościach, procedura sądowa: powoływanie świadków, przesłuchania.

Co się tyczy mnie, osoby pozwanej – by użyć terminu prawniczego – miałem dwóch świadków: panią Elwirę C. – żonę kpt. Tadeusza C., przyjaciela mojej żony, oraz płk Romualda W. (Obaj panowie pracowali w tej samej komendzie, jednak nie pozostawali ze sobą w stosunku służbowym).

Świadkowie powódki, mojej żony, to: ojciec – płk Andrzej S., brat – ppor. Robert S., przyjaciel – kpt. Tadeusz C., oraz dobry znajomy – płk Henryk H.

Mój drugi świadek, płk Romuald W., ostatecznie zmienił orientację i na mocy faktu świadczył przeciwko mnie. Można by rzec, że w zasadniczym wątku zaparł się wszystkiego, co wcześniej, podczas naszej poufnej rozmowy, był uprzejmy do mnie powiedzieć. Zatem, przynajmniej nieoficjalnie, w ten całkowicie żołnierski poczet świadków mojej żony, można chyba policzyć również owego, sprawiającego pewien kłopot, płk. Romualda W.

Szczególnie przykre insynuacje kierował w moją stronę pułkownik w stanie spoczynku Andrzej S. Nie ustępowała mu w tym jego nieodrodna córka i wówczas jeszcze moja żona Aleksandra M. (Po rozwiązaniu małżeństwa niezwłocznie wróciła do swojego panieńskiego nazwiska S.).

Ogłoszenie wyroku nastąpiło w dzień M.B. Gromnicznej, 2 lutego 199… roku, o godzinie 9 rano. Po uprzednim szczegółowym przesłuchaniu stron procesu, rozeznaniu sytuacji i wykonaniu w związku z tym żmudnej i odpowiedzialnej pracy myślowej Metropolitalny Sąd Wojskowy (w składzie: przewodniczący składu sędziowskiego: płk Igor Strzelecki, sędziowie: ppłk Jerzy Rozbrat oraz mjr Elżbieta Sambor) uznał mnie, Krzesimira Młodożeńca winnym nieodwracalnego rozkładu małżeństwa i ogłosił z dniem 2 lutego 199… jego rozwiązanie. W zgodzie z powyższym, opiekę nad córką Darią powierzył matce Aleksandrze, orzekł moją (Krzesimira M.) eksmisję z mieszkania przy ulicy Jantarowej, oraz obciążył kosztami procesowymi w całości.

I w ten oto sposób sprawiedliwości, księże profesorze, stało się zadość.

Obwieszczeniu wyroku towarzyszyły perliste, wibrujące uderzenia werbla oraz melodyjny, miękki, wręcz kojący tryl wojskowej trąbki. Stałem więc w postawie na baczność. I chociaż, podczas tamtych jakże dla mojego dalszego życia znaczących chwil, cały zamieniłem się w słuch, do mnie nie docierała ta podniosła i uroczysta muzyka. Pamiętam, że słyszałem jedynie szyderczy śmiech Szatana dobywający się z pobielanych grobów Świętego Mateusza Apostoła i Ewangelisty.

Napijmy się, czcigodny księże profesorze…

W klinice przebywałem przez okres sześciu miesięcy, z rozpoznaniem zespołu paranoidalnego reaktywnego. Osobowość dysharmoniczna.

To prawda. W moim przypadku ma miejsce schizofreniczne rozszczepienie, zwane też rozdwojeniem jaźni. Ale daje się z tym żyć. Rozdwojenie jaźni rzutuje na cały proces myślenia i działania. Różnie się to objawia. Kiedy na przykład coś rozważam lub wręcz tworzę i poszczególne elementy konstrukcyjne rozrysowuję na papierze, czy choćby tylko opowiadam jakąś zwykłą historyjkę samemu sobie bądź też komuś innemu, to z reguły jest to logiczne, trzyma się kupy. Natomiast moje działania w świecie zewnętrznym nie są w pełni skoordynowane z rozumnym postępowaniem. Poza tym, nie mniej istotne, podlegam zbyt dużym wahaniom nastrojów: od entuzjazmu i euforii do bardzo silnej depresji. Zwłaszcza stan silnej depresji jest niezwykle przykry. Pojawia się po sygnalizowanym wcześniej i przez dzień lub dłużej utrzymującym się, trudnym do sprecyzowania lęku, i trwa zazwyczaj przez kilka, a nawet kilkanaście dni. W stanie owej głębokiej depresji każda najbłahsza czynność urasta do rangi problemu, przeraża swym ogromem i w rezultacie paraliżuje wszystkie siły potrzebne do jej wykonania. Dojmującym odczuciem jest wówczas apatia i totalne zniechęcenie.

Stany niczym nie umotywowanej euforii, w przeciwieństwie do stanów depresji, są krótkie, trwają przez kilka bądź kilkanaście minut. W każdym razie nie dłużej niż godzinę.

Pomiędzy stanami depresji i euforii sytuują się stosunkowo długie, trwające czasem wiele tygodni okresy – nazwijmy to – normalności.

Prosiłem kiedyś pana Tymoteusza, znajomego bioenergoterapeutę, by może spróbował wyeliminować stany lęków i depresji. Nie od razu się zgodził, musiałem długo nalegać. W końcu urządził kilka seansów psychoanalitycznych połączonych z eksperymentami parapsychologicznymi, nie obiecując zresztą niczego, a tym bardziej szybkiej poprawy.

Niestety jego pesymizm był uzasadniony. Nie widać na razie, żeby szło ku lepszemu.

Kiedy przebywałem w klinice psychiatrycznej namalowałem obraz. Był to pierwszy i zarazem ostatni obraz w moim nieudanym życiu. Namalowanie obrazu poprzedził sen, który z drobiazgową dokładnością i realizmem odtworzył scenkę z mojego wczesnego dzieciństwa, kiedy mieszkaliśmy na wsi. Miałem sześć lat i był jeden z tamtych dni września tak upalny, że można by rzec pełnia lata. Ze starszym bratem Krzysztofem wróciłem ze szkoły i na drodze przed domem graliśmy w klasy. Skończyliśmy po tym, jak matka stanęła w progu i zawołała nas, byśmy odrobili lekcje. Wróciła do kuchni, gdzie na obiad przygotowywała pierogi z serem i śmietaną, a my usiedliśmy przy stole w dużym frontowym pokoju i zabraliśmy się do odrobienia zadania domowego. Już od trzech tygodni bowiem uczęszczaliśmy razem do pierwszej klasy. Stanowiliśmy z bratem dobraną parę i matka zdecydowała się posłać mnie o rok wcześniej. Uczęszczaliśmy do poniemieckiej szkoły znajdującej się w sąsiedniej wsi. Zadanie domowe polegało na przerysowaniu z elementarza do zeszytu kudłatego, czarnego jak smoła Asa. Rysowanie szło mi bardzo niezdarnie i raz po raz przerywałem pracę i podnosiłem znad zeszytu zafrasowaną głowę. Patrzyłem przez otwarte okno na przyległą do drogi łąkę, a za nią dużą część okolicy z dwiema alejami, wierzbową i kasztanową, rozchodzącymi się w płaszczyźnie kąta ostrego, zamkniętego łukiem horyzontu z nasypem kolejowym drogi żelaznej, oraz małej stacji, widocznej na tle ściemnionej smugi drzew. Myślałem o tym, że całkiem niedawno, cztery a może już pięć tygodni temu, tamtą drogą wierzbową przyjechała karetka pogotowia i zabrała naszego ojca do szpitala.

Matka co jakiś czas odrywała się od swoich zajęć w kuchni i przychodziła obejrzeć pracę pierwszoklasistów. Krzysztof, który był zawsze ode mnie bieglejszy, raz-dwa uporał się z zadaniem, rysując w swoim zeszycie wspaniałego Asa, który jednak bardziej przypominał naszego kudłatego, rudego Ciapka. Zresztą nie miało to większego znaczenia: As czy Ciapek? Ważne, że jego pies był podobny do psa. Stąd sprytny brat był bardzo szybko wolny. Mógł wracać do zabawy. Natomiast ja, trzymając się kurczowo bajecznego obrazka z elementarza, nie byłem w stanie podjąć wyzwania. Niewłaściwie ukierunkowana wyobraźnia ukazywała mi bezmierną przepaść dzielącą ten doskonały, kolorowy rysunek z tym, co ewentualnie mogłoby powstać na czystej, białej kartce mojego zeszytu. Już z góry czułem się pokonany, by nie powiedzieć unicestwiony. Ręka ciążyła mi jak kamień. Byłem nie do wypowiedzenia nieszczęśliwy. Próbowałem rysować, ale wszystko było żałośnie niewydarzone. Matka cierpliwie przychodziła sprawdzić kolejne moje próby, ale wyrywała tylko z zeszytu kolejne kartki, które ciężkie niczym śmiertelny grzech spadały na podłogę i raniły delikatną, niby skrzydło motyla duszę dziecka. Wylewając potoki łez i plamiąc zeszyt, nie potrafiłem narysować niczego, w czym dopatrzyć by się można było choćby czterech łap, jakiegoś tułowia, czegoś, co przy pewnej dozie dobrej woli można by uznać za pyszczek, i co bodaj z grubsza przypominałoby jakieś znane stworzenie z naszego świata, księże profesorze.

Nadaremnie!

Przez tamte trzy tygodnie chodzenia do szkoły polubiłem Panią, czarnego Asa i papierową Alę. Jednak następnego dnia matka zatrzymała mnie w domu. Krzysztofowi zaś poleciła, by powiedział Pani, że Mama doszła do wniosku, że Krzesimir jest jeszcze zbyt dziecinny, mazgajowaty, i nie poradzi sobie w szkole. Mama pośle go za rok, jak przyjdzie jego pora.

Z owego gorączkowego snu, śnionego na szpitalnym łóżku, snu, który odtworzył ułamek dawno minionego czasu, obudziłem się w słoneczny lipcowy poranek. Odświeżyłem twarz w zimnej wodzie, lecz nie ogoliłem się jak zwykle i nie zszedłem na śniadanie. Natomiast poprosiłem siostrę oddziałową, by mi przygotowała sztalugę wraz z płótnem i kompletem farb olejnych. W bez reszty absorbującym mozole i trudzie tworzenia zapomniałem o transcendentnym świecie i swoim własnym status quo. Jednakowoż, zanim zapadł zmrok i nastał wieczór, w pełni zdołałem ukończyć zaplanowany obraz. Z świetlistej bieli płótna wyłonił się nasz biały dom na wsi z wyzłoconą drobnym żwirem drogą i rozpościerającą się na jej skraju łąką. Za domem, na czystym jasnym tle nieba górująca ponad czerwonym dachem biała brzoza w delikatnej, powiewnej szacie z zielonych szeleszczących listków, a obok niej na prawo, nie tak wysoki, wynurzający się ze spadzistego cynobrowego dachu, żółty komin i, snujący się zeń ukośnie, lekki bladobłękitny welon dymu, ponad którym przelatuje biały gołąbek pokoju. Pomiędzy domem i drogą, w pełnym świetle wrześniowego popołudnia, niewielkie kwadratowe podwórze, gdzie w jednym z narożników stoi mała żółto-rdzawa buda, a przy niej czarny kudłaty As. As, chcąc złapać dużą brzęczącą muchę, która lata dokoła i usiłuje usiąść mu na nosie, dla niepoznaki merda ogonem, patrzy obojętnie i szykuje się do skoku.

Kiedy ukończyłem obraz, poprosiłem lekarza dyżurnego, by zechciał obejrzeć dzieło. Jak już to zrobił, poprosiłem go, żeby był uprzejmy opisać krótko, co widzi. Następnie zapytałem, jak wabi się pies i jaka lektura stała się źródłem mojego natchnienia. Znajdując odpowiedź na jedno z tych pytań, już tym samym znało się odpowiedź i na pozostałe. Jednak lekarzowi nie udało się rozwiązać zagadki.

Nazajutrz rano zniszczyłem obraz.

W pierwszą noc po tamtym desperackim akcie nawiedził mnie sen. Jestem w szpitalu i warunkiem mojego wyjścia (opuszczenia szpitala) jest namalowanie podobnego obrazu do tego, który właśnie zniszczyłem. W ogromnej sali kliniki, tak dużej, że nie dojrzysz ścian, na zmontowanym z nieheblowanych desek podwyższeniu, przy długim jak rzeka, udekorowanym czerwonym suknem i zaściełanym szczyptą siana stole prezydialnym, siedzą w białych kitlach członkowie Wysokiej Komisji Lekarskiej z Wojewodą pośrodku, jak Jezusem Chrystusem z obrazu Ostatniej Wieczerzy, lub jeszcze może bardziej Bogiem Ojcem sprawującym jednostkowy Sąd Ostateczny. Zaś przed owym Wysokim Majestatem nisko na ziemi, ubrany w pasiastą biało-czerwoną piżamę ubezwłasnowolnionego więźnia emigracji wewnętrznej z czasu stanu wojennego, zredukowany do rozmiarów karzełka, stojący przed sztalugą z nieproporcjonalnie dużym pędzlem w ręku i usiłujący namalować obraz, który ma mi przynieść wybawienie, co jest nierozróżnialne ze zbawieniem, to ja. Po obu moich stronach, na wyciągnięcie ręki, zbrojni, niebotyczni halabardnicy. W stalowych hełmach na głowach i ze skórzanymi paskami pod brodą, wskazującymi na pełnienie służby. Ubrani w wytarte niebieskie dżinsy i krótkie białe koronkowe komeżki, takie jakie noszą ministranci. Do nóg przytroczone ostrogi, lecz na boso. Stoją wyprostowani, w postawie na baczność. To wierni żołnierze Wojewody. Nie patrzę na nich. Usilnie wpatruję się w białe płótno rozpięte na sztaludze. Moim jedynym pragnieniem jest odtworzyć swój zniszczony obraz. Owo pragnienie jest tak przemożne i wielkie jak boski Majestat Wysokiej Komisji oraz podniebny wzrost nadzorujących moją pracę halabardników, żołnierzy Wojewody. Ale podobnie jak przed laty w naszym słonecznym domu na wsi, gdy próbowałem namalować Ali Asa, i cóż z tego, że papierowa Ala, papierowy As i że pierwsza klasa, jak już kochałem Alę, kochałem jej Asa, choć łez masa, cóż z tego, że pierwsza klasa, gdy jedynie bezkresna pustka i niemoc, i cierpienie, i tym razem to samo. Obezwładnia mnie paraliż, na całe ciało występuje lodowaty pot, jak na szalonej, obłąkańczej karuzeli wiruje przede mną Wysoka Komisja Wojewody, przewraca się sztaluga, wylewają farby, a ja padam martwy na białe, poplamione płótno nienamalowanego obrazu. Na trzeci dzień budzę się na szpitalnym łóżku w swojej pasiastej biało-czerwonej piżamie z nieodłącznym pędzlem w dłoni, i jestem do głębi zrozpaczony i nieszczęśliwy, bo nie wiedzieć po co, ojcze duchowny, zmartwychpowstałem.

No to nasze kawalerskie!, czcigodny księże profesorze…

Niezły ten śledzik w śmietanie. Widzę, że i ksiądz profesor je z apetytem…

Podczas pobytu w szpitalu zacierały mi się granice jawy i snu. Z reguły jawę rozpoznawałem po jej przyrodzonych właściwościach, pozwalających oglądać zdarzenia (i ludzi w nich uczestniczących) w niejednoznacznym, wielorakim wymiarze bytu, i w konsekwencji dającej względną swobodę kształtowania przeszłości. Natomiast sen jawił się jako suwerenne continuum egzystencjalnego osamotnienia, bez potencjalnej transformacji bądź też ucieczki zeń. Jednakowoż w częstych chwilach rozmycia granicy owa klasyczna metoda zawodziła i wówczas pozostawałem bezradny. Czułem jedynie dojmującą, bezkresną samotność i brak jakichkolwiek możliwości przeciwdziałania.

To w tamtym czasie straciłem pamięć. Było tak, jakby jasne niebo myśli zasnuło się nagle czarną mgłą. Czas rozpadł się na miliardy ziarenek-puzzli, zatraciła się we mgle sprawdzalna przeszłość, a wola trwania zagasła wraz ze słońcem. I przyszedł Szatan i kusił mnie. A w owej bezbrzeżnej pustce i bezwolnej egzystencji nauczał i rzekł, iż nie ma Boga. Bóg jest wymysłem szczęśliwych, zadowolonych z siebie ludzi, egoistycznie i z dużą dozą narcyzmu zapatrzonych w swoją mierną, pozbawioną przeczucia absurdu egzystencję, i z antropocentryczną megalomanią usiłujących ekstrapolować ją na jakieś wieczyste, szczęśliwe raje.

Tymczasem nie ma Boga, jest tylko pustka i jest Szatan. Szatan wyzwala z samotności i zbawia w akcie samobójczego zawierzenia.

I jeszcze potem po dwakroć nawiedzał mnie Szatan i kusił.

Pod koniec leczenia szpitalnego powiedziano mi, że po eksmisji z poddasza przy placu Zgody moje książki przetransportowano do magazynów specjalnie na te cele przeznaczonych, mieszczących się przy ulicy Świętego Ducha.

Po opuszczeniu kliniki poszedłem odebrać jedynie małą teczkę z papierami osobistymi, w których młodzieńcze wiersze do Joanny J., Ewy H., Anny M. oraz Ilony G. stanowiły część zasadniczą, i które nigdy nie ośmieliłem się wysłać do adresatek. Całą resztę, w tym jakieś listy i kilka zdjęć ze ślubu i wesela, pozostawiłem na miejscu, na pożarcie szczurom.

Nie chciałem już więcej wracać do tamtej przeszłości. Była zbyt uciążliwa i kłopotliwa.

Przede mną stanął natomiast problem mieszkania. Urzędnicy z kancelarii Wojewody nie czuli się powołani do rozwiązywania takich problemów i z ujmującą troską doradzali mi jedynie, bym udał się do miejscowego Schroniska św. Brata Alberta i prosił o przygarnięcie.

Ostatecznie, opuściwszy szpital, przez całe trzy dni wałęsałem się po mieście, a 13 sierpnia pojechałem do matki do N., nie bardzo wiedząc, po co się tam udaję.

Przybyłem pod imieniem Longinusa, żołnierza rzymskiego, który przebił swą włócznią bok ciała Zbawiciela rozpiętego na drzewie krzyża. Nie zważając na okoliczności, matka przyjęła mnie ciepło i serdecznie, z troską i po matczynemu, i natychmiast przygotowała coś do zjedzenia. Ale jedzenie z trudem przechodziło mi przez gardło. Znajdowałem się w jednym z tych co jakiś czas nachodzących mnie stanów depresji i mimo jej macierzyńskich, z gruntu dobrych chęci nie zaistniały obiektywne przesłanki na komunię dusz i spotkanie się naszych myśli. Z 15 na 16 sierpnia o północy, w dobiegające końca święto Matki Boskie Zielnej, zaproponowałem Szatanowi partię szachów. I tak w pojedynku z siłą nieczystą stawką było z jednej strony moje życie, a z drugiej – chwała Szatana. Moja przegrana oznaczała moją śmierć. W przypadku przegranej oponenta wyrok miał być podobny. Szatan zobowiązany był bezwzględnie i ostatecznie zrzec się swojej korony (nie ustalaliśmy na rzecz kogo?), po czym niezwłocznie przemienić się w lekką mgłę trujących, bagiennych oparów.

Na drewnianym blacie nocnego stolika, obok ustawionych do gry szachów, nad którymi pochyliły się nisko dwie sylwetki godnych siebie partnerów, stała szklanka czystej zimnej wody i leżały odliczone ręką Szatana tabletki nitrozepamu, w ilości odpowiadającej liczbie pól szachownicy (8 x 8).

Po trzech godzinach wyczerpującej i wyrównanej walki musiałem niestety poddać partię. W końcówce Szatan został z przewagą jednego pionka, który niezagrożony zdążał ku przemianie.

Tym samym w trzech kolejnych rzutach połknąłem przygotowane tabletki i popiłem szklanką zimnej wody. Nie zdejmując ubrania, położyłem się na łóżku. Zrazu czułem wokół siebie jedynie niemą gładką pustkę, a po chwili posłyszałem ów szyderczy śmiech, dobywający się z pobielanych grobów Świętego Mateusza Apostoła i Ewangelisty. Znajomy śmiech, który miał niebawem zniknąć wraz ze świadomością. Nad ranem matka znalazła mnie leżącego na podłodze obok łóżka, nie dającego oznak życia. Natychmiast wezwała karetkę pogotowia. Odratowano mnie w szpitalu miejskim w N., po czym po tygodniu na powrót przewieziono tam, gdzie powinno być moje miejsce, to znaczy do kliniki psychiatrycznej w naszym mieście.

No, ale napijmy się, księże profesorze…

Kiedy po tym, jak targnąwszy się na życie od nowa trafiłem do kliniki i po krótkim leczeniu opuszczałem ją na własne żądanie, z wolna zaczynała mi wracać pamięć. Ale już nigdy w pełni nie doszedłem do zdrowia ani opartego, ugruntowanego rozumu. Najpierw, wyszedłszy na wolność, w dzień NMP Częstochowskiej udałem się na pustynię, by podziękować Jej i Bogu za ocalone życie. Na pustyni przebywałem czterdzieści dni i czterdzieści nocy. Gdy oczyszczony i podniesiony na duchu powróciłem do ludzi, wygłosiłem swoje pierwsze kazanie. Wówczas też rozpoczęło się moje tułacze życie i wraz nauczanie. Smagnięci żywym płomieniem Słowa poszli za mną pierwsi wyznawcy i uczniowie, pośród których rozpoznałem apostołów: Jana, Jakuba, Piotra, Pawła i tak dalej, z każdym dniem przybywał nowy. Jak już doliczyłem się dwunastu, rozpędziłem wszystkich na cztery strony świata. Ewangelia nie pozostawiała złudzeń. Objawiając, ukazywała czarno na białym, że pomiędzy nimi był jeden, który by mnie zdradził. Od owego pamiętnego dnia rozpędzenia czy też odwołania pierwszych apostołów wędruję samotnie, choć w trzech osobach, i głoszę Słowo. Do późnego wieczora pielgrzymuję po mieście i okolicy, a na nocleg zachodzę do stojących otworem domów ludzi dobrej woli. Rozpoznać jest ich dość łatwo. Są to wszyscy ci, którzy miast tabliczki z napisem:

 

Uwaga!

 

Zły

Pies

 

czy podobnej:

 

Dawno nikogo

Nie ugryzłem!

 

(w domyśle: możesz być pierwszy)

 

przytwierdzili do furtki tabliczkę z napisem:

 

Gość w dom

Bóg w dom!

 

Jeśli przybywam głodny, nie ma, żebym nie dostał choćby łyżki strawy lub przynajmniej kubka gorącej herbaty czy kawy.

Strudzony pracowitym dniem, w przeznaczonym mi kącie kładę się spać na jakimś zgrzebnym sienniku czy materacu, i po nocy bez snów wstaję wraz z brzaskiem jutrzenki płomiennowłosej i spieszę do ludzi z nowym kazaniem.

Ksiądz wie najlepiej, ileż można uzbierać z tych kazań? Dorabiam żebraniną. Zatrzymuję się w jakimś bardziej uczęszczanym, ruchliwym miejscu w mieście, kładę na ziemi swój trójgraniasty kapelusz – symbolizujący trzy osoby w jednym ciele, jako to Boga Ojca, Syna Ciemności zwanego Szatanem oraz moje samoistne ego – i takimi elementami sztuki pantomimicznej jak odpowiednie ułożenie ciała, przyjęcie charakterystycznej mimiki i uczynienie swoistego dla danej postaci gestu, pozoruję Żyda Wiecznego Tułacza, Don Kichota z La Manczy, zdradzonego męża, poskromioną złośnicę, wiarołomną żonę, chorobliwie zazdrosnego męża, Latającego Holendra lub, jak wolą inni, Holendra Tułacza, przewrotną, kłótliwą Ksantypę, konia trojańskiego, zaprogramowanego katatonika, szybującego ptaka, szczekającego do księżyca psa, urągającego Panu Bogu człowieka.

Sam ksiądz widzi, możliwości jest wiele. Przy odrobinie fantazji można przedstawić i pokazać praktycznie wszystko.

Żeby tylko ludzie chcieli płacić!

Jeśli ksiądz profesor pozwoli, to napijemy się jeszcze po jednym…

Latem noce są krótkie. Ani się obejrzeliśmy, jak za oknami naszej przystani poczęło świtać. Opustoszała zupełnie Złota Kaczka. Moja spowiedź dobiega końca. Odbyła się w dwóch turach. Niebawem będę prosił ojca o odpuszczenie grzechów. Opowiedziałem bowiem pokrótce moje dzieje, i jak przystało na spowiedź, wyznałem swoje grzechy. Było ich wiele w moim niefortunnym życiu, więcej niż zdołałem sobie przypomnieć i, nie tyle może wprost, co między wierszami tej swojej opowieści, krok po kroku, wyznać. Było też wiele cierpienia.

Moje dni są policzone. Przyjdzie mi się żegnać z tym światem już niedługo. Odejdę do wieczności w mało czczone święto Dobrego Łotra. Wyznam księdzu w zaufaniu, że tak naprawdę, to nie wierzę w całe to zmartwychwstanie głoszone w Kościele. Na co by Panu Bogu była potrzebna jeszcze jedna komedia. Przeszłość była, jest i będzie, jaka była, i niczego już się nie zmieni. Wynagrodzić krzywd po śmierci i tak się już nie da. Nawet wszechmogącemu Bogu.

Wieczne męki dla potępionych? – kara niewspółmiernie wysoka za ich choćby najbardziej niegodziwe, nieludzkie, okrutne i wołające o pomstę do nieba haniebne czyny.

Zaś wieczysta nagroda dla zbawionych? – stanowczo za wiele, jak na ich poniesione, choćby nie wiedzieć jak duże zasługi.