Podróż "Bazyliszka" - Marie Brennan - ebook

Podróż "Bazyliszka" ebook

Marie Brennan

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dalszy ciąg porywających przygód lady Trent w świecie smoków

Wierni czytelnicy poprzednich tomów pamiętników lady Trent, Historii naturalnej smoków i Zwrotnika węży, mogą uważać, że poznali już szczegóły jej historycznego rejsu na pokładzie Królewskiego Okrętu Badawczego „Bazyliszek”, ale prawda o tej pouczającej, przerażającej i skandalizującej podróży nigdy nie została ujawniona - aż do teraz.

Sześć lat po ryzykownej wyprawie do Erigi Izabela wyrusza na jak dotąd najbardziej ambitną ekspedycję: podróż dookoła świata, aby badać wszystkie odmiany smoków we wszystkich miejscach, gdzie te gady występują. Od pierzastych węży wygrzewających się na ruinach upadłej cywilizacji po potężne węże morskie w tropikach, stworzenia te są źródłem nieustannej fascynacji i śmiertelnego niebezpieczeństwa.

Oczywiście badania naukowe są głównym celem wyprawy, ale życie Izabeli rzadko bywa takie proste. Nieustraszona podróżniczka musi stawić czoło sztormom, chorobom i intrygom na najwyższych szczeblach władzy. Wbrew sobie musi wziąć też udział w działaniach wojennych na skalę międzynarodową, a przy tej okazji dokonuje rewolucyjnego odkrycia, które rzuci całkiem nowe światło na starożytną historię smoków.

„Te kroniki ni to baśniowych, ni to historycznych podróży przesycone są cierpkim humorem, który wykracza poza standardowe poglądy każdej epoki - przeszłości, teraźniejszości czy przyszłości.”

„Locus”

„Izabela, lady Trent, opisuje swoje zdumiewające przygody z tomu na tom, mieszając wiktoriański pastisz i fantasy z wizją alternatywnych światów. Koniecznie warto przeczytać!”.

NPR

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 375

Oceny
4,4 (56 ocen)
23
30
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Shaigar

Dobrze spędzony czas

3 tom przygód w wiktoriańskim steam punkowym świecie pełnym smokow. Znacznie lepszy od poprzednich.
00

Popularność




Podróż „Bazyliszka” Marie Brennan Tytuł oryginału Voyage of The Basilisk (A Memoir of Lady Trent) ISBN Copyright © 2015 by Bryn NeuenschwanderAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2018 Ilustracje w tekście i na okładce Todd Lockwood Redakcja Magdalena Wójcik Skład i łamanie Studio Graficzne Pixelnoiz Paweł Uniejewski Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Przedmowa

Zależnie od usposobienia możecie być zdziwieni albo zadowoleni, że postanowiłam włączyć do moich pamiętników czas spędzony na pokładzie „Bazyliszka”. Oczywiście był to długi okres mojego życia, w sumie prawie dwa lata, i poczyniłam wówczas znaczące odkrycia, które wywarły również wpływ na moje życie osobiste. Patrząc z tej perspektywy, wydawałoby się dziwne, gdybym to pominęła.

A jednak ci, którzy się dziwią, mają po temu słuszne powody. W końcu te dwa lata to chyba najdokładniej udokumentowany okres mojego życia. Kontrakt z „Kurierem Winfieldzkim” na regularne dostarczanie sprawozdań oznaczał, że wiele osób w Scirlandii na bieżąco śledziło moje poczynania — niezależnie od sprawozdań, które na mój temat sporządzali inni. Co więcej, moje dzienniki podróży zostały później zebrane i opublikowane pod tytułem Dookoła świata w poszukiwaniu smoków i ta pozycja wciąż jest dostępna w księgarniach. Po co więc mitrężyć czas na opowiadanie historii, która i tak jest powszechnie znana?

Owszem, byłoby dziwne, gdybym prześliznęła się pobieżnie nad tak ważną częścią mojego życia, ale mam też inne powody. Po pierwsze moje eseje w „Kurierze Winfieldz­kim” skupiały się głównie na egzotycznych nowinkach, bo tego przecież oczekiwali czytelnicy, zatem z oczywistych względów niezbyt wiernie opisywały moje rzeczywiste doświadczenia. Po drugie prawie nie wspominałam tam o moich sprawach osobistych, a ponieważ pamiętnik powinien być bardziej osobisty, to idealne miejsce na zamieszczenie tych elementów, które wykluczyłam wcześniej.

Przede wszystkim jednak ta książka jest zamierzona jako sprostowanie, ponieważ część tego, co napisałam w tamtych esejach, jest wierutnym kłamstwem.

Kiedy opisywałam w „Kurierze Winfieldzkim”, że po przygodzie z wężem morskim popłynęłam na Lahanę i że w wynikłym zamieszaniu uderzyłam się w głowę, wskutek czego odesłano mnie do Phetayong na rekonwalescencję, nie było w tym ani słowa prawdy. Napisałam to, ponieważ nie miałam wyboru: musiałam przerwać moje przedłużające się milczenie (które przekonało mnóstwo ludzi w ojczyźnie, że wreszcie zginęłam), ale nie mogłam wyjawić prawdy. Chociaż chciałam podać do publicznej wiadomości wszystko, co zrobiłam, zabronił mi tego pewien wysokiej rangi oficer Królewskiej Marynarki Wojennej. W istocie włożyłam sporo wysiłku, żeby nakłonić pewnych urzędników państwowych do zmiany zdania — teraz, po tylu latach, kiedy w Yelangu rządzi nowa dynastia i rzeczone wypadki nie mają już większego politycznego znaczenia.

Jednak uzyskałam zezwolenie i wreszcie mogę powiedzieć prawdę. Nie zamierzam się silić na relacjonowanie każdego dnia mojej podróży na pokładzie „Bazyliszka”; dwa lata nie zmieszczą się w jednym cienkim tomie bez znacznych skrótów i nie ma sensu powtarzać tego, co już napisałam gdzie indziej. Zamiast tego skoncentruję się na tych fragmentach, które są albo osobiste (czyli nowe), albo niezbędne do zrozumienia tego, co się wydarzyło pod koniec mojego pobytu na wyspie.

Oczywiście wszystko w swoim czasie. Zanim prawda wyjdzie na jaw, przeczytacie o Jacobie i Tomie Wilkerze; o Heali’i i Suhailu; o Dionie Aekinitosie, szalonym kapitanie „Bazyliszka”. Przeczytacie też o cudach na ziemi i w morzu, starożytnych ruinach i nowoczesnych innowacjach, potężnych sztormach, groźbie zatonięcia, rygorach życia na morzu i tylu gatunkach smoków, że w głowie się nie mieści. Chociaż wiele muszę tu pominąć, dołożę wszelkich starań, żeby ta opowieść była, na ile to możliwe, kompletna i zajmująca.

Izabela, lady Trent

Casselthwaite, Linshire

3 seminisa 5660

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Część pierwsza

W której pamiętnikarka wyrusza w podróż

Rozdział pierwszy

Życie w Falchester — Abigail Carew — Spotkanie na Latającym Uniwersytecie — M. Suderac — Posłaniec od Galinke — Choroby skórne

W żadnym razie nie zamierzałam świadomie zakładać uniwersytetu w moim salonie. To się stało właściwie przypadkiem.

Proces ten zaczął się wkrótce po tym, jak Natalie Oscott zamieszkała ze mną, ponieważ ojciec ją wydziedziczył po jej ucieczce do Erigi. Moje finanse nie mogły długo wystarczyć na utrzymanie nas dwóch na poziomie, do jakiego przywykłam, zwłaszcza biorąc pod uwagę mojego podrastającego syna. Musiałam zrezygnować z jakiejś części dotychczasowego życia, a skoro nie chciałam zrezygnować z nauki, trzeba było poświęcić inne rzeczy.

Więc poświęciłam dom w Pasterway. Nie bez żalu; to był mój dom przez kilka lat, chociaż sporą część tych lat spędziłam za granicą, i miałam stamtąd miłe wspomnienia. Co więcej, tylko ten dom znał mały Jacob i przez jakiś czas zastanawiałam się, czy to rozsądne przesiedlać tak małego chłopca, a tym bardziej przenosić go do chaotycznego miejskiego środowiska. Jednak znacznie oszczędniej było zamieszkać w Falchester, więc w końcu się przeprowadziliśmy.

Oczywiście zazwyczaj miejskie życie jest znacznie bardziej kosztowne niż wiejskie — nawet jeśli „wiejskie” oznacza Pasterway, które obecnie stało się przedmieściem stolicy. Jednak wiele z tych kosztów bierze się stąd, że w mieście korzysta się z uroków pełnego blichtru życia towarzyskiego: koncerty i opery, wystawy sztuki i pokazy mody, bale, kluby i proszone śniadania. Nie interesowały mnie takie rzeczy. Zależało mi tylko na wartościach intelektualnych, a pod tym względem Falchester było nie tylko zasobniejsze, ale znacznie tańsze.

Tam mogłam korzystać ze wspaniałej wypożyczalni książek Alcrofta, obecnie lepiej znanej jako jedna z podstawowych instytucji Królewskich Bibliotek. To oszczędziło mi wiele wydatków, jako że moje potrzeby naukowe ogromnie się rozszerzyły, a kupowanie wszystkiego, co chciałam przeczytać (albo odsyłanie książek z powrotem do życzliwych przyjaciół za pośrednictwem poczty), szybko doprowadziłoby mnie do bankructwa. Mogłam również uczęszczać na te wykłady, gdzie wpuszczano kobiety, bez narażania się na kilkugodzinną jazdę; w istocie nie musiałam już trzymać powozu i całego związanego z nim wyposażenia oraz personelu, tylko mogłam wynająć pojazd w razie potrzeby. To samo dotyczyło wizyt u przyjaciół i w ten sposób tak zwany „Latający Uniwersytet” zaczął nabierać kształtu.

Na wczesnych etapach rozwijał się, ponieważ potrzebowałam guwernantki. Natalie Oscott, chociaż dobra towarzyszka dla mnie, nie chciała wziąć odpowiedzialności za wychowanie i edukację mojego syna. Zatem zarzuciłam sieci, żeby wyłowić kogoś, kto podjąłby się tego zadania, przy czym przezornie uprzedziłam z góry, że mój dom bynajmniej nie jest zwyczajnym domem.

Dla niektórych kandydatek główną zaletę stanowił mój brak męża. Zakładam, że wielu z moich czytelników zdaje sobie sprawę, w jak niezręcznej sytuacji często znajdują się guwernantki — a raczej w jak niezręcznej sytuacji często stawiają je pracodawcy, gdyż na nic się nie zda udawanie, że to się dzieje w sposób naturalny i nieunikniony, niezwiązany z niczyim zachowaniem. Jednak moje wymagania co do ich kwalifikacji odstręczały wiele z nich. Nie zależało mi na matematyce, ponieważ Natalie aż nazbyt chętnie zgodziła się uczyć mojego syna arytmetyki, algebry i geometrii (a zanim przyjdzie pora na rachunek różniczkowy, sama zamierzała się go nauczyć), ale nalegałam na solidną znajomość literatury, języków oraz różnych dziedzin nauki, nie wspominając o historii, nie tylko Scirlandii, ale też innych krajów. Wskutek tego przesłuchiwanie kandydatek było dość męczące. Jednak opłaciło się w interesujący sposób: zanim zatrudniłam Abigail Carew, zawarłam znajomość z kilkoma młodymi damami, którym brakowało stosownego wykształcenia, natomiast bynajmniej nie brakowało chęci do nauki.

Nie zamierzam udawać, że założyłam Latający Uniwersytet, żeby kształcić niedouczone kandydatki na guwernantki. W istocie większości z tych młodych dam nie zobaczyłam nigdy więcej, gdyż wolały poszukać mniej rygorystycznych pracodawców. Ale to doświadczenie uczuliło mnie na pewne braki w naszym społeczeństwie, toteż odkąd zapisałam się do Alcroft, udostępniałam zawartość mojej biblioteki (zarówno własną, jak i pożyczoną) każdemu, kto pragnął z niej skorzystać.

W rezultacie zanim wyruszyłam na morską wyprawę, w moim salonie i gabinecie w dowolny athemerowy wieczór można było zastać od dwóch do dwudziestu osób. Ten pierwszy pokój służył za miejsce cichego czytania, gdzie przyjaciółki mogły się kształcić w każdej dziedzinie, o jakiej traktowała moja biblioteka. W istocie do tamtej pory jej zawartość znacznie rozszerzyła się poza moje własne zbiory i pozycje wypożyczone z Alcroft, jako że stała się ośrodkiem wymiany dla tych pań, które pragnęły korzystać z innych źródeł. Nigdy nie skąpiłam na świece i lampy, toteż czytelniczki miały zapewnione wszelkie wygody.

Gabinet, w przeciwieństwie do salonu, był miejscem rozmów. Tutaj mogłyśmy zadawać pytania sobie nawzajem albo dyskutować o kwestiach, w których różniłyśmy się poglądami. Często te dyskusje bywały całkiem wesołe, kiedy wyprowadzałyśmy jedna drugą z mroków ignorancji w światło jeśli nie mądrości, to przynajmniej dobrze poinformowanej ciekawości.

Przy innych okazjach dyskusje należało raczej określać jako kłótnie.

— Wiesz, że kocham skrzydła jak każda kobieta — powiedziałam do Miriam Farnswood, która jako ornitolożka i „każda kobieta” rzeczywiście uwielbiała skrzydła. — Ale w tym przypadku przeceniasz ich znaczenie. Nietoperze latają, podobnie jak owady, a jednak nikt nie przypisuje im bliskiego pokrewieństwa z ptakami.

— Nikt jeszcze nie znalazł dowodów, że nietoperze składają jajka — odparła sucho. Miriam była ode mnie starsza prawie o dwadzieścia lat i dopiero w ostatnich sześciu miesiącach odważyłam się zwracać do niej po imieniu. Nie przypadkiem również w ostatnich sześciu miesiącach rozpoczęłyśmy tę dyskusję, w której zajmowałyśmy całkowicie sprzeczne stanowiska. — To twoja praca mnie przekonała, Izabelo; nie rozumiem, dlaczego tak stanowczo się opierasz. Budowa kostna smoków wykazuje liczne podobieństwa do budowy ptaków.

Chodziło jej oczywiście o kości puste w środku. Nieczęsto spotyka się je u gadów, więc uznałam tę cechę za najbardziej typową dla smoków.

— Puste kości łatwo mogły wyewoluować przy innych okazjach — rzuciłam niecierpliwie. — Ostatecznie tak się stało ze skrzydłami, prawda? Znacznie mniej powszechne jest wytworzenie dodatkowej pary przednich nóg, których przedtem nie było.

— Uważasz za bardziej prawdopodobne, że gady nagle wytworzyły skrzydła, których przedtem nie miały? — Miriam prychnęła, i to niezbyt wytwornie. Kobietę taką jak ona łatwo było sobie wyobrazić, jak maszeruje po polach ubrana w tweedy, ze strzelbą pod pachą i buldogiem u boku, zapewne z własnej hodowli. Jednak podczas obserwowania ptaków poruszała się z zaskakującą delikatnością. — Proszę, Izabelo. Rozumując w ten sposób, powinnaś argumentować za ich pokrewieństwem z owadami. Przynajmniej one mają więcej niż cztery kończyny.

Wzmianka o owadach odsunęła na boczny tor to, co zamierzałam powiedzieć.

— Iskrzyki komplikują obraz — przyznałam. — Naprawdę jestem przekonana, że to wyjątkowo karłowaty gatunek smoków… chociaż w żaden sposób nie potrafię wyjaśnić, jak doszło do takiego zmniejszenia rozmiarów. Nawet te maleńkie pieski, które hodują w Coyahuac, są niewiele mniejsze od największych ogarów.

Moja uwaga wywołała cichy chichot w odległości dwóch metrów, gdzie Tom Wilker rozmawiał z sufrażystką Lucy Devere. Dyskutowali o polityce Synedrionu, ale rozmowa na chwilę się urwała i Tom mnie usłyszał. Nie po raz pierwszy wysłuchiwał moich rozważań na temat iskrzyków, które pod względem taksonomii stanowiły dla mnie nieustającą zagadkę.

Raczej trudno było uniknąć podsłuchiwania. Mój dom na Hart Square nie był zbyt duży i nie zapewniał nam dostatecznej przestrzeni. I w rzeczy samej często mi to odpowiadało, ponieważ umożliwiało przeskakiwanie z tematu na temat i od rozmówcy do rozmówcy, zamiast separowania się w oddzielnych grupkach na cały wieczór. Tabitha Small i Peter Landenbury dzielili się przemyśleniami na temat najnowszego dzieła historycznego, ale Lucy jak zwykle wciągnęła ich na swoją orbitę. Do kompletu z Elizabeth Hardy było nas siedmioro w moim gabinecie, czyli mniej więcej tyle, ile mógł pomieścić.

Miriam skwitowała moją dygresję uniesieniem brwi. Pokręciłam głową, żeby odzyskać jasność myśli, i powiedziałam:

— Niech tak będzie. Chyba za dużo czytałaś o tym, że quetzalcoatle z Coyahuac mają pióra. To nie są prawdziwe smoki według definicji Edgewortha…

— Och, daj spokój, Izabelo — przerwała mi. — Nie bardzo możesz się zasłaniać Edgeworthem, skoro sama zakwestionowałaś całą jego teorię.

— Jeszcze nie doszłam do żadnych wniosków — oznajmiłam stanowczo. — Zapytaj mnie po raz drugi, kiedy wrócę z tej ekspedycji. Przy odrobinie szczęścia zobaczę pierzastego węża na własne oczy, a wtedy będę mogła lepiej ocenić, czy należy do rodziny drakonicznej.

Drzwi otworzyły się cicho i do środka wśliznęła się Abby Carew. Wyglądała na znużoną nawet w pobłażliwym blasku świec. Jake ostatnio zamęczał ją na śmierć. Perspektywa morskiej podróży rozpaliła jego wyobraźnię do tego stopnia, że nie mógł spokojnie usiedzieć na lekcjach.

Decyzję, żeby zabrać ze sobą syna, podjęłam jakieś dwa lata wcześniej. Kiedy po raz pierwszy wpadłam na pomysł podróży dookoła świata, żeby badać smoki we wszystkich miejscach, gdzie występują, Jake był jeszcze malutki — za mały, żeby mi towarzyszyć. Ale takiej ekspedycji nie organizuje się z dnia na dzień ani nawet z roku na rok. Zanim uzyskałam pewność, że ekspedycja dojdzie do skutku, i zanim sama rozpoczęłam przygotowania, Jake miał już siedem lat. Chłopcy w tym wieku wypływają na morze na wojnę. Dlaczego jeden nie mógł wypłynąć w imię nauki?

Nie zapomniałam, jakie potępienie na mnie spadło, kiedy wyjechałam do Erigi i zostawiłam syna. Wydawało mi się, że najlepiej rozwiążę ten problem nie w ten sposób, że będę wiecznie siedzieć w domu, tylko jeśli zabiorę go ze sobą następnym razem. Uznałam to za wspaniałą edukacyjną okazję dla dziewięcioletniego chłopca. Inni oczywiście uznali to za kolejny przejaw mojego szaleństwa.

Przeprosiłam Miriam Farnswood i przeszłam na drugi koniec pokoju do Abby.

— Przysłała mnie Natalie, żeby powiedzieć… — zaczęła.

— Ojej — westchnęłam, zanim zdążyła dokończyć. Pełne skruchy zerknięcie na zegar potwierdziło moje podejrzenia. — Zrobiło się późno, tak?

Abby z grzeczności nie rozwijała tematu. Prawdę mówiąc, nie chciałam wypraszać za drzwi moich gości. To miało być nasze ostatnie spotkanie przed moim wyjazdem — czy raczej moje ostatnie spotkanie, ponieważ Natalie nadal zamierzała ich przyjmować pod moją nieobecność. Chociaż podekscytowana perspektywą podróży, wiedziałam, że będę tęsknić za tymi wieczorami, kiedy mogłam ćwiczyć intelekt i mierzyć się umysłowo z ludźmi, którzy górowali nade mną inteligencją. Dzięki nim moje zrozumienie świata poszerzyło się dalece poza wczesne, naiwne poglądy. A ja ze swojej strony zrobiłam, co mogłam, żeby podzielić się swoją wiedzą z tymi osobami płci żeńskiej czy męskiej, które nie miały takich jak ja możliwości.

Piszę teraz w czasie przeszłym; wówczas przyłapałam się na tym, że myślę o tych spotkaniach w czasie przeszłym, i przywołałam się do porządku. Wyruszałam w podróż, nie przenosiłam się na zawsze na drugi koniec świata. To, co zaczęło się w moim salonie, nie skończy się dziś wieczorem. Po prostu mój udział zostanie czasowo zawieszony.

Goście wyszli bez zamieszania, chociaż pożegnania zabrały dobre pół godziny. Wszyscy po wielekroć życzyli mi szczęśliwej podróży i wielkich odkryć. Ostatni wyszedł Tom Wilker, który nie musiał się żegnać; wyruszaliśmy na tę wyprawę razem, ponieważ nie wyobrażałam sobie prowadzenia badań bez jego pomocy.

— Czy się nie przesłyszałem, że obiecałaś okazy pani Farnswood? — zapytał, kiedy zostaliśmy w foyer we trójkę, on, ja i Natalie.

— Tak, ptaków — potwierdziłam. — Zapłaci za nie albo sprzeda te, których nie zechce zatrzymać dla siebie. To będzie następne źródło funduszy, i bardzo pożądane.

Kiwnął głową ze smętnym uśmiechem.

— Nie wiem, kiedy znajdziemy czas na sen. A raczej kiedy ty znajdziesz czas. To nie ja zobowiązałem się do pisania regularnych sprawozdań dla „Kuriera Winfieldz­kiego”.

— Będę spała w nocy — odparłam bardzo rozsądnie. — Pisanie przy lampie to okropne marnotrawstwo nafty, a nie ma tak wielu gatunków nocnych ptaków, żeby co noc dostarczyły mi zajęcia.

To go rozśmieszyło, zgodnie z moim zamiarem.

— Śpij dobrze, Izabelo. Potrzebujesz wypoczynku.

Natalie wyszła do holu, żeby się z nim pożegnać. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, odwróciła się do mnie.

— Czy jesteś za bardzo zmęczona, żeby mi poświęcić parę chwil?

Byłam zbyt rozbudzona, żeby od razu zasnąć, i w łóżku tylko bym czytała.

— Czy chodzi o jakieś ustalenia na czas mojej nieobecności?

Natalie pokręciła głową. Omówiłyśmy już te sprawy wiele razy: mój testament, gdybym zginęła; przekazanie mojego domu w mieście pod jej czasowy zarząd; jak się ze mną kontaktować, kiedy będę za granicą; wszystkie logistyczne przeszkody, które trzeba pokonać, zanim wyjadę.

— Dzisiaj znowu rozmawiałam z panem Kemble’em — oznajmiła.

Westchnęłam.

— Chodźmy do mojego gabinetu. Chyba powinnam usiąść, zanim tego wysłucham.

Mój stary, wytarty fotel zapewnił mi trochę wygody podczas rozważania nader niewygodnej kwestii. Zagłębiwszy się w jego objęciach, powiedziałam do Natalie:

— On chce, żebym zawarła układ z Thiessois.

— Tkwi w martwym punkcie — przypomniała Natalie. — Od ponad roku. Wciąż umyka mu mikroskopowa struktura smoczych kości, a bez tego nie otrzymasz syntezy. Proces aeracji M. Suderaca to może być to, czego potrzebujemy.

Za każdym razem, kiedy ktoś poruszał ten temat, miałam ochotę walić głową o biurko. Powstrzymywała mnie tylko świadomość, że Frederick Kemble walił głową o coś znacznie mniej ustępliwego już prawie od dekady. Tom i ja zatrudniliśmy go, żeby stworzył syntetyczny odpowiednik zakonserwowanej smoczej kości, by społeczeństwo mogło korzystać z jej zalet bez konieczności mordowania smoków. Kemble odtworzył skład chemiczny surowca, ale ażurowa struktura, która redukowała wagę bez szkody dla wytrzymałości, okazała się trudniej osiągalna.

Natalie miała rację; proces aeracji wynaleziony przez M. Suderaca rzeczywiście mógł pomóc. Ja jednak nie znosiłam tego człowieka — do tego stopnia, że na samą myśl o współpracy z nim przy tym projekcie robiło mi się niedobrze. Był to przystojny Thiessojczyk, który najwyraźniej uważał, że atrakcyjny wygląd upoważnia go do czegoś więcej niż przyjaźń z mojej strony. Ostatecznie byłam wdową, wprawdzie już nie tak młodą, ale jeszcze całkiem do rzeczy. M. Suderac bynajmniej nie pragnął się ze mną ożenić; miał już żonę, a nawet gdyby nie miał, nie dysponowałam wystarczającym majątkiem, żeby go skusić. Nie, on tylko chciał swobodnego dostępu do mojej osoby. Twierdzenie, że nie byłam skłonna mu tego dostępu udzielić, byłoby rażącym niedomówieniem.

A jednak, gdyby partnerstwo finansowe mogło uratować życie niezliczonych smoków…

Sekret konserwacji smoczych kości przestał być sekretem. Wszystko się wydało jeszcze przed moją wyprawą do Erigi, kiedy złodzieje wynajęci przez markiza Canlana włamali się do laboratorium Kemble’a i ukradli jego notatki, a Canlan z kolei sprzedał je yelangejskiej firmie, Spółce Przewozowej Va Ren. Tamci chyba dość dokładnie strzegli swoich informacji, ponieważ jeszcze nie prze­ciekły do publicznej wiadomości, ale wiedziałam, że się rozprzestrzeniają. Co znaczyło, że syntetyczny substytut był pilnie potrzebny.

Rozważałam te czynniki i serce ciążyło mi w piersi jak ołów.

— Nie ufam mu — powiedziałam w końcu do Natalie. — Nie mogę. Taki człowiek, jeśli zobaczy coś, czego zapragnie, to uważa, że natychmiast ma do tego prawo. Myślę, że stać go na to, żeby w końcu rozwiązać ten problem, ale potem zataić wyniki dla własnej korzyści. I chociaż mogłabym się zrzec swoich udziałów, gdybyśmy dzięki temu uzyskali odpowiedź, nie pozwolę w ten sposób obrabować Kemble’a i innych.

Natalie odrzuciła głowę na oparcie krzesła i z rezygnacją zapatrzyła się w sufit.

— No cóż, próbowałam. Pewnie masz rację co do Suderaca… ale nie wiem, jak inaczej osiągniemy cel.

— Może ja spróbuję wynająć złodziei. Włamią się i wykradną sekrety procesu aeracji.

— Dzięki Bogu, że wsiadasz na statek — burknęła Natalie. — Inaczej pomyślałabym, że naprawdę zamierzasz tak zrobić.

Przesadzała — ale niewiele. Dla dobra smoków nie cofnęłabym się prawie przed niczym.

*

Następnego ranka przyszło sporo listów, kilka od ludzi, którzy nie pamiętali, że opuszczam dom na dłużej i nie będę miała okazji odpisać. Jeden wszelako przyciągnął moją uwagę.

Odręczne pismo na kopercie wyglądało nieznajomo. Nie tylko dlatego, że nie rozpoznałam charakteru; sam styl wydawał się obcy, jakby pisał cudzoziemiec. A jednak coś mi przypominał, chociaż nie mogłam tego skojarzyć.

Zaciekawiona, rozcięłam nożem kopertę. List w środku napisano na papierze doskonałej jakości, również tym obcym stylem. Było to zaproszenie od niejakiego Wademi n Oforiro Dara na lunch dzisiaj w Salburn, jeśli nie mam wcześniejszych zobowiązań.

Teraz wiedziałam, co mi przypomniał ten charakter pisma. Nadal utrzymywałam sporadyczny kontakt z Galinke n Oforiro Dara, przyrodnią siostrą oba Bayembe. List nosił ślady tego samego stylu, chociaż znacznie słabsze. Z tego wydedukowałam, że autor był bardziej przyzwyczajony do pisania po scirlandzku niż Galinke.

Oforiro Dara. Pochodził z tej samej linii co Galinke. Brat? Nie, byłam całkiem pewna, że nie miała rodzonych braci, a Yembe dziedziczą nazwiska rodowe po linii matki. Mógł być synem siostry matki Galinke albo znacznie dalszym kuzynem, kimkolwiek. Jednak ten związek wystarczył, żebym naskrobała szybką zgodę i wysłała do jego hotelu. Moje dotychczasowe plany na lunch przewidywały przełknięcie czegoś w pośpiechu podczas pakowania; alternatywa zapowiadała się znacznie bardziej interesująco.

W tamtych czasach rzadko jadałam w Salburn — mówiąc bez ogródek, nie było mnie stać. Niespecjalnie mnie to martwiło; nigdy nie byłam smakoszem. Jednak to znaczyło, że Wademi n Oforiro Dara albo jest bogaty, albo ma zamożnego fundatora, jako że lunch na dwie osoby w tej restauracji nie był tanim przedsięwzięciem.

Bez trudu wypatrzyłam go w lobby. Był Yembe, ciemnoskóry i ubrany według ich mody w zawój z barwnej tkaniny, chociaż zrobił ustępstwo na rzecz chłodniejszego scirlandzkiego klimatu i surowszych zasad przyzwoitości, okrywszy płaszczem górną część ciała. Kolorystyka również była prawie po scirlandzku poważna: prosty geometryczny wzór w czerni i złocie. Stał już, kiedy weszłam, i natychmiast do mnie podszedł.

Wymieniliśmy powitania w yembe, co tylko pokazało, jak fatalnie się pogorszył mój akcent i znajomość gramatyki. Kiedy Wademi przeszedł na mój ojczysty język, przeprosiłam go za to.

— Niestety mój yembeński okropnie zardzewiał od nieużywania… zresztą od początku nie był za dobry. Galinke i ja korespondujemy po scirlandzku.

On mówił po scirlandzku z akcentem, ale płynnie.

— Powinna pani przyjechać z wizytą! Słyszałem, że wybiera się pani w podróż. Czy odwiedzi pani Bayembe?

— Żałuję, że nie mogę pojechać wszędzie — odparłam. — Niestety jednak moje badania wymagają raczej poszerzania wiedzy niż pogłębiania. Muszę poświęcić czas na nowe miejsca i nowe gatunki.

To była prawda, ale nie całkowita. Nie mogłam opowiedzieć temu człowiekowi o mojej rozmowie z pewnym członkiem Synedrionu (który powinien pozostać anonimowy, chociaż już nie żyje i plotki nie mogłyby mu zaszkodzić), w której dał mi jasno do zrozumienia, że rząd nie potraktuje mnie życzliwie, jeśli kiedykolwiek jeszcze wrócę do Bayembe. Czego dokładnie się obawiali, nie wiem; poznałam tylko jedną tajemnicę państwową dotyczącą naszych tamtejszych spraw, która już dawno wyszła na jaw. Skoro jednak raz zgrzeszyłam, nie mogli mi zaufać, że nie zgrzeszę znowu.

Ku mojemu zdumieniu Wademi i ja nie jedliśmy w głównej sali. Zarezerwował dla nas jeden z prywatnych gabinetów — może dlatego, że w ten sposób mniej zwracaliśmy uwagę, yembeński mężczyzna i kobieta niegdyś oskarżona o zdradę swojego kraju na rzecz jego kraju. Tajemnica jego zamożności szybko się wyjaśniła, ponieważ rzeczywiście okazał się synem siostry matki Galinke. Każdy tak blisko spokrewniony z oba Bayembe, nawet poprzez młodszą żonę, mógł bez mrugnięcia okiem kupić mnie i mój cały dom.

Przy przystawkach wymienialiśmy uprzejmości, ale kiedy podano główne danie, odkryłam, że Wademi miał jeszcze jeden powód, żeby wynająć prywatny gabinet.

— Co pani słyszała o smokach? — zapytał po wyjściu kelnera.

— O smokach? — powtórzyłam. Głowę wypełniało mi tyle rozmaitych gatunków smoków, że dopiero po chwili zrozumiałam, o co mu chodzi. — Mówi pan o tych smokach, które Moulini podarowali Bayembe?

Nie żebym o nich zapomniała. Niełatwo zapomnieć o układach, które pomogło się zawrzeć pomiędzy dwoma obcymi narodami, zwłaszcza jeśli wskutek tej pomocy zostało się oskarżonym o zdradę stanu. Ale interesowałam się smokami z powodów biologicznych, nie politycznych; niespecjalnie zajmował mnie fakt, że w rzekach Bayembe pływają teraz moulijskie bagienne żmije.

Wademi przytaknął, a ja rozłożyłam ręce.

— Słyszałam naprawdę bardzo niewiele. Galinke wspomniała, że jaja dostarczono zgodnie z obietnicą, a potem się wykluły… chyba napisała, że jakoś mało ich było. Poczyniono przygotowania, żeby zapewnić zęborybom dostateczną ilość pokarmu. Ale od tamtej pory nic.

Co wydawało się dziwne, jak teraz o tym myślałam. Owszem, smoki w rzekach Bayembe miały bronić granic państwa i jako takie stanowiły strzeżony sekret. Ale Galinke doskonale zdawała sobie sprawę, że chciałabym dowiedzieć się więcej o ich rozwoju, i mogła znaleźć jakiś sposób, żeby mi przekazać szczegóły. Zamiast tego w listach poruszała inne tematy, odwracające moją uwagę.

Chyba rzeczywiście znalazła sposób, żeby coś mi przekazać, a ten sposób nazywał się Wademi n Oforiro Dara.

— Sytuacja zrobiła się… dziwna — zaczął — i liczyliśmy, że coś pani z tego zrozumie.

Oczywiście to rozpaliło moją ciekawość do czerwoności.

— Jak to „dziwna”?

Mówił powoli, pomiędzy kęsami jedzenia. Przypominałam sobie, że mam zjeść swoją porcję, chociaż obawiam się, że tamtego dnia wysiłki kucharzy Salburna w moim przypadku poszły na marne.

Wademi mówił:

— Najpierw to były jaja, które nie wykluły się w spodziewanej ilości. Ale w następnym roku Moulini przynieśli więcej, więc mamy teraz dosyć. Zęboryby zjadały się nawzajem, a te, które przeżyły, urosły… niektóre. Wiele było karłowatych. Ale nawet te, które urosły, nie wyglądają jak smoki z bagien. Są smuklejsze.

— Młodociane osobniki — stwierdziłam. — Pytaliście Moulinów? Oni wiedzą, ile czasu trzeba, żeby osiągnęły pełną dojrzałość.

Pokręcił głową.

— Teraz powinny być już całkiem dorosłe. I mają inną skórę: drobniejsze łuski.

Nie mogłam się powstrzymać od pytania:

— Jesteście pewni, że to nie choroba skóry?

Zamiast odpowiedzi sięgnął pod płaszcz i wyciągnął małe pudełeczko, które postawił na stole między nami. Kiedy zdjęłam wieko, powietrze skaził silny zapach formaliny. Pudełeczko zawierało strzęp skóry, który ujęłam delikatnie paznokciami i podniosłam, żeby go lepiej obejrzeć.

To nie była choroba skórna. Często obserwowałam szorstkie krokodylowe grzbiety bagiennych żmijów. Oczywiście te stworzenia mogły się czymś zarazić, ale jaka choroba udoskonaliłaby ich zewnętrzną powłokę? To, co trzymałam w ręku, bardziej przypominało skórę ryby.

Albo sawannowego węża.

— Nie mogły się krzyżować ze smokami Bayembe — powiedziałam.

Chociaż niektóre osobniki z tego gatunku zapuszczały się na obrzeża moulijskiej dżungli, nie docierały dostatecznie głęboko, żeby napotkać bagienne żmije. A nawet gdyby tak się stało — i gdyby wyprodukowały pełnowartościowe jaja — Moulini nie daliby tych jaj oba. Stosowali bardzo rygorystyczny proces hodowli smoków, czyli zabierali odpowiednie samce z bagna do jeziora, gdzie pływały samice.

Mocniej ścisnęłam paznokciami skrawek skóry. Samice…

Nie poznałam biologii bagiennych żmijów tak dobrze, jak chciałam. Wiedziałam, że Moulini zabierają jaja po złożeniu i rozrzucają je po bagnie, i wiedziałam, że odmienne warunki inkubacji sprawiają, że z niektórych rozwijają się samice, podczas gdy reszta pozostaje płci męskiej. (W tamtym okresie podejrzewałam, ale nie miałam szans udowodnić, że niektóre „samce” są albo bezpłciowe, albo to bezpłodne samice. Bezpłciowość występowała u innych drakonicznych odmian i miałam przeczucie, że tylko niektóre ze żmijów w bagnie są zdolne do rozmnażania się z samicami. Ale nie udało mi się zbadać dostatecznej ilości smoków z dostatecznie bliskiej odległości, żeby zdobyć pewność).

Te i inne myśli wirowały mi w głowie, rozmaite teorie i obserwacje zderzały się chaotycznie. Z tego bałaganu wyłoniła się jedna koncepcja: a jeśli przeniesienie jaj do rzek Bayembe sprawiło, że powstały z nich samice zamiast samców?

Obserwacje smoczych samic prowadziłam z całkiem sporego dystansu, więc mogłam jedynie spekulować, czy ich skórę pokrywały takie drobne, nakładające się łuski. Jednak to miało sens. Smoczyce pływały we wzburzonych wodach jeziora pod Wielką Kataraktą, gdzie korzystne były bardziej opływowe kształty.

Ale jeśli o to chodziło, dlaczego Moulini nic nie powiedzieli Yembe?

Bo nie chcieli, żeby inni się dowiedzieli o istnieniu królowych. Oba z pewnością próbowałby jedną kupić, a gdyby mu się nie udało, spróbowałby ją ukraść albo zabrać siłą. Albo, gdyby dowiedział się dostatecznie dużo o procesie inkubacji, spróbowałby go naśladować i hodować własne smoki, nie potrzebując do tego Moulinów.

Co stawiało mnie w dość kłopotliwej sytuacji. Gdyby moja teoria okazała się słuszna, bardzo zależałoby mi na potwierdzeniu. Co więcej, Wademi — a za jego pośrednictwem Galinke i cały jej naród, łącznie z przyrodnim bratem — oczekiwali ode mnie pomocy. Ale źle bym się odpłaciła moim moulijskim przyjaciołom, gdybym wypaplała sekret, którego tak pilnie strzegli.

Odłożyłam skórę z powrotem do pudełka.

— Nie bardzo wiem, co powiedzieć. To może być reakcja na czystsze, świeże środowisko rzeki; bagienne wody pełne są mułu i organicznych szczątków, co z pewnością działa drażniąco na skórę młodych smoków. — Z pewnością działało drażniąco na moją skórę. — Czy wasze smoki wydają się zdrowe?

— Na ogół tak — odpowiedział Wademi.

— Chciałabym wiedzieć, czy będą dalej rosnąć. Niektóre ryby zmieniają rozmiary zależnie od środowiska. Możliwe, że wasze smoki urosną większe niż te na bagnach, skoro żyją na otwartych wodach.

Jeśli przekroczą cztery metry długości, wnioski będą oczywiste. Z tego, co widziałam, samice są znacznie większe od samców.

Wademi zamruczał, co u Yembe oznaczało odmowę, którą niegrzecznie byłoby wyrazić wprost. Pomyślałam o naszym prywatnym pokoju i powściągliwości Galinke w listach. Zaprosił mnie na lunch, żeby przekazać informacje, których nie chcieli przelewać na papier. (Dopiero kilka miesięcy później przyszło mi do głowy, że ktoś w Scirlandii mógł nawet czytać moją pocztę. Jeśli nie chcieli, żebym pojechała do Bayembe, zapewne interesowały ich listy, które tam wysyłałam i stamtąd otrzymywałam. Do dziś dnia nie wiem, czy tak rzeczywiście było).

Tamtego dnia nie myślałam o takich sprawach, ale nawet wtedy wiedziałam, że informowanie mnie będzie trudne. Z westchnieniem powiedziałam:

— I tak korespondencja ze mną będzie utrudniona, bo przez jakiś czas będę się przemieszczać.

— Ale co ze smokami?

Nawet gdyby wystarczyło mi odwagi, żeby się sprzeciwić temu anonimowemu dżentelmenowi z Synedrionu, nie mogłam teraz zmienić planu podróży. Chociaż dopuszczał możliwość zboczenia z trasy — jak pokaże niniejsza opowieść — nie mogliśmy zboczyć aż do Bayembe tylko po to, żebym sobie obejrzała smoki w rzece.

— Niestety bardzo niewiele mogę zrobić w tej sytuacji, sir. Jeśli są zdrowe, to z pewnością wystarczy.

Nie wydawał się zadowolony. Czyżby Yembe mieli tak wysokie mniemanie o mojej wiedzy, że uwierzyli, iż potrafię rozwiązać ten problem przy lunchu w dalekim kraju? Czy też może spodziewali się, że osobiście przybędę im na pomoc? Jeśli tak, z przykrością musiałam ich rozczarować. Ale nic nie mogłam poradzić; zbyt wiele przeszkód nie pozwalało mi tam pojechać.

Na odczepnego powiedziałam do Wademi:

— Spodziewam się, że dzięki tej ekspedycji znacznie poszerzę swoją wiedzę o smokach. Możliwe, że dowiem się czegoś, co będzie dla was przydatne.

Co okazało się prawdą — chociaż w okrężny sposób. Jednak wtedy to go niezbyt pocieszyło, toteż oboje opuściliśmy restaurację w nie najlepszych nastrojach.

Rozdział drugi

RSS „Bazyliszek” — Jego szalony kapitan — Chłopcy na statku — Nasze kwatery — Kwestia migracji

To już po raz trzeci wyjeżdżałam ze Scirlandii i do tej pory zdążyłam się z tym oswoić. Uporządkowałam moje sprawy i zapakowałam wszystko, co uznałam za niezbędne do tego stopnia, że nie mogłabym się bez tego obejść — ponieważ wyruszając w podróż morską, należy ściśle ograniczyć ilość bagażu. Pożegnałam się z tymi członkami rodziny, z którymi nadal pozostawałam w dobrych stosunkach, czyli z ojcem i bratem Andrew oraz (mniej serdecznie) z moim szwagrem Matthew Camherstem. Zostawiwszy Natalie w Falchester, Tom, Abby, Jake i ja pojechaliśmy do Sennsmouth, gdzie nasz statek czekał na rozpoczęcie wielkiej przygody.

Przez wzgląd na marynistycznych entuzjastów wśród moich czytelników, a także dla lepszego zrozumienia mojej opowieści poświęcę teraz trochę miejsca, żeby zapoznać was z Królewskim Okrętem Badawczym „Bazyliszek”, który miał być moim domem przez większość (chociaż nie całość) tej podróży.

Zbudowano go podczas Wojny Dziewięcioletniej jako tak zwany slup klasy bryg, co znaczy, że miał dwa maszty, oba z kwadratowymi żaglami. Po zakończeniu wojny jakiś przedsiębiorczy cieśla okrętowy przerobił go na bark, dodając trzeci maszt albo bezanmaszt z tyłu za dwoma pierwszymi, z ożaglowaniem skośnym — po co, nie mam pojęcia, bo za mało się znam na żeglarstwie. Kapitan niejednokrotnie próbował mi wyjaśnić ten dodatek, ale głowę miałam nabitą smokami i innymi tego rodzaju rzeczami, toteż niewiele zostawało miejsca na subtelniejsze aspekty inżynierii okrętowej. (A teraz niestety pamięć już mi tak nie dopisuje. Wszelka wiedza, jaką niegdyś posiadałam na ten temat, dawno wyleciała mi z głowy, jako że nie uznałam za stosowne zamieszczać jej w dzienniku).

Ładny był ten „Bazyliszek”, chociaż może na moją opinię rzutują wspomnienia przeżyć na jego pokładzie — nie pozbawionych mrocznych stron, na ogół jednak przyjemnych. Podczas wojny uczestniczył tylko w nielicznych akcjach i niewiele ucierpiał, toteż kadłub i relingi pyszniły się białą i zieloną farbą. Mierzył sobie siedem czy osiem metrów od burty do burty i prawie trzydzieści od dziobu do rufy.

To brzmi imponująco i kiedy po raz pierwszy weszłam na pokład, statek w istocie wydał mi się ogromny. Oczywiście to, co postrzegamy jako przestronne z perspektywy doku albo podczas pierwszego zwiedzania, szybko się kurczy, kiedy staje się całym światem. Zanim upłynął pierwszy miesiąc podróży, czułam, że znam każdy cal tego statku, przynajmniej od pokładu w dół. Otaklowanie pozostawiałam innym, przynajmniej dopóki nie potrzebowałam wyższego punktu obserwacyjnego.

Kapitan nazywał się Dione Aekinitos i za każdym razem, kiedy wymieniam jego nazwisko, muszę się hamować, żeby nie nazywać go „szalonym Dionem Aekinitosem”. Niewątpliwie zdobył tę reputację, zanim weszliśmy na pokład, i podczas całej podróży nie zrobił nic, żeby mnie przekonać, że na nią nie zasłużył.

Początkowo wydawał się całkiem zwyczajny. Po pierwsze nie miał ani drewnianej nogi, ani papugi, niezbędnych akcesoriów każdego śmiałego kapitana, jak mnie upewniały barwne opowieści z dzieciństwa. Ciemne, kręcone włosy związywał albo usiłował związywać w kucyk na karku, jednak kosmyki wiecznie się wymykały i powiewały na wietrze. Jakim cudem to go nie doprowadzało do szału, doprawdy nie rozumiem, ponieważ sama niejeden raz miałam ochotę całkiem ściąć włosy, żeby sobie oszczędzić irytacji. (Chociaż w końcu nie ja o tym zadecydowałam). Był tak wysoki, że mógł się wyprostować tylko na otwartym pokładzie — wewnętrzne pomieszczenia były raczej ciasne — i zarówno jego śmiech, jak ryk wściekłości rozlegał się na całym okręcie, od rufy do czubka nosa figury dziobowej.

Jego szaleństwo nie przejawiało się w wyglądzie ani nawet w codziennym zachowaniu, tylko w prostym fakcie, że uważał morze za wyzwanie. Jak każdy żeglarz, który przetrwał ponad rok, żywił zdrowy szacunek dla niebezpieczeństw oceanu… ale „szacunek” i „strach” to nie to samo. Wystarczyło mu powiedzieć, że coś jest trudne, a natychmiast zaczynał układać plany, jak się z tym zmierzyć.

Z tych względów, jak możecie sobie wyobrazić, dość trudno mu było utrzymać załogę. Ale w latach powojennych, stosując na zmianę redukcję i rekrutację, zdołał się pozbyć tych wszystkich, którzy nie zamierzali tolerować jego wyskoków, i zebrał grupę ludzi, którym to zbytnio nie przeszkadzało. Bardzo niewielu z nich było żonatych, chociaż większość, jeśli nie wszyscy, korzystali z rozrywek, jakie można znaleźć w portach na całym świecie, i niewątpliwie mogliby do spółki obsadzić drugi okręt swoimi nieślubnymi dziećmi. Fakt, że ich kapitan mógł ich pozabijać w jakiejś nieszczęsnej próbie przepłynięcia przez nieżeglowny kanał albo prześcignięcia groźnego sztormu, przyjmowali z filozoficzną rezygnacją. Dopóki im płacono na czas, wszystko było w porządku.

Wśród tych ludzi — w sumie około sześćdziesięciu pięciu — miałam spędzić następne dwa lata. Do tej listy dodałam Toma Wilkera, Abby Carew i mojego syna, plus innych napotkanych po drodze. Moje kontakty towarzyskie były dotąd ograniczone, ale na skutek pustelniczej samotności, nie zamknięcia z grupą osób, od których nie mogłam uciec. Miałam własną kajutę, ale dzieliłam ją z Abby i Jakiem, a co więcej — ponieważ zawsze tak kochałam naturę — nie mogłam długo wytrzymać zamknięcia w tej ciasnej klatce. Nie próbowałam jednak wspinać się na olinowanie, jak często robił Jake (mój syn nauczył się łazić po linach ze swobodą i pewnością małpki, którą czasami przypominał). Najlepsze, na co mogłam się zdobyć, kiedy dokuczyło mi towarzystwo, to usiąść na dziobie, możliwie najdalej, i udawać, że na całym oceanie nie ma nikogo oprócz mnie.

RSS „BAZYLISZEK”

Ale wyprzedzam fakty. W pogodny graminisowy poranek przybyliśmy do doku w Sennsmouth razem z bagażami, żeby zaokrętować się na „Bazyliszka”. Kapitan wysłał po nas jolkę, a większy tender czekał, żeby zabrać nasz sprzęt; statek miał zbyt duże zanurzenie, żeby podpłynąć aż do nabrzeża. Zatem mieliśmy mnóstwo czasu, żeby sobie obejrzeć nasz nowy dom, kiedy marynarze wiosłowali przez zatokę.

Tom i ja widzieliśmy już niejeden raz „Bazyliszka”, kiedy załatwialiśmy sprawy związane z podróżą. Jednak Abby i Jake zobaczyli statek po raz pierwszy. Abby obserwowała go w milczeniu; znałam ją już dostatecznie dobrze, żeby wiedzieć, że w ten sposób maskowała zdenerwowanie. Jake, przeciwnie, wyskoczyłby za burtę, gdyby uznał, że wpław szybciej dotrze do celu. Musiałam dość ostro przywołać go do porządku, bo przeszkadzał marynarzom.

Abby była w spódnicy, podobnie jak ja, gdyż jeszcze nie opuściliśmy Scirlandii. Z tego powodu opuszczono dla nas dwóch ławkę bosmańską, podczas gdy Tom i Jake wspięli się po trapie. Tom, dzięki niebiosom, miał dość zdrowego rozsądku, żeby jak najdłużej powstrzymywać Jake’a, toteż zanim mój syn stanął na pokładzie, prawie zdążyłam tam dotrzeć.

Prawie, ale nie całkiem. Wyciągnęłam rękę, żeby go zatrzymać, on jednak tylko rozejrzał się dookoła szeroko otwartymi oczami, po czym popędził zwiedzać.

Zrobił najwyżej dziesięć kroków, kiedy jakiś głos zagrzmiał:

— Stój!

Ten głos wymuszał posłuszeństwo. Nawet marynarze na chwilę przerwali swoje czynności, chociaż mieli długą praktykę w rozpoznawaniu, do kogo jest skierowany dany rozkaz. Jake wyhamował z poślizgiem tak szybko, że o mało się nie roześmiałam.

Głos dochodził z podwyższonego rufowego pokładu. Słońce stało tuż za rufą, więc musiałam zmrużyć oczy i w pierwszej chwili zobaczyłam tylko niewyraźną sylwetkę. Nie zdziwiłabym się, gdyby zdawał sobie z tego sprawę i celowo to wykorzystał.

Był to oczywiście szalony Dione Aekinitos. Zszedł na główny pokład ciężkim krokiem, skrzypiąc butami po trapie. Nie był aż taki wielki, ale potrafił sprawić, że pokład jęczał pod jego ciężarem; podejrzewam, że wiedział, w którym miejscu każda deska skrzypi najgłośniej. Zbliżając się, powiedział:

— Na tym statku nikt nie biega, dopóki nie wydam takiego rozkazu. A nie kazałem ci biegać. Jak się nazywasz, chłopcze?

Mój syn oblizał wargi, podnosząc na niego wzrok.

— Jake. Jacob Camherst. Hm. Sir.

Do tej pory weszłam już na pokład. Instynkt macierzyński — który posiadam, wbrew plotkom twierdzącym co innego — kazał mi pospieszyć z interwencją, gdyż ­Aekinitos groźnie pochylał się nad Jakiem. Ale wiedziałam dosyć o pokładowej etykiecie, żeby zdawać sobie sprawę, że przeszkadzanie kapitanowi, kiedy chodzi o dyscyplinę, to szczyt złego zachowania. Nie byliśmy marynarzami pod jego komendą… jednak bez bardzo ważnego powodu lepiej nie wchodzić mu w drogę. To by oznaczało podważanie jego autorytetu, wywoływanie urazy i generalnie bardzo niefortunny początek podróży.

— Czy byłeś już kiedyś na pokładzie statku, chłopcze? — zapytał Aekinitos.

— Nie, sir.

— Więc oto twoja pierwsza lekcja. Nie dotykaj niczego. Chłopcy, którzy nigdy wcześniej nie byli na statkach, sprawiają kłopoty. Bawią się linami i nie odkładają ich porządnie na miejsce. Potem lina nie rozwija się gładko, kiedy trzeba. Może złapie nas sztorm, kiedy lina będzie splątana. Przedmioty, które trzeba przywiązać, nie zostaną zabezpieczone na czas i wypadną za burtę. Może za burtę wypadnie człowiek. Może zginie. Albo żagiel nie zostanie dostatecznie szybko zrefowany i maszt się złamie, albo wpadniemy na mieliznę. Może wszyscy zginiemy. Tylko dlatego, że chłopiec nie miał dość rozumu, żeby trzymać ręce z dala od tego, czego nie zna. — Aekinitos zrobił przerwę w swoim efektownym kazaniu. — Rozumiesz, chłopcze?

— Tak, sir.

Aekinitos pochylił się nad nim nieznacznie.

— Co rozumiesz?

Należy oddać Jake’owi zasługę, że się nie cofnął, tylko dotrzymał pola. Albo po prostu wrósł w ziemię.

— Że nie powinienem niczego dotykać, sir.

— Dobrze. — Aekinitos wyprostował się i bez najmniejszej przerwy odwrócił się do mnie z szerokim uśmiechem. — Pani Camherst. Witamy na pokładzie.

— Dziękuję, kapitanie. — Teraz podeszłam do Jake’a. Nie objęłam go ramieniem; reprymenda była konieczna, inaczej jeszcze przed końcem dnia wsadziłby nos we wszystko po kolei. Ale nie chciałam, żeby się poczuł całkiem opuszczony. — Dama za panem to guwernantka Jake’a, Abigail Carew. Toma oczywiście już pan zna.

Po dokonaniu prezentacji Aekinitos wysłał swojego pierwszego mata, pana Dolina, żeby zaprowadził nas do kwater. Tom kwaterował z oficerami — sypiał w hamaku, jak my wszyscy — ale Abby, Jake i ja cieszyliśmy się luksusem własnej kabiny na rufie, pod pokładem rufowym.

Gdybym powiedziała, że było ciasno, nie zrozumielibyście w pełni znaczenia, chyba że sami mieszkaliście kiedyś na statku. Abby prawie nigdzie nie mogła się wyprostować; ja niemal zawadzałam głową o belki sufitu. Wyjątek stanowiło miejsce pod podniesionym świetlikiem, jedynym źródłem naturalnego światła. Musieliśmy nauczyć się spać w każdym hałasie, ponieważ oficerowie pracowali bezpośrednio nad naszymi głowami i chociaż Aekinitos potrafił stąpać cicho, kiedy zechciał, nie dotyczyło to kilku innych. Pomieszczenie miało rozmiary niecałe trzy na trzy metry i dzieliliśmy je z bezanmasztem; przy wielu okazjach przeklinałam człowieka, który postanowił dodać bezan do omasztowania okrętu i przebił tym grubym słupem naszą kajutę.

Do tej klitki wcisnęliśmy siebie, nasze kufry, nasze książki (oraz wszystkie pozostałe książki na statku, chociaż było ich niewiele) i stół do pracy. I tak mieszkaliśmy przez dwa lata.

Oczywiście Jake początkowo traktował to jak wielką przygodę. Każda nowość cieszy, kiedy się ma dziewięć lat. Poza tym spędzał znacznie mniej czasu w kajucie niż ja, bo chociaż Abby, Tom i ja nadal prowadziliśmy z nim lekcje, nie uczestniczył bezpośrednio w pracach ekspedycji. Ja ze swej strony postrzegałam moją kwaterę najpierw jako szokująco małą, potem znośną, potem nie do wytrzymania i wreszcie tak niewartą komentarza jak woda, w której pływają ryby.

Ciasnota wzięła się stąd, że musiałabym być najbogatszą kobietą w Scirlandii, żeby wynająć statek z załogą na dwa lata wyłącznie w celu szukania smoków. Żadne domowe oszczędności nie mogły mnie przygotować na taki wydatek. Podróż „Bazyliszka” była wspólnym przedsięwzięciem, którego kosztami podzieliły się Scirlandzkie Towarzystwo Geograficzne, Związek Ornitologiczny i nicheańska firma handlowa, Flota Dwunastu Mórz, która od tamtego czasu wypadła z interesu. Pierwsze dwa oznaczały, że miałam zobowiązania nie tylko wobec „Kuriera Winfieldzkiego” i własnych badań, ale również wobec tych instytucji. Trzecie oznaczało, że każdy skrawek przestrzeni na „Bazyliszku” niezajęty przez ludzi i zapasy należało przeznaczyć na ładunek — a ludzie i zapasy powinni zajmować jak najmniej miejsca.

Próbowałam oczywiście zainteresować naszym przedsięwzięciem Kolokwium Filozofów. Kilku z jego członków wypowiadało się pochwalnie o moich badaniach, a Tom przetarł sobie drogę do tego stowarzyszenia i spodziewałam się, że po powrocie zaoferują mu członkostwo. Jednak pomimo nacisków ze strony naszego patrona — lorda Hilforda, teraz niestety niedomagającego — nie zgodzili się udzielić nam żadnej pomocy materialnej, w istocie niczego poza ogólnikowymi i niezbyt szczerymi życzeniami powodzenia. Kobieta i Niddejczyk z niższej klasy musieli jeszcze zasłużyć na ich szacunek.

Wtedy to mnie oburzało, ale uraza już dawno wywietrzała. Poza tym gdyby zapewnili nam finansowe wsparcie, nie musielibyśmy podejmować pewnych kroków, żeby pokryć koszty ekspedycji. A gdybyśmy tego nie zrobili, jakże inaczej wyglądałoby moje życie!

*

Wiele osób zakłada, że wyprawa, która później stała się taka sławna, wyruszała z wielką pompą, ale nic nie jest dalsze od prawdy.

W tamtych dniach oczy wszystkich skierowane były na księżniczkę Miriam, królewską siostrzenicę, która wkrótce udawała się w dyplomatyczną podróż. Był to gest dobrej woli wobec różnych krajów, z którymi nie byliśmy wówczas w najlepszych stosunkach: Haggadu, Yelangu, Kehliyo, Thiessinu i innych, których nie pamiętam. Bardziej polityczne gazety gorliwie spekulowały, czy jej misja zakończy się pojednaniem, a jeśli tak, to jakim kosztem; bardziej frywolne zapełniały swoje łamy plotkami o tym, z kim Jej Królewska Wysokość się spotka i jak się ubierze. Tak czy owak, niewiele uwagi poświęcano zwykłej naukowej ekspedycji.

Podróżowałam już morzem, ale nigdy po to, żeby być na morzu. Moje poprzednie morskie podróże stanowiły tylko sposób, żeby dotrzeć do celu, nic więcej. W pewnym stopniu było to prawdą również teraz — miałam listę miejsc, które planowaliśmy odwiedzić — jednak przez cały czas statek miał być moim domem, nie tylko środkiem lokomocji. Wyznam, że czułam się podniecona niczym dziecko, które otrzymało czarodziejską zabawkę, chociaż w dzieciństwie nigdy nie marzyłam o żeglowaniu. Tamtego pierwszego wieczoru, kiedy wraz z odpływem wypłynęliśmy na morze, stałam obok Jake’a na dziobie i śmiałam się na wietrze. Zapewne tylko z perspektywy czasu wydaje mi się, jakbym już wtedy wiedziała, że to początek czegoś ważnego. A może nie.

Wypłynęliśmy najpierw na północne wody, morza wokół Svaltanu i Siaure, korzystając z krótkiego lata na tych szerokościach. Większość tego regionu przez prawie cały rok skuwał lód, morze zamarzało na wiele mil dookoła. Teraz oczywiście mamy lodołamacze — ­jednostki napędzane silnikami, zdolne się przebić przez pak lodowy — które umożliwiły szeroko zakrojoną eksplorację polarną. Wówczas jednak brakowało takich okrętów. „Bazyliszek” nie został nawet wzmocniony dla ochrony przed lodem. Ale to nie miało znaczenia, ponieważ przedmiot naszych obserwacji i tak pojawiał się tylko w miesiącach letnich.

Debata nad migracjami węży morskich trwała od dawna. Marynarze widywali je na szerokościach geograficznych rozciągających się od tropiku po daleką północ, a niektórzy twierdzili, że te wielkie bestie zmieniają miejsce pobytu wraz ze zmianą pór roku. Inni zaprzeczali, cytując rozmaite fakty na poparcie swoich twierdzeń. Na przykład wibrysy nad oczami i wokół pyska często występowały u tropikalnych bestii, ale rzadko albo wcale u arktycznych. W strefie umiarkowanej węże spotykano przez okrągły rok; te na północy były generalnie większe niż te na południu, co sugerowało, że to odmienne gatunki. Wałkowano w kółko te argumenty, ale uczestnicy dyskusji opierali się na danych niewiele lepszych od plotek i anegdot z drugiej ręki. Zamierzałam to zmienić.

— Niełatwo udowodnić jedno albo drugie — zauważył Tom naszego pierwszego wieczoru na morzu. On i ja jedliśmy obiad w mesie oficerskiej z kapitanem i oficerami, która to uprzejmość niekiedy obejmowała również pasażerów. Stół miał na krawędziach niskie poręcze, żeby naczynia nie zsuwały się nam na kolana przy dużej fali. Tamtego wieczoru jednakże tylko lekko nas kołysało; wystarczająco, żeby przypomnieć, że jesteśmy na morzu, ale za mało, żeby spowodować niewygodę. (Z wyjątkiem Abby, która początkowo cierpiała na chorobę morską).

Odpowiedziałam:

— Gdybyśmy mogli znakować węże, tak jak bydło albo łabędzie Jego Królewskiej Mości, wiedzielibyśmy na pewno. Po prostu przyczepić im coś z zapisaną szerokością, na jakiej je znaleziono, i datą, a potem sprawdzić, czy w innej porze roku znajdą się daleko stamtąd. Ale nawet gdybyśmy je nakłonili, żeby leżały spokojnie podczas tej operacji, jak je później znaleźć? To gorsze niż szukanie igły w stogu siana.

Aekinitos kiwnął głową. Nie musiałam mu tłumaczyć, jak rozległy jest ocean i jak niebezpieczni jego mieszkańcy.

Zaciekawiony Tom zapytał:

— A jaka jest pana opinia, sir? Myśli pan, że one migrują?

Kapitan popatrzył z namysłem na belki wspierające podkład nad nami.

— Nie zachowują się tak samo, te na północy i na południu. Wiecie o tym?

— Ma pan na myśli ich metody obrony? — zapytałam. — Tak, oczywiście. To jeden z kluczowych punktów w mojej szerszej interpretacji taksonomii. Jakie znaczenie ma niezwykły oddech przy określaniu, czy coś jest „smokiem”, czy tylko „kuzynem”? W tropikach węże morskie wsysają wodę, a potem ją wyrzucają silnym strumieniem.

— Może zabić wieloryba — przytaknął Aekinitos. — Albo roztrzaskać kadłub statku.

Wydawał się tym zachwycony, jakby podziwiał siłę innego mężczyzny, i nieważne, że ta siła mogła oznaczać koniec dla niego i całej jego załogi.

— Jeśli wyrzucają wodę z żołądków — ciągnęłam — zamiast jako rodzaj oddechu… a obserwacje na ogół to potwierdzają… wtedy to nie jest niezwykły oddech i tradycyjna taksonomia nie uznaje ich za smoki. Mimo wszystko na północy się tego nie widuje. Tamtejsze węże duszą swoje ofiary.

— To nie oddech — zgodził się. — Zabijaliśmy już węże morskie i w ich żołądkach znajdowaliśmy wodę. Ale tylko na południu. Czy dlatego, że są inne? — Wzruszył ramionami. — Może tylko dlatego, że na północy woda jest zimniejsza.

Właśnie taką miałam teorię: że różnice w zachowaniu wynikają ze środowiska, nie z odmienności gatunkowej. Napełnienie żołądka lodowatą arktyczną wodą stanowiłoby potężny szok dla organizmu. Jednak to nie przemawiało ani za migracją, ani przeciw; żeby to rozstrzygnąć, musieliśmy przeprowadzić dokładniejsze obserwacje samych stworzeń.

Zadanie nie należało do łatwych. Bez trudu znaleźliśmy węże morskie; wśród naszego sprzętu znajdowały się bardzo dobre teleskopy i przez te pierwsze tygodnie Tom i ja patrzyliśmy przez nie godzinami, aż ręce nam marzły mimo rękawiczek. Obserwowaliśmy wielkie zwoje, które wznosiły się i opadały w lodowato błękitnych falach północnego morza. Marynarze na olinowaniu wkrótce nabrali zwyczaju, żeby wrzeszczeć do nas z góry za każdym razem, kiedy dostrzegli węża — co bywało męczące, kiedy byliśmy zajęci inną, pilniejszą pracą. Ale widzieliśmy tylko fragmenty, z daleka i w ruchu. Na takich obserwacjach opierały się ówczesne teorie, jednak to nie wystarczało. Żeby ustalić cokolwiek na pewno, musieliśmy zrobić to, co przedtem: upolować jedno takie stworzenie, jak żeglarze w bajce.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki