Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wspaniała powieść przygodowa klasyka fantastyki - Juliusza Verne.
Tagi: przygodowe, podróżnicze, fantastyka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 270
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W niedzielę dnia 24 maja 1863 roku, stryj mój profesor Lidenbrock wracał pospiesznie do swego domku, oznaczonego Nr. 19 na Königstrasse, jednej z najdawniejszych ulic Hamburga.
Poczciwa Marta zlękła się zobaczywszy pana o niezwykłej porze, bo obiad dopiero co gotować się zaczął.
Co do mnie – powiedziałem sobie – jeśli mój stryj, najniecierpliwszy człowiek na kuli ziemskiej, jest głodnym, to on tu nam dom cały przewróci do góry nogami.
Marta uchylając nieśmiało drzwi jadalnego pokoju, z bojaźnią wybąknęła pytanie:
– Jakto! pan Lidenbrock już w domu?
– Tak jest, moja Marto ale obiad może jeszcze być niegotowym, bo niema drugiej godziny; wpół dopiero wybiło na wieży świętego Michała.
– A więc po cóż przyszedł?
– Zapewne nam to powie.
– Otóż on, ja uciekam; ale pan, panie Axel przekonaj go, że na obiad jeszcze nie czas.
To mówiąc, zacna Marta powróciła do swej kuchni.
Zostałem sam, ale anim myślał wdawać się w jakie przekonywanie człowieka zapalającego się i niecierpliwca. Już chciałem wymknąć się na górę do mego pokoju, gdy wtem zaskrzypiały drzwi od sieni; na starych drewnianych schodach rozległ się ciężki chód szanownego profesora, który też niebawem wszedł do mieszkania, a przebiegłszy prędko przez pokój jadalny, wpadł do swego gabinetu.
W przechodzie rzucił na stół swój szeroki kapelusz, ciężką laskę niecierpliwie postawił w kącie, a na mnie zawołał:
– Axel, choć ze mną!
Jeszczem się nie miał czasu opamiętać, a już profesor z największą niecierpliwością krzyczał:
– No jeszcześ to tam?
Wszedłem machinalnie do gabinetu mojego stryja,
Otto Lidenbrock nie był złym człowiekiem, ale jeśli się nie odmieni (o czem już wątpić można), to umrze strasznym oryginałem.
Był on profesorem w Johannaeum, gdzie wykładał kurs mineralogii. Na każdej lekcyi regularnie gniewał się ze dwa razy, nie dla tego żeby miał uczniów leniwych lub nieuważnych, nie chodziło mu też tak bardzo o postęp; profesorkę traktował on „subjektywnie” według wyrażenia niemieckich filozofów, dla siebie, a nie dla innych. Był to uczony egoista, studnia wiedzy, skrzypiąca strasznie za każdym razem, gdy z niej co wydobyć chciano – słowem, skąpiec swego rodzaju.
Takich profesorów, dość często w Niemczech napotkać można.
Na nieszczęście, stryj mój nie posiadał daru łatwego wysłowienia się, mianowicie gdy występował publicznie. Jestto niedostatek przykry nader dla człowieka przymuszonego częściej odzywać się wśród licznych zgromadzeń. Często się zdarzało, że podczas wykładu w Johannaeum, profesor zaciął się, szukając zbuntowanego wyrazu, który nie chciał mu przyjść na wargi; jąkał się, męczył, a w końcu pod nosem wybąknął krótkie przekleństwo. Ztąd pochodziło gniewliwe jego usposobienie.
W mineralogii mnóstwo się napotyka nazw nawpół greckich, nawpół łacińskich, trudnych do wymówienia. Nie chcę dyskredytować tej nauki, ani też kogo do niej zniechęcać, Boże mię zachowaj! lecz przekonany jestem, że najwprawniejszy nawet język, zatnie się nieraz przy wymienieniu krystalizacyj rhomboedrycznych, żywic retinoasfaltowych, genelitów, fangasitów, molibdanów ołowiu, tungstanów manganezu i tytanjanów cyrkony.
Zresztą, miasto całe znało doskonale tę drobną ułomność mojego stryja, a słuchacze jego z góry wiedzieli, w którem miejscu szanowny profesor zapomni języka w ustach; czekali na to, śmieli się z jego kłopotu i przyprowadzali go przez to do największej pasyi, co nawet na Niemców jest nieprzyzwoite.
Jeżeli więc był zawsze napływ słuchaczy na lekcyach Lidenbrocka, jakżeż pilnie uczęszczali na nie ci, którzy przychodzili głównie w celu naśmiania się z gniewów profesora.
Cokolwiekbądź, przyznać jednak potrzeba koniecznie, że stryj mój był prawdziwie uczonym człowiekiem. Prawda, że często niszczył i łamał swe okazy, nieuważnie i niecierpliwie ich próbując, przy tem wszystkiem jednak był i genialnym geologiem, i wybornym a wprawnym mineralogiem. Mając przed sobą młotek, sztyft stalowy, igłę magnesową, metalową dmuchawkę i flaszeczkę z kwasem saletrzanym, był co się nazywa w swoim żywiole. Minerał każdy z łomliwości jego, z twardości, z pozoru, z topliwości lub zapachu, rozpoznawał od razu i bez wahania zaliczał do jednego z sześciuset znanych dotąd nauce rodzajów.
I nic też dziwnego, że nazwisko profesora Lidenbrocka zaszczytnie znane i powtarzane było w gimnazyach i wszystkich towarzystwach uczonych całego kraju. Znakomici mężowie, jak Humphry Davy, Humboldt, oraz kapitan Franklin i Sabine, mieli sobie za obowiązek odwiedzić go w czasie swego przez Hamburg przejazdu, a Becquerel, Ebelmen, Brewster, Dumas i Milne-Edwards, często w najtrudniejszych kwestyach chemicznych rad jego zasięgali. Nauka też ważne mu zawdzięcza odkrycia; a w 1855 roku, w Lipsku ukazał się nawet na widok publiczny „Traktat krystallografii transcendentalnej” napisany przez profesora Ottona Lidenbrocka, wielka in folio, z licznemi tablicami księga, która pomimo to nie zwróciła nakładcy kosztów wydania.
Wobec takiej to figury, znajdowałem się w tej chwili. Wyobraźcie sobie człowieka chudego, wysokiego, z żelaznem zdrowiem, z włosami blond, które mu na pierwszy rzut oka, z jaki dziesiątek lat odejmowały od jego pięćdziesiątki. Oczy jego ruchliwe, wciąż biegały poza ogromnemi okularami; nos długi i cienki podobny był do klingi wyostrzonej. Złośliwcy rozpuszczali nawet pogłoskę, że nos szanownego profesora był namagnesowany tak, że przyciągał do siebie opiłki żelazne; ale upewnić was mogę czytelnicy, że to było czystem oszczerstwem. Znam doskonale nos mojego stryjaszka i wiem dokładnie, że oprócz ogromnej dozy tabaki nic innego do siebie nie przyciąga.
Gdy dodam w końcu, że profesor Lidenbrock, półsążniowe stawiał kroki, a idąc trzymał pięście szczelnie zaciśnięte – co jest niezawodnym znakiem niecierpliwego usposobienia, sądzę że po tym opisie każdy go poznał od razu, choć może nie wszyscy radziby szukać jego towarzystwa.
Mieszkał on – jak to już wyżej powiedziałem – na Königstrasse, we własnym domku nawpół z drzewa, nawpół z cegły zbudowanym, którego front wychodził na jeden z owych krętych kanałów, których mnóstwo krzyżuje się w jednej z najdawniejszych dzielnic Hamburga, niedotkniętej pożarem 1862 roku.
Domek pochylał się już nieco od starości, a dach na nim był zbakierowany. jak czapka na głowie studenta z Tugendbundu; cała powierzchowność jego wiele do życzenia pozostawiała, ale przy tem wszystkiem nieźle jeszcze wyglądał, a nawet nieco ozdoby dawał mu stary wiąz szeroko rozpościerający swe gałęzie, który wpuszczał na wiosnę swe kwieciste paczki w szyby u okien.
Stryj mój dość był bogatym, jak na profesora niemieckiego. W domu który ze wszystkiemi przynależytościami jego był własnością, przebywała chrzestna jego córka, milutka siedmnastoletnia Graüben, poczciwa stara Marta i ja, który w charakterze synowca i sieroty, zostałem pomocnikiem jego, jako preparator przy robieniu doświadczeń.
Przyznać się muszę, że z gustem i zamiłowaniem oddawałem się nauce geologii; w żyłach moich płynęła krew mineraloga, i nigdym się nie znudził w towarzystwie moich ukochanych kamyków.
W ogóle można było swobodnym być i szczęśliwym w domku na Königstrasse, pomimo niecierpliwości jego właściciela, który kochał mnie bardzo, choć często szorstko się ze mną obchodził. Lecz cóż on temu był winien, że czekać całkiem nie umiał, że zawsze mu było pilno?
Kiedy naprzykład w kwietniu zasadził w doniczkach swego salonu rezedę, lub inny jaki kwiateczek, to codzień rano przychodził pociągać listki, chcąc przez to wzrost ich przyśpieszyć.
Z takim oryginałem nie było co żartować i słuchać go koniecznie było potrzeba; wszedłem prędko do gabinetu profesora.
Gabinet ten był prawdziwem muzeum. Wszystkie okazy państwa kopalnego znajdowały się tam ułożone i opatrzone etykietami w największym porządku, odpowiednio do trzech podziałów minerałów, na niepalne, metaliczne i kamienie.
Jakżeżto ja się doskonale znałem z całą tą kolekcyą! Ileż to razy, zamiast iść bawić się z chłopcami mojego wieku, wolałem czyścić okurzać i porządkować te grafity, antracyty, węgle, lignity, torfy, smółki, żywice i sole organiczne, tak niecierpiące najmniejszego pyłu; i te metale od żelaza do złota, których wartość względna, niknęła wobec absolutnej równości okazów naukowych; i wszystkie te kamienie nareszcie, które wystarczyłyby do całkowitego odbudowania naszego domku na Königstrasse. nawet z dodaniem jednego więcej pokoiku dla mnie. któryby mi się tak był przydał.
Lecz wchodząc do gabinetu nie myślałem bynajmniej o tych cudach; stryj zajmował mnie wyłącznie w tej chwili. Siedział on w szerokim fotelu, pokrytym aksamitem utrechtskim, trzymająca w ręku książkę, na którą spoglądał z niemem uwielbieniem.
– Ach co za książka! co za książka! – wołał.
Wykrzyknik ten przypomniał mi, że profesor Lidenbrock w wolnych od zajęć chwilach, był także i bibliomanem; lecz książka, lub stary jaki szpargał wtedy dopiero miały wartość dla niego, kiedy były albo bardzo trudne do znalezienia, albo też całkiem nieczytelne.
– A więc – rzekł do mnie – czyż nie widzisz? ależ to ja odkryłem skarb nieoceniony, szperając dziś rano w sklepiku żyda Heveliusa.
– Pyszna! – odpowiedziałem z wyraźnie nakazanym zapałem.
W rzeczy samej, nie miałem bynajmniej ochoty zapałać się do jakiegoś tam starego rupiecia in quarto, którego grzbiet i boki oprawne były w grubą cielęcą skórę, a wyżółkłe karty przełożone wypłowiałą i bezbarwna zakładką.
Szanowny profesor nie przestawał tymczasem głośno podziwiać swego nabytku.
– Patrz – mówił, rozmawiając sam z sobą – patrz jakie to piękne! Prawda że cudowne? A co za oprawa! A z jaką otwiera się i zamyka łatwością! Co za pyszna oprawa, kiedy po siedmiuset latach istnienia, ani jednego nie widać pęknięcia! Jestem pewny, że najsłynniejsi introligatorzy, jak Bozerian, Closs lub Purgold, chętnieby się do tej roboty przyznali.
Tak rozmawiając, stryj mój otwierał i zamykał książkę z radością studenta; wypadało mi zapytać o treść tego szacownego dzieła, choć jeśli mam prawdę wyznać, nie bardzo tego byłem ciekawy.
– A jakiż jest tytuł tego cudownego woluminu? – spytałem nieśmiało, udając zajęcie.
– Dzieło to – odrzekł mi stryj z zapałem – jest Heims - Kringla, przez Snorre Turlesona, słynnego w XII-tym wieku autora Islandzkiego; jestto kronika królów Norwegskich, panujących w Islandyi.
– Czy być może? – zawołałem, siląc się na udawanie – i zapewne jest to tłomaczenie na język niemiecki?
– Maszże tobie – wrzasnął profesor – tłomaczenie! a cóżbym ja robił z twojem tłomaczeniem! Ktoby tam dbał o tłomaczenie! To jest utwór oryginalny w języku islandzkim, owem pysznem narzeczu, tak bogatem i prostem zarazem, które i najrozmaitsze kombinacye gramatyczne i rozliczne odmiany słów posiada.
– Tak samo jak i język niemiecki – wtrąciłem z niejaką dumą.
– Tak – odpowiedział stryj, wzruszając ramionami – z tą tylko wszakże różnicą, że język islandzki posiada trzy rodzaje jak grecki, a deklinuje imiona własne jak łaciński.
– A druk tej książki – znowu zapytałem, zaczynając się naprawdę wstydzić swojej obojętności – czy ładny i wyraźny.
– Druk! a któż ci tu o druku powiedział, szalony dzieciaku! Druk mu przyszedł do głowy! On myśli że to drukowana książczyna! Ależ nieuku, to jest rękopism i do tego rękopism runiczny!
– Runiczny?
– Tak, runiczny! teraz mi się spytasz zapewne o znaczenie tego wyrazu.
– Bynajmniej – odpowiedziałem tonem człowieka obrażonego w swojej miłości własnej.
Stryj nie zważając na to, począł mi objaśniać i tłomaczyć rzeczy, których wcale nie byłem ciekawy.
– Runa – mówił mi – są to głoski pisma niegdyś na Islandyi używanego, a według tradycyi, przez Odina samego wynalezione. Masz tu oto, przypatrz się i podziwiaj te typy, wyszłe z wyobraźni samego bóstwa.
Zamiast odpowiedzi, schyliłem głowę z uszanowaniem, gdy wtem wypadek niespodziany, zmienił nagle tok naszej rozmowy.
Ze starej księgi wypadł na ziemię kawał brudnego i zaplamionego pargaminu.
Stryj mój chciwie schwycił to cacko. Stary jakiś dokument, od niepamiętnych może czasów zamknięty w zapleśniałej księdze, musiał koniecznie ogromną mieć wartość w jego oczach.
– Co to jest? – zawołał i w tejże chwili starannie rozwinął na stoliku kawałek pargaminu, długi na pięć a szeroki na trzy cale, na którym w liniach poprzecznych wpisane były tajemnicze głoski runa.
Oto jest dokładna podobizna tych cudacznych znaków, które tu podaję dla tego, że one doprowadziły profesora Lidenbrock’a i jego synowca, do najdziwaczniejszego może w XIX-tym wieku przedsięwzięcia.
Profesor przez chwilę z wielka uwagą przypatrywał się tym znakom, nareszcie podnosząc okulary rzekł:
– Tak, to są runa podobne zupełnie do tych, jakie są w rękopiśmie Snorre Turlesona. Lecz co one mogą znaczyć?
Ponieważ miałem to przekonanie, że runa wymyślili uczeni dla mistyfikowania poczciwych ludzi, nie bardzo więc dziwiłem się, że stryj ich nie rozumiał, o czem przynajmniej wnosić mogłem z konwulsyjnego ruchu jego palców.
– Jest to jednakże stary islandzki język – mruczał przez zęby.
A profesor Lidenbrock musiał się dobrze znać na tem, bo uchodził za prawdziwego polyglottę. Nie mówił wprawdzie dwoma tysiącami języków i czterema tysiącami narzeczy znanych i używanych na kuli ziemskiej, ale jednak umiał ich dość, jak na jednego człowieka.
Trudność świeżo napotkana, obudziła w nim całą gwałtowność charakteru, i już przewidywałem burzę, gdy w tem zegar na kominku stojący wybił drugą godzinę, a poczciwa Marta uchyliła drzwi do gabinetu, donosząc że zupa już na stole.
– Idź do dyabła z twoją, zupą! – wrzasnął profesor.
Marta uciekła, ja wybiegłem za nią i nie wiem już jakim sposobem znalazłem się na zwykłem mojem miejscu, w jadalnym pokoju.
Czekałem przez chwilę – profesor nie przychodził. Pierwszy to raz od czasu jak go znałem, chybił zwyczaju. A jednak przyznać muszę, że obiad był wyborny; zupa z włoszczyzny, omlet na szynce ze szczawiem duszonym, cielęcina z kompotem śliwkowym, na deser krewetki (małe raki morskie) i buteleczka wybornego Mozelu.
Kosztem takich to delicyi, stryj mój cieszył się zbutwiałym swoim szpargałem. Ja zaś, jako przywiązany synowiec, uważałem za święty obowiązek zjeść za niego i za siebie, co też i najsumienniej spełniłem.
– Jeszczem też tego doprawdy nie widziała, mruczała poczciwa Marta, żeby pan Lidenbrock nie siedział przy obiedzie.
– To trudne do uwierzenia! nieprawdaż, dobra Marto?
– I to jest przepowiednią ważnego jakiegoś wypadku – mówiła staruszka potrząsając głową.
Według mego przekonania, cały ten wypadek nie zapowiadał nic, prócz może jakiej sceny okropnej, gdy stryj dowie się że obiad jego został przez kogo innego zjedzonym.
Ostatniego właśnie dogryzałem raka, gdy silny głos stryja przerwał mi ucztę. Jednym susem od stołu przeskoczyłem do gabinetu pana Lidenbrock.
Widocznie są to runy – mówił szanowny profesor marszcząc brwi – lecz jest w tem jakaś tajemnica której dojść muszę, jeśli tylko…
Gwałtowny gest zastąpił resztę myśli niedokończonej.
– Siadaj tu – rzekł wskazując mi stół, i pisz.
Za chwilę byłem gotów.
– Teraz podyktuję ci litery naszego alfabetu, odpowiadające znakom tego pisma islandzkiego. Zobaczymy co z tego wypadnie. Ale na Boga wszechmogącego, nie omylże się przypadkiem.
Zaczęło się dyktowanie. Wytężyłem całą moją i uwagę; litery wymawiane przez stryja złożyły się w następujące niezrozumiałe wyrazy:
Gdy skończyliśmy naszą pracę, wuj chwycił szybko zapisaną przeze mnie kartkę i oglądał ją długo i uważnie.
– Co to może znaczyć? – powtarzał raz po raz.
Na honor, nie potrafiłbym mu tego wyjaśnić! Zresztą wuj nie pytał mnie o zdanie i w dalszym ciągu mówił do siebie:
– Jest to tak zwany kryptogram, którego właściwy sens ukryty jest wśród umyślnie poplątanych liter; jeśli ustawić je odpowiednio, utworzą zrozumiałe zdanie. I pomyśleć tylko, że tkwi w tym może wyjaśnienie lub wskazówka, dotycząca jakiegoś rewelacyjnego odkrycia!
Jeśli o mnie chodzi, byłem zdania, że nie kryje się tu absolutnie nic, ale udałem przezornie zatrzymać tę opinię dla siebie.
Tymczasem profesor ujął książkę oraz stary pergamin i zaczął porównywać je ze sobą.
– Rękopis i dokument nie zostały napisane tą samą ręką – Kryptogram jest późniejszy aniżeli książka – mam na to niezbity dowód. Oto pierwsza litera kryptogramu jest podwójnym M, którego by szukać w książce Turlesona, jako że tę literę dodano do alfabetu islandzkiego w XIV wieku. A więc między powstaniem książki a napisaniem książki upłynęło co najmniej 200 lat.
Przyznaję, że rozumowanie to wydało mi się dość logiczne.
– Naprowadza mnie to na myśl – ciągnął więc – że tajemnicze znaki nakreślił jeden z właścicieli książki. Ale kto u licha mógł nim być? Czy czasem nie umieścił swojego nazwiska gdzieś w rękopisie?
Wujaszek zdjął okulary, wziął mocną lupę i starannie przejrzał pierwsze stronice książki. Na odwrocie drugiej, poprzedzającej kartę tytułową, dojrzał rodzaj plamy, która na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie kleksa. Jednak po dokładniejszym obejrzeniu można było rozróżnić kilka na pół zatartych znaków. Wuj zorientował się, że tu tkwi sedno sprawy, zabrał się więc z zapałem do badania plamy z atramentu i za pomocą wielkiej lupy rozpoznał w końcu następujące znaki runiczne, które odczytał bez najmniejszego trudu.
– Arne Saknussemm! – zawołał z triumfem. – Przecież to nazwisko, i w dodatku islandzkie! Nazwisko uczonego z XVI wieku, sławnego alchemika!
Spojrzałem na wuja pełen podziwu.
– Ci alchemicy – podjął – tacy jak Awicenna, Roger Bacon, Lulle, Paracelsus, byli prawdziwymi, byli jedynymi uczonymi swojej epoki. Dokonywali zdumiewających odkryć. Dlaczego Saknussemm nie miałby ukryć w tym niezrozumiałym kryptogramie jakiegoś zaskakującego wynalazku? Musiało tak być. Na pewno tak było.
Ta hipoteza rozpaliła wyobraźnię profesora.
– Zapewne – ośmieliłem się wtrącić – ale dlaczego ten uczony miałby zatajać swoje rewelacyjne odkrycie? Jaki w tym interes?
– Jaki interes? Jaki interes? Alboż ja wiem. Wszak Galileusz zrobił toż samo z Saturnem. Zresztą zobaczymy; dojdę tajemnicy tego dokumentu. Nie przyjmę pokarmu, snu nie zażyję, dopóki nie zbadam całej prawdy!
– Oh! – pomyślałem.
– I ty ze mną Axelu – dodał.
– O do licha! – szepnąłem – nie źle się przynajmniej stało, żem dziś zjadł obiad za dwóch.
– A najprzód – rzekł stryj – musimy znaleźć klucz do tych liter, to nie musi być trudno.
Na te wyrazy podniosłem głowę, wytężając całą mą uwagę. Stryj mówił dalej.
– Tak, powiem nawet że nic łatwiejszego. Dokument ten zawiera sto trzydzieści dwie liter, z których siedmdziesiąt dziewięć spółgłosek a pięćdziesiąt trzy samogłoski. Według takiegoż samego prawie stosunku formowały się wyrazy języków południowych, kiedy tymczasem narzecza północne są nieskończenie obfitsze w spółgłoski. Chodzi tu więc widocznie o jeden z języków południowych.
Wnioski te były bardzo słuszne.
– Ale jakiż jest ten język? Saknussemm był człowiekiem uczonym; jeżeli nie pisał w swym rodzinnym języku, to musiał wybrać język najpowszechniej znany w XVI-ym wieku, język uczonych… łacinę. Jeśli się mylę, to popróbuję jeszcze hiszpańskiego, francuzkiego, włoskiego, greckiego i hebrajskiego. Lecz uczeni XVI-go wieku pisywali zwykle po łacinie. Mam więc prawo powiedzieć a priori: to jest łacina.
Podskoczyłem na krześle. Moje wspomnienie łaciny buntowało się na myśl, że te barbarzyńskie słowa mogą pochodzić z języka Wergiliusza.
– Tak, to jest łacina - kontynuował wuj. - Ale łacina poplątana.
"Ciekawe - pomyślałem. Jeśli uporządkujesz je, mój drogi wuju, okażesz się nie lada spryciarzem".
– Popatrzmy dokładnie - powiedział po chwili, sięgając po zapisaną przeze mnie kartkę. - Mamy tu serię stu trzydziestu dwóch liter zapisanych w pozornym nieładzie. Są słowa złożone jedynie ze spółgłosek, jak mmrnlls; są też inne, w których dominują samogłoski, jak choćby piąte słowo unteief, albo przedostatnie oseibo. Porządek słów musi być przemyślany; powstał w sposób matematyczny zgodnie z nieznaną regułą. Jestem przekonany, że oryginalne zdanie zostało zapisane poprawnie, a potem zniekształcone według reguły, którą mamy za zadanie odkryć. Ktokolwiek zdobędzie klucz do tego szyfru, bez trudu odczyta wiadomość. Czy znasz może klucz Axelu?
Nie odpowiedziałem nawet jednym słowem, z prostej przyczyny. Moje oczy spoczęły na czarownym obrazie, zawieszonym na ścianie, na portrecie Graüben. Wychowanka wuja przebywała wówczas u krewnych w Altonie, a ja byłem przez to mocno przygnębiony. Mogę teraz wam wyznać, że piękna Virlandaise i siostrzeniec profesora kochali się z iście niemieckim opanowaniem. Zaręczyliśmy się bez wiedzy wuja, którego uwagę nazbyt zajmowała geologia, aby zwrócić uwagę na takie uczucia jak nasze. Gräuben była uroczą, niebieskooką blondynką, o raczej poważnym usposobieniu, co jednak nie przeszkadzało jej kochać mnie szczerze. Zaś jeśli o mnie chodzi, uwielbiałem ją, o ile jest takie określenie w niemieckim. I tak za przyczyną jej portretu na ścianie przeniosłem się na moment w świat wspomnień i marzeń.
Wuj przywołał mnie do rzeczywistości uderzeniem pięści w stół.
– Pierwszy pomysł, jaki przychodzi mi do głowy aby poplątać litery ze zdania, to zapisać je pionowo zamiast poziomo - powiedział.
– Słusznie - potaknąłem.
– Musimy sie przekonać jaki to da efekt. Axelu, zapisz dowolne zdanie jakie chcesz, ale zamiast pisać w normalny sposób, zapisz kolejne litery w pionowych kolumnach, tak żeby utworzyć pięć lub sześć pionowych linii.
Zorientowałem się co miał na myśli i natychmiast utworzyłem literowy wzór:
– Dobrze – powiedział profesor nie czytając – teraz ułóż te litery w linie poziome.
Napisałem jak stryj kazał i utworzył się frazes taki:
Kmamia ocrolü cidjab hęzaGe abomrn
– Doskonale – zawołał p. Lidenbrock wyrywając mi papier z ręki – oto już teraz jest podobne do naszego starego dokumentu; samogłoski pomieszane są ze spółgłoskami w jednakim nieładzie, są nawet i duże początkowe litery w środku wyrazów, zupełnie tak samo jak na pargaminie Saknussemma.
Wszystkie te uwagi zdawały mi się bardzo dowcipnemi i rozsądnemi.
– Otóż – rzekł stryj, zwracając się wprost do mnie – chcąc przeczytać zdanie któreś napisał, muszę brać kolejno litery każdego wyrazu; najprzód pierwsze, następnie drugie, trzecie i tak dalej.
I to mówiąc, stryj z niemałem swojem, a większem jeszcze mojem zadziwieniem, przeczytał:
– Co? Co? – zawołał profesor.
Tak, niechcący doprawdy, sam nie wiedząc co robię, napisałem ten frazes kompromitujący.
– Ah! ty kochasz Graüben! – powiedział stryj tonem prawdziwego opiekuna.
– Tak… Nie… – bełkotałem.
– Ah! ty kochasz Graüben – powtórzył machinalnie. – A więc, popróbujmy zastosować mój pomysł do pargaminu Saknussemma.
I powróciwszy do badań nad absorbującym całą myśl przedmiotem, zapomniał o moich nierozsądnych wyrazach. Mówię nierozsądnych, bo takiemi wydać się one musiały koniecznie uczonemu profesorowi, któremu całkiem obce były historye sercowe. Na szczęście jednak, zbyt silne zajęcie się dokumentem zatarło wszystko.
Profesor Lidenbrock z pałającym wzrokiem, drżącemi rękami pochwycił pargamin i z konwulsyjną niecierpliwością zaczął go badać na wszystkie sposoby. Nareszcie odchrząknął silnie i głosem podniesionym dyktował mi prędko litery porządkiem wyżej wskazanym, to jest najprzód pierwszą każdego wyrazu, następnie drugą, i tak dalej! Z tego utworzyła się gmatwanina następująca:
mmessunka SernA, icefdo K. segnitta murtn eceriserrete, rotawsadua, ednecsssadue lacartniiilu Iisratrac Sarbmut abilendmek meretarcsiluco Yslef fenSnJ.
Przyznam się, że pod koniec tej bazgraniny byłem już zupełnie zmęczony; litery dyktowane jedna po drugiej, nie łączyły się w żaden sens zrozumiały i nużyły mój umysł. Czekałem z największą niecierpliwością, czy wargi uczonego profesora nie wygłoszą z tego chaosu jakiego poważnego zdania, w pięknej wyrażonego łacinie.
Lecz któżby się mógł spodziewać! Profesor zniecierpliwiony palnął w stół pięścią, aż się kałamarz wywrócił, a stół cały zalany został atramentem. Mnie pióro wypadło z ręki.
– To nie tak! – wrzasnął stryj – w tem niema sensu.
Potem porwał kapelusz, jak kula wybiegł z gabinetu, i wypadł na Königstrasse, uciekając co sił, jakby go kto gonił.
Co? poszedł? – zawołała Marta, przybiegając na hałas sprawiony trzaśnięciem furtki tak silnem, że aż się zatrząsł dom cały.
– A tak, poszedł – odrzekłem.
– A obiad?
– Nie będzie zapewne jadł obiadu.
– To i kolacya przepadła?
– Może być, że i bez kolacyi spać się położy.
– A jakże to być może – zawołała staruszka załamując ręce.
– Tak jest, poczciwa Marto; ani on, ani nikt w całym domu nic jeść nie będzie, dopóki stryj mój nie doczyta się pewnej bazgraniny, która według mnie, jest niepodobna do wyczytania. Tak mi przynajmniej oświadczył przed chwilą,.
– O Jezu! a toż my pomrzemy tym sposobem z głodu.
Byłem w głębi duszy przekonany, że z takim jak mój stryj człowiekiem, rzecz to była do prawdy bardzo podobna.
Staruszka naprawdę zastraszona, powróciła do kuchni z głośnym płaczem.
Gdym sam pozostał, przyszło mi naprzód na myśl, aby iść do Graüben i wszystko jej powiedzieć; ale jakżeż wyjść z domu! Profesor mógł powrócić co chwila – a gdyby mnie zapotrzebował? Może zechce na nowo rozpocząć tę robotę logogryficzną, którejby się może i sam stary Edyp nie podjął.
Najrozsądniej więc było pozostać w domu i czekać. Właśnie też pewien mineralog z Besançon nadesłał nam niedawno kolekcyę geodów krzemieniowych, którą potrzeba było uporządkować; wziąłem się więc do roboty.
Zatrudnienie to jednak nie mogło mnie zająć całkowicie; wciąż chodziła mi po głowie ta dziwna sprawa starego dokumentu. Czułem się cały rozpalony i zgorączkowany, jakieś złowrogie przeczucie owładnęło umysł mój cały.
Po godzinnej prawie pracy, przyprowadziłem geody do zupełnego porządku, a nie mając co lepszego do roboty, zasiadłem w fotelu stryja z rękami założonemi i głową zwieszoną. Zapaliłem następnie fajkę, przypatrując się niedbale i bezmyślnie prawie kółkom dymu z niej wychodzącym. Przysłuchiwałem się bacznie, czy kto nie nadchodzi – lecz nie. Przemyśliwałem nad tem, gdzie mógł być w tej chwili profesor? w jakiem do domu powróci usposobieniu? I tak dumając, machinalnie wziąłem do ręki papier, na którym z podyktowania stryja, sam napisałem ową niezrozumiałą zagadkową seryę liter, bezładnie rozrzuconych i jeszcze raz zadałem sobie pytanie coby to znaczyć miało?
Zacząłem przestawiać litery w rozmaity sposób, dochodząc skwapliwie, czy nie dadzą się z nich utworzyć jakie wyrazy – ale ani sposób. Czy je brać po dwie, po trzy, lub po pięć i sześć naraz, wszystko to jedno: zawsze wypadnie coś niezrozumiałego; wprawdzie czternasta, piętnasta i szesnasta, litery razem wzięte, składały się na angielski wyraz „ice” – ośmdziesiąta czwarta, ośmdziesiąta piąta i ośmdziesiąta szósta formowały wyraz „sir” – nareszcie w środku całego napisu i na trzecim wierszu doszedłem do ułożenia łacińskich wyrazów „rota” – „mutabile” – „ira” – „nec” – „atra”.
– Do licha – pomyślałem – z tych ostatnich wyrazów możnaby wnosić, że mój stryj nie mylił się co do języka, w jakim dokument mógł być napisany; a nawet na czwartym wierszu napotkałem wyraz „luco” który się tłomaczy przez „gaj święty”. Lecz znowu na trzecim wierszu doczytać się można wyrazu „tabiled” formy zupełnie hebrajskiej; na ostatnim zaś dostrzegłem wyrazy „mer” – ,,arc” – „mére” pochodzenia czysto francuzkiego.
Doprawdy, można było rozum stracić. Cztery języki różne, w jednym głupim frazesie kilkowierszowym! Jakiż mógł być związek pomiędzy wyrazami „lód, pan, gniew, okrutny, gaj śnięty, zmienny, morze, łuk, matka”. – Dałoby się tu wprawdzie pokombinować morze z lodem, a w dokumencie pisanym po islandzku, nicby nie było dziwnego że jest mowa o morzu lodowem; lecz z tego dojść znaczenia reszty kryptogramu, to nie tak łatwo doprawdy.
Walczyłem przeto z trudnością nieprzełamaną prawie; w głowie mi się zawracało, wzrok miałem wytężony na papier złowrogi, leżący przedemną; sto trzydzieści dwie liter tańcowały mi przed oczyma, grupując się w najrozmaitsze pozy i kółka. Byłem pod wpływem jakiejś halucynacyi; tchu mi brakło widocznie, potrzebowałem trochę powietrza. Obracałem papier na wszystkie strony, nagle od końca samego wpadły mi w oko dwa wyrazy łacińskie zupełnie zrozumiałe, a mianowicie „crataerem” i „terrestre”.
Umysł mój rozjaśnił się niespodzianie; była to dla mnie wskazówka do dojścia prawdy – słowem znalazłem klucz tej zagadki. Cały dokument dał się odczytać płynnie, zaczynając od końca ku początkowi, przy ułożeniu liter jakie ostatnio otrzymaliśmy. Wszystkie dowcipne kombinacye kochanego mojego profesora, od razu się urzeczywistniały – nie omylił się także i co do języka, bo na prawdę była to łacina; ja zaś do tego tylko przyznać się mogę, że traf pomyślny naprowadził mnie na dobrą drogę. Tak jednakże w pierwszej chwili byłem wzruszony i odurzony mym wynalazkiem, że w oczach mi się zaćmiło i przez kilka minut nic widzieć nie byłem w stanie. Nareszcie uspokoiwszy się nieco, przeszedłem dwa razy pokój naokoło, wypiłem szklankę wody i z całą zimną krwią, na jaką zdobyć się mogłem, zasiadłem w poważnym fotelu, pochyliłem się nad papierem na stole rozłożonym, a wskazując sobie palcem litera po literze, jednym tchem prawie wyczytałem całość.
Czułem, jak zimny dreszcz przechodził mi po wszystkich członkach; strach mnie ogarnął okrutny. Dowiedziałem się bowiem, że był człowiek, który miał odwagę dostać się aż…
– Ah! – zawołałem skacząc do góry – o nie! nie! mój stryj się nie dowie. Jeszczeby tego tylko brakło, aby i jemu zachciało się próbować podobnej podróży. Taki jak on geolog zapalony – a! nie dałby sobie przeperswadować, pojechałby niezawodnie i mnieby zabrał ze sobą, to więcej jak pewno; a z tej szalonej wycieczki nigdybyśmy już, nigdy nie powrócili.
Byłem przez chwilę w trudnem do opisania rozstrojeniu.
– Nie, nie! nic z tego – krzyknąłem z energią – ponieważ mogę niedopuścić podobnej myśli do mego tyrana, uczynię to niezawodnie i wolę zaraz zniszczyć ten nieszczęsny świstek, aby on sam nie wpadł przypadkiem na myśl, która mnie do odczytania dokumentu doprowadziła.
Na kominku dogorywał ogień; schwyciłem papier przezemnie zapisany, i rękopism Saknussemm’a i już niecierpliwą, a zdecydowaną ręką miałem wszystko rzucić na rozpalone węgle, gdy nagle drzwi się otworzyły i do gabinetu wszedł mój stryj.
Zaledwie miałem czas położyć na stole nieszczęsne papiery.
Stryj był głęboko zadumany. Jedna myśl widocznie całkiem zajęła jego umysł; zdawało się, że podczas przechadzki nowe obmyślił kombinacye, i tych zamierzał teraz próbować.
Usiadłszy w fotelu, wziął pióro do ręki i na czystym arkuszu począł stawiać formuły, podobne do jakiegoś rachunku algebraicznego.
Ciekawem okiem śledziłem niecierpliwie poruszenia jego ręki. Miałżeby wpaść na myśl prowadzącą do rozwiązania zagadki? Obawiałem się jednak niepotrzebnie, bo oprócz mojej, jedynej w tym razie kombinacyi, wszystkie inne były bezużyteczne.
Przez trzy długie godziny stryj mój pracował nie podnosząc głowy; mazał, kreślił i znowu pisał, w tysiączny sposób obracając układ liter porozrzucanych.
Wiedziałem że wyczerpując wszystkie kombinacye, musi nakoniec trafić do prawdziwej, ale wiedziałem i to, że z dwudziestu tylko liter można zrobić dwa kwintyljony, czterysta trzydzieści dwa kwadryljony, dziewięćset dwa tryljony, ośm miljardów, sto siedmdziesiąt sześć miljonów, sześćset czterdzieści tysięcy kombinacyi. A ponieważ we frazesie naszym było sto trzydzieści dwie liter, powstałaby z nich przeto ilość kombinacyi, którą trudnoby nawet było w liczbach wyrazić.
Byłem przeto nieledwie pewnym swego.
Ale tymczasem godziny upływały jedna za drugą; już zmrok nadchodził, a stryj pochylony nad stołem nic nie wiedział i nie wiedział co się dzieje wokoło niego, tak że nie słyszał nawet zapytania poczciwej Marty, czy będzie jadł kolacyę.
Marta odeszła bez odpowiedzi, ja zaś nie mogłem się dłużej oprzeć znużeniu i siedząc na brzegu kanapy zasnąłem głęboko; profesor tymczasem liczył i ustawiał litery na wszystkie sposoby.
Nazajutrz rano obudziwszy się, jeszcze go zastałem przy tej samej pracy. Oczy miał zapuchnięte i czerwone, twarz wybladłą, włosy rozczochrane niecierpliwą ręką; znać było na nim wewnętrzną walkę umysłu z trudnością niepokonaną.
Doprawdy, żal mi się go zrobiło, a pomimo uraz jakie mogłem mieć do niego, wzruszony byłem obecnem jego położeniem. Biedaczysko tak był zajęty swa łamigłówką, że nawet gniewać się zapomniał; wszystkie jego siły żywotne zgromadziły się w jeden punkt, tak że na seryo o jego umysł lękać się było można.
Jednem skinieniem, jednem słowem mogłem oswobodzić go od tej żelaznej obręczy, która mu czaszkę ściskała, a jednak nie uczyniłem tego.
A przecież miałem dobre serce! Dla czegóż pozostałem niemym w podobnej okoliczności? Oto właśnie w interesie mojego stryja.
– Nie! nie! – powtarzałem. – nie! nic nie powiem. Onby chciał tam iść, ja go znam: nicby go nie powstrzymało. Jest to wyobraźnia wulkaniczna; ażeby dokazać tego czego inni geologowie nie dokazali, naraziłby życie swoje. Będę więc milczał, zachowam tę tajemnicę, którą mi odkrył przypadek. Wyjawić ją, byłoby to zabić profesora Lidenbrocka. Niech zgadnie jeżeli zdoła, ja niechcę mieć sobie do wyrzucenia, żem go popchnął do zguby.
Z tem postanowieniem założyłem ręce na krzyż i czekałem spokojnie, nie przewidując wypadku jaki miał zajść w parę godzin później.
Gdy Marta chciała wyjść do miasta dla zakupienie produktów kuchennych, zastała drzwi od sieni zamknięte i klucz z zamku wyjęty; lecz kto go wyjął? Zapewne, stryj, gdy powracał wczoraj ze swej nagłej wycieczki.
Ale czy zrobił to naumyślnie, czy też przez prostą tylko nieuwagę? Czyżby chciał nas głodem umorzyć. To mnie cokolwiek zastraszało. Jakto? ja i Marta mieliżbyśmy paść ofiarą niedorzecznego przywidzenia i kaprysu, który nas nic obchodzić nie mógł? A jednakże być to mogło, sądząc z dawniejszych paru wypadków. Przed kilku laty, gdy mój stryj pilnie był zajęty swoją wielką klasyfikacyą minerałów, przez czterdzieści ośm godzin żadnego nie przyjął pokarmu, ani snem nie posilił znużonego ciała, a cały dom musiał się także zastosować do tej naukowej dyety. Co do mnie, będąc z natury cokolwiek żarłocznym, już na myśl samą zacząłem doświadczać boleści w żołądku.
Zdawało mi się, że dziś nie dostaniemy śniadania, tak samo jak wczoraj spać poszliśmy bez kolacyi. Uzbroiłem się jednak w odwagę i postanowiłem nie ustąpić nawet przed głodem. Marta widząc że się tu seryo na złe zanosi, zaczęła płakać biedaczka. Prócz tego miałem jeszcze inne zmartwienie, że nie mogłem wyjść z domu, pobiedz do… Czytelnicy mnie rozumieją.
Stryj tymczasem pracował zaciekle; wyobraźnia jego zapuściła się w idealny świat kombinacyj; żył zdala od ziemi, a przeto i żadnych potrzeb ziemskich nie miał na chwilę.
Około południa już mi głód naprawdę dokuczać począł; wczorajszego wieczora, Marta bez złej myśli wyjadła resztki zapasów śpiżarnianych, tak że nic a nic nie było w domu!
Podtrzymywany punktem honoru, jeszcze trwałem w postanowieniu nie wykrycia tajemnicy.