Pogromca zwierząt czyli pierwsza ścieżka wojenna - James Fenimore Cooper - ebook

Pogromca zwierząt czyli pierwsza ścieżka wojenna ebook

James Fenimore Cooper

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

"Jeśli z wszystkiego, co wyszło spod pióra autora, przeżyje go bodaj jedno dzieło,  będzie nim na pewno Pięcioksiąg przygód Sokolego Oka. Mówiąc to bynajmniej nie rokujemy długotrwałej sławy naszemu cyklowi, lecz chcemy tylko wyrazić nadzieję, że opowiadania te przetrwają inne, a może i wszystkie dzieła autora. 

[Z przedmowy] 

 

Cykl: Sokole Oko, t. 1 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 873

Rok wydania: 1964

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

JAMES FENIMORE

 

POGROMCA ZWIERZĄT

CZYLI

PIERWSZA ŚCIEŻKA

WOJENNA

 

TŁUMACZYŁ : KAZIMIERZ PIOTROWSKI

 

ISKRY • WARSZAWA • 1964

 

Tytuł oryginałuTHE DEERSLAYER

 

IlustrowałANDRZEJ HEIDRICH

 

Okładkę projektowałZBIGNIEW RYCHLICKI

PRZEDMOWA

 

wroku 1776 trzeci kongres amerykański uchwalił deklarację niepodległości. W roku 1783 Anglia — po sześciu latach wojny — musiała uznać Stany Zjednoczone za państwo niepodległe. Postępowa Europa patrzyła na młode państwo na drugiej półkuli ze świeżą nadzieją. Zdawało się, że w dalekiej Ameryce zaświtała jutrzenka demokracji i swobody. Młoda burżuazja amerykańska połączyła swe siły z plantatorami i podzieliła się z nimi owocami niepodległości, wywalczonej przez farmerów i robotników. Taka była, krótko mówiąc, społeczna wymowa konstytucji z 1787 roku.

James Cooper urodził się w roku 1789, w sześć lat po uzyskaniu przez Stany niepodległości, a w dwa po uchwaleniu konstytucji. Urodził się jako obywatel wolnego państwa, które właśnie stawiało swe pierwsze kroki i które za jego życia z 13 stanów na wybrzeżu Atlantyku potężnie się rozrosło, kilkakrotnie zwiększyło swój obszar i przesunęło zachodnią granicę na brzeg Oceanu Spokojnego.

Cooper1 urodził się w Burlington, w stanie New Jersey. Jego ojciec jeszcze w czasie wojny rewolucyjnej nabył potężny kawał ziemi w samym sercu stanu New York, nad brzegiem jeziora Otsego, u źródeł rzeki Susquehanna. Stary Cooper parceluje puszczę, ściąga kolonistów, zakłada osadę i nazywa ją Cooperstown (miasto Coopera). W roku 1790 sprowadza do Cooperstown rodzinę. Czternastomiesięczny James ujrzał wówczas po raz pierwszy jezioro Otsego — Lśniące Zwierciadło, które w pół wieku potem wsławił w „Pogromcy Zwierząt”. Ojciec jest pionierem w wielkim stylu. Zakłada nowe osady, organizuje kolonizację puszczy, przesuwa granicę Stanów na zachód i tworzy na pograniczu cywilizacji swego rodzaju księstwo udzielne. Pan na Cooperstown chwali się, że tak czy inaczej podlega mu 40 000 dusz farmerów.

Młody James poznaje świat pogranicza — wspaniałą puszczę dziewiczą, w której siekiera toruje drogę człowiekowi. Poznaje myśliwych, kolonistów i niedobitki nieszczęsnych Indian, prawych właścicieli tej ziemi. Urzeka go piękno pierwotnej przyrody, widzi uporczywą walkę z puszczą ludzi, którzy zdobywają nowe tereny dla cywilizacji, i spotyka rozbitków wielkiego narodu Indian, słucha opowiadań o „wojnach indiańskich”— okrutnym trzebieniu dumnych i wojowniczych plemion.

Ojciec jest reakcjonistą i swą jedenastą z kolei latorośl, małego Jamesa, wychowuje w duchu starej, kolonialnej Ameryki. „Federalizm” jest w wyznaniu wiary Coopera-ojca znamieniem nowych czasów. „Federaliści” to zwolennicy federalnej konstytucji z roku 1787, jako prawnej ostoi interesów burżuazji, plantatorów i obszarników, przeciwnicy ludu i demokracji.

Osada założona przez Coopera-ojca rozwija się szybko. Mały James chodzi do szkoły w Cooperstown, potem ojciec oddaje go do purytańskiej szkoły średniej w stolicy stanu New York, Albany. James kształci się w łacinie i wychowuje w wypróbowanych zasadach wstecznictwa. Purytanizm obrzydzono mu gruntownie. Z idei politycznych, jakie wbito mu w głowę w domu i szkole, pozostały ślady na całe życie. Potem wstępuje do college w New Haven. W trzecim roku studiów wyrzucają go z college. Cóż w tym dziwnego, że późniejszy autor powieści, w których strzelba i proch odgrywają tak ważną rolę, wywołał eksplozję w sali internatu, a przyszły autor „Monikins”, powieści o małpoludach, posadził małpę za katedrą profesorską? Ale za tę obrazę surowej dyscypliny kara nie mogła być łagodna.

Szesnastoletni James postanawia zostać marynarzem. Zaciąga się na statek handlowy, odbywa pierwszy rejs dalekomorski, poznaje Anglię i Hiszpanię, na morzu spotyka się z prawdziwymi piratami. W roku 1808 przenosi się do marynarki wojennej. Jakiś czas spędza nad jeziorem Ontario, gdzie pilnuje budowy brygu wojennego. W roku 1809 umiera stary Cooper (zdzielony pałką w głowę na wiecu w Albany). Zostawia wielki majątek, który liczni bracia Jamesa trwonią z dużym zapałem. Mając lat 22 James żeni się z córką właściciela wielkiego majątku i porzuca służbę w marynarce.

Rozpoczyna życie obywatela ziemskiego. Jedenaście lat spędza na wsi, głównie w majątku żony. Pędzi żywot człowieka poczciwego, bierze udział w społecznym życiu partykularza, nasyconym tradycjami starej ziemiańskiej Ameryki kolonialnej, należy do Towarzystwa Rolniczego, nie omijają go lokalne zaszczyty.

Pewnego razu zacny ziemianin czyta chorej żonie modną angielską powieść „z życia sfer wyższych”. Rzuca książkę i powiada do żony: „Wiesz co, sam ci napiszę lepszą powieść”. Jest rok 1820, Cooper ma lat 30 i dotąd nie zdradzał żadnych zainteresowań literaturą, nawet czytał niewiele. Ale słowo się rzekło, żona nastaje — trzeba coś napisać. Tak powstała pierwsza powieść wielkiego pisarza amerykańskiego, który w parę lat później miał zdobyć sławę światową, którego Balzac czytał — jak powiada — „piejąc z zachwytu”, a wielki krytyk rosyjski, W. Bieliński, postawił obok Szekspira.

Powieść była nędzna (nazywała się „Precaution”) i nie odbiegała od tego, co wówczas z literatury angielskiej czytały panie w Ameryce. Sentymentalny ten romans Cooper wydał na własny koszt, anonimowo — jako książkę autora angielskiego. W latach siedemdziesiątych XVIII wieku Ameryka zdobyła niepodległość, ale kulturalnie jeszcze w roku 1820 była całkowicie zależna od Anglii. Ostrożny autor „Precaution” uważał więc, że dla jego rodaków stempel angielski znaczy nieporównanie więcej niż zainteresowanie, jakie mógł wywołać debiut amerykański.

Zaczął pisać w połowie swej drogi życiowej i odtąd przez 31 lat — aż do śmierci — nie wypuszcza pióra z ręki.

Cooper nie ma złudzeń co do swej pierwszej próby literackiej. Ale obudził się w nim pisarz, pragnie się jak najprędzej zrehabilitować.

„Zawstydzony — pisze o tym w kilkanaście lat później — że poszedłem cudzym śladem, postanowiłem naprawić krzywdę, jaką swym naśladownictwem wyrządziłem własnym poglądom, i napisać książkę czysto amerykańską, której tematem byłaby miłość ojczyzny”.

Siły go nie zawiodły. Pisze „Szpiega” — pierwszą powieść amerykańską, jedną z najlepszych swych książek. „Szpieg” wychodzi w roku 1821 i od razu zyskuje autorowi sławę.

Cooper postanawia poświęcić się wyłącznie literaturze. Przenosi się do New Yorku. Były marynarz, po jedenastu latach sielskiego życia na prowincji, po raz pierwszy znalazł się w dużym mieście. Autora „Szpiega” entuzjastycznie wita nowojorski świat artystyczny. Cooper zakłada klub pod trochę dziwną nazwą: „Chleb z Serem”. Należeli do tego klubu między innymi William C. Bryant, poeta i dziennikarz (pierwszy tomik wierszy Bryanta wyszedł równocześnie ze „Szpiegiem”) oraz Samuel Morse, malarz i fizyk, późniejszy wynalazca telegrafu, serdeczny przyjaciel Coopera.

Cooper nie próżnuje. W roku 1823 wydaje „Pionierów”, z których wyrósł potem przesławny pięcioksiąg. „Pionierowie” biją rekordy wydawnicze: w ciągu kilku godzin wydawca sprzeda je 3 500 egzemplarzy! W literaturze światowej pojawia się nowa postać, która wejdzie do galerii najsłynniejszych bohaterów powieściowych: Natty Bumppo.

Cooper pisze wedle zasady: co rok powieść albo dwie.

W roku 1824 wychodzi „Pilot” — pierwsza z jego wielu powieści morskich.

Cooper, któremu jeszcze w roku 1820 nawet się nie śniło, że będzie pisarzem, w ciągu czterech lat pisze trzy nowatorskie książki: „Szpiega” — pierwszą amerykańską powieść historyczną, „Pionierów” — pierwsze ogniwo „Pięcioksięgu przygód Sokolego Oka”, „Pilota” — powieść morską, która odkrywa przed literaturą nowe obszary tematyczne.

Autor „Pionierów” w tych latach nie tylko kładzie podwaliny literatury amerykańskiej, ale wchodzi jako wielki pisarz do literatury światowej.

Po „Pionierach” trzy następne lata przynoszą trzy dalsze powieści.

„Lionel Lincoln” (1825) miał być pierwszym tomem wielkiego cyklu historycznych legend trzynastu stanów USA. Próba jednak nie udała się i Cooper zaniechał pierwotnego zamiaru.

W roku 1826 ukazuje się „Ostatni Mohikanin”, druga powieść z cyklu „Pięcioksiąg przygód Sokolego Oka”. W rok po „Mohikaninie” wychodzi „Preria”, trzeci tom cyklu.

Autor „Mohikanina” jest u szczytu sławy. „Prerię” kończy już we Francji, do której wyjechał wraz z rodziną w roku 1826, mianowany przez rząd amerykański konsulem honorowym w Lyonie. W Europie przebywa siedem lat. Mieszka przeważnie w Paryżu, poznaje Włochy, gdzie kilkakrotnie zatrzymuje się dłużej, lato spędza najczęściej w Szwajcarii, zwiedza Niemcy i Holandię, bywa w Londynie.

W Paryżu wchodzi w ówczesny świat literacki. Spotyka się z Walterem Scottem. Lafayette wprowadza go na dwór Ludwika Filipa. W Rzymie w roku 1830 poznaje Mickiewicza. Spotykają się często, odbywają razem konne wycieczki.

W dwadzieścia lat później Mickiewicz pisze do Coopera:

„Sztuka, jeśli dobrze pamiętam, jest jedyną rzeczą, jaką pan podziwia w naszej starej Europie”.

Okres europejski wzbogaca Coopera o nowe doświadczenia społeczne. Jest świadkiem rewolucji lipcowej we Francji, obserwuje walkę o reformę parlamentarną w Anglii. Poszerza swoje widnokręgi kulturalne i polityczne, otrząsa się z wpływów „ducha Cooperstown”. Na wydarzenia lipcowe i wzrost ruchów rewolucyjnych w Europie patrzy oczami szczerego demokraty. Widzi w Europie silne jeszcze pozostałości feudalizmu, zdaje sobie sprawę, że po rewolucji lipcowej wzmocniła się pozycja burżuazji. Uważa się nie tylko za ambasadora kultury amerykańskiej, ale nabiera wiary w ojczystą demokrację burżuazyjną. Wielki patriota swego kraju, zawiedziony obrazem stosunków w Europie, łudzi się jeszcze, że rozwój polityczny Stanów Zjednoczonych pójdzie odrębną, demokratyczną drogą.

W czasie powstania listopadowego Cooper należy do komitetu pomocy powstańcom, pisze w tej sprawie apel do swych rodaków, po upadku powstania organizuje pomoc dla uchodźców.

Wzbogacony o doświadczenia europejskie staje się pisarzem politycznym o wyraźnym obliczu postępowym.

Powieść „Łzy Wish-ton-Wish”, czyli „Ludzie pogranicza” (1829) demaskuje nikczemną rolę, jaką w niszczeniu Indian odegrał kler purytański. W powieści tej pastor w imię obowiązku religijnego podżega do mordowania kobiet i dzieci indiańskich. Purytańskim szakalom przeciwstawia Cooper szlachetnych, rycerskich i tolerancyjnych Indian.

W Paryżu, bezpośrednio po rewolucji lipcowej, pisze „Zbira”. Jest to powieść z dziejów ucisku ludu przez arystokratyczną oligarchię Wenecji, oskarżająca — jak powiedział Bieliński w recenzji tej książki — ponurą i zdradziecką politykę sztyletu panów weneckich, ale nie pozbawiona ostrej aktualnej wymowy politycznej. W przedmowie do „Zbira” autor pisze, że „patrząc (we Francji roku 1830 — K. P.), jak bogacze i intryganci szydzili z nadziei mas, które oczekiwały sprawiedliwości, i nadużywając zaufania ludu, wykorzystywali owoce jego wysiłków w swoich egoistycznych celach”, znalazł dosyć materiału do tej powieści o stosunkach między arystokracją i ludem w dawnej Wenecji.

„Sprawiedliwości i chleba!” — było hasłem nie tylko powstań Wenecjan, ale i europejskich ruchów rewolucyjnych XIX wieku.

Ta sama polityczna tendencja przyświeca autorowi w dwóch pozostałych powieściach „europejskich”, których akcja toczy się bądź w Niemczech w okresie wczesnej reformacji („Heidenmauer”, bądź w Szwajcarii około roku 1700 („Kat”).

Wrażenia europejskie zawarł Cooper w kilku tomach szkiców publicystycznych. Sytuację polityczną w Europie na początku lat trzydziestych ocenia trafnie. „Nastąpił wiek handlarzy” — stwierdza z goryczą. Surowo sądząc europejską oligarchię finansistów i przemysłowców, wierzy w odrębność i wyższość ustroju amerykańskiego, ufa rodzimej demokracji burżuazyjnej: „Europa jest bogata we wspomnienia. Ameryka — brzemienna nadzieją”.

W roku 1833 wraca do Ameryki. Konfrontacja marzeń z rzeczywistością wypada druzgocąco. Jest to okres prezydentury Jacksona, który zdobył smutną sławę jako „bohater” okrutnych wypraw przeciw Indianom, a w roku 1828 został wybrany prezydentem z listy „demokratów”. Rychło okazało się, że demokratyczne hasła były zwykłym oszustwem wyborczym i że Jackson jest typowym reprezentantem egoistycznych interesów burżuazji. Kapitalizm triumfuje, dolar decyduje o wszystkim — demokracja jest pustym frazesem.

Cooper szybko wyzbywa się złudzeń i rusza do ataku. Pisze pamflet „List do rodaków” (1834) — surowy akt oskarżenia amerykańskiej demokracji burżuazyjnej. „List” otwiera namiętną kampanię pisarza przeciw złu, które dostrzegł w swej ojczyźnie. Do walki mobilizuje wszystkie dostępne mu środki: publicystykę, powieść, satyrę.

W roku 1835 ukazuje się „Monikins”. Tytuł stanowi nieprzetłumaczalny zlepek trzech słów: holenderskiego „manekin” — człowiek oraz angielskich: „monkej” — małpa i „money” — pieniądz. „Monikinowie” są małpoludami mieszkającymi w dwóch fantastycznych państwach. Jedno z nich nazywa się „Wysokie Skoki”. Bez trudu poznajemy w nim Anglię. „Niskie Skoki” — to Ameryka. Dzieli tych małpoludów jedna zasadnicza różnica: obywatele „Wysokich Skoków” mają długie i piękne ogony, obywatele „Niskich Skoków” — kuse ogonki. Poza tym są do siebie bardzo podobni, odznaczają się nieludzkim egoizmem i czczą bóstwo pieniądza.

„Monikins” to ostra satyra polityczna, która nawiązuje do tradycji opowiastek filozoficznych wieku Oświecenia i pod wielu względami przypomina „Podróże Guliwera”.

Cooper rozprawia się wpierw z angielską monarchią konstytucyjną, w której król jest bajką, a rzeczywistością są rządy oligarchii, zasłaniającej się pozorami parlamentaryzmu. Głównym jednak przedmiotem ataku jest w „Monikins” królestwo dolara. Cooper ukazuje mechanizm amerykańskiego oszustwa, które pod pozorami demokracji ukrywa rządy kapitalistycznej kliki, piętnuje nadużycia wyborcze, sprzedajność administracji, kłamstwa prasy, a nade wszystko kult dolara. W ustroju, w którym rządzi dolar, ludzie przestają być ludźmi. „Narodziny człowieka są dla niego tylko początkiem spekulacji, śmierć — podsumowaniem ogólnego bilansu strat i zysków”. Ustrój burżuazyjny Cooper atakuje z pozycji moralisty — przeraża go zniszczenie moralne, jakie sieje pieniądz. Powieść kończy się alegorycznym obrazem Wielkiego Zaćmienia Moralnego, którego źródłem jest Wielki Interes Pieniężny.

„Monikins” są dziełem niemałej odwagi i pasji demaskatorskiej pisarza. Ale są równocześnie tylko namiętną polemiką. Cooper, jak zresztą wielu innych postępowych pisarzy XIX wieku, wyjścia z sytuacji nie mógł znaleźć, gdyż jego pole widzenia nie sięgało poza horyzont światopoglądu burżuazji.

Po „Monikins” pisarz zrzuca maskę przypowieści. Mówi rodakom prawdę już bez alegorycznych osłonek — w traktacie pt. „Amerykański demokrata” i dwóch powieściach publicystycznych.

Gdy w roku 1826 wyjeżdżał do Europy, znajdował się w Ameryce u szczytu sławy. Łatwo sobie wyobrazić, jak przyjęli jego ataki oskarżeni, którzy byli u władzy i mieli w swych rękach prasę. Cooper przestaje być popularny w swej ojczyźnie.

Wraca do Cooperstown, odnawia rezydencję ojca „Otsego Hall” i osiedla się tam na resztę życia. Ataki prasy, zjadliwe krytyki wszystkiego, co napisze, zatruwają mu życie goryczą i przysparzają mnóstwa kłopotów. Prowadzi nie kończące się polemiki z prasą, procesuje się zawzięcie przez wszystkie instancje. Nawet we własnym Cooperstown nie jest popularny. Wikła się w błahy, ale przewlekły i dokuczliwy spór z mieszkańcami miasta. Z uporem broni swych nietykalnych praw do uroczego zakątka nad jeziorem Otsego, ulubionego miejsca niedzielnych wycieczek obywateli Cooperstown. Spór urasta do rozmiarów epopei sądowej i kończy się... uchwałą zebrania obywateli miasta żądającą wyrzucenia wszystkich książek Coopera z biblioteki miejskiej.

Tak to poważne i błahe konflikty zatruwają mu życie. Wielki pisarz czuje się coraz bardziej samotny w swej ojczyźnie. Nosi się nawet z zamiarem wyjazdu na stałe z Ameryki. Pisać nie przestaje. Powraca do swego ulubionego tematu. Trzynaście lat temu w „Prerii” pogrzebał sędziwego Natty Bumppo. Teraz postanawia go wskrzesić jako młodzieńca. Pisze jednym tchem, „Tropiciela Siadów” (1840) i „Pogromcę Zwierząt” (1841). Zamyka się cykl „Pięcioksiąg przygód Sokolego Oka”, arcydzieło Coopera.

Na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych pojawia się w jego twórczości nuta konserwatyzmu. Wyjścia z sytuacji nie umie znaleźć. Współczesność go srodze zawiodła, przyszłości nie widzi — odwraca wzrok ku przeszłości. Odżywają wspomnienia ojcowskiego, patriarchalnego Cooperstown.

Jest coś niezwykle smutnego w tym, że wielki i postępowy pisarz, po tylu doświadczeniach, szuka ucieczki od rzeczywistości w reakcyjnych poglądach, jakie mu wszczepiono we wczesnej młodości. Cooper wraca do federalizmu.

Federaliści twierdzili, że „nikt tak nie rozumie interesów państwa jak ci, którzy władają ziemią w tym państwie”. Federaliści-obszarnicy bronili się w okopach feudalizmu. Ale już około roku 1820 rządy wyrwała im z rąk młoda burżuazja. Był to nieodwracalny proces historyczny. Cooper tego nie rozumiał.

Rewolucja lat siedemdziesiątych nie rozwiązała problemu ziemi i zachowała wielką własność ziemską. W latach trzydziestych XIX wieku narasta rewolucyjny ruch drobnych farmerów-dzierżawców przeciwko wyzyskowi obszarników (anti-rent movement — ruch przeciw czynszom dzierżawnym). Cooper widzi w tym ruchu tylko grabież i demagogię, w latyfundiach upatruje ostoję amerykańskiej wolności i kultury.

Pisze (1845, 1846) trzy powieści — „trylogię w obronie czynszu”. Prozie burżuazyjnych Jankesów przeciwstawia poezję starej Ameryki, rzeczywistości — racje wielkich właścicieli ziemskich.

U schyłku życia Cooper przechodzi na pozycje romantyzmu reakcyjnego. W jednej z ostatnich swych powieści („Krater”) snuje ponurą, apokaliptyczną wizję zagłady kapitalistycznej Ameryki.

Rozpoczął się drugi okres romantyzmu amerykańskiego — okres wsteczny i pesymistyczny.

Cooper był pisarzem niezmiernie płodnym. W ciągu 30 lat napisał ponad 30 dużych powieści. Pozostawił po sobie bogatą spuściznę publicystyczną, Napisał źródłową pracę o historii marynarki amerykańskiej. Próbował sił, zresztą bez powodzenia, w dramacie. Był pisarzem o wielkiej skali zainteresowań. Jest autorem licznych powieści historycznych, morskich, satyrycznych.

Pierwsza powieść historyczna Coopera, „Szpieg”, zyskała mu sławę światową. Uznano go za „amerykańskiego Waltera Scotta”. Cooper bronił się przed tym zaszczytnym porównaniem, zarzucając angielskiemu mistrzowi wsteczne tendencje — usprawiedliwianie przywilejów stanowych, przesądów i niesprawiedliwości.

Sam w historycznych powieściach „europejskich” potępia feudalizm. Gdy jednak w swych licznych powieściach maluje panoramę dziejów Ameryki w drugiej połowie XVIII wieku i pierwszej połowię wieku XIX, nie zdobywa się na ukazanie pełni prawdy historycznej, raz po raz idealizuje przeszłość, w rewolucji amerykańskiej nie dostrzega układu sił społecznych, które zadecydowały o jej przebiegu i następstwach, a wreszcie w walce drobnych farmerów o ziemię staje po stronie obszarników.

Mimo wszystko obraz stu lat dziejów Ameryki w powieściach Coopera zawiera duży ładunek treści postępowych. „Szpieg” jest hołdem złożonym bezimiennemu bohaterstwu ludu amerykańskiego, walczącego o wolność. W sporze z burżuazyjną współczesnością Cooper nie tylko ukazuje prawdziwy obraz kraju dolara, ale piętnuje jego nędzę moralną. W namiętnej polemice z „cywilizacją” ukazuje barbarzyństwo kolonizacji Ameryki i z wielką odwagą staje po stronie pierwotnych właścicieli tego kontynentu, Indian.

Twórczość Coopera kształtowała się pod wpływem trzech jego wielkich doświadczeń życiowych: patriarchalno-purytańskiego pogranicza cywilizacji, gdzie spędził dzieciństwo i potem znaczną część życia, pobytu w Europie, który otworzył mu oczy na niebezpieczeństwo, jakie niesie z sobą burżuazja, i — sześcioletniej młodzieńczej służby na morzu.

Znany przede wszystkim jako piewca amerykańskiej puszczy, Cooper jest również wynalazcą powieści morskiej. W „Pilocie”, swej pierwszej i najlepszej powieści przygód na morzu, odkrywa nowy temat literacki — piękno i grozę żywiołu morza i bohaterstwo ludzi, którzy z nim walczą.

Do literatury światowej wszedł przede wszystkim jako autor cyklu „Pięcioksiąg przygód Sokolego Oka”. Sam zdawał sobie z tego sprawę. Gdy u schyłku życia spojrzał na swój dorobek literacki, tak pisał w przedmowie do „Pięcioksięgu”:

„Jeśli z wszystkiego, co wyszło spod pióra autora, przeżyje go bodaj jedno dzieło, będzie nim na pewno «Pięcioksiąg przygód Sokolego Oka». Mówiąc to bynajmniej nie rokujemy długotrwałej sławy naszemu cyklowi, lecz chcemy tylko wyrazić nadzieję, że opowiadania te przetrwają inne, a może i wszystkie dzieła autora”.

Z perspektywy stu lat trudno nie przyznać pisarzowi słuszności, oczywiście po odliczeniu tego, co podyktowała mu skromność. Wprawdzie bowiem przetrwało do naszych czasów więcej jego powieści i niektóre z nich nie uległy niszczącemu działaniu czasu, ale „Pięcioksiąg” najwięcej zachował świeżości i blasku literatury naprawdę pięknej.

Cykl ten powstał bez z góry powziętego planu. Zapoczątkowali go „Pionierowie” (1823). Potem, w krótkich odstępach czasu, autor napisał „Ostatniego Mohikanina” i „Prerię”. Wreszcie, po długiej przerwie, wydał „Tropiciela Siadów” i „Pogromcę Zwierząt” (1841). Cykl ten powstał w najbardziej twórczym okresie życia pisarza.

W zamierzeniach autora i w swej treści cykl stanowi zwartą całość. Jest — jak powiada Cooper — czymś w rodzaju dramatu w pięciu aktach. Wedle kolejności wydarzeń należy ułożyć go następująco: „Pogromca Zwierząt” (początek lat czterdziestych XVIII wieku), „Ostatni Mohikanin” (1757), „Tropiciel Siadów” (1759), „Pionierowie” (1793) i „Preria” (1805).

Te pięć powieści w jedną całość łączy temat i osoba głównego bohatera. Temat — to dzieje pionierstwa amerykańskiego, pochodu cywilizacji na zachód, wojen kolonialnych między Anglią a Francją i „wojen indiańskich”, to znaczy grabieży ziem i tępienia Indian.

Głównym bohaterem cyklu jest Natty Bumppo, występujący pod różnymi imionami (Pogromca Zwierząt, Sokole Oko, Długa Strzelba, Tropiciel Siadów, Skórzana Pończocha). Widzimy go w „Pogromcy” jako młodzieńca wkraczającego na „pierwszą ścieżkę wojenną”, w dwóch następnych tomach — jako dojrzałego mężczyznę i w dwóch ostatnich — jako starca i sędziwego patriarchę pionierów. Natty Bumppo w dzieciństwie rozstał się ze światem cywilizowanym, wychowywał się wśród szlachetnych i mężnych Indian Delawarów i żyje jako wolny człowiek w puszczy.

W jego postaci raz jeszcze urzeczywistnia się, tym razem na kartach literatury amerykańskiej, marzenie filozofów i pisarzy Oświecenia i Romantyzmu o człowieku, który, wolny od więzów społeczeństwa, żyje na łonie natury — dobry i szczęśliwy.

Oryginalny pomysł Coopera polega na tym, że Natty nie tylko żyje z dala od pokus świata cywilizowanego, boi się tego świata i gardzi nim, ale równocześnie ulega dobroczynnym wpływom pierwotnego społeczeństwa indiańskiego i stosuje w swym życiu nakazy etyki chrześcijańskiej.

Autor „Pięcioksięgu” znał purytańską Nową Anglię. Znał jej ciemnotę, zaślepienie i nietolerancję. Demaskował haniebną rolę, jaką kler odegrał w tępieniu Indian. Ale wierzył w ludzkie ideały chrześcijaństwa i widząc, w jakich celach posługiwały się religią feudalizm i burżuazja, marzył o zaszczepieniu chrześcijaństwa w społeczeństwie pierwotnym.

Natty Bumppo miał być prawdziwym chrześcijaninem, żyjącym w „stanie natury” i czerpiącym siły moralne ze zwyczajów pierwotnego społeczeństwa indiańskiego. W ten sposób Cooper stworzył nową, oryginalną legendę „dobrego dzikusa”. Bumppo jest leśnym filozofem. Jego rozważania religijne wykazują znaczny wpływ wierzeń Indian i... francuskiego deizmu. Balzac, który uwielbiał Coopera, dostrzegł sztuczność i słabość moralnego uzasadnienia wielkości Natty Bumppo.

Dzisiejszego czytelnika mniej interesuje fantastyczna koncepcja filozoficzna Coopera i jej rodowód historyczny i literacki niż charakter i przygody bohatera cyklu.

Natty jest postacią legendarną i zarazem prawdziwą. Podobnie jak jego przyjaciele, Delawarzy, nie zna kłamstwa, kieruje się w życiu prostymi zasadami uczciwości. Znakomity myśliwy, jest ciekaw życia, kocha przyrodę, z największym poświęceniem pomaga ludziom spotkanym w puszczy, odznacza się nieustraszoną odwagą, sprytem, zręcznością i siłą. Ma cechy bohatera podań ludowych, nie jest przy tym pozbawiony wad ludzkich — bywa naiwny i lubi się chwalić. Choć często chełpi się tym, że jest czystej krwi białym, związany jest na śmierć i życie ze swymi czerwonoskórymi przyjaciółmi.

Tak więc Cooper, który rodowód wielkości moralnej swego bohatera wyssał z marzeń — na przekór rzeczywistości społecznej, równocześnie jednak stworzył postać pełną prawdy, postać wielkiego bohatera, której się nie zapomina.

Gorki w przedmowie do radzieckiego wydania „Tropiciela Śladów” tak pisze o Natty’m:

„..na oczach czytelnika żyje i działa dziwny człowiek — niepiśmienny, półdziki, lecz obdarzony największymi cnotami człowieka prawdziwie kulturalnego: nieskazitelną uczciwością w stosunkach z ludźmi, niezachwianą miłością do nich, stałą, płynącą z głębi serca gotowością przyjścia z ofiarną pomocą bliźniemu, ulżenia jego doli”.

Natty wiedzie życie pełne niebezpieczeństw i przygód. Od swych rówieśników, bohaterów powieści romantycznej, różni się tym, że nie jest człowiekiem smutnym i bezwolnym, jest człowiekiem czynu, dokazuje cudów odwagi i zręczności. Choć nuży nas czasem jego gadulstwo i niepokoi nadludzko zimna krew (w chwilach największych niebezpieczeństw potrafi spokojnie rozprawiać o sprawach świata tego i tamtego), wiemy, że nie ma niebezpieczeństwa, którego by się lękał, i sytuacji, w której by się poddał, a widząc go w opałach, wierzymy, że da sobie radę i że w końcu wywiedzie w pole „chytrych Mingów”. Dlatego też był i pozostanie ulubionym bohaterem młodzieży.

Obok wielu wspólnych cech z Robinsonem, Natty różni się od swego literackiego przodka pod jednym, zasadniczym względem. Robinson na bezludnej wyspie zakłada społeczeństwo kapitalistyczne. Natty ucieka przed tym społeczeństwem i pozostaje sam; ma tylko jednego wiernego przyjaciela, Chingachgooka.

Na drodze swego życia Natty odnosi wiele zwycięstw. U kresu wędrówki spotyka go klęska. Był niestrudzonym pionierem, pomagał ludziom, którzy parli na Zachód i zdobywali nowe tereny. Choć nienawidził cywilizacji burżuazyjnej i przed nią uciekał, wiernie jej służył. Taka jest ironia jego losu, a raczej takie prawo stosunków społecznych. Sędziwy Bumppo u schyłku życia otrzymuje zapłatę za swą służbę — zakuwają go w dyby i zamykają w więzieniu, bo... naruszył przepisy łowieckie (upolował jelenia na 10 dni przed rozpoczęciem sezonu). Tak „cywilizacja” dopadła swego przeciwnika, samotnego pioniera.

Ostateczny los bohatera „Pięcioksięgu” jest pożałowania godny. Zgorzkniały starzec, wypłoszony z lasów na prerie Zachodu, pędzi życie nędzarza. Burżuazyjna cywilizacja okrutnie obeszła się ze swym pionierem. Nieustraszony Chingachgook na starość wyplata koszyki i pije na umór. Oto ponury symbol poniżenia, jakie przynieśli dumnym plemionom ich „biali bracia”.

„Pięcioksiąg przygód Sokolego Oka” jest epopeją plemion indiańskich i ich zagłady przez białych barbarzyńców. Wielka to zasługa Coopera, że nie tylko pierwszy wiernie opisał życie Indian, lecz że ukazał w sposób zgodny z historią wstrząsającą tragedię tego narodu.

W historii Ameryki, poczynając od wieku XVII, a kończąc na latach osiemdziesiątych wieku XIX, kiedy to niedobitki Indian zamknięto w obozach koncentracyjnych, snuje się czerwoną nicią motyw budzący grozę i odrazę, motyw nieludzkiego tępienia Indian.

Gdy zawiodły próby ujarzmienia dumnych Algonkwinów i Irokezów, gdy się okazało, że wolą zginąć, niż się poddać, i że nie pozwolą narzucić sobie niewolnictwa, kolonie amerykańskie przystąpiły do masowej eksterminacji „dzikich” plemion. W „wojnach indiańskich” biali postępowali z barbarzyńską brutalnością, mordowali kobiety i dzieci, skalpowali, palili żywcem. Gdy byli słabsi, zawierali traktaty, które potem cynicznie łamali. Wykorzystując plemienne spory, podszczuwali Indian do bratobójczych walk. W wojnach kolonialnych między Francją a Anglią największe klęski ponosili zawsze Indianie, niezależnie od tego, po czyjej stronie walczyli i kto zwyciężył. Mocarstwom europejskim szło o panowanie nad koloniami, a pierwszym ich wspólnym celem było zniszczenie prawowitych właścicieli tych ziem. Popularnym hasłem białych kolonizatorów było: „Dobry Indianin jest tylko martwy Indianin”.

Kościoły — katolicki wzdłuż rzeki Św. Wawrzyńca, anglikański w północnej Kanadzie i purytański w Nowej Anglii — błogosławiły wyprawom przeciw poganom. Równocześnie usiłowały paraliżować opór Indian, nawracając ich na chrześcijaństwo, co jednak dawało słabe rezultaty: Indianie zbyt byli nieufni i przywiązani do wierzeń swych przodków.

Powstanie Stanów Zjednoczonych pogorszyło jeszcze sytuację plemion indiańskich. W ciągu dwóch pokoleń, za życia Coopera, wyparto Indian ze stanów północno-wschodnich. Resztki plemion wyzutych z ziem, na których mieszkały od wieków, uszły na zachód. W roku 1840, gdy Cooper pisał „Tropiciela Siadów”, Stany Zjednoczone zostały „oczyszczone” z czerwonoskórych aż po rzekę Missisipi. Indianie nazywali „szlakami łez” drogi, którymi wędrowali na zachód. Były to szlaki hańby burżuazji amerykańskiej.

Cooper znał doskonale Indian i ich dzieje. W swych powieściach nie tylko uwiecznił „ginącą rasę”, ale wyraził gorący protest przeciw barbarzyństwu białych.

 

„Pięcioksiąg” jest powieścią romantyczną o bardzo dużym ładunku realistycznym. Prawdziwie ukazuje nie tylko życie i losy Indian, ale i dzieje kolonizacji kontynentu amerykańskiego w drugiej połowie XVIII wieku (dokładnie od roku 1740 do 1805).

Arcydzieło Coopera powstało z górą sto lat temu i należy do wczesnego okresu romantyzmu amerykańskiego, wykazującego bardzo silne powiązania z wiekiem Oświecenia. Przejawia się to i w złudzeniach ideowych właściwym tym epokom, i w formie powieści. Cooper nawiązuje do tradycji europejskiej powieści przygód i powieści sentymentalnej. Wikła intrygę, często posługuje się sytuacjami nieprawdopodobnymi, nie gardzi efektami, które mają czytelnikowi wycisnąć łzy, wprowadza „czarne charaktery”, niewinne, bezbronne anioły-kobiety, rycerskich ich opiekunów itd. Nie szczędzi przy tym czytelnikowi nauk moralnych.

Ale jest niewątpliwie pisarzem oryginalnym. Wprowadza do literatury nowe tematy. Stwarza całą galerię żywych i niezapomnianych postaci. Mimo skłonności bohaterów do gadulstwa i autora do rozważań, Cooper jest mistrzem w budowaniu intrygi i dramatycznym prowadzeniu akcji. (Balzac w swych powieściach korzystał często ze zdobyczy techniki powieściowej Coopera).

Wiele zarzucano jego językowi, między innymi, że często brak mu ładu i jasności. (Mark Twain napisał nawet zjadliwą rozprawę pt. „Przestępstwa literackie Coopera”). Ale przy wszystkich swych mniejszych i większych niedoskonałościach formalnych „Pięcioksiąg” zachował do dziś nieodparty urok romantyki wielkich czynów i niezwykłych przygód na tle wspaniałej przyrody.

O Cooperze jako malarzu przyrody tak pisał wierny mu i oddany Balzac:

„Oto szkoła, w której uczyć się winni pisarze pejzażyści. Tutaj poznają wszystkie tajniki sztuki. Ta czarodziejska proza nie tylko ukazuje rzekę i jej brzegi, lasy i drzewa, lecz potrafi równocześnie ukazać i najdrobniejsze szczegóły, i całość. Bezludne obszary, które was otaczają, od razu stają się interesujące. Ten sam geniusz, który rzucił was na pełne morze i z pasją maluje nieobjęty bezmiar oceanu, umie wywołać grozę widokiem Indian kryjących się za pniami drzew, w wodzie i pod skałami. Kiedy przemówi do was duch bezludnej puszczy, kiedy oczaruje was rześki spokój jej wiecznego cienia, ogarniecie wzrokiem jej potężną roślinność, wzruszenie zawładnie waszym sercem. Niebezpieczeństwa pojawią się na każdej stronicy w sposób naturalny, bez wymyślnych sytuacji2. Zda je się wam, że sami w cieniu wiekowych drzew pochyliliście się, by rozpoznać ślad mokasyna. Niebezpieczeństwa tak ściśle związane są z cechami okolicy, że pilnie studiujecie skały, wodospady, katarakty, krzaki... Sami przeobrażacie się w okolicę. Przyroda wchodzi w was, czy też wy w nią wchodzicie — nie dojdziesz, jak się odbywa ta metamorfoza, wywołana przez geniusza — w każdym razie nie potraficie oddzielić ziemi, roślinności, wody, ich bezmiernych obszarów i ich konturów od spraw, które was poruszyły”.

A dalej mówi Balzac:

„Gdyby Cooper w malowaniu charakterów osiągnął sukces tak wielki jak w swych obrazach zjawisk przyrody — powiedziałby ostatnie słowo w naszej sztuce”.

Współczesna Europa przyjęła „Pięcioksiąg przygód Sokolego Oka” z zachwytem. „Ostatniego Mohikanina” z wielkim zainteresowaniem czytał osiemdziesięcioletni Goethe. Lermontow, porównując Coopera z Walterem Scottem, powiedział, że w powieściach pisarza amerykańskiego jest „nieporównanie więcej poezji, głębi i walorów literackich”. Znane są entuzjastyczne pochwały, jakich nie szczędził Cooperowi Bieliński.

Autor „Ostatniego Mohikanina” zdobył sobie olbrzymią popularność wśród szerokich mas czytelników na całym świecie i zajął zaszczytne miejsce w historii literatury. Nie tylko dlatego, że był pierwszym wielkim powieściopisarzem amerykańskim i że stworzył nową szkołę powieści przygód, w której terminowały dziesiątki wybitnych specjalistów w tej dziedzinie (wymieńmy dla przykładu Verne’a, Mayne Reida i... Conan Doyle’a), nie mówiąc o setkach naśladowców. Cooper był ulubionym autorem całej plejady pisarzy. Wpływy jego sięgają daleko poza epokę romantyzmu. Nawet wielki Conrad przyznaje, że wiele mu zawdzięcza.

Najwięcej jednak zawdzięcza Cooperowi młodzież. Pisał o tym Maksym Gorki: „Wychowawcze znaczenie książek Coopera jest niewątpliwe. W ciągu bez mała stu lat stanowiły ulubioną lekturę młodzieży wszystkich krajów. Kiedy zaś czytamy wspomnienia rosyjskich rewolucjonistów, nierzadko się dowiadujemy, że książki Coopera kształciły w nich uczucie honoru i męstwa i pobudzały do czynu”.

 

„Pogromca Zwierząt” jest powieścią o „pierwszej ścieżce wojennej” Natty Bumppo. Wojna między dwoma państwami kolonialnymi, Anglią i Francją, wisi w powietrzu. Młodziutki Natty występuje jeszcze pod „nazwiskiem” nadanym mu przez Delawarów. Jako znakomity myśliwy, nazywa się Pogromcą Zwierząt. Jest lojalnym obywatelem swej angielskiej ojczyzny i wybiera się na wojnę jako ochotnik. Pod koniec powieści rzeczywiście rozpoczyna się wojna: oddział wojska angielskiego wycina szczep huroński sprzymierzony z Francuzami. Z ostatnich kart książki przemawia głos historii: w walce pomiędzy Anglią a Francją o ziemie amerykańskie giną Indianie.

Liczne przygody i powikłania losów bohaterów „Pogromcy Zwierząt” zaczynają się od tego, że dwaj biali traperzy, March i Hutter, wybierają się po skalpy kobiet i dzieci indiańskich, aby zdobyć nagrodę wyznaczoną przez kolonię. March zabija bezbronną dziewczynę irokeską. Obydwaj poniosą surową karę. Jeden z nich zbrodnicze zamiary przypłaci własnym skalpem i śmiercią, drugi ujdzie wprawdzie z życiem, ale straci ukochaną kobietę.

March i Hutter są ludźmi gruboskórnymi i pozbawionymi skrupułów. Ale stanowią tylko narzędzia zbrodniczej polityki kolonii, która płaci jednakową cenę za uszy wilków i za skalpy Indian — bez różnicy wieku i płci.

Cooper z wielką odwagą staje po stronie Indian. Piętnuje cyniczną politykę kolonii i obu państw europejskich, które podały sobie ręce, gdy szło o wytępienie Indian. Co więcej, demaskuje rasistowskie próby uzasadnienia eksterminacji czerwonoskórych.

Oto wykład rasizmu w ustach Marcha:

„Są trzy kolory na świecie: biały, czarny i czerwony. Biały kolor jest najlepszy, to samo dotyczy białego człowieka. Dalej idzie kolor czarny, dlatego czarnym wolno żyć w pobliżu białych, czarni mogą też służyć białym; na końcu idzie czerwony, co dowodzi, że ten, który ich stworzył, nigdy nie liczył na to, że ktoś mógłby Indianina uważać za więcej niż półczłowieka”.

March wierzy w to, co mówi. Jego dzieci i wnuki będą linczowały Murzynów. W walce z czerwonoskórymi dojrzewa ideologia „narodu panów”.

„March znalazł — pisze Cooper — niezmiernie wygodny sposób uciszenia głosu sumienia w wyrzuceniu całego rodu czerwonoskórych poza granice praw ludzkich”.

Oczywiście, tępy March sam niczego nie wymyślił. Powtarza to, co słyszał. Rasizm jest ideologią kapitalizmu, któremu pionierzy torują drogę.

March uważa Indian za zwierzęta — Pogromca Zwierząt widzi w nich ludzi. W sporze między nimi autor wyraźnie podziela poglądy Pogromcy. Braterska przyjaźń Pogromcy z czerwonoskórym Chingachgookiem jest głównym motywem pierwszych czterech tomów cyklu „Pięcioksiąg przygód Sokolego Oka”. Autor i jego bohater wyznają zasadę równości ras. Przyjaźń Pogromcy i Chingachgooka wznosi się wysoko ponad przesądy i przegrody rasowe i wytrzymuje najcięższe próby i doświadczenia. Jest ona nie tylko wyrazem protestu pisarza przeciw barbarzyństwu białych kolonizatorów — jest żywym symbolem wiary w braterstwo ludów, godnym wielkiego pisarza.

Cooper wyraźnie przeciwstawia sobie dwie pary. Z jednej strony — Pogromca Zwierząt i Chingachgook, dwaj nieustraszeni wojownicy, obrońcy słabych, prawi i szlachetni rycerze. Z drugiej dwaj nędznicy: stary eks-korsarz Hutter i młody awanturnik March. O linii podziału moralnego nie decyduje kolor skóry. Obydwaj biali zbójcy są chrześcijanami. Pogromca urodził się chrześcijaninem, ale wychował się wśród Delawarów i tam też zetknął się z misjonarzami, braćmi czeskimi, i głęboko przejął się ich nauką o miłości bliźniego. Z wierzeń Delawarów i nauk braci czeskich stworzył sobie własną moralność — moralność sprawiedliwego człowieka. Dlatego z dzielnym Delawarem łączy go prawość charakteru i szlachetny stosunek do ludzi.

Co więcej, Cooper demaskuje posługiwanie się przez kolonizatorów religią jako orężem obezwładniającym pierwotnych mieszkańców Ameryki.

Hetty Hutter jest dziewczyną niespełna rozumu, a przy tym niezwykle pobożną. Gdy jej ojciec w czasie wyprawy po skalpy dostał się do niewoli, Hetty idzie do obozu Irokezów i z Biblią w ręce stara się ich przekonać, aby w imię miłości bliźniego przebaczyli ojcu. Spotyka ją druzgocąca odprawa, Irokezi wiedzą, że biali powołują się na Biblię tylko wtedy, gdy im to jest wygodne, a dla Indian nie znają litości.

„— To jest prawo bladych twarzy — zaczął wódz. — Prawo to mówi im, żeby czynili dobrze tym, którzy ich krzywdzą. Jeśli brat prosi bladą twarz o strzelbę, trzeba mu dołożyć jeszcze róg na proch. Takie jest prawo bladych twarzy?

— Nie, nie tak — z powagą odparła Hetty. — W całej Biblii nie ma słowa o strzelbach, a proch i kule — to obraza Wielkiego Ducha.

— Czemuż więc blada twarz ich używa? Jeśli przykazano jej dać w dwójnasób temu, który o coś prosi, to czemu zabiera podwójnie biednym Indianom, którzy o nic bladej twarzy nie proszą? Przychodzi z tamtej strony wschodzącego słońca z książką w ręce i na niej uczy czerwonoskórego czytać, ale dlaczego sama zapomina, co mówi ta książka? Gdy Indianin daje, blada twarz nigdy nie ma dosyć; a teraz obiecuje złoto za skalpy naszych kobiet i dzieci, choć nas nazywa dzikimi zwierzętami, jeśli zdejmiemy skalp wojownikowi zabitemu w otwartej walce. Nazywam się Rozdarty Dąb.

Kiedy to straszne pytanie dotarło do Hetty... doznała bolesnego rozczarowania i bardzo się zmieszała. Tego rodzaju pytania wpędzały w kozi róg znacznie tęższe umysły niż słaba główka biednego dziewczęcia...”

Rozdarty Dąb był znakomitym mówcą i zadał pytanie retoryczne. Odpowiedź znał z własnego doświadczenia.

 

Nad uroczym Lśniącym Zwierciadłem bohaterzy powieści przeżywają niezwykłe przygody. Pościg i ucieczka, walka i miłość, groźne wydarzenia, tajemnice rodzinne, haniebne postępki i czyny bohaterskie przeplatają się nawzajem. Wspaniała przyroda dziewiczej puszczy stanowi majestatyczne tło akcji. Ale nie jest to zwykła powieść przygód. Poprzez sensacyjne wydarzenia, rozmowy bohaterów i rozważania autora — przeziera prawda historyczna.

Wprawdzie ideał „człowieka natury” przeszedł już do lamusa historii i nie od braci czeskich czerpiemy dziś wiarę w równość ludzi, bez względu na ich wierzenia i kolor skóry, ale mężne i szlachetne czyny Pogromcy Zwierząt i Chingachgooka budzą dziś podziw nie mniejszy niż przed wiekiem. Mimo że z górą sto lat dzieli nas od napisania tej powieści, nie straciła dla nas wartości, gdyż wiele jest w niej prawdy i piękna, które okryte patyną czasu nabrało uroku rzeczy dawnych, ale nie obcych.

 

Kazimierz Piotrowski

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

Miła zaprawdę jest puszcza bezdrożna, Zachwycające samotne pobrzeże,

A towarzystwo bez ludzi mieć można

Na morskich falach, muzykę — w ich

szmerze!

Do miłowania bliźnich się poczuwam,

Lecz nade wszystko naturę miłuję;

Z nią w obcowaniu z siebie się

wyzywam,

Z tego, czym jestem lub byłem, i czuję,

Z wszechświatem zlany, rozkosze tak

błogie,

Że ich wyrazić ani skryć nie mogę.

Byron „Wędrówki Childe-Harolda”3

 

Wydarzenia działają na wyobraźnię ludzką podobnie jak czas. Kto więc odbył dalekie podróże i wiele widział, może sobie wyobrazić, że długo żył, a historia, która obfituje w ważne zdarzenia, niezmiernie szybko nabiera pozoru dawnych dziejów. Tylko w ten sposób możemy wyjaśnić atmosferę czcigodnej starości, która zaczyna już otaczać kroniki amerykańskie. Kiedy wracamy myślą do pierwszych dni dziejów kolonialnych, okres ten wydaje się nam daleki i mroczny, tysiące bowiem przemian, wiążąc się w gęsty łańcuch wspomnień, cofa, początki narodu do chwili tak odległej, że — rzekłbyś — chwila ta ginie we mgle czasu. A przecież cztery życia ludzkie normalnej długości wystarczyłyby do przekazania z ust do ust, w postaci tradycji — wszystkiego, co człowiek cywilizowany osiągnął w czasach republiki. Choć dzisiaj sam Nowy Jork ma więcej ludności niż którekolwiek z czterech najmniejszych królestw w Europie i więcej niż cała Federacja Szwajcarska, to przecież zaledwie dwa wieki minęły od czasu, kiedy Holendrzy zaczęli osiedlać się w Ameryce, przynosząc z sobą cywilizację europejską. Widzimy tedy, że to, co dzięki bogactwu zmian wydaje się czcigodną starością, staje się nam bliskie, jeżeli przystąpiwszy poważnie do rozważania dziejów, mamy na uwadze jedynie czas, jaki upłynął.

To spojrzenie z perspektywy przeszłości ustrzeże czytelnika przed nadmiernym zdziwieniem, gdy będzie patrzył na malowane przez nas obrazy, parę zaś dodatkowych wyjaśnień pozwoli jego wyobraźni przenieść się w przeszłość i wyraźnie ujrzeć stan społeczeństwa, którego życie pragniemy odmalować. Faktem historycznym jest, że sto lat temu takich osad na wschodnim brzegu Hudsonu, jak na przykład Claverack, Kinderhook, a nawet Poughkeepsie, nie uważało się wcale za bezpieczne od napadów Indian. Na brzegu tej rzeki, w odległości strzału z rusznicy od przystani okrętowej w Albany4, stoi dziś jeszcze dom młodszej linii Van Rensselaerów5, który ma w murach otwory strzelnicze, zrobione dla obrony przed tym samym podstępnym nieprzyjacielem, a przecież dom ten zbudowano wcale nie tak dawno. Dużo innych podobnych pamiątek z okresu dzieciństwa naszego kraju można znaleźć w okolicach uważanych dzisiaj za ośrodki amerykańskiej cywilizacji. Świadczą one niezbicie, że od najazdów i gwałtów nieprzyjaciela uwolniliśmy się niewiele wcześniej niż przed tylu laty, ile zazwyczaj wypełnia jedno życie ludzkie.

Wypadki, które opowiemy, zdarzyły się w latach 1740—1745, kiedy to zaludnioną część kolonii Nowy Jork stanowiły jedynie cztery hrabstwa atlantyckie. Były to wąskie pasy ziemi po obu brzegach Hudsonu, ciągnące się od ujścia tej rzeki do wodospadów niedaleko jej źródeł. Poza tym było jeszcze kilka wysuniętych osad „sąsiedzkich” nad rzekami Mohawk6 i Schoharie. Szerokie pasy dziewiczej puszczy nie tylko sięgały brzegów Hudsonu, lecz nawet przekraczały tę rzekę i wdzierały się do Nowej Anglii7, dając leśną osłonę cichym mokasynom8 tubylczego wojownika, kiedy skradał się krwawą ścieżką wojenną. Kraina leżąca na wschód od Missisipi, gdyby spojrzeć na nią z lotu ptaka, zapewne przedstawiała wówczas rozległy obszar leśny — nad morzem ustępujący miejsca stosunkowo wąskiemu pasmu ziemi uprawnej, obszar nakrapiany lśniącymi zwierciadłami jezior i poprzecinany falistymi liniami rzek. W tak rozległym obrazie uroczystego pustkowia okolica, którą zamierzamy odmalować, gubi się jako szczegół bez większego znaczenia. Zabieramy się jednak do jej opisu ośmieleni przekonaniem, że ten, komu się uda ukazać trafny obraz skrawka tego dziewiczego kraju, da tym samym dostatecznie poprawne pojęcie o całości, różnice zaś między obu obrazami nie będą ani wielkie, ani istotne.

Człowiek może w różny sposób zmieniać świat, ale wieczne koło pór roku toczy się nieprzerwanie. Lato i zima, czas siewów i zbiorów — wracają w ustalonym porządku i z największą precyzją, otwierając przed człowiekiem wspaniałe pole do wykazania siły jego dalekosiężnego umysłu, który z radością poznaje prawa rządzące niezmiennym powrotem pór roku i oblicza ich nigdy nie ustające przemiany. Od wieków słońce letnie ogrzewało wierzchołki tych samych dębów i sosen, śląc swój żar aż do spoistych korzeni, zanim dały się słyszeć głosy nawołujące się wzajemnie w głębi puszczy, której listne sklepienie kąpało się w blasku czerwcowego dnia bez chmurki na niebie, a niżej posępnie wyniosłe pnie drzew tonęły w cieniu. Nawoływały się dwa głosy, najwidoczniej pochodzące od dwóch mężczyzn, którzy zabłądzili i teraz w różnych kierunkach szukali zgubionej ścieżki. Wreszcie okrzyk obwieścił pomyślny wynik poszukiwań, po czym mężczyzna olbrzymiego wzrostu, wynurzywszy się z labiryntu gęstwiny pokrywającej trzęsawisko, zjawił się na polanie, która najprawdopodobniej zawdzięczała swoje istnienie po części zniszczeniom dokonanym przez wiatry, po części zaś spustoszeniom ognia. Chociaż na polance pełno było martwych drzew, widać było nad nią spory kawał nieba. Znajdowała się ona na zboczu jednego ze wzgórz, a raczej górek, których pasma wzdłuż i wszerz przecinały dookolną krainę.

— Tutaj odetchniemy! — zawołał ocalony leśny człowiek stanąwszy pod gołym niebem, przy czym otrząsnął się jak brytan, który wydostał się z zaspy śnieżnej. — Hura! Pogromco Zwierząt! Nareszcie ujrzeliśmy światło dzienne, a tam widać jezioro.

Ledwie powiedział te słowa, drugi leśny człowiek gwałtownie odgarnął krzaki bagniska i ukazał się na polance. Spiesznie poprawił broń i ubranie, które było w nieładzie, i podszedł do swego towarzysza. Ten zaczął już przygotowania do postoju.

— Czy znasz to miejsce — zapytał przybysz nazwany Pogromcą Zwierząt — czy też krzyknąłeś na widok słońca?

— Jedno i drugie, chłopcze. Tak jest, znam to miejsce i miło mi powitać przyjaciela tak uczynnego jak słońce. Teraz znów mamy w głowie wszystkie kierunki kompasu i sami będziemy sobie winni, jeśli pozwolimy, żeby się znów pokręciły, jak to nam się właśnie przytrafiło. Nie nazywam się Hurry Harry, jeżeli nie tutaj ostatniego lata rozbili obóz pionierzy i spędzili w nim tydzień. Patrz! Tam widać zeschnięte gałęzie ich szałasu, a tu jest źródło. Chociaż bardzo lubię słońce, mój chłopcze, i bez niego wiem, że jest południe. Mój żołądek jest takim zegarkiem, że lepszego nie znajdziesz w całej kolonii — wskazuje już pół do pierwszej. Otwórz torbę, nakręcimy nasze zegarki na dalsze sześć godzin.

Po tej aluzji obydwaj myśliwi zabrali się do przygotowania swego zwykłego posiłku, prostego, lecz obfitego. Skorzystamy z przerwy w ich rozmowie, aby czytelnikowi opisać pokrótce, jak wyglądali ci mężczyźni, obaj bowiem mają odegrać w naszym opowiadaniu niemałą rolę.

Niełatwo byłoby znaleźć godniejszy okaz silnego mężczyzny niż osoba tego, który sam siebie nazywał Hurry Harry. Nazywał się właściwie Henry March, ludzie pogranicza jednak, którzy przejęli od Indian zwyczaj dawania przezwisk, wołali na niego częściej Hurry niż po nazwisku, a nierzadko nazywali go Hurry Skurry9. Przydomek ten zawdzięczał swemu postępowaniu — pełnemu rozmachu — oraz jakiemuś fizycznemu niepokojowi, który sprawiał, że nie mógł usiedzieć na miejscu, i stąd znały go wszystkie osady rozrzucone wzdłuż szlaku między prowincją amerykańską a Kanadą. Hurry Harry miał, ponad sześć stóp10 i cztery cale wzrostu, a że był nader proporcjonalnie zbudowany, jego siła całkowicie odpowiadała temu, czego można się było spodziewać po jego olbrzymim wzroście. Twarz Hurry’ego harmonizowała z całą jego postacią, była bowiem pogodna i przystojna. Wyglądał na człowieka szczerego, a chociaż był szorstki w obejściu, czego nauczyło go twarde życie pogranicza, szlachetna natura, wyrażająca się w jego postaci, ustrzegła go przed prostactwem.

Pogromca Zwierząt, jak go nazywał Hurry, wyglądał zupełnie inaczej i charakter miał odmienny. Gdy stał w mokasynach, sięgał sześciu stóp; kształtów był raczej lekkich i smukłych, chociaż wyraźnie zarysowane muskuły świadczyły o niezwykłej zwinności, a może nawet niepospolitej sile. Nie było w nim nic szczególnie pociągającego poza młodością, chociaż wyraz twarzy zjednywał tych, którzy uważnie jej się przyjrzeli, i budził zaufanie. Oblicze Pogromcy Zwierząt zwracało uwagę po prostu prawdomównością, wypływającą z powagi myśli i szczerości uczuć. Czasem ten wyraz prawości robił wrażenie czegoś tak naiwnego, że budził podejrzenie, czy odróżnienie podstępu od prawdy nie sprawia Pogromcy nadmiernego trudu. Wszakże niemal każdy, kto bliżej z nim się zetknął, wyzbywał się podejrzeń względem jego myśli i pobudek.

Obydwaj mieszkańcy pogranicza byli jeszcze młodzi: Hurry miał lat dwadzieścia sześć lub dwadzieścia osiem, a Pogromca Zwierząt był młodszy od niego o kilka lat. Nie będziemy szczegółowo opisywać ich stroju, powiemy tylko tyle, że stanowiły go w głównej mierze wyprawione skóry jelenie, po czym łatwo było poznać, iż są to ludzie, którzy spędzają czas między pograniczem cywilizowanego społeczeństwa a niezmierzonymi puszczami. Strój Pogromcy Zwierząt wskazywał jednak na pewną dbałość o dobry wygląd, dotyczyło to zwłaszcza broni i ekwipunku myśliwskiego. Strzelba Pogromcy była świetnie utrzymana, rękojeść jego myśliwskiego noża zdobiły udatne rzeźby, a róg na proch — dobrze dobrane i lekką ręką wyryte emblematy, mieszek zaś na kule przystrojony był wampumem11. Natomiast Hurry Harry — czy to z wrodzonego niedbalstwa czy też z ukrytego przekonania, że jego wygląd nie wymaga sztucznych upiększeń — nosił się nieporządnie i niechlujnie, jak by żywił wyniosłą pogardę dla błahych przydatków i ozdób stroju. Może zresztą szczególne wrażenie, jakie wywoływała piękna postać i wysoki wzrost Hurry’ego, nie malało, lecz zwiększało się dzięki jego naturalnej i pogardliwej obojętności w sprawach stroju.

— Choć tu, Pogromco Zwierząt, i do dzieła! Pokaż, że masz żołądek Delawara12, skoro mówisz, żeś się wychował u Delawarów! — zawołał Hurry i dał dobry przykład, otwierając usta na przyjęcie kawała zimnej dziczyzny, który europejskiemu chłopu starczyłby na cały obiad. — Do dzieła, chłopcze! Pokaż, że jesteś mężczyzną, i rozpraw się własnymi zębami z tą biedną łanią, podobnie jak już urządziłeś ją za pomocą strzelby.

— Nie, nie, Hurry, niewielkie to męstwo zabić łanię, i to jeszcze w czasie ochronnym. Położyć panterę lub lamparta — to już prędzej byłoby męstwem — odparł tamten, zabierając się do jedzenia. — Dela warzy tak mnie nazwali nie tyle dlatego, że serce moje jest mężne, ile że mam bystre oko i szybkie nogi. Może i nie jest tchórzem ten, kto kładzie jelenia, ale też na pewno nie jest to bohaterstwo.

— Delawarzy też nie są bohaterami — mruknął Hurry przez zęby, gdyż usta miał tak pełne, że nie mógł ich dobrze otworzyć — inaczej nie pozwoliliby Mingom13, tym podskakującym włóczęgom, zrobić z siebie uległych bab.

— W tej sprawie panują niesłuszne poglądy i nikt jej nie wyjaśnił w sposób właściwy — rzekł z powagą Pogromca Zwierząt, był bowiem równie oddany jako przyjaciel, jak jego towarzysz niebezpieczny jako wróg. — Lasy pełne są kłamstw Mingów, łamią oni przyrzeczenia i traktaty. Przez dziesięć ostatnich lat żyłem z Delawarami i wiem, że szczep ten jest nie mniej mężny od innych, niech tylko nadejdzie pora walki.

— Słuchaj, Wielki Pogromco Zwierząt, kiedy już o tym mówimy, możemy być wobec siebie szczerzy jak mężczyzna z mężczyzną. Odpowiedz mi na jedno pytanie. Miałeś, zdaje się, tyle szczęścia na łowach, żeś zdobył zaszczytny tytuł. Ale czyś trafił kiedy kulą istotę rozumną, człowieka? Czy pociągnąłeś kiedy za cyngiel celując w nieprzyjaciela, który też mógł strzelić do ciebie?

Pytanie to wywołało u młodzieńca szczególnego rodzaju walkę wewnętrzną, w której ambicja starła się z prawdomównością. Przebieg tej walki można było łatwo obserwować w grze uczciwej twarzy Pogromcy. Nie trwało to długo. Szczere serce szybko pokonało fałszywą dumę i chełpliwość ludzi pogranicza.

— Wyznam szczerze, nigdy tego nie zrobiłem — odparł Pogromca Zwierząt — nigdy bowiem nie znalazłem się w położeniu, które by tego wymagało. Delawarzy przez cały czas mego pobytu u nich żyli na stopie pokojowej, a odebrać życie człowiekowi, jeśli nie dzieje się to na wojnie otwartej i szlachetnej, uważam za rzecz niegodną.

— Jak to! Nigdy nie złapałeś złodziejaszka, który dobierał się do twych sideł i skór, i nie wymierzyłeś mu sprawiedliwości własnymi rękami, aby sędziom oszczędzić fatygi rozstrzygania sprawy, a hultajowi kosztów procesu?

— Nie poluję za pomocą sideł — dumnie odparł młodzieniec. — Żyję ze strzelby i z tą bronią w ręku nie pokażę pleców żadnemu rówieśnikowi, jakiego mogę spotkać między Hudsonem a rzeką Św. Wawrzyńca. Nie mam zwyczaju sprzedawać skór, które miałyby w głowie więcej niż jedną dziurę, nie licząc tych, jakie natura dała zwierzętom, aby mogły widzieć i oddychać.

— Tak, tak, bardzo to pięknie, jeśli chodzi o zwierzęta. Ale to jest tyle co nic w porównaniu ze skalpami i zasadzkami. Zastrzelić Indianina z zasadzki — oto czyn zgodny z jego własnymi zasadami, a przecież mamy z nimi teraz otwartą wojnę, jak to nazywasz. Im wcześniej zmażesz plamę, która przynosi ci ujmę, tym zdrowszy będziesz miał sen, bo będziesz wiedział, że ilość wrogów grasujących po lasach zmniejszyła się o jednego. Nie będę zadawał się z tobą, miły Natanie, jeśli nie będziesz szukał celu dla twej strzelby wyżej poziomu czworonożnych zwierząt.

— Podróż nasza, jak sam mówisz, panie March, ma się ku końcowi, możemy więc rozstać się dziś wieczór, jeśli masz ochotę. Czeka na mnie przyjaciel, który nie będzie uważał za hańbę zadawać się z takim, co nie zabił jeszcze swego bliźniego.

— Chciałbym wiedzieć, co tego skradającego się Delawara sprowadza w te strony o tak wczesnej porze roku — mruknął do siebie Hurry w sposób okazujący zarówno nieufność, jak i brak chęci jej ukrycia. — Gdzież to ten młody wódz wyznaczył ci spotkanie?

— Przy małej, okrągłej skale, niedaleko od brzegu jeziora, gdzie — jak mi mówiono — szczepy indiańskie zbierają się, aby zawrzeć przymierze i zakopać topory. Często słyszałem, jak Delawarzy o niej wspominali, lecz dotąd nie zetknąłem się ani z jeziorem, ani ze skałą. Do tych okolic roszczą sobie pretensje Mingowie i Mohikanie14, jedni bowiem i drudzy uważają je za swoje tereny rybackie i myśliwskie. Tak jest w czasie pokoju, ale co się tu dzieje w czasie wojny, Bóg raczy wiedzieć.

— Swoje tereny! — zawołał Hurry, śmiejąc się głośno.— Chciałbym wiedzieć, co by na to powiedział Pływający Tom. Uważa on jezioro za swoją własność, posiada je bowiem od piętnastu lat. Śmiem wątpić, czyby je oddał bez walki Mingowi albo Delawarowi.

— A cóż by na taki spór powiedziała kolonia? Kraj ten musi do kogoś należeć, bo nienasycone apetyty panów sięgają w głąb puszczy nawet tam, gdzie panowie szlachta nie śmieliby się pokazać, aby spojrzeć na ziemię, która do nich należy.

— Władza ich może rozciągnąć się na inne obszary należące do kolonii, ale nie tutaj, Pogromco Zwierząt. Żadna istota, z wyjątkiem Boga, nie posiada piędzi ziemi w tej części kraju. Nigdy nie przyłożono pióra do papieru w związku z którymkolwiek wzgórzem czy doliną w tych stronach. Powtarzał mi to nieraz stary Tom i dlatego żadna żywa dusza nie ma tu lepszych praw od niego, a Tom umie postawić na swoim.

— Z tego, co słyszę, Hurry, ten Pływający Tom musi być niezwykłą osobą. Nie jest Mingiem ani Delawarem, nie jest też bladą twarzą. Posiada te ziemie, jak mówisz, od dawna, dłużej, niż istnieje pogranicze: Jakie są jego dzieje i jaki jest on sam?

— Cóż, natura starego Toma niewiele ma wspólnego z naturą człowieka, a bardziej jest naturą piżmoszczura, gdyż jego zwyczaje więcej przypominają to zwierzę niż jakiekolwiek inne stworzenie. Niektórzy mówią, że za młodu żył sobie samopas na słonych wodach i był towarzyszem niejakiego Kidda, powieszonego za korsarstwo znacznie wcześniej, niż ty i ja urodziliśmy się i zawarliśmy znajomość. Mówią też, że przybył w te strony, uważając, że królewskie krążowniki nie przepłyną przez góry i będzie mógł w tych lasach spokojnie nacieszyć się łupami.

— Był więc w błędzie, Hurry, w grubym błędzie. Człowiek nigdzie nie może spokojnie nacieszyć się łupami.

— A on ma właśnie tego rodzaju usposobienie. Znałem takich, którym łupy nie sprawiały przyjemności, jeśli jej nie dzielili z wesołą kompanią, i takich, którzy, by się nimi nacieszyć, zaszywali się w kącie. Jedni nie zaznają spokoju, jeśli nie będą grabić, innym, na odwrót, grabież odbiera spokój. Pod tym względem natura ludzka jest skomplikowana. Stary Tom nie należy ani do jednych, ani do drugich. Z niezmąconym bowiem spokojem korzysta wraz z córkami ze swych łupów, jeśli jego majątek rzeczywiście pochodzi z rabunku, prowadzi wygodne życie i niczego więcej nie pragnie.

— To ma i córki? Dela warzy, którzy polowali w tych stronach, wiele opowiadali o tych młodych kobietach. A matki one nie mają, Hurry?

— Miały kiedyś matkę, rozumie się. Umarła i poszła na dno, dobre dwa lata temu.

— Jak to? — zapytał Pogromca Zwierząt, patrząc na towarzysza nieco zdziwiony.

— Umarła i poszła na dno, mówię, i mam nadzieję, że wyrażam się poprawnie i zrozumiale. Stary pochował żonę na dnie jeziora, o czym mogę zaświadczyć, gdyż byłem naocznym świadkiem tej ceremonii. Czy jednak Tom zrobił to, aby oszczędzić sobie kopania grobu, co nie jest lekką pracą ze względu na korzenie drzew, czy też postąpił tak w przekonaniu, że woda zmywa grzech prędzej niż ziemia, na to pytanie nie umiałbym odpowiedzieć.

— Czy biedaczka była aż taką grzesznicą, że jej mąż musiał zadać sobie tyle trudu z jej ciałem?

— Nie było tak źle, chociaż nie była wolna od wad. Uważam, że Judyta Hutter była więcej warta i zasługiwała na lepszy koniec niż inne kobiety, które tak długo żyły poza zasięgiem dzwonów kościelnych. Sądzę więc, że stary Tom utopił ją po prostu, aby oszczędzić sobie trudu kopania grobu. Było coś ze stali w jej usposobieniu, to prawda, a że stary Hutter jest znów twardy jak krzemień, nie raz i nie dwa krzesali iskry. Razem jednak wziąwszy, można powiedzieć, że żyli na stopie przyjaznej. Ale gdy zapłonęli gniewem, słuchacze mogli wejrzeć w ich przeszłość, jak ten, kto zagląda w mroczną gęstwinę lasu, kiedy zbłąkany promień słońca przeniknie aż do korzeni drzew. Judytę będę zawsze szanował choćby dlatego, że była matką tak uroczej istoty jak jej córka, Judyta Hutter.

— Tak, imię Judyty wymieniali Delawarzy, choć wymawiali je po swojemu. Z tego, co mówili, nie sądzę, aby ta dziewczyna była w moim guście.

— W twoim guście! — zawołał March, dotknięty do żywego zarówno obojętnością, jak i zuchwalstwem swego towarzysza. — Cóż ty, u diabła, możesz mówić o guście, i to wtedy, gdy idzie o taką kobietę jak Judyta? Jesteś jeszcze chłopcem, drzewiną, która ledwo zapuściła korzenie. Judyta od piętnastego roku życia miała mężczyzn wśród swych wielbicieli. Od tego czasu minęło pięć lat i dzisiaj nie raczyłaby nawet spojrzeć na takiego młokosa!

— Jest czerwiec, Hurry, nie ma nawet chmurki między nami a niebem, jest gorąco, po cóż jeszcze się gorączkować — odparł Pogromca Zwierząt, bynajmniej nie zmieszany. — Każdy może mieć swój gust, a wiewiórka ma prawo mieć swoje zdanie o lamparcie.

— Tak, ale nie byłoby wcale mądrze powtórzyć to zdanie lampartowi — mruknął March. — Jesteś młody i bezmyślny, puszczę więc płazem twą ignorancję. Słuchaj, Pogromco Zwierząt — dodał po chwili namysłu, uśmiechając się dobrodusznie — słuchaj, Pogromco Zwierząt, przysięgliśmy sobie przyjaźń, nie będziemy się więc kłócić z powodu jednej lekkomyślnej, zalotnej kobietki tylko dlatego, że jest akurat ładna, tym bardziej żeś jej nigdy nie widział. Judyta jest dla mężczyzny, który nie ma mleka pod nosem, i tylko głupiec bałby się młokosa jako rywala. Co Delawarzy mówili o tej dziewczynie? Indianin przecież, tak samo jak biały, ma swoje zdanie o płci niewieściej.

— Mówili, że ładna, aż miło popatrzyć, i że mowa jej jest przyjemna; zbyt jednak zajęta swymi wielbicielami i lekkomyślna.

— A to diabły wcielone! Zresztą, żaden nauczyciel nie dorówna Indianinowi w znajomości natury ludzkiej. Niektórzy uważają, że Indianie są dobrzy tylko na tropie i ścieżce wojennej, a ja mówię, że to są filozofowie. Znają się na ludziach nie gorzej niż na bobrach, a o kobietach też wiele mogliby powiedzieć. To właśnie jota w jotę charakter Judyty. Indianie przejrzeli ją na wylot. Wyznam ci szczerze, Pogromco Zwierząt, ożeniłbym się z tą dziewczyną dwa lata temu, gdyby nie dwie rzeczy, z których jedną jest właśnie jej lekkomyślność.

— A co stanowi drugą przeszkodę? — zapytał myśliwy nie przestając jeść, jak ktoś, kogo mało zajmuje temat rozmowy.

— Niepewność, czyby mnie chciała. Dzierlatka jest ładna i wie o tym. Słuchaj, wśród drzew rosnących na tych pagórkach nie ma bardziej prostego niż ona i żadne z nich wdzięczniej niż ona nie przegina się z wiatrem. Nie widziałeś też skaczącej łani, która w ruchach miałaby więcej naturalnego uroku. Gdyby na tym się kończyło? każdy język musiałby głosić jej chwałę. Judyta ma jednak wady, o których trudno byłoby mi zapomnieć. Nieraz już przysięgałem sobie, że nie pokażę się więcej nad jeziorem.

— I dlatego ciągle tu wracasz? Przysięga nie dodaje mocy słowom ludzkim.

— Ach, Pogromco Zwierząt, nic jeszcze nie wiesz o tych sprawach, trzymasz się wiadomości szkolnych, jak gdybyś nigdy nie porzucił osad ludzkich. Ze mną jest inaczej: niczego nie postanawiam, jeśli czegoś gorąco nie pragnę. Gdybyś wiedział o Judycie tyle co ja, to byś zrozumiał, dlaczego diabli mnie czasem biorą. Otóż oficerowie z fortów nad Mohawkiem zapędzają się czasem nad jezioro na ryby i na polowanie, a wtedy stworzenie to zupełnie traci głowę! Zobaczysz, jak obnosi swe piękne stroje i jaką damę kroi wobec tych elegantów.

— To nie przystoi córce biedaka — z powagą powiedział Pogromca Zwierząt. — Oficerowie to szlachta i wobec takiej Judyty mogą mieć tylko złe intencje.

— Stąd właśnie moja niepewność i to powściąga moje zamiary! Mam poważne obawy co do pewnego kapitana. Judytka może mieć pretensje tylko do własnej głupoty, jeśli moje podejrzenia są słuszne. Krótko mówiąc, chciałbym widzieć w niej skromną i przyzwoitą dziewczynę, ale chmury, które wiatr pędzi ponad tymi wzgórzami, nie są tak zmienne jak ona. Od czasu gdy przestała być dzieckiem, niewielu spotkała mężczyzn, a przecież wobec niektórych oficerów zachowuje się jak młoda uwodzicielka.

— Przestałbym myśleć o takiej kobiecie i zwróciłbym oczy ku puszczy, bo puszcza nie zdradzi, dopóki ręka, która ma nad nią władzę, nie zadrży.

— Gdybyś znał Judytę, przekonałbyś się, o ile łatwiej jest tak mówić, niż postąpić. Gdybym przestał myśleć o oficerach, uprowadziłbym dziewczynę nad Mohawk i ożenił się z nią, nie zważając na jej grymasy. A starego Toma zostawiłbym pod opieką Hetty, jego drugiej córki, nie takiej ładnej i bystrej jak jej siostra, lecz bardziej posłusznej.

— Czyżby jeszcze drugi ptaszek był w tym gniazdku? — zapytał Pogromca Zwierząt, podnosząc wzrok z na pół rozbudzoną ciekawością. — Delawarzy mówili mi tylko o jednej córce.

— To rzecz naturalna, gdy idzie o Judytę i Hetty. Hetty jest niebrzydka. Ale jej siostra, mówię ci, chłopcze, to coś zupełnie niezwykłego. Drugiej takiej nie znajdziesz w całym kraju, stąd aż do morza. Judyta błyszczy dowcipem, wymową i sprytem jak stary mówca indiański, a biedna Hetty to w najlepszym razie taki „mętny kompas”15.

— Co takiego? — zapytał Pogromca Zwierząt.

— Tak to nazywają oficerowie, co ja rozumiem w ten sposób: Hetty chce zawsze iść we właściwym kierunku, ale nie wie, którędy. Ja to określam inaczej: biedna Hetty idzie skrajem niewiedzy i raz potyka się o linię graniczną z tej, a drugi raz z tamtej strony.

— Są istoty, które Bóg darzy swą szczególną opieką — powiedział uroczystym tonem Pogromca Zwierząt. — Bóg czuwa nad tymi wszystkimi, którym mniej dostało się rozumu, niż na nich przypadało. Czerwonoskórzy czczą i szanują takich ludzi, bo wiedzą, że Zły Duch woli zamieszkać w ciele filuta, niż opętać człowieka niezdolnego do podstępu.

— Wobec tego powiem, że Zły Duch nie zabawiłby dłużej u biednej Hetty, bo ta dziewczyna, jak ci mówiłem, ma właśnie „mętny kompas”. Stary Tom ma do niej słabość, podobnie jak i Judyta, choć sama ma cięty język i jest wielką damą. Inaczej nie ręczyłbym za całość Hetty wśród tego pokroju ludzi, jacy pokazują się czasem na brzegu jeziora.

— Myślałem, że to wielkie lustro wody jest nie znane i rzadko odwiedzane przez ludzi — zauważył Pogromca Zwierząt, któremu najwidoczniej nie w smak było, że znalazł się za blisko cywilizowanego świata.

— Miałeś słuszność, chłopcze, oczy mniej niż dwudziestu białych widziały to jezioro. Ale dwudziestu ludzi urodzonych i wychowanych na pograniczu — myśliwych, traperów16, zwiadowców i tym podobnych — może zrobić wiele złego, jeśli tylko przyjdzie im chętka. Byłoby dla mnie strasznym ciosem, Pogromco Zwierząt, gdybym po sześciu miesiącach nieobecności zastał Judytę mężatką.

— Dlaczego spodziewasz się czegoś lepszego, czy masz jej słowo?

— Wcale nie. Nie wiem, jak to się dzieje. Wyglądam nieźle, co mogę stwierdzić w każdym źródle błyszczącym w słońcu — a mimo to nie mogę wyjednać u tej dziewczyny ani jej słowa, ani nawet serdecznego uśmiechu, choć lubi śmiać się całymi godzinami. Jeśli ważyła się wyjść za mąż w czasie mej nieobecności, pozna rozkosze stanu wdowiego, zanim skończy dwadzieścia lat!

— Myślę, że nie zrobiłbyś krzywdy mężczyźnie, którego by wybrała, tylko dlatego, że bardziej jej się spodobał niż ty.

— Czemu nie? Kiedy wróg zagradza mi ścieżkę, czyż mi nie wolno usunąć go z drogi? Spójrz na mnie! Czy wyglądam na takiego, co ścierpi, aby jakiś skradający się chyłkiem, pełzający po ziemi handlarz skór ubiegł mnie w sprawie, która obchodzi mnie tak żywo jak względy Judyty Hutter? Zresztą, żyjąc w stronach, do których prawo nie dociera, sami musimy być sędziami i wykonawcami wyroków. Gdyby w lasach znaleziono martwego mężczyznę, kto wskaże mordercę, jeśli nawet przyjąć, że kolonia weźmie tę sprawę w swe ręce i narobi koło niej szumu?

— Gdyby to był mąż Judyty Hutter, ja sam mógłbym powiedzieć wiele, co najmniej zaś tyle, żeby sprowadzić kolonię na ślady zbrodniarza.

— Ty?! Wyrostek, smarkacz polujący na jelenie! Ty śmiałbyś myśleć o donosie na Hurry Harry’ego, jak by chodziło o bobra lub świstaka?!

— Śmiałbym powiedzieć prawdę o tobie lub każdym innym mężczyźnie.

March patrzył przez chwilę na swego towarzysza z wyrazem niemego osłupienia. Potem chwycił go oburącz za gardło i potrząsnął swym raczej szczupłym przyjacielem tak gwałtownie, jak by naprawdę chciał mu połamać kości. Nie były to żarty, gdyż gniew płonął w oczach olbrzyma, który brał sprawę poważniej i zachowywał się groźniej, niż miał do tego powody. Jakiekolwiek były istotne intencje Marcha (nie jest wykluczone, że działał bez żadnych określonych zamiarów), pewne jest, że był niezwykle wzburzony.

Na pewno większość mężczyzn, których rozgniewany olbrzym chwyciłby za gardło, i to jeszcze w tak beznadziejnym pustkowiu, uległaby trwodze i odstąpiła nawet swych słusznych praw. Pogromca Zwierząt postąpił jednak inaczej. Twarz jego pozostała niewzruszona, ręka mu nie drżała. Odpowiedział głosem wcale nie podniesionym, choć mógł w ten sposób dać wyraz swej stanowczości :

— Możesz, Hurry, trząść tak górą, aż się zawali — powiedział spokojnie. — Ze mnie nic oprócz prawdy nie wytrzęsiesz. Prawdopodobnie Judyta Hutter nie wyszła jeszcze za mąż, nie ma więc kogo zabijać. Może też nigdy nie będziesz miał okazji czyhać na cudze życie, inaczej bowiem powiedziałbym jej o twych pogróżkach w pierwszej rozmowie, jaką będę miał z tą dziewczyną.

March uwolnił przyjaciela z uścisku i usiadł, patrząc na niego z niemym zdziwieniem.

— Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi — powiedział po chwili. — Była to chyba ostatnia z moich tajemnic, jaką usłyszały twoje uszy.

— Nie chcę znać twych tajemnic, jeśli mają być tego rodzaju. Wiem, Hurry, że żyjemy w lasach, że uważają nas za ludzi poza prawem i może tak jest istotnie, cokolwiek mówi o tym prawo. Ale jest prawo i prawodawca, którego władza obejmuje cały kontynent. Kto jawnie buntuje się przeciw niemu, niech nie nazywa mnie swym przyjacielem.

— Niech mnie diabli wezmą, Pogromco Zwierząt, jeśli nie wierzę, iż w sercu jesteś bratem morawianinem17, ale nie szczerym i rzetelnym myśliwym, za jakiego się podawałeś.

— Zobaczysz, Hurry, że jestem tak samo szczery i rzetelny w mych postępkach, jak w słowach. Ale tylko głupiec może ulec nagłemu gniewowi. Twoje zachowanie dowodzi, jak mało przebywałeś wśród czerwonoskórych. Judyta z pewnością nie wyszła jeszcze za mąż, ty zaś mówiłeś, co ślina przyniosła ci na język, a nie — co czuło twe serce. Oto moja ręka i więcej nawet nie myślmy o tym.

Nigdy jeszcze Hurry nie był tak zdziwiony. Nagle parsknął śmiechem tak donośnym i wesołym, że aż oczy zaszły mu łzami. Potem uścisnął wyciągniętą doń rękę i znów byli przyjaciółmi.

— Trzeba nie mieć rozumu, żeby kłócić się o to, co komu przyszło do głowy! — zawołał March, zabierając się znów do jedzenia. — Taka kłótnia przystoi bardziej miejskim prawnikom niż rozsądnym leśnym ludziom. Słyszałem, Pogromco Zwierząt, jakoby w południowych hrabstwach ludzie tak się różnili w swych myślach, że aż krew się w nich burzyła i dochodziło do walki na śmierć i życie.

— To prawda, tak, to prawda. Ludzie spierają się też o takie sprawy, które lepiej byłoby zostawić w spokoju. Słyszałem, że są kraje, gdzie ludzie kłócą się nawet o religię. No, jeśli takie sprawy wywołują gniew ludzki, to niechże Bóg zlituje się nad nimi. Nie ma jednak żadnego powodu, abyśmy szli w ich ślady i gniewali się na męża owej Judyty Hutter, którego ona może nigdy nie ujrzy ani też pragnie zobaczyć. Mnie jednak ciekawi więcej od twej pięknisi jej słabogłowa siostra. Chwyta nas coś za serce, gdy spotkamy stworzenie, które zdaje się być istotą rozumną, a jednak nie jest tym, na co wygląda, nie staje mu bowiem rozumu. Źle jest, jeśli to się zdarzy mężczyźnie, lecz jeśli słabość ta dotknie kobietę, i to młodą i powabną, budzą się w nas wszystkie uczucia litości, jakie drzemią w naturze człowieka. Bóg wie, że kobiety, biedule, są dość bezbronne, nawet gdy mają rozum. Los ich jest jednak naprawdę okrutny, jeśli brak im tego wielkiego obrońcy i przewodnika człowieka.

— Słuchaj, Pogromco Zwierząt, wiesz, jakimi ludźmi są myśliwi, traperzy i handlarze skór. Ich najlepsi przyjaciele nie zaprzeczą, że są to ludzie uparci i że lubią postawić na swoim, niewiele myśląc o prawach i uczuciach innych ludzi — a mimo to nie sądzę, aby w całym tym kraju znalazł się choćby jeden mężczyzna, który by skrzywdził Hetty Hutter. Nie — nawet czerwonoskóry.

— Tym samym, mój miły Hurry, oddajesz tylko sprawiedliwość Delawarom i wszystkim sprzymierzonym z nimi szczepom, albowiem czerwonoskóry uważa, że istotę upośledzoną z woli Boga winien otoczyć szczególną opieką. W każdym razie cieszy mnie to, co mówisz, cieszy mnie bardzo. No, ale słońce przechyla się na zachodnią stronę nieba, czy nie lepiej więc stanąć znów na szlaku naszej drogi i ruszyć tęgo naprzód, abyśmy wcześniej mogli zobaczyć owe zadziwiające siostry?

Harry March chętnie się na to zgodził. Szybko tedy zebrali resztki jedzenia, po czym obydwaj wędrowcy zarzucili na ramiona torby myśliwskie, podjęli broń i opuściwszy polankę, znów zanurzyli się w głębokim mroku puszczy.

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

 

Choć płoną ogniska nad brzegiem jeziora,

Ku ziemi pochyla się skroń —

To lato jest winne, córeczko, żeś chora,

To kwiatów zabija cię woń.

„Z notatnika kobiety”18

 

Nasi dwaj łowcy przygód nie mieli przed sobą dalekiej drogi. Hurry, gdy znalazł polankę i źródło, znał już właściwy kierunek, prowadził więc dalej pewnym krokiem człowieka, który wie, dokąd idzie. Puszcza była, oczywiście, mroczna, ale nie była już podszyta zaroślami, które by tamowały drogę. Stąpali więc pewną nogą po suchej ziemi. Kiedy przeszli około mili, March stanął i zaczął rozglądać się bystro, badając starannie otoczenie, a nawet przyglądając się pniom zwalonych drzew, których leżało tu sporo, jak to bywa w lasach amerykańskich, zwłaszcza w tych stronach, gdzie drzewo nie ma jeszcze swej wartości.

— To musi być tu, Pogromco Zwierząt — powiedział wreszcie March. — Oto buk obok świerka, trochę dalej trzy sosny, a tam biała brzoza ze złamanym wierzchołkiem. Nid widzę tylko skały ani zwisających gałęzi, o których ci mówiłem.

— Złamane gałęzie nie pomagają zorientować się w okolicy. Nawet mało doświadczony myśliwy wie, że gałęzie rzadko łamią się same — odparł Pogromca Zwierząt. — Natomiast złamane gałęzie nasuwają podejrzenia i prowadzą do ciekawych odkryć. Delawarzy nigdy nie wierzą złamanym gałęziom, chyba że jest to w czasie pokoju i nie potrzeba maskować swych śladów. Mówisz o bukach, sosnach i świerkach; no cóż, widzimy ich dużo wokół siebie, nie tylko po dwa lub trzy, ale po czterdzieści, pięćdziesiąt, całymi setkami.