Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
381 osób interesuje się tą książką
Czasem najpiękniejsze uczucia rodzą się w najmroczniejszych chwilach...
Lucy Hope po dziewięciu latach nieobecności wraca do miasteczka, w którym dorastała. Za pieniądze ze spadku kupuje dom, należący w przeszłości do rodziny jej najlepszej przyjaciółki Emmy Bishop i jej brata Cala.
Lucy pragnie odnowić przyjaźń z Calem, jednak jego obecna wersja nie ma wiele wspólnego z chłopakiem z jej wspomnień. Staje przed nią zamknięty w sobie, zgorzkniały mężczyzna, który nie ma ochoty z powrotem wpuścić jej do swojego życia.
Zawsze optymistyczna i pełna energii Lucy próbuje skruszyć mur, który wzniósł wokół siebie Cal. Jej radosne podejście do życia kontrastuje z jego chłodnym dystansem. I choć dawny przyjaciel zgadza się dać jej pracę w swoim warsztacie i stopniowo przestaje być obojętny na jej urok, z góry uprzedza Lucy, że nie będzie w stanie jej pokochać.
Ale nie tylko on skrywa niezagojone rany z przeszłości. Lucy również ma bolesny sekret. Nie będzie jednak w stanie utrzymywać go w tajemnicy wiecznie, a kiedy prawda wyjdzie na jaw, raz jeszcze zatrzęsie światem Cala…
Pierwszy tom dylogii pełnej emocji, dla których warto zaryzykować złamanie serca.
Ta historia jest naprawdę SWEET. Sugerowany wiek 18+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 390
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:An Optimist’s Guide to Heartbreak
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik Wydawczyni: Joanna Pawłowska Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska Korekta: Martyna Tondera-Łepkowska Projekt okładki: Wojciech Bryda Zdjęcie na okładce: © Anja Kaiser, © Maya Kruchancova, © Komkrit / Stock.Adobe.com
An Optimist’s Guide to Heartbreak Copyright © 2023 by Jennifer Hartmann All rights reserved.
Copyright © 2025 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Ewelina Gałdecka, 2025
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2025
ISBN 978-83-8371-823-1
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska
Dla Elizabeth i jej dzielnego serca
Piękne rzeczy zawsze się kończą. To dlatego świetliki jedynie migoczą.
– RON POPE
Kiedy nazywasz się Hope1, ludzie zakładają, że jesteś chodzącym i gadającym promyczkiem. Emanującym optymizmem i radosnym nastrojem. Blaskiem światła w ciemności, wiecznie uśmiechniętą dziewczyną, jak przystało na takie nazwisko.
Cóż, w moim przypadku – mają rację.
Rzeczywiście taka właśnie jestem. Nawet w te kiepskie dni. Nawet w te najgorsze.
Szczególnie w te najgorsze.
Dlatego gdy na pasku powiadomień pojawia się malutka czerwona ikonka aplikacji agencji nieruchomości, która informuje mnie, że na rynku pojawił się nowy dom na sprzedaż, ten dom przemawia do mnie w sposób, którego nie potrafię wytłumaczyć.
Potrzebuję go, chcę go, muszę go mieć.
Krztuszę się muffinką, kiedy ze zdjęcia spogląda na mnie znajomy budynek z miodowej cegły. Czuję, jak oblewa mnie rumieniec, a skóra przybiera ciemnoczerwony, wręcz buraczany kolor, dokładnie taki, jak ostrzegawcze flagi, które powiewają mi przed oczami. Żołądek zaciska mi się z nerwów, dłonie się pocą, umysł wiruje niczym stary, rozklekotany diabelski młyn, kręcący się bez ustanku na tle nieba.
Ale… zwycięża inne uczucie. Coś odmiennego, coś potężniejszego. Przebija się przez niepewność i okropne wspomnienia, zagłuszając cichy głosik, który krzyczy w mojej głowie, że to wszystko źle się skończy.
Że ten diabelski młyn się przewróci, zawali, obracając się w gruzy u moich stóp.
Nie obchodzi mnie to.
Nie przejmuję się tym, dostrzegam bowiem szansę na napisanie przeszłości od nowa.
Nowy początek.
Dostrzegam szansę na to, żeby przekuć tragedię w magię, katastrofę w nadzieję.
I myślę, że chyba właśnie dlatego to robię.
Myślę, że to z powodu nadziei.
Pięć minut później rozmawiam przez telefon z agentką.
Dzień później składam ofertę.
A całe życie później błagam, zaklinam los, modlę się, żeby to nie był najgorszy błąd, jaki kiedykolwiek popełniłam.
Błąd czy nie, i tak to robię.
Odnajduję drogę powrotną do nich.
Nadzieja zwycięża.
1Hope (ang.) – nadzieja (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
– Lucy! Twój pies wyrzygał dildo!
Podnoszę się do pozycji siedzącej. Głos Alyssy zagłusza głośny stukot psich pazurów (które desperacko potrzebują przycięcia) na drewnianej podłodze oraz trzaśnięcie drzwi frontowych. Mrugam zaskoczona, kiedy mój umysł przetwarza jej słowa.
– Co?! – Podrywam się na równe nogi i pędzę korytarzem, żeby odnaleźć wzburzoną przyjaciółkę w salonie. – Dildo?!
Key Lime Pie1 i Lemon Meringue2, moje dwa walijskie corgi, zajęte są eksploracją nowego terenu. Alyssa wzdryga się i opada na kanapę.
– Nie moje – precyzuje.
– Eee… Moje też nie.
– Nie wiem, Lucy. Ale brzmiało to, jakby ktoś egzorcyzmował Kiki na tylnym siedzeniu. Tyle że zamiast demona wyszło z niej dildo. – Sięga do oversizowej torby i wyjmuje z niej plastikowy worek z dowodami, po czym otwiera go, odwracając wzrok. Wydaje z siebie przy tym teatralne odgłosy, jakby miała zwymiotować.
Przerażona zaglądam do środka, ale moje uniesione ze zdziwienia brwi szybko opadają, kiedy rozpoznaję znajdujący się tam przedmiot.
– Lys, przecież to osłonka na banana.
– Słucham? – Gwałtownie odwraca głowę w moją stronę, na jej twarzy maluje się zdumienie. – To brzmi naprawdę obscenicznie. Chcę usłyszeć więcej.
Wybucham śmiechem.
– To taki pojemnik, żeby banany się nie obijały i nie brązowiały. Nie sekszabawka.
– Nuda.
Key Lime Pie, w skrócie Kiki, kuśtyka do mnie na swoich krótkich nóżkach i pada mi u stóp. Przez te wszystkie kąski, którymi moja mama niby subtelnie dokarmia ją pod stołem, ma niewielką nadwagę. Lemon jest bardziej wybredna, jeśli chodzi o wybór przysmaków. Alyssa przewiozła moje psy do nowego domu, podczas gdy ja prowadziłam ciężarówkę z firmy przeprowadzkowej i z pomocą wujka Dana wnosiłam do środka meble. Była mi naprawdę niezbędna w procesie stawiania pierwszych kroków w nowe życie.
– Więc to jest ten twój nowy dom, co? – Poprawia jasne blond włosy ścięte na boba i rozgląda się z aprobatą po skromnym pomieszczeniu. – Jest dla ciebie idealny, chociaż bardzo nie podoba mi się to, że będzie nas dzieliło czterdzieści minut jazdy. Ale nie przestaniesz występować w piątki w winiarni, prawda?
Siadam obok niej na kremowej kanapie i kiwam głową.
– Nie przestanę. Jeśli tylko znajdę pracę, z którą uda mi się to pogodzić.
Pierwszym krokiem była przeprowadzka.
Drugim krokiem jest znalezienie pracy, która pozwoli mi opłacić rachunki i pokryć koszty życia.
Dom kupiłam za gotówkę dzięki spadkowi po babci Mabel, a samochód dostałam w prezencie od rodziców cztery lata temu, ale muszę przecież zarobić na podatki, media, benzynę, jedzenie i wszystkie inne rzeczy, które wiążą się z wolnością i niezależnością. Chociaż zostało mi jeszcze trochę odziedziczonych pieniędzy, chcę znaleźć pracę, żeby co miesiąc odłożyć pewną kwotę, która pozwoli mi kiedyś pójść do college’u.
Jeden krok na raz.
– Cóż… Moim zdaniem dom jest wspaniały. – Alyssa się ożywia. – Masz ogrodzone podwórko dla psów i wystarczająco dużo miejsca dla twojego przyszłego faceta, bo jego pojawienie się to tylko kwestia czasu. No i nie lekceważmy przywileju, jakim jest posiadanie połączonego z budynkiem garażu.
Przewraca mi się w żołądku.
Garaż będzie magazynem.
Nie zamierzam wjeżdżać do niego samochodem.
Chrząkam, podrywam się z kanapy i nerwowo bawię się włosami.
– Faceta? Bardzo zabawne.
– To tylko kwestia czasu – powtarza dobitnie.
Mogę jedynie pokiwać głową na myśl, jak bardzo się myli. Jasne, nie wyglądam jak trollica i jestem tego na tyle świadoma, żeby potrafić to przyznać.
Ale jestem też odrobinkę neurotyczna.
Oryginalna, trochę dziwna i – jak powiedzieliby niektórzy – zbyt entuzjastyczna.
Jestem dobrą osobą, tak. Miłą i szczodrą. Ale mężczyźni niekoniecznie chcą wskakiwać do łóżka niezdarnym kobietom, które nigdy nie przestają paplać. To nie jest seksowne.
Jestem tego na tyle świadoma, żeby przyznać również i to.
Żyję więc zastępczym życiem Alyssy, i to mi wystarcza.
Kiedy kończę oprowadzać przyjaciółkę, rozsiadamy się uśmiechnięte pośród lichego umeblowania z kieliszkami wina w dłoniach i psami na kolanach. To miła pierwsza noc w nowym domu, a stanie się jeszcze lepsza, kiedy wślizgnę się do znajomej sypialni, żeby odkryć w niej uświęcone wspomnienia, które – wiem to – czekają tam na mnie.
Po kilku godzinach żegnam się w Alyssą, a potem pędzę wąskim korytarzem do pokoju, który kiedyś tonął w lawendzie i koronkach. Teraz jest szary – szary i ponury – i już nie mogę się doczekać, żeby dzięki miłości i farbie do ścian przemienić go w coś znacznie słodszego.
Z drżeniem serca siadam ze skrzyżowanymi nogami obok łóżka na podłodze sypialni.
Jej sypialni.
Zanim poczuję się tu zbyt komfortowo, telefon w mojej tylnej kieszeni pika niczym maleńki dzwonek alarmowy nakazujący mi zostawić przeszłość w przeszłości.
Ale na to już za późno.
Było za późno w chwili, kiedy sięgnęłam po telefon, wybrałam numer agentki i powiedziałam jej, że znalazłam mój dom ze snów. W niektóre noce – z koszmarów, to prawda, ale najczęściej jednak z nowego snu, który właśnie się ziszczał.
Czy ją zaskoczyłam? Tak. A przecież nie zdawała sobie sprawy, jak dziwaczna była w rzeczywistości moja decyzja. Nie powiedziałam jej, że dorastałam tuż obok, w chabrowym budynku w stylu ranczerskim. Nie wspomniałam również, że nieruchomość o powierzchni stu pięćdziesięciu stóp kwadratowych była dla mnie praktycznie drugim domem przez osiem niesamowitych lat.
I nigdy się nie przyznałam, jak bardzo chciałam sprawdzić, czy w kryjówce Emmy nadal kryje się zaginiony skarb.
Odwracając wzrok od desek, którymi wyłożona jest podłoga, wyjmuję telefon i zerkam na ekran.
To moja matka. Co za niespodzianka!
Mama: Lucille Anno Hope.
Ja: Zwracanie się do kogoś pełnym imieniem i nazwiskiem robi mniejsze wrażenie w SMS-ie, mamo.
Mama: Po prostu udawaj, że słyszysz złowieszczą nutę w moim tonie.
Ja: Okej. Jestem śmiertelnie przerażona. Co tam?
Mama: Tęsknię za tobą.
Uśmiecham się i wysyłam jej pełno serduszek i płaczących emotek, a potem odkładam telefon na stojące obok pudło.
Właśnie wyprowadziłam się z domu rodziców. Jako dwudziestodwulatka.
Po tym, jak problemy zdrowotne przekreśliły moje marzenie o opuszczeniu cichych przedmieść Milwaukee i wyjeździe do Berklee, żeby studiować sztukę pisania piosenek, a późniejsza śmierć ojca nie pozwoliła mi szukać pracy na pełen etat ze względu na przytłaczającą rozpacz i samotność mamy, w końcu zdecydowałam się zasmakować niezależności. Trudno było mi zostawić mamę, ale myślę, że dla niej to okazało się jeszcze trudniejsze. Zawsze byłyśmy sobie bliskie, a zbliżyłyśmy się jeszcze bardziej po odejściu taty. Ale obie wiedziałyśmy, że przyszedł czas, żebym rozwinęła skrzydła i wyleciała z gniazda.
Nigdy sobie jednak nie wyobrażałam, że moje gniazdo będzie właśnie tutaj.
Tam, gdzie wszystko się zaczęło.
Z westchnieniem odchylam się do tyłu i opieram na dłoniach, po czym wpatruję się w sufit, który zdobiły kiedyś dziesiątki świecących w ciemności naklejek oraz gigantyczny plakat One Direction. To ten sam sufit, w który gapiłam się przy zasypianiu przez ponad osiem lat cudownych nocowanek. Objadałyśmy się kwaśnymi żelkami Sour Patch Kids – ja zagarniałam wszystkie zielone, a Emma wykradała czerwone – i pisałyśmy piosenki, które nigdy nie miały szansy zmienić się w coś więcej niż przepełnione nadzieją notatki na kartkach.
Biorę głęboki wdech, a wino tylko podsyca już buzującą w moich żyłach ekscytację. Ponownie podnoszę się do pozycji siedzącej. A potem zaczynam usuwać liche deski podłogowe. Gwoździe odskakują, drzazgi rozpryskują się razem z resztą moich wahań.
Drżąc na całym ciele, zaglądam do skrytki.
I jeden po drugim wyjmuję zgromadzone w środku przedmioty.
Pamiętnik Emmy, którego okładkę zdobią bazgroły wykonane kolorowymi markerami i łuszczące się naklejki.
Luźne kartki z nutami.
Stary klarnet Cala.
Cal, Cal, mój Cal.
Moje oczy wilgotnieją na widok ukochanego instrumentu, przesuwam po nim opuszkami palców, zachodząc w głowę, jak to się stało, że przepadł pod podłogą, i zastanawiając się, czy nadal da się na nim zagrać. Na środku drewna jest pęknięcie, szczelinka wypełniona klejem, która mówi mi, że Emma próbowała przywrócić go do życia.
Ona zawsze była klejem.
Ona zawsze była naszym klejem.
Sięgam po pamiętnik i trzymam go przez chwilę w drżących dłoniach, niezdolna powstrzymać łez, które przesłaniają mi widok. Tak wiele czasu upłynęło, od kiedy słyszałam głos Emmy, ale wiem, że przemówi do mnie, głośno i wyraźnie, kiedy będę czytać jej wpisy. Myślę, że chyba słyszałam go nawet wtedy, kiedy tamta mała ikonka biura nieruchomości pojawiła się na ekranie mojego telefonu, sprawiając, że moje życie potoczyło się w zupełnie nowym kierunku.
Na chwilę odkładam pamiętnik na bok i wracam do przeglądania rzeczy w skrytce. Pomiędzy cennymi reliktami przeszłości natrafiam na małą fotografię.
Niemal przestaję oddychać.
To nasze zdjęcie. Zdjęcie towarzyszy przygód. Zdjęcie, którego nigdy wcześniej nie widziałam.
Ja, Emma i Cal obejmujemy się ramionami, na ustach mamy uśmiechy niekwestionowanej radości. Noc jest ciemna, a świetliki tak jasne jak światłość, którą emanują nasze twarze. Ręka Cala otacza moją szyję, kiedy przyciąga mnie do swojego boku tak mocno, jakbym miała przy nim zostać na zawsze. Emma stoi po mojej drugiej stronie, zgięta wpół ze śmiechu.
Przypominam sobie tamtą chwilę.
Ojciec Cala i Emmy zawołał: „Gotowi?”.
Nie byliśmy, ale i tak zrobił zdjęcie.
A potem zapytał nas jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz, aż w końcu, wpadając na siebie nawzajem, zmieniliśmy się w rozchichotane, rozprychane, niestosowne kłębowisko.
Byliśmy wciąż niegotowi.
Byliśmy od urodzenia, wiecznie gotowi.
Przykładam palec do zdjęcia i obrysowuję kontury twarzy, które przez niemal dekadę żyły jedynie w moich wspomnieniach.
Gdzie jesteś, Callahanie Bishopie? Gdzie się podziałeś?
Może być teraz zupełnie innym człowiekiem. Kimś nowym, kimś, kogo z trudem rozpoznam, ale nie mogę stracić nadziei, że chłopak, którego kochałam, nadal gdzieś tam jest.
Nadzieja. To nadzieja sprawiła, że tu jestem. Jest w końcu wpisana w moje nazwisko. Mam ją we krwi.
Ale przypuszczam, że cały problem z nadzieją polega na tym, że jest tylko uczuciem, a te są ulotne. Nazwiska są wieczne, ale uczucia nie trwają wiecznie.
I my również.
Wiem jedynie, że zamierzam wykorzystać czas, który mi został, żeby nadrobić ten, który straciłam.
Wiem, że teraz… muszę go odnaleźć.
Muszę odnaleźć mojego starego przyjaciela.
1 Key Lime Pie – amerykańska tarta z kremem limonkowym.
2 Lemon Meringue – amerykańska tarta z kremem cytrynowym i bezą.
12.03.2013
Kadencja zwodnicza
Kadencja zwodnicza ma miejsce, kiedy następstwo akordów wydaje się prowadzić do zakończenia, ale tego nie robi. To muzyczny trik. Narzędzie do pogrywania z oczekiwaniami słuchaczy, moim zdaniem całkiem zgrabne. Rozmyślałam o tym, jak taki koncept można by zastosować do sytuacji z prawdziwego życia. Do codziennych rzeczy. Myślisz czasem, że wiesz, co nadchodzi, ale w rzeczywistości nigdy tego nie wiesz. A czasami, kiedy sądzisz, że coś się kończy, to tak naprawdę początek czegoś pięknego.
Tak jak wtedy, kiedy miałam pięć lat, a nasi sąsiedzi się wyprowadzili. Naprawdę lubiłam ich kota, więc płakałam przez cały tydzień, myśląc, że to koniec świata. Ale potem wydarzyło cię coś fajnego. Do tamtego domu wprowadziła się nowa rodzina.
Nie mieli kota, ale mieli coś lepszego.
Mieli Lucy.
Papatki!
Emma
Nie jestem stalkerką. Przynajmniej z technicznego punktu widzenia.
Chociaż może z technicznego punktu widzenia jestem… Musiałabym sprawdzić dokładną definicję. W każdym razie moje zamiary są dalekie od podejrzanych, a to się liczy.
Mam nadzieję.
Kiedy piętą sandała zatrzaskuję drzwi samochodu i podnoszę wzrok na wytarte litery szyldu warsztatu samochodowego, buzuje we mnie ciekawość.
Kącik Cala.
To niewielki warsztat ulokowany, jakże trafnie, w kącie, na narożnej działce. Ulica, przy której stoi, nie jest szczególnie ruchliwa, więc jego biznes musi się opierać na poczcie pantoflowej i lojalnych klientach. Ubiegłego dnia wyruszyłam na misję, której celem było namierzenie Cala, i udało mi się ją zakończyć sukcesem. Mając do dyspozycji jedynie jego nazwisko i na wpół rozmazany obraz twarzy piętnastolatka, wędrowałam od domu do domu, jakbym była drużynową namawiającą do zamówienia ciasteczek od skautek. W końcu rozpoznała go jakaś starsza kobieta.
– Cal? Cal Bishop?
Rozpromieniona gorączkowo pokiwałam głową.
– Tak. Zna go pani?
– Oczywiście – odpowiedziała. – Ma warsztat samochodowy w mieście. Mieszkał kiedyś przy tej ulicy, zanim jego mama się wyprowadziła i zabrała go ze sobą po… – Spuszcza głowę i zaczyna się bawić okularami. – Cóż… Ich rodzina miała pewne trudności.
Przełykam ślinę, czując, jak robi mi się niedobrze.
– Wiem. Mieszkałam z nimi po sąsiedzku. Straciliśmy kontakt na wiele lat i chciałabym zobaczyć, jak sobie radzi.
– Świetnie sobie radzi, kochanie. Odwalają w tym warsztacie kapitalną robotę. Mój mąż, Roy, ciągle ma jakieś problemy z autem, a Cal jest szybki i ma przystępne ceny.
– To wspaniale. – Uśmiecham się z wdzięcznością, a ekscytacja miesza się we mnie ze zdenerwowaniem. – Dziękuję za informację.
– Wpadnij do mnie potem i daj znać, jak poszło spotkanie po latach. Jestem samotną staruchą i potrzebuję nowego zapasu plotek.
Pożegnałam ją ze śmiechem i przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny myślałam tylko o jednym.
O spotkaniu z Calem.
Uzbrojona w półmisek ze świeżo upieczonym chlebkiem bananowym, swoje kiepskie CV oraz nerwowy uśmiech, zmierzam w kierunku cynowoszarej ceglanej fasady i srebrzystych drzwi, które witają mnie na froncie budynku. Kiedy wchodzę do środka, rozlega się dźwięczne pobrzękiwanie. Podnoszę wzrok i widzę parę świątecznych dzwoneczków związanych czerwoną wstążką i ozdobionych plastikowymi jagodami ostrokrzewu, co jest interesujące, jako że mamy sierpień, ale kim jestem, żeby kogokolwiek osądzać? Uwielbiam Boże Narodzenie, w które – tak się składa – przypadają także moje urodziny.
Kiedy drzwi się za mną zamykają, moje spojrzenie przeczesuje hol. Poza tym małym świątecznym akcentem sprawia raczej zimne, niezachęcające wrażenie. Pomiędzy dwoma składanymi krzesłami stoi drewniany stolik, który wygląda jak z garażowej wyprzedaży z lat osiemdziesiątych. A dokładniej z kosza: „Oddam za darmo”. Leży na nim stos czasopism motoryzacyjnych, najwyraźniej często przeglądanych. Marszczę nos, bo unosi się tu zapach gaźników i spoconych mężczyzn, ale można temu zaradzić z pomocą odświeżacza powietrza albo podgrzewacza do wosku. Biurko recepcjonistki stoi opuszczone pod ścianą w głębi, tonąc w powodzi teczek i dokumentów księgowych. Teraz już wyraźnie widzę, dlaczego potrzebują tu kogoś do pomocy.
Z uśmiechem kładę CV i chlebek bananowy na jednym z krzeseł. Mam nadzieję, że będę miała okazję tchnąć nowe życie w biznes mojego starego przyjaciela.
– W czym mogę pomóc?
Głęboki, szorstki jak żwir głos sprawia, że odwracam się w miejscu i staję twarzą w twarz z mężczyzną o potarganych ciemnych włosach. Wycierając dłonie ścierką, przygląda mi się z ostrożną ciekawością.
W miejscu o nazwie Kącik Cala spodziewałabym się kogoś, kto wygląda jak Blippi1, więc kiedy zbliża się do mnie ogromny facet, którego skóra jest w równym stopniu pokryta olejem i tatuażami, zakładam, że to jeden z ponurych wspólników Cala.
– Cześć! – witam się radośnie, olśniewając go szerokim uśmiechem.
Cisza.
Wpatruje się we mnie i nawet nie mruga, jakby próbował – skutecznie! – zastraszyć wszystko i wszystkich w promieniu pięciu mil. W tym także orchideę stojącą na blacie recepcyjnego biurka. Przysięgłabym, że więdnie na moich oczach.
Odchrząkując, zaczynam się bawić pierścionkiem na kciuku. Kilka stóp ode mnie znajduje się sporych rozmiarów plama oleju i zastanawiam się, czy nie działa przypadkiem jak czarna dziura, w którą mogłabym wskoczyć.
– Eee… Więc… Nazywam się Lucy. Lucy Hope. Dorastałam z Calem i zastanawiałam się…
– Wiem, kim jesteś.
Moje usta układają się w kształt litery O.
– Wiesz? Cal o mnie wspominał? – To dziwne. Nie rozmawialiśmy przez ponad dziewięć lat, a chciałabym myśleć, że nie wyglądam już jak tamta chuderlawa trzynastolatka z aparatem na zębach i nierówną grzywką, którą sama sobie obcięłam tępymi nożyczkami. Nie wiem, co innego mogłabym zrobić, więc wyciągam rękę i przywołuję na usta uśmiech. – Miło cię poznać. Cal jest gdzieś w pobliżu?
Spogląda na moją dłoń, jakbym trzymała w niej tę roznoszącą wirusa małpę z Epidemii.
– Taaa… Pójdę po niego.
Oddycham z ulgą, kiedy mężczyzna się odwraca i odchodzi.
I zastygam, gdy niemal od razu zjawia się ponownie.
Zaplatając na piersi niemożliwie umięśnione ramiona, spogląda na mnie jasnobrązowymi oczami, które krzeszą głęboko w moim wnętrzu iskierkę rozpoznania. Spoglądam na niego spod zmrużonych powiek i głośno wciągam powietrze. Zrozumienie rozbrzmiewa grzmotem w moim sercu.
– Cal – wyduszam.
Kiedy jego imię opuszcza moje usta, w jego zbroi pojawia się mała, maleńka szczelina, ale szybko bierze się w garść.
– Co ty tu robisz?
Wygląda na to, że nie jest w stanie wypowiedzieć na raz więcej niż pięciu słów, ale jeszcze bardziej zdumiewający jest fakt, że ja nie potrafię wykrztusić nawet jednego.
Jestem w transie.
Wspomnienia wracają do życia, jakbym nagle usłyszała ukochaną piosenkę, której nie puszczano od lat. Moje ciało nuci ją z nostalgią. Nie mogę się powstrzymać przed odtwarzaniem w głowie milionów chwil – od zabawy w chowanego na podwórzu za domem po sekretne forty i pakty przyjaźni oraz nocowanki z Emmą, które Cal zawsze próbował zakłócić swoimi niemądrymi dowcipami i wygłupami.
Teraz wygląda zupełnie inaczej. Chłopiec, którego znałam, emanował łagodnością i ciepłem, podczas gdy dwudziestopięcioletni Cal jest nieprzystępny i szorstki. Gdybym nie pamiętała tak dobrze, jak brzmi jego śmiech, mogłabym się go bać.
Choć zawsze był wysoki, w okresie dojrzewania należał do tych chudych. Wysportowanych, ale szczupłych. W pierwszej klasie liceum był gwiazdą drużyny koszykówki, zanim…
Zanim wszystko się zmieniło.
Pomimo tatuaży zdobiących całe jego opalone ręce, zarostu pokrywającego szczękę i imponującej muskulatury jego oczy nadal wyglądają tak samo. Jasnobrązowe, niemal miedziane. Fale miękkich ciemnych włosów opadają mu na czoło w uderzająco znajomy sposób.
Odgarnia grzywkę i rzuca ścierkę na stolik.
Ten gest błyskawicznie przywraca mnie do rzeczywistości. Bawiąc się końcówką warkocza, głośno nabieram powietrza.
– Przepraszam, że cię nie poznałam. Minęło tyle czasu…
Pojedynczy mięsień na jego żuchwie zaczyna pulsować. Cal spuszcza wzrok, a potem ponownie go podnosi i szybko mnie nim omiata.
– Ty wyglądasz tak samo.
Czuję, że to nie komplement, ale i tak potakuję. Włosy mi pociemniały, z upływem lat zmieniając się z miodowych w jasnobrązowe. Jak kawa z dodatkową porcją śmietanki. Są długie i gęste, często upinam je w nieporządny kok lub splatam w warkocz, żeby nad nimi zapanować. Kiedy miałam niemal siedemnaście lat, w końcu zaczęły mi rosnąć cycki, więc teraz mam już krągłości, które podkreśla sukienka z kopertowym dekoltem.
Ale moje oczy nadal mają kolor przydymionego błękitu.
I moje serce nadal bije tak samo.
Kiedy unosi brew i przechyla głowę wyczekująco, dociera do mnie, że nie odpowiedziałam na jego pytanie.
– No tak! – ćwierkam, jakby dla zrównoważenie długiej chwili niezręcznego milczenia. – W każdym razie… eee… przyszłam zapytać o stanowisko recepcjonistki. Chciałam na nie aplikować.
Bo przejechałam obok piętnaście razy, od kiedy wprowadziłam się do twojego rodzinnego domu i zobaczyłam, że szukacie kogoś do pracy.
Mój uśmiech poszerza się tak, że pewnie zaczynam wyglądać jak wariatka.
Cal przesuwa kciukiem po dolnej wardze i wpatruje się we mnie, rozważając moje słowa. W końcu wzdycha i ucieka spojrzeniem gdzieś w bok.
– Nie szukam pracowników.
Nie siląc się na subtelność, zerkam na gigantyczną tablicę z napisem: „Pracownik poszukiwany”. Kiedy moje spojrzenie wraca do Cala, wyduszam piskliwie:
– Och! Musiałam coś źle przeczytać.
– Już kogoś zatrudniłem.
Przygryzam dolną wargę. Nie mogę nie zauważyć smutnego, opuszczonego biurka recepcjonistki z przyklapniętą orchideą. Niewielkie pomieszczenie zasypane jest stosami paragonów i innych papierów, co stanowi nieomylny znak, że to miejsce prowadzi banda niezorganizowanych mechaników.
A to oznacza, że Cal nie chce zatrudnić mnie. Konkretnie mnie.
– Rozumiem. – Kiwam głową, zmuszając się do uśmiechu na przekór piekącym pod powiekami łzom. – Przepraszam, że zawracałam ci głowę.
Marszczy odrobinę brwi, a potem zerka na półmisek z chlebkiem bananowym na krześle za mną.
– Co to?
– Chlebek bananowy. Kiedyś to był twój przysmak.
Jego grymas się pogłębia.
Wygląda na to, że jakimś cudem uraziłam go chlebkiem bananowym.
Podążając za jego wzrokiem, głośno przełykam ślinę.
– Domowej roboty. Bez orzechów. Kiedy byliśmy dziećmi, wyciągałeś orzechy. – Moje policzki płoną, gdy cisza gęstnieje. Nienawidzę przedłużających się chwil ciszy i często wynajduję absurdalne tematy do paplaniny, żeby wypełnić tę okropną pustkę. Raz zaczęłam nawet wymieniać prezydentów naszego kraju w porządku alfabetycznym, bo na nic innego nie wpadłam.
Cal splata ręce na piersi, jego bicepsy się napinają. Z całych sił staram się nie gapić, więc szybko uciekam wzrokiem od jego imponująco umięśnionych przedramion w górę. Wpatruje się we mnie z miną, z której nie jestem w stanie nic wyczytać.
Jego twarz ma w sobie pewną surowość, ale nie jest ogorzała. Długie, podkręcone rzęsy i pełne usta łagodzą wrażenie, które wywierają ostre kąty żuchwy i znużone spojrzenie. Na policzku ma smugę smaru, którą chciałabym zetrzeć kciukiem, ale zajmuję dłonie, nadal nerwowo skubiąc włosy.
Cisza trwa boleśnie długo i zaczynam mieć wrażenie, że w tej chwili jedynym wyjściem jest już tylko słowotok.
– No to tak… – kontynuuję drżącym głosem. – Smacznego chlebka bananowego. I miłego dnia. Było… naprawdę miło znów cię zobaczyć, Cal. Może moglibyśmy…
– Ciebie też miło widzieć, Lucy.
Jego słowa są dość uprzejme, ale chłodny ton i fakt, że mi przerywa, to wyraźne sygnały, że chce, żebym stąd spadała.
Z zamierającym na ustach uśmiechem kiwam głową pewnie z pół tuzina razy, po czym odwracam się do drzwi. Czuję na plecach jego wzrok, kiedy je otwieram i wychodzę na zewnątrz, ale nie odzywa się ani słowem. Nie zatrzymuje mnie, a świąteczne dzwoneczki brzmią teraz o wiele mniej radośnie, niż kiedy wchodziłam.
Oklapnięta od poczucia porażki wlokę się do mojego volkswagena. Sandały szurają o ziemię w rytm mojego serca. Opadam na siedzenie kierowcy, zamykam drzwi i opieram czoło o kierownicę.
Sama nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tego.
Nie tej zimnej, bezdusznej wersji słodkiego chłopca, z którym dorastałam i którego planowałam kiedyś poślubić. To były oczywiście dziecięce fantazje, ale wtedy miały sens. Cal był uroczy, miły i zabawny. Nigdy nie traktował mnie jak irytującą sąsiadkę czy upierdliwą przyjaciółkę młodszej siostry.
Był również moim przyjacielem.
A teraz jest zupełnie obcym człowiekiem. Przypuszczam, że tak właśnie się dzieje, kiedy tracisz z kimś kontakt na niemal dekadę, ale naprawdę próbowałam go odnaleźć. Po tym, co się stało, jego mama wywróciła ich życie do góry nogami – wystawiła dom na sprzedaż i przeprowadzili się w ciągu zaledwie kilku miesięcy. Bez pożegnania, bez zostawienia namiarów. Przez te wszystkie lata próbowałam znaleźć Cala w mediach społecznościowych, ale bezskutecznie. Czasem się zastanawiałam, czy był czymś więcej niż duchem. Czy może Emma i Cal nie byli tylko wymyślonymi przyjaciółmi, których stworzyłam jako remedium na samotność towarzyszącą dorastaniu chorego dziecka.
Plask!
Niemal uderzam głową w sufit, kiedy jakaś dłoń rozpłaszcza się na szybie od strony kierowcy. Chwytając się za pierś, odwracam głowę i widzę moje własne CV przyciśnięte do szkła. Kiedy Cal je zabiera i kręci palcem w powietrzu – pokazując mi w ten sposób, żebym opuściła szybę – biorę głęboki wdech i robię, co mówi.
Przysięgam, że w mętnym blasku sierpniowego słońca wygląda jeszcze bardziej przerażająco, ale może chodzi o to, że o tej porze dnia jego wyciągnięty cień przypomina Goliata.
No i jest naprawdę wkurzony.
– Co to, do cholery, ma być? – warczy, machając mi CV przed twarzą. Oparłszy drugą dłoń na biodrze, przewierca mnie oskarżycielskim spojrzeniem.
– M-moje CV – dukam. – Wiem, że moje referencje są może wątpliwe, ale przyrzekam, że…
– Nie o to chodzi.
Mrugam zaskoczona, oblizując wargi.
– Okej… Więc pan Garrison nie jest właściwie moim byłym szefem. Od czasu do czasu opiekuje się Key Lime Pie i Lemon Meringue. Moimi psami. Zwykle nazywam je Kiki i Lemon, ale reagują też na…
– Nie chodzi o pieprzone referencje, Lucy. Tylko o adres!
Och.
Przełykam ślinę, a ręce natychmiast zaczynają mi drżeć. Nerwowo skubiąc fotel, uciekam wzrokiem przed jego morderczym spojrzeniem.
– No tak… Zauważyłeś go.
– Jasne, że go zauważyłem – odpowiada, a jego głos staje się tak niski, że brzmi niemal demonicznie. – Coś ty sobie myślała?
– Nie myślałam. To znaczy nie do końca – bełkoczę. – Dostałam spadek i szukałam nieruchomości do kupienia, ale żadna mi się nie podobała. Przy żadnej nie czułam, że to mógłby być mój dom. A potem natrafiłam na ogłoszenie sprzedaży waszego starego domu i to poczułam… Przemówił do mnie, wiesz? To było takie… przyciąganie. Wiedziałam, że to ten jedyny. – Moja warga drży żałośnie, więc ją przygryzam. A potem dodaję z nutką nadziei: – Przejrzałeś moje CV?
Sznury mięśni na jego szyi napinają się, kiedy uciska palcami grzbiet nosa. Wygląda, jakby chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego tylko wzdycha i robi krok w tył, nawet na mnie nie spoglądając. Ostatni raz zerka na CV, zaciska zęby, odwraca się i odchodzi.
Obserwuję, jak płaszczyzna jego pleców faluje pod ciasną koszulką bez rękawów, jego tatuaże wyglądają coraz groźniej z każdym gniewnym krokiem, który go ode mnie oddala. Kiedy znika za narożnikiem budynku, głośno wypuszczam powietrze ustami i przez chwilę siedzę bezczynnie na parkingu.
Czuję, że wpadłam w kłopoty.
Przypuszczam, że jeśli facet, którego nie widziałam od niemal dziesięciu lat, dowiaduje się, że kupiłam jego dawny dom i staram się o pracę w jego firmie, którą wcześniej wyśledziłam, mogą mu się zapalić lampki alarmowe.
A przecież miałam dobre zamiary.
Cal nie ma pojęcia, jak to jest mieszkać w tym domu. Wspomnienia. Nastrój emanujący z tych samych, pokrytych szarobrązową gładzią ścian. Notatki w pamiętniku Emmy szczegółowo opisujące piękne dzieciństwo.
Dzieciństwo wypełnione nim.
Moim Calem.
Wydymam policzki i prycham, przygotowując się do wyjazdu z parkingu, kiedy z drugiej strony budynku dobiegają mnie głosy. Jakiś inny dobrze zbudowany mężczyzna pracuje tam nad samochodem.
– Kto to był? Ktoś od tej mazdy, którą się zajmuję? – wykrzykuje spod maski.
Ich rozmowę zagłusza częściowo głośna rockowa muzyka. Patrzę, jak Cal sięga po leżącą na półce paczkę papierosów, waha się przez chwilę, a potem odrzuca ją z powrotem i zamiast tego wyciąga z kieszeni gumę do żucia.
– To tylko ktoś w sprawie pracy na recepcji.
– Zatrudniłeś ją? Była naprawdę seksowna.
– Nie miała odpowiednich kwalifikacji.
Jego współpracownik podnosi głowę. W dłoni ma jakiś płaski klucz.
– Żeby odbierać telefony i przesuwać kartami po czytniku? Cholera, Cal, to nie jest pieprzony Ritz-Carlton. Zatrudnij laskę.
Cal z powrotem chowa gumę.
– Myślałem, że chcesz, żebym zaprosił Ednę na rozmowę kwalifikacyjną.
– Edna nie wygląda tak jak ona. Zapomnij, że w ogóle o tym wspomniałem.
– Powiedz jej, że jutro o jedenastej ma rozmowę.
– Jesteś idiotą.
Cal pokazuje mu środkowy palec, odwraca się i rusza przez warsztat, pozostawiając za sobą mechanika, który potrząsa głową i wraca do pracy.
Zaciskam palce na kierownicy tak mocno, że bieleją mi knykcie.
Nie miała odpowiednich kwalifikacji.
Może to i prawda, ale przecież nawet nie spojrzał na moje CV, zanim odesłał mnie, jakbym była kompletnie obcą osobą. Jakbyśmy nie mieli wspólnej historii przeplatanej wspomnieniami niekończących się lat spędzonych na liczeniu gwiazd i sprzedawaniu lemoniady i kawałków chlebka bananowego ze sklepiku na ich podjeździe. Jakby nie łączył nas potężny wspólny mianownik – jego siostra.
Mówię sobie, że wszystko jest w porządku, kiedy wyruszam w pięciominutową drogę powrotną do domu, wchodzę do środka i atakują mnie szczęśliwe języki oraz merdające psie zadki.
Mówię sobie, że wszystko jest w porządku, kiedy przygotowuję na lunch kanapkę z miodem i cheddarem oraz napełniam wodą miski zwierzaków.
Mówię sobie, że wszystko jest w porządku, kiedy przeciskam się pomiędzy nierozpakowanymi pudłami w pokoju Emmy, rzucam się na podłogę, wyjmuję luźną deskę i sięgam po jej pamiętnik.
Ale to kłamstwo nie trzyma się kupy.
Kiedy przerzucam pogniecione strony jej dziennika, a jej słowa ożywają, nie mogę powstrzymać łez, które wylewają się ze mnie gwałtownym strumieniem, jakby właśnie przerwały tamę.
Szlochając cicho, opadam na plecy i przyciskając do piersi jej pamiętnik, zastanawiam się, dlaczego mnie opuściła.
Zastanawiam się, dlaczego oboje mnie opuścili.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
1 Blippi to popularny amerykański program edukacyjny dla dzieci. Jego bohater, Blippi, radosny i pełen entuzjazmu, występuje w charakterystycznej pomarańczowo-niebieskiej czapeczce.