Portret damy - Henry James - ebook

Portret damy ebook

Henry James

0,0
85,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Portret damy to jedna z najbardziej znanych i poczytnych powieści Henry'ego Jamesa. Akcja książki toczy się w XIX wieku. Młoda Amerykanka, Isabel Archer, po śmierci rodziców postanawia udać się do Europy. Pod opiekuńczymi skrzydłami ciotki i jej przyjaciela dociera na Stary Kontynent, gdzie zachwyca wszystkich zarówno urodą, jak i inteligencją. Ona sama zamierza stać się idealnym wcieleniem prawdziwej damy. Spośród licznych wielbicieli wybiera na męża swego rodaka, osiadłego we Włoszech, Gilberta Osmonda. Małżeństwo to okazuje się fatalną pomyłką, ale Isabel nie chce separacji. A przecież kocha z wzajemnością innego mężczyznę…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 908

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Część pierwsza

Część pierw­sza

Rozdział 1

1

Nie­wiele jest w życiu godzin mil­szych niż pora obrządku zwa­nego popo­łu­dniową her­batą. W pew­nych oko­licz­no­ściach sama ta sytu­acja spra­wia nam przy­jem­ność, nie­za­leż­nie od tego, czy pijemy her­batę, czy też nie, bo oczy­wi­ście są osoby, które jej nie piją. Zamie­rzam roz­po­cząć tę pro­stą opo­wieść od cza­ru­ją­cej sceny tej wła­śnie nie­win­nej roz­rywki. Wszyst­kie rekwi­zyty małej uczty były roz­miesz­czone na traw­niku za sta­rym, wiej­skim angiel­skim domem, w dosko­na­łej pełni, że się tak wyrażę, pięk­nego let­niego popo­łu­dnia. Część popo­łu­dnia już minęła, ale to, co z niego jesz­cze zostało, tchnęło sub­tel­nym, nie­zwy­kłym uro­kiem. Praw­dziwy zmierzch miał zapaść dopiero za kilka godzin, ale już zaczął się odpływ let­niego świa­tła, powie­trze zła­god­niało, cie­nie wydłu­żały się na gład­kiej, gęstej mura­wie. Wydłu­żały się jed­nak powoli i całą atmos­ferę prze­ni­kał spo­kój, który rodzi się ze świa­do­mo­ści, że jest jesz­cze przed nami dużo wol­nego czasu, który sta­nowi chyba główne źró­dło przy­jem­no­ści dozna­wa­nej w takich sytu­acjach i o tej porze dnia. Godziny od pią­tej do ósmej mogą się nie­kiedy wyda­wać małą wiecz­no­ścią, ale w tym przy­padku mogła to być tylko wiecz­ność błoga. Osoby wystę­pu­jące w tej sce­nie cie­szyły się nią w spo­koju i nie nale­żały do płci, z któ­rej zazwy­czaj rekru­tują się naj­wy­tr­walsi uczest­nicy wspo­mnia­nych przed chwilą obrzę­dów. Cie­nie na dosko­nale wypie­lę­gno­wa­nym traw­niku miały kształty pro­ste i kan­cia­ste; rzu­cały je trzy posta­cie: star­szy pan, sie­dzący w głę­bo­kim wikli­no­wym fotelu obok sto­lika z zastawą do her­baty, i dwaj młodsi męż­czyźni, któ­rzy przed nim spa­ce­ro­wali tam i z powro­tem, roz­ma­wia­jąc swo­bod­nie. Star­szy pan miał w ręku fili­żankę – wyjąt­kowo dużą, inną niż reszta ser­wisu, malo­waną jaskra­wymi kolo­rami. Sączył napój bar­dzo ostroż­nie, bez pośpie­chu, za każ­dym łykiem trzy­ma­jąc fili­żankę długo tuż przy bro­dzie, twa­rzą zwró­cony ku domowi. Dwaj młodsi pano­wie albo już skoń­czyli her­batę, albo nie zechcieli z tego przy­wi­leju sko­rzy­stać; prze­cha­dza­jąc się, palili papie­rosy. Jeden z nich od czasu do czasu w prze­lo­cie rzu­cał uważne spoj­rze­nie na starca, który, nie wie­dząc, że jest obser­wo­wany, nie odry­wał wzroku od ciem­no­czer­wo­nej fasady swo­jej rezy­den­cji. Dom wzno­szący się nad traw­ni­kiem zasłu­gi­wał na taką kon­tem­pla­cję i był naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nym szcze­gó­łem na wskroś angiel­skiego obrazu, który sta­ra­łem się tu naszki­co­wać.

Stał na niskim wzgó­rzu, nad rzeką – a była to Tamiza o jakieś czter­dzie­ści mil od Lon­dynu. Długa szczy­towa ściana z czer­wo­nej cegły – na któ­rej kar­na­cji czas i kli­mat wypró­bo­wały roz­ma­ite malar­skie sztuczki, wszyst­kie jed­nak w rezul­ta­cie upięk­sza­jące i wysub­tel­nia­jące – wzno­siła się nad traw­ni­kiem obro­śnięta kożu­chem blusz­czu, zwień­czona grupą komi­nów, z oknami nik­ną­cymi w gęstwie pną­czy. Dom miał imię i histo­rię; star­szy pan chęt­nie by opo­wie­dział przy her­ba­cie, że zbu­do­wano go za Edwarda Szó­stego, że udzie­lił on kie­dyś na jedną noc gościny Elż­bie­cie Wiel­kiej (któ­rej dostojna postać spo­częła na olbrzy­mim, wspa­nia­łym i strasz­li­wie kan­cia­stym łożu, sta­no­wią­cym po dziś dzień naj­oka­zal­szy mebel w apar­ta­men­tach sypial­nych), że mocno został poszczer­biony i zeszpe­cony w cza­sie wojen Crom­wella, że go póź­niej w okre­sie Restau­ra­cji napra­wiono i znacz­nie powięk­szono i że wresz­cie, po prze­rób­kach i nie­for­tun­nych zmia­nach wpro­wa­dzo­nych w XVIII wieku, dostał się w tro­skliwe ręce roz­trop­nego ame­ry­kań­skiego ban­kiera, który kupił go (w oko­licz­no­ściach zbyt skom­pli­ko­wa­nych, aby je tutaj wyłusz­czać) począt­kowo tylko dla­tego, że trans­ak­cja była wyjąt­kowo korzystna; ban­kier zde­cy­do­wał się na kupno, ale bar­dzo narze­kał na brzy­dotę, sta­rość i nie­wy­gody tej budowli; teraz jed­nak, po dwu­dzie­stu latach, nie wypie­rał się namięt­nego zachwytu dla swo­jego domu, znał wszyst­kie jego este­tyczne walory, mógłby dora­dzić, jaki obrać punkt obser­wa­cyjny, by je naj­le­piej oce­nić, wie­dział, o któ­rej godzi­nie cie­nie róż­nych wypu­kło­ści, pada­jące – jakże miękko! – na roz­grzaną, spa­ty­no­waną powierzch­nię cegieł, przy­bie­rają naj­wła­ściw­sze pro­por­cje. Poza tym, jak już mówi­łem, star­szy pan umiałby wyli­czyć więk­szość kolej­nych wła­ści­cieli domu i jego miesz­kań­ców, wśród któ­rych nie bra­ko­wało ludzi wiel­kiej sławy; opo­wie­działby to wszystko z dys­kret­nym, lecz głę­bo­kim prze­świad­cze­niem, że ostatni roz­dział w histo­rii tej sie­dziby nie jest mniej zaszczytny od wcze­śniej­szych. Główne wej­ście do domu nie znaj­do­wało się w fasa­dzie widocz­nej z traw­nika, lecz po prze­ciw­nej stro­nie i w innej czę­ści budynku. Ten zaką­tek był cał­ko­wi­cie odgro­dzony od świata i zaciszny, a ogromny dywan traw­nika okry­wa­jący pła­ski szczyt wzgó­rza zda­wał się prze­dłu­że­niem wspa­nia­łego wnę­trza. Wyso­kie spo­kojne dęby i buki rzu­cały cień gęsty jak aksa­mitne kotary, a traw­nik był ume­blo­wany jak salon wyście­ła­nymi fote­lami, mie­nił się kolo­rami ple­dów, na mura­wie zaś leżały książki i pisma. Rzeka pły­nęła dość daleko stąd; wła­ściwy traw­nik koń­czył się na linii, od któ­rej teren zaczy­nał opa­dać, ale z kra­wę­dzi po zbo­czu pro­wa­dziła nad wodę uro­cza ścieżka. Star­szy pan sie­dzący obok sto­lika przy­był przed trzy­dzie­stu laty z Ame­ryki i oprócz bagaży przy­wiózł stam­tąd swoją fizjo­no­mię; nie tylko przy­wiózł, lecz zacho­wał w dobrej for­mie, tak że mógłby ją spo­koj­nie, w razie potrzeby, zabrać z powro­tem do ojczy­stego kraju. Jed­nakże było oczy­wi­ste, że teraz już zapewne nie myśli o prze­pro­wadzce; odpo­czy­wał po latach wędró­wek w ocze­ki­wa­niu na bli­ski wielki odpo­czy­nek. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że ta twarz nie roz­po­rzą­dza sze­roką gamą eks­pre­sji, tym bar­dziej wymowny był więc na niej wyraz inte­li­gent­nego zado­wo­le­nia. Zda­wał się świad­czyć, że czło­wiek ten ma za sobą szczę­śliwe życie, a zara­zem, że nie były to suk­cesy nie­zmą­cone i pro­wo­ku­jące zazdrość, lecz pra­wie tak nie­winne jak porażki. Oczy­wi­ście był czło­wiekiem doświad­czo­nym i oby­tym wśród ludzi, ale uśmiech, który poja­wił się na jego szczu­płych, sze­ro­kich policz­kach i roz­iskrzył weso­ło­ścią oczy, gdy star­szy pan wresz­cie odsta­wił ostroż­nie fili­żankę na sto­lik, miał nie­mal wie­śnia­czą pro­stotę. Ubrany był wytwor­nie, w dosko­nale wyczysz­czoną czerń, lecz kolana jego okry­wał pled, a stopy chro­niły cie­płe, hafto­wane ranne pan­to­fle. Piękny pies col­lie leżał w tra­wie w pobliżu fotela i wpa­try­wał się w swego pana z podobną czu­ło­ścią, z jaką on spo­glą­dał na bar­dziej jesz­cze dostojne obli­cze domu. Mały ruchliwy foks­te­rier krę­cił się koło młod­szych panów.

Jeden z nich, trzy­dzie­sto­pię­cio­letni, wspa­niale zbu­do­wany męż­czy­zna, miał twarz tak typowo angiel­ską, jak nie­an­giel­ska była twarz poprzed­nio opi­sa­nego pana, bar­dzo przy­stojną, czer­stwą, szczerą i otwartą, o rysach pięk­nych i wyra­zi­stych, z żywymi sza­rymi oczyma i bujną kasz­ta­no­watą brodą; wyglą­dał na czło­wieka wyjąt­kowo przez los uprzy­wi­le­jo­wa­nego, obda­rzo­nego przez naturę szczę­śli­wym uspo­so­bie­niem, wzbo­ga­co­nym przez wieki cywi­li­za­cji, tak że od pierw­szego wej­rze­nia mógł się każ­demu obser­wa­to­rowi wydać godny zazdro­ści. Miał na nogach wyso­kie buty z ostro­gami, jak gdyby dopiero co zesko­czył z konia po dłu­giej prze­jażdżce, a na gło­wie biały, tro­chę za duży z pozoru kape­lusz; ręce trzy­mał sple­cione za ple­cami, a w jed­nej z nich – dużej, bia­łej i kształt­nej – ści­skał parę przy­bru­dzo­nych ręka­wi­czek z gru­bej mięk­kiej skóry.

Drugi młody pan, wraz z nim prze­cha­dza­jący się po traw­niku, repre­zen­to­wał zupeł­nie inny typ, a cho­ciaż mógł wzbu­dzić głę­bo­kie zain­te­re­so­wa­nie, nikomu, kto by go widział po raz pierw­szy, nie nasu­nę­łaby się mimo­wolna myśl, że chciałby się zna­leźć w jego skó­rze. Wysoki, chudy i kru­chej budowy, miał brzydką, mizerną, dow­cipną i cza­ru­jącą twarz, któ­rej nie doda­wały urody rzad­kie wąsiki i baczki. Wyglą­dał na czło­wieka inte­li­gent­nego i cho­rego, a nie jest to ni­gdy szczę­śliwe połą­cze­nie; ubrany był w brą­zową wel­we­tową kurtkę, a ręce scho­wał w kie­sze­niach i gest ten zda­wał się świad­czyć o nie­ule­czal­nym nawyku. Poru­szał się tro­chę chwiej­nie, nie­pew­nie, jakby nie­zbyt mocno trzy­mał się na nogach. Jak już wspo­mnia­łem, prze­cho­dząc przed sie­dzą­cym w fotelu star­cem, za każ­dym razem obrzu­cał go uważ­nym spoj­rze­niem i porów­nu­jąc ich twa­rze w tych momen­tach, łatwo było zgad­nąć, że to ojciec i syn. Ojciec wresz­cie spo­tkał wzrok syna i odpo­wie­dział mu łagod­nym uśmie­chem.

– Czuję się dosko­nale – oznaj­mił.

– Wypi­łeś her­batę? – spy­tał syn.

– Tak, z przy­jem­no­ścią.

– Może chciał­byś jesz­cze?

Star­szy pan zasta­na­wiał się chwilę.

– Nie, na razie nie, może póź­niej. – Mówił ame­ry­kań­skim akcen­tem.

– Nie chłodno ci, ojcze? – zatrosz­czył się syn.

Star­szy pan z wolna prze­su­nął dło­nią po swo­ich udach.

– Sam nie wiem. Póki nie dotknę, nic nie czuję.

– Może ktoś mógłby cię wyrę­czyć – odparł ze śmie­chem syn.

– O tak, mam nadzieję, że zawsze znaj­dzie się ktoś gotowy współ­czuć mi, tak jak teraz lord War­bur­ton. Prawda?

– Oczy­wi­ście! – przy­tak­nął skwa­pli­wie lord War­bur­ton. – Ale muszę stwier­dzić, że wygląda pan świet­nie.

– Tak, pod wielu wzglę­dami powo­dzi mi się dosko­nale. – Star­szy pan spoj­rzał na zie­lony pled i wygła­dził go na kola­nach. – Od tylu lat, że zdą­ży­łem przy­wyk­nąć i może dla­tego już nie zdaję sobie z tego sprawy.

– To wła­śnie naj­gor­sza wada dobrego samo­po­czu­cia. Ale jeśli nam coś dolega, wiemy o tym aż za dobrze!

– Zdaje mi się, że mamy tro­chę za wiel­kie wyma­ga­nia – powie­dział syn gospo­da­rza.

– Racja, jeste­śmy z pew­no­ścią bar­dzo wyma­ga­jący – szep­nął lord War­bur­ton.

Wszy­scy trzej mil­czeli przez chwilę; dwaj młodsi stali, patrząc na sie­dzą­cego w fotelu star­szego pana, który wresz­cie popro­sił o drugą fili­żankę her­baty.

– Ten pled chyba okrop­nie prze­szka­dza panu? – spy­tał lord War­bur­ton, gdy syn nale­wał ojcu her­batę.

– Och, nie, pled jest konieczny! – wykrzyk­nął młody męż­czy­zna w wel­we­to­wej kurtce. – Pro­szę cię, nie pod­su­waj ojcu takich pomy­słów!

– To pled mojej żony – wyja­śnił po pro­stu star­szy pan.

– No, jeśli wcho­dzą w grę sprawy sen­ty­mentu… – Lord War­bur­ton uspra­wie­dli­wia­ją­cym gestem roz­ło­żył ręce.

– Myślę, że będę musiał oddać jej pled, kiedy wróci – powie­dział star­szy pan.

– Nie ma o tym mowy! Zatrzyma ojciec pled i będzie nim okry­wał swoje biedne stare nogi.

– Bar­dzo nie­ład­nie, że tak znie­wa­żasz moje nogi – odparł star­szy pan. – Zdaje się, że są rów­nie dobre, jak twoje.

– Pro­szę bar­dzo, moje wolno ci znie­wa­żać, nie mam nic prze­ciw temu – żar­to­wał syn, poda­jąc ojcu pełną fili­żankę.

– Ano jeste­śmy parą kula­wych kacząt, nie­wielka chyba mię­dzy nami róż­nica.

– Dzię­kuję za nazwa­nie mnie kacząt­kiem. Her­bata dobra?

– Tro­chę za gorąca.

– To się na ogół uważa za zaletę.

– Ach, tak, ma całe mnó­stwo zalet – szep­nął łagod­nie star­szy pan. – Wie pan – zwró­cił się do lorda War­bur­tona – mój syn jest bar­dzo dobrą pie­lę­gniarką.

– Ale chyba tro­chę nie­zgrabną? – spy­tał gość.

– O, nie, krząta się bar­dzo zręcz­nie, cho­ciaż sam jest inwa­lidą. Nazy­wam go słabą pod­porą mojej sła­bo­ści, bo on też jest chory.

– Dajże spo­kój, tatu­siu! – wykrzyk­nął młody czło­wiek.

– Nie­stety, to prawda, wolał­bym, żeby było ina­czej. Ale cóż, nic na to praw­do­po­dob­nie nie możesz pora­dzić.

– Spró­buję, to świetny pomysł! – odparł syn.

– A pan cho­ro­wał kiedy w życiu? – zwró­cił się sta­rzec do lorda War­bur­tona.

Zagad­nięty namy­ślał się dość długo, nim w końcu odpo­wie­dział:

– Tak, pro­szę pana, raz, na Zatoce Per­skiej.

– On sobie kpi z ojca! – wtrą­cił się syn. – Prze­cież to żart!

– Żarty żar­tami – spo­koj­nie odparł star­szy pan – ale wygląda pan na czło­wieka, który ni­gdy nie cho­ruje.

– Jest chory z nudów, życie mu obrzy­dło. Wła­śnie mi o tym mówił. I bar­dzo się skar­żył! – powie­dział młody przy­ja­ciel lorda War­bur­tona.

– Czy to prawda? – zapy­tał poważ­nie star­szy pan.

– Tak. Pań­ski syn nie umiał mnie pocie­szyć. Trudno z nim roz­ma­wiać, skoń­czony cynik. W nic nie wie­rzy!

– To także głupi żart! – zapro­te­sto­wał oskar­żony o cynizm.

– To wina sła­bego zdro­wia – wyja­śnił ojciec. – Fizyczne nie­do­ma­ga­nia wpły­wają na psy­chikę i poglądy. Wydaje mu się, że ni­gdy nie miał takich szans jak inni. Ale to tylko teo­ria, pro­szę pana, która nie psuje mu w prak­tyce humoru. Nie przy­po­mi­nam sobie, żebym go kie­dy­kol­wiek widział w złym uspo­so­bie­niu, zawsze jest pogodny tak jak dzi­siaj. Czę­sto dodaje mi otu­chy.

Tak scha­rak­te­ry­zo­wany syn spoj­rzał ze śmie­chem na lorda War­bur­tona.

– Czy to pane­gi­ryk, czy też potę­pie­nie za lek­ko­myśl­ność? Może ojciec wolałby, żebym swoje teo­rie wcie­lał w życie?

– Zoba­czy­li­by­śmy wtedy cie­kawe rze­czy! – wykrzyk­nął lord War­bur­ton.

– Mam nadzieję, że pan nie podziela jego teo­rii – rzekł star­szy pan.

– Teo­rie War­bur­tona są gor­sze od moich! Twier­dzi, że jest znu­dzony. Ja nie nudzę się ani tro­chę, prze­ciw­nie, życie wydaje mi się zanadto inte­re­su­jące.

– Zanadto? Powi­nie­neś sta­rać się, żeby było jak naj­bar­dziej inte­re­su­jące.

– Tutaj ni­gdy się nie nudzę – powie­dział lord War­bur­ton. – Zawsze pro­wa­dzimy nie­zwy­kle cie­kawe roz­mowy.

– Czy to trzeci żart? – spy­tał sędziwy gospo­darz. – Pan nie ma prawa nudzić się ni­gdzie! W pań­skim wieku nie wie­dzia­łem, że ist­nieje coś takiego jak nuda!

– Późno pan doj­rzał.

– Nie! Wła­śnie dla­tego, że doj­rza­łem bar­dzo wcze­śnie. Doprawdy, mając dwa­dzie­ścia lat byłem już bar­dzo doj­rza­łym czło­wie­kiem. Pra­co­wa­łem od rana do nocy. Nie nudziłby się pan, mając coś do roboty, ale wy wszy­scy, dzi­siej­sze młode poko­le­nie, jeste­ście leniwi. Za dużo myśli­cie o przy­jem­no­ściach. Jeste­ście zbyt wybredni, zbyt bierni i za bogaci.

– Za pozwo­le­niem! – wykrzyk­nął lord War­bur­ton. – Komu jak komu, ale panu nie wypada oskar­żać bliź­nich o bogac­two.

– Dla­tego, że jestem ban­kie­rem? – spy­tał sta­rzec.

– Można i tak to uza­sad­nić, jeśli pan chce, ale przede wszyst­kim, czyż pan sam nie ma ogrom­nego majątku?

– Ojciec już nie jest tak bar­dzo bogaty – pospie­szył star­cowi z miło­sierną pomocą syn. – Roz­dał wiel­kie sumy.

– I były to, jak myślę, jego wła­sne pie­nią­dze – powie­dział War­bur­ton. – Czy to nie wystar­cza za naj­lep­szy dowód bogac­twa? Dobro­czyńca ogółu nie powi­nien innym ludziom wyrzu­cać, że za bar­dzo lubią przy­jem­no­ści.

– Ojciec bar­dzo lubi przy­jem­no­ści… innych ludzi.

Star­szy pan pokrę­cił głową.

– Nie sądzę, żebym się cho­ciaż w naj­mniej­szym stop­niu przy­czy­nił do uprzy­jem­nie­nia życia moich współ­cze­snych.

– Ojcze, jesteś za skromny!

– To także żart, pro­szę pana – powie­dział War­bur­ton.

– Wy, mło­dzi, zbyt wiele żar­tu­je­cie. A kiedy zabrak­nie dow­cipu, nie zostaje wam nic.

– Na szczę­ście zawsze są nowe powody do żar­tów – zauwa­żył brzydki młody czło­wiek.

– Nie wie­rzę w to. Wiem, że życie będzie sta­wało się coraz poważ­niej­sze, a wy, mło­dzi, wresz­cie prze­ko­na­cie się o tym.

– Ależ sam fakt, że wszystko będzie coraz poważ­niej­sze, dostar­czy tematu do żar­tów!

– Byłyby to żarty ponure – odparł star­szy pan. – Jestem pewny, że nastą­pią wiel­kie zmiany, i nie wszyst­kie na lep­sze.

– Zga­dzam się z panem – oświad­czył lord War­bur­ton. – Z pew­no­ścią cze­kają nas wiel­kie zmiany i będą się działy różne dziwne rze­czy. Wła­śnie dla­tego trudno mi zasto­so­wać się do pań­skich rad, pamięta pan, przed kilku dniami radził mi pan, „żebym chwy­cił się cze­goś”. Ale jakże się zde­cy­do­wać, skoro to, czego się chwycę, może lada chwila wyle­cieć w powie­trze!

– Chwyć się jakiejś ład­nej kobiety – powie­dział brzydki młody czło­wiek. – On chciałby się zako­chać – wyja­śnił, zwra­ca­jąc się do ojca.

– Ładne kobiety także mogą wyle­cieć w powie­trze! – odparł lord War­bur­ton.

– Nie! – zapew­nił go star­szy pan. – Ładne kobiety są potęgą. Spo­łeczne i poli­tyczne wstrząsy, które mia­łem na myśli, ich nie dotkną.

– To zna­czy, że nie zostaną znie­sione? Świet­nie! W takim razie chwycę jedną z nich i zawiążę ją sobie na szyi jak koło ratun­kowe!

– Kobiety nas wyba­wią – rzekł star­szy pan. – Mówię o naj­lep­szych, bo są różne. Niech pan znaj­dzie dobrą żonę, a życie sta­nie się dla pana znacz­nie bar­dziej inte­re­su­jące.

Chwila ciszy wyra­ziła może ze strony słu­cha­czy hołd dla wiel­ko­dusz­no­ści tych słów, bo zarówno syn, jak i gość wie­dzieli, że oso­bi­ste doświad­cze­nia matry­mo­nialne star­szego pana nie były szczę­śliwe. Jed­nakże, jak powie­dział, są różne kobiety. Może w tym zda­niu kryło się przy­zna­nie do wła­snego błędu; ale oczy­wi­ście żaden z part­ne­rów roz­mowy nie pozwo­liłby sobie na nie­takt przy­po­mi­na­nia mu, że dama, którą sam wybrał, z pew­no­ścią nie należy do kate­go­rii naj­lep­szych.

– A więc powiada pan, że jeśli oże­nię się z inte­re­su­jącą kobietą, będę zain­te­re­so­wany? – spy­tał lord War­bur­ton. – Wcale nie mam ochoty się żenić, pań­ski syn fał­szy­wie przed­sta­wił moje życze­nia. Ni­gdy jed­nak nie można prze­wi­dzieć, co by ze mnie zro­biła inte­re­su­jąca kobieta. – Chciał­bym zoba­czyć, jak wygląda twój ideał inte­re­su­ją­cej kobiety.

– Ależ, mój drogi, ide­ałów nie można zoba­czyć, zwłasz­cza tak mgli­stych jak moje. Gdy­bym sam widział je wyraź­nie, byłby to już znaczny postęp.

– No, niech się pan zako­cha, w kim zechce, byle nie w mojej sio­strze­nicy – powie­dział star­szy pan.

Jego syn wybuch­nął śmie­chem.

– War­bur­ton pomy­śli, że ojciec pró­buje go spro­wo­ko­wać! Ojcze kochany, miesz­kasz od trzy­dzie­stu lat wśród Angli­ków, przy­swo­iłeś sobie mnó­stwo ich powie­dzeń, ale nie nauczy­łeś się, o czym oni nie mówią ni­gdy.

– Mówię, co mi się podoba – odparł z nie­zmą­co­nym spo­ko­jem star­szy pan.

– Nie mam zaszczytu znać pań­skiej sio­strze­nicy – powie­dział lord War­bur­ton. – A nawet ni­gdy dotych­czas nie sły­sza­łem nic o niej, jeśli mnie pamięć nie myli.

– To wła­ści­wie sio­strze­nica mojej żony, która przy­wie­zie ją do Anglii.

Młody Touchett wyja­śnił:

– Wiesz, matka spę­dziła zimę w Ame­ryce. Spo­dzie­wamy się jej lada chwila. Pisała, że odkryła sio­strze­nicę i że zapro­siła ją do Gar­den­co­urt.

– Ach, tak, to bar­dzo miło z jej strony – stwier­dził lord War­bur­ton. – Czy ta młoda osoba jest inte­re­su­jąca?

– Nie wiemy o niej wiele wię­cej niż ty, matka poską­piła nam szcze­gó­łów. Kore­spon­duje z nami głów­nie za pośred­nic­twem tele­gra­mów i są to tek­sty dość zagad­kowe. Mówi się, że kobiety nie umieją reda­go­wać depesz, ale moja matka doszła do mistrzo­stwa w sztuce zwię­zło­ści.

ZMĘ­CZONA AME­RYKĄ OKROPNE UPAŁY WRA­CAM DO ANGLII PIERW­SZYM STAT­KIEM ZNO­ŚNĄ KAJUTĄ.

Oto przy­kład komu­ni­ka­tów, które od niej dosta­jemy: tak brzmiał ostatni jej tele­gram. Ale w jed­nym z poprzed­nich, jak się zdaje pierw­szym, w któ­rym zna­la­zła się wzmianka o sio­strze­nicy, prze­czy­ta­li­śmy:

ZMIE­NI­ŁAM HOTEL OKROPNY BEZ­CZELNY SZEF RECEP­CJI PODAJĘ NOWY ADRES PRZY­WIOZĘ DO EUROPY CÓRKĘ SIO­STRY UMARŁA ROK TEMU DWIE SIO­STRY CAŁ­KO­WITA NIE­ZA­LEŻ­NOŚĆ.

Nad tą łami­główką zasta­na­wiamy się dotych­czas obaj z ojcem, tekst nadaje się do kilku róż­nych inter­pre­ta­cji.

– Jedno jest jasne – powie­dział star­szy pan – a mia­no­wi­cie, że dała szkołę sze­fowi recep­cji.

– Ja nawet tego nie jestem pewny, prze­cież to on ją wypło­szył z hotelu. Z początku mie­li­śmy wra­że­nie, że cho­dzi o sio­strę tego bez­czel­nego czło­wieka, ale póź­niej­sze wzmianki o sio­strze­ni­cach pozwo­liły wywnio­sko­wać, że to córka któ­rejś z moich cio­tek. Druga wąt­pli­wość: czy­imi sio­strami są wspo­mniane dwie sio­stry; praw­do­po­dob­nie mowa wciąż o cór­kach mojej zmar­łej ciotki. Ale kto jest „cał­ko­wi­cie nie­za­leżny”? W jakim sen­sie użyto tego okre­śle­nia? Tych pro­ble­mów jesz­cze nie roz­wią­za­li­śmy. Czy doty­czy w szcze­gól­no­ści dziew­czyny, którą matka wzięła pod swoje skrzy­dła, czy też obej­muje rów­nież jej sio­stry? Czy mowa o nie­za­leż­no­ści moral­nej, czy też mate­rial­nej? Czy zna­czy to, że sio­strze­nice są zamożne, czy też, że nie chcą się do niczego zobo­wią­zy­wać, czy też, po pro­stu, że lubią same o sobie decy­do­wać.

– Ostat­nia hipo­teza wydaje mi się nie­wąt­pli­wie praw­dziwa, nawet jeśli twoja matka co innego miała na myśli – stwier­dził pan Touchett.

– Wkrótce prze­ko­na­cie się na wła­sne oczy – rzekł lord War­bur­ton. – Kiedy te panie mają przy­je­chać?

– Nie znamy dnia ani godziny: gdy trafi się sta­tek ze zno­śną kajutą. Moż­liwe, że matka jesz­cze na niego czeka, ale nie­wy­klu­czone, że już zeszła z pokładu na zie­mię angiel­ską.

– W takim razie chyba dałaby znać depe­szą?

– Ni­gdy nie depe­szuje wtedy, kiedy można by się tego spo­dzie­wać, tylko w zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­nych momen­tach – powie­dział star­szy pan. – Lubi mnie zaska­ki­wać, może wyobraża sobie, że przy­ła­pie mnie na jakimś gorą­cym uczynku. Dotych­czas to jej się nie udało, ale nie stra­ciła nadziei.

– To się tłu­ma­czy wspólną w jej rodzi­nie cechą, cechą nie­za­leż­no­ści, o któ­rej wspo­mniała w depe­szy – bar­dziej życz­li­wie oce­nił zwy­czaje pani Touchett jej syn. – Choćby te młode osoby try­skały wielką ener­gią, moja matka nie da im się pod tym wzglę­dem prze­ści­gnąć. Lubi wszyst­kie sprawy zała­twiać samo­dziel­nie i nie wie­rzy, żeby ktoś był zdolny jej w czym­kol­wiek pomóc. Ja jestem w jej oczach rów­nie bez­u­ży­teczny jak zna­czek pocz­towy bez kleju, i nie wyba­czy­łaby mi, gdy­bym ośmie­lił się poje­chać na jej spo­tka­nie do Liver­po­olu.

– Czy przy­naj­mniej zawia­do­misz mnie o przy­jeź­dzie kuzynki? – spy­tał lord War­bur­ton.

– Pod warun­kiem, który już panu posta­wi­łem – odparł za syna star­szy pan.

– Ta suro­wość jest chyba nie­spra­wie­dliwa. Czy wydaję się panu nie­godny?

– Jest pan aż zanadto godny, ale nie chciał­bym, żeby pana poślu­biła. Nie przy­jeż­dża tutaj szu­kać męża, mam nadzieję, bo wiele panien to robi, jak gdyby nie miały w swo­jej ojczyź­nie dość kan­dy­da­tów. Zresztą praw­do­po­dob­nie jest już zarę­czona, o ile mi wia­domo, pra­wie wszyst­kie młode Ame­ry­kanki mają narze­czo­nych. A poza tym wcale nie jestem pewny, czy pan byłby bar­dzo dobrym mężem.

– Moż­liwe, że jest zarę­czona, jak więk­szość ame­ry­kań­skich panien, które spo­ty­ka­łem, ale słowo daję, nie zauwa­ży­łem, żeby to sta­no­wiło wielką prze­szkodę. Co do tego, czy był­bym dobrym mężem, sam nie mam pew­no­ści. Trzeba by spró­bo­wać, żeby się dowie­dzieć.

– Niech pan pró­buje, ile zechce, byle nie z moją sio­strze­nicą – z uśmie­chem odparł star­szy pan, opo­nu­jąc tylko dla żartu.

– Ano trudno! – tym samym, a nawet jesz­cze bar­dziej żar­to­bli­wym tonem odpo­wie­dział lord War­bur­ton. – W końcu nie wia­domo, czy ta panna jest warta zachodu!

Rozdział 2

2

Gdy dwaj pano­wie bawili się tym spo­rem, Ralph Touchett odda­lił się nieco, po swo­jemu powłó­cząc nogami, z rękami w kie­sze­niach i w asy­ście weso­łego foks­te­riera. Szedł w kie­runku domu, ale odwra­cał głowę, spo­glą­da­jąc w zadu­mie na traw­nik, toteż nie wie­dział, że już od dłuż­szej chwili obser­wuje go młoda kobieta, która wła­śnie zja­wiła się w sze­ro­kich drzwiach domu. Jego uwagę zwró­cił dopiero foks­te­rier, który nagle puścił się pędem ku nie­zna­jo­mej, poszcze­ku­jąc prze­ni­kli­wym gło­sem, raczej jed­nak tonem powi­ta­nia niż groźby. Młoda dziew­czyna poznała się na tym od razu. Pie­sek dopadł jej stóp i zatrzy­mał się, zadzie­ra­jąc w górę łeb i uja­da­jąc zawzię­cie, ale ona bez waha­nia schy­liła się, chwy­ciła go w ramiona i pod­nio­sła tak, że jego pysz­czek, poszcze­ku­jący wytrwale, zna­lazł się tuż obok jej twa­rzy. Tym­cza­sem Ralph zdą­żył dogo­nić psa i stwier­dzić, że Bun­chie już zaprzy­jaź­nił się z wysoką młodą kobietą, która ubrana była w czarną suk­nię i która od pierw­szego rzutu oka wydała mu się bar­dzo ładna. Nie miała na gło­wie kape­lu­sza, z czego wyni­kało, że jest miesz­kanką domu; syn gospo­da­rza był więc zasko­czony, bo od dłuż­szego czasu, ze względu na stan zdro­wia star­szego pana, nie przyj­mo­wano w Gar­den­co­urt gości. Teraz już dwaj inni pano­wie także spo­strze­gli obec­ność nowej osoby.

– Skąd się tu wzięła ta nie­zna­joma pani? – zdzi­wił się pan Touchett.

– To zapewne sio­strze­nica pań­skiej żony, nie­za­leżna młoda Ame­ry­kanka – domy­ślił się lord War­bur­ton. – Łatwo to zgad­nąć ze spo­sobu, w jaki pora­dziła sobie z pie­skiem.

Col­lie też w końcu zwró­cił uwagę na sto­jącą w drzwiach osobę i ruszył ku niej, macha­jąc z wolna ogo­nem.

– Gdzież w takim razie podziewa się moja żona? – szep­nął star­szy pan.

– Młoda Ame­ry­kanka praw­do­po­dob­nie zosta­wiła ją gdzieś po dro­dze, to jesz­cze jeden dowód nie­za­leż­no­ści.

Dziew­czyna, wciąż trzy­ma­jąc foks­te­riera w obję­ciach, zwró­ciła się z uśmie­chem do Ral­pha:

– To pana pie­sek?

– Był mój przed chwilą, ale teraz wydaje się, że zna­lazł nową wła­ści­cielkę.

– Czy nie mógłby nale­żeć do nas obojga? – spy­tała. – Śliczny, prze­miły pie­se­czek!

Ralph patrzał na nią przez długą chwilę. Była nad­spo­dzie­wa­nie ładna.

– Daję go pani w pre­zen­cie – powie­dział.

Dziew­czyna, cho­ciaż zda­wała się bar­dzo pewna sie­bie i innych ludzi, zaru­mie­niła się, stro­piona tym nie­ocze­ki­wa­nie hoj­nym gestem.

– Powinna bym naj­pierw przed­sta­wić się, jestem praw­do­po­dob­nie pań­ską kuzynką… – urwała, wypusz­cza­jąc pie­ska na wol­ność. – O, drugi! – dodała szybko, bo zbli­żył się col­lie.

– Praw­do­po­dob­nie?! – wykrzyk­nął młody czło­wiek ze śmie­chem. – Myśla­łem, że to fakt nie­wąt­pliwy. Przy­je­cha­łaś z moją matką?

– Tak, pół godziny temu.

– Czy matka pod­rzu­ciła cię tutaj, a sama poje­chała dalej?

– Nie, nie. Poszła pro­sto do swo­jego pokoju, a mnie pro­siła, na wypa­dek gdy­bym cię spo­tkała, żebym ci powtó­rzyła, że masz do niej zgło­sić się kwa­drans przed siódmą.

Ralph spoj­rzał na zega­rek.

– Dzię­kuję! Sta­wię się punk­tu­al­nie. – Pod­niósł wzrok na kuzynkę. – Witamy! Bar­dzo mnie cie­szy, że się pozna­li­śmy.

Przy­glą­dała się bystrym wzro­kiem wszyst­kiemu: kuzy­nowi, obu psom, dwom panom na traw­niku w cie­niu drzew, całej tej prze­pięk­nej sce­ne­rii, która ją ota­czała.

– W życiu nie widzia­łam rów­nie uro­czego miej­sca. Zwie­dzi­łam już dom i jestem zachwy­cona.

– Szkoda, że byłaś już od pół godziny tutaj, a my nic o tym nie wie­dzie­li­śmy!

– Twoja matka wytłu­ma­czyła mi, że w Anglii takie są zwy­czaje i wypada przy­jeż­dżać dys­kret­nie, myśla­łam, że tak wła­śnie trzeba. Czy jeden z tych panów to twój ojciec?

– Tak, ten star­szy, w fotelu – potwier­dził Ralph.

Dziew­czyna roze­śmiała się z cicha:

– Młod­szego o to nie podej­rze­wa­łam. Kto to taki?

– Jeden z naszych przy­ja­ciół, lord War­bur­ton.

– Och, prze­czu­wa­łam, że będzie jakiś lord! Zupeł­nie jak w powie­ści. – Po chwili wykrzyk­nęła nagle: – Mój naj­ślicz­niej­szy! – I schy­liła się, żeby znowu wziąć na ręce pie­ska.

Stała wciąż w drzwiach, tam gdzie zaczęli roz­mowę, i zda­wało się, że wcale nie zamie­rza podejść do pana Touchetta i przed­sta­wić mu się, a Ralph, obser­wu­jąc jej smu­kłą, śliczną postać, zasta­na­wiał się, czy dziew­czyna nie ocze­kuje, że sta­rzec przyj­dzie ją witać. Wszyst­kie Ame­ry­kanki przy­zwy­cza­jone są do wiel­kich wzglę­dów ze strony męż­czyzn, a ta podobno odzna­czała się szcze­gólną dumą. To zresztą mógł wyczy­tać z jej twa­rzy.

– Może byś pode­szła do ojca? – zary­zy­ko­wał jed­nak pyta­nie. – Z powodu wieku i kalec­twa nie może wstać z fotela.

– Och, biedny, jakże mu współ­czuję! – wykrzyk­nęła i natych­miast ruszyła naprzód. – Sądząc z tego, co mówiła twoja matka, wyobra­ża­łam sobie, że jest raczej… raczej wyjąt­kowo ener­giczny!

Ralph mil­czał chwilę, nim odpo­wie­dział:

– Matka nie widziała go od roku.

– W każ­dym razie spę­dza czas w prze­pięk­nym oto­cze­niu. Chodź z nami, pie­seczku.

– Tak, to piękna stara sie­dziba – szep­nął Ralph, zer­ka­jąc z ukosa na dziew­czynę.

– Jak się nazywa? – spy­tała, zajęta znów foks­te­rie­rem.

– Mój ojciec?

– Tak – odparła ze śmie­chem – ale nie mów mu lepiej, że pyta­łam o jego imię.

Kiedy sta­nęli przed nim, star­szy pan z wysił­kiem dźwi­gnął się z fotela.

– Matka przy­je­chała – oznaj­mił Ralph – a to jest panna Archer.

Star­szy pan poło­żył ręce na jej ramio­nach, przy­glą­dał jej się chwilę ser­decz­nie, a potem uca­ło­wał szar­mancko w oba policzki.

– Bar­dzo się cie­szę, że cię tu widzę. Żałuję tylko, że nie mogli­śmy cię przy­wi­tać jak należy.

– Och, przy­wi­tała nas służba, kil­ka­na­ście osób było w hallu! – odparła dziew­czyna. – A jakaś stara kobieta dygnęła, kiedy wjeż­dża­ły­śmy w bramę.

– My przy­wi­ta­li­by­śmy was pięk­niej, gdy­by­śmy byli uprze­dzeni o waszym przy­jeź­dzie! – Star­szy pan uśmie­chał się, zacie­rał ręce i z wolna kiwał głową. – Ale moja żona nie lubi takich rze­czy.

– Cio­cia poszła pro­sto do swo­jego pokoju.

– Tak, i pewno zamknęła drzwi na klucz. Jak zwy­kle. Praw­do­po­dob­nie zoba­czę ją w przy­szłym tygo­dniu. – To rze­kł­szy mąż pani Touchett ostroż­nie osu­nął się z powro­tem na fotel.

– Wcze­śniej! – powie­działa panna Archer. – Cio­cia zej­dzie o ósmej na obiad. I nie zapo­mnij – zwró­ciła się z uśmie­chem do Ral­pha – kwa­drans przed siódmą.

– Co ma się stać kwa­drans przed siódmą?

– Mam być w pokoju matki.

– A to szczę­ściarz z cie­bie! – stwier­dził star­szy pan. – A ty, moje dziecko, usiądź i napij się her­baty – zapro­po­no­wał sio­strze­nicy.

– Przy­nie­siono mi her­batę do pokoju, jak tylko tam weszłam! – odpo­wie­działa dziew­czyna. – Zmar­twi­łam się, że zasta­ły­śmy wuja nie­zdro­wego – dodała, patrząc w twarz sędzi­wego pana domu.

– No, cóż, moja droga, jestem stary, pora, żebym się zesta­rzał. Ale będę się czuł zdrow­szy, patrząc na cie­bie.

Wodziła znów wzro­kiem dokoła, po traw­niku, wiel­kich drze­wach, zaro­słej sito­wiem sre­brzy­stej Tami­zie, po fasa­dzie pięk­nego sta­rego domu, zajęta tym prze­glą­dem nie pomi­nęła też trzech panów i nie mogło nikogo dzi­wić, że oni także inte­re­sują młodą kobietę, nie­wąt­pli­wie inte­li­gentną i pod­nie­coną nowo­ścią oto­cze­nia. Usia­dła, puściła pie­ska w trawę, splo­tła białe ręce na czar­nej sukni; sie­działa z pod­nie­sioną głową, z błysz­czą­cymi oczyma, a jej gibka postać swo­bod­nie obra­cała się to w tę, to w inną stronę, czuj­nie reagu­jąc na wszyst­kie wra­że­nia. Było tych wra­żeń wiele i odzwier­cie­dlały się w pogod­nym, cichym uśmie­chu.

– Ni­gdy nie widzia­łam nic rów­nie pięk­nego!

– Tak, to jest uro­cze miej­sce – przy­znał star­szy pan. – Rozu­miem cię, kie­dyś prze­ży­wa­łem to podob­nie. Ale ty sama jesteś piękna – dodał mile, wcale nie żar­to­bli­wym tonem, świa­do­mie i z satys­fak­cją wyko­rzy­stu­jąc przy­wi­lej pode­szłego wieku, który pozwa­lał mu mówić tak otwar­cie nawet do mło­dej dziew­czyny, bez obawy, że ją spło­szy.

Trudno dokład­nie oce­nić, w jakim stop­niu zanie­po­koił ją ten kom­ple­ment; jed­nakże wstała i zaru­mie­niła się, cho­ciaż nie pró­bo­wała zaprze­czać.

– O, tak, jestem ładna – powie­działa i zaśmiała się z cicha. – To bar­dzo stary dom, prawda? Z cza­sów Elż­biety?

– Z wcze­snego okresu Tudo­rów – wyja­śnił Ralph.

Odwró­ciła się ku niemu, uważ­nie obser­wu­jąc wyraz jego twa­rzy.

– Wcze­sny okres Tudo­rów? Nie­sły­chane! I pewno jest w Anglii wię­cej takich domów?

– Jest wiele jesz­cze pięk­niej­szych.

– Nie, tego nie mów, synu! – zapro­te­sto­wał star­szy pan. – Nic nie może być pięk­niej­sze.

– Mój dom też jest nie­zły, może nawet lep­szy niż ten – ode­zwał się lord War­bur­ton, który dotych­czas mil­czał, ale pil­nie przy­glą­dał się pan­nie Archer. Ukło­nił się jej lekko, z uśmie­chem; był zawsze wzo­rowo uprzejmy wobec kobiet. Panna Archer bły­ska­wicz­nie umiała to oce­nić, a nie zapo­mi­nała przy tym, że ma do czy­nie­nia z lor­dem. – Z przy­jem­no­ścią poka­zał­bym go pani – dodał.

– Nie wierz mu! – zawo­łał star­szy pan. – Nie ma co oglą­dać! To stara buda, nie można jej porów­nać z moim domem.

– Nie widzia­łam, więc nie wiem, co sądzić – odparła dziew­czyna, uśmie­cha­jąc się do lorda War­bur­tona.

Ralph Tbu­chett nie zdra­dzał naj­mniej­szego zain­te­re­so­wa­nia tą dys­ku­sją; stał z rękami w kie­sze­niach i naj­wi­docz­niej miał ochotę nawią­zać znów roz­mowę ze świeżo odkrytą kuzynką.

– Lubisz psy? – spy­tał, żeby jakoś zagaić dia­log. Sam chyba zda­wał sobie sprawę, że nie był to bar­dzo zręczny począ­tek, godny tak inte­li­gent­nego jak on czło­wieka.

– Bar­dzo!

– Pamię­taj, Bun­chie do cie­bie należy – brnął dalej, wciąż dość nie­zgrab­nie.

– Tak, z przy­jem­no­ścią będę go uwa­żała za swo­jego pie­ska, przez cały czas pobytu tutaj.

– Mam nadzieję, że zosta­niesz z nami jak naj­dłu­żej.

– To miło z two­jej strony. Nie wiem. O wszyst­kim zade­cy­duje cio­cia.

– Ja z nią o tym pomó­wię… kwa­drans przed siódmą – powie­dział Ralph, spo­glą­da­jąc na zega­rek.

– W każ­dym razie cie­szę się, że tu przy­je­cha­łam – odparła dziew­czyna.

– Nie wie­rzę, że pozwa­lasz, by ktoś inny za cie­bie decy­do­wał.

– Ależ tak, jeśli cudze decy­zje podo­bają mi się, zga­dzam się z nimi.

– W tym przy­padku musi być tak, jak mnie się podoba – oświad­czył Ralph. – Nie poj­muję, jak to mogło się stać, że cię dotych­czas nie zna­li­śmy.

– A ja przez cały czas ist­nia­łam tam, wystar­czyło przy­je­chać i zoba­czył­byś mnie.

– Tam, to zna­czy gdzie?

– W Sta­nach Zjed­no­czo­nych, w Nowym Jorku czy w Albany, czy w innych ame­ry­kań­skich mia­stach.

– Byłem w Ame­ryce, ale nie spo­tka­łem się z tobą. Nie rozu­miem dla­czego.

Panna Archer wahała się chwilę, zanim odpo­wie­działa:

– Po śmierci mojej matki, kiedy byłam jesz­cze mała, doszło do pew­nych roz­dź­wię­ków mię­dzy ojcem a cio­cią. Toteż nie spo­dzie­wa­łam się, że kie­dy­kol­wiek was poznam.

– Ależ ja, broń Boże, nie mogę podzie­lać wszyst­kich uraz mojej matki! – wykrzyk­nął Ralph i poważ­nym już tonem spy­tał: – Ojca stra­ci­łaś nie­dawno, prawda?

– Prze­szło rok temu. Póź­niej cio­cia oka­zała mi wiele dobroci. Odwie­dziła mnie i zapro­po­no­wała, żebym z nią poje­chała do Europy.

– Ach, tak – powie­dział Ralph. – Adop­to­wała cię.

– Adop­to­wała? – powtó­rzyła dziew­czyna, otwie­ra­jąc sze­roko oczy i rumie­niąc się znowu; zda­wała się dotknięta bole­śnie, co mocno zanie­po­ko­iło jej kuzyna. Nie prze­wi­dział takiego skutku swo­ich lekko rzu­co­nych słów. W tym momen­cie pod­szedł do nich lord War­bur­ton, nie ukry­wa­jąc, że pra­gnie z bli­ska patrzeć na pannę Archer, która zwró­ciła na niego wzrok mówiąc: – Nie, nie adop­to­wała mnie. Nie jestem kan­dy­datką do adop­cji.

– Prze­pra­szam cię sto­krot­nie! – szep­nął Ralph. – Chcia­łem powie­dzieć… chcia­łem powie­dzieć… – ale sam już nie wie­dział, co chciał powie­dzieć.

– Chcia­łeś powie­dzieć, że wzięła mnie pod swoje skrzy­dła. Racja, cio­cia lubi brać innych pod swoje skrzy­dła. Jest dla mnie bar­dzo dobra, ale… ja bar­dzo sobie cenię wol­ność – zakoń­czyła, wyraź­nie sta­ra­jąc się, żeby to zabrzmiało sta­now­czo.

– Roz­ma­wia­cie o pani Touchett? – zawo­łał z fotela star­szy pan. – Chodź no tu, moja droga, i opo­wiedz mi o niej coś nie­coś. Wdzięczny będę za wszel­kie wia­do­mo­ści o mojej żonie.

Dziew­czyna uśmiech­nęła się, ale nie od razu odpo­wie­działa.

– Cio­cia ma naprawdę wiele dobrej woli. – Pode­szła do wuja, któ­rego jej odpo­wiedź bar­dzo uba­wiła.

Lord War­bur­ton został na ubo­czu z Ral­phem i zwró­cił się do niego, mówiąc:

– Przed chwilą wyra­zi­łeś cie­ka­wość, jak wygląda mój ideał inte­re­su­ją­cej kobiety. Oto mam ją przed sobą!

Rozdział 3

3

Pani Touchett nie­wąt­pli­wie miała różne dzi­wac­twa, któ­rych zna­mien­nym przy­kła­dem było jej zacho­wa­nie się w dniu powrotu do męża i domu po wielu mie­sią­cach nie­obec­no­ści. Wszystko zawsze robiła po swo­jemu. Tak można by naj­pro­ściej okre­ślić jej cha­rak­ter, zdolny do wspa­nia­ło­myśl­nych gestów, ale ni­gdy nie ujmu­jący sło­dy­czą. Pani Touchett czy­niła ludziom wiele dobrego, lecz nie była dla nikogo miła. Z upodo­ba­niem robiła wszystko po swo­jemu, a to nie zna­czy, że zawsze postę­po­wała aro­gancko, tylko że jej zwy­czaje róż­niły się od przy­ję­tych przez innych ludzi, a przy tym kon­tur miały tak wyostrzony, że co wraż­liw­sze osoby odczu­wały je jak dra­śnię­cie nożem. Ta wła­śnie wyra­fi­no­wana nie­ustę­pli­wość prze­ja­wiła się w jej zacho­wa­niu pierw­szego dnia po powro­cie z Ame­ryki, gdy wszyst­kie oko­licz­no­ści powinny by ją skło­nić do przy­wi­ta­nia się przede wszyst­kim i bez zwłoki z mężem i synem. Pani Touchett z przy­czyn, które jej wyda­wały się naj­słusz­niej­sze, zawsze w podob­nych sytu­acjach wyco­fy­wała się za zamknięte her­me­tycz­nie drzwi swego pokoju i odkła­dała wszel­kie sen­ty­men­talne obrzędy na póź­niej, aby przed­tem dopro­wa­dzić po podróży do porządku strój; trudno zgad­nąć, dla­czego wyda­wało jej się to tak ważne, bo na pewno nie kie­ro­wała się umi­ło­wa­niem piękna ani próż­no­ścią. Nie­ładna i nie­młoda, pozba­wiona wdzięku i nie­zbyt ele­gancka, żywiła jed­nak głę­boki respekt dla moty­wów swo­jego postę­po­wa­nia. Gdyby ktoś bar­dzo grzecz­nie popro­sił ją o wyja­śnie­nie tych moty­wów, mogłaby je ujaw­nić, ale oka­za­łyby się zupeł­nie różne od tych, które jej przy­pi­sy­wano. Żyła w fak­tycz­nej sepa­ra­cji z mężem, nie dostrze­gała jed­nak w tym nic nie­wła­ści­wego. Już od wcze­snych lat poży­cia prze­ko­nali się nie­zbi­cie, że ni­gdy nie pra­gną tego samego i jed­no­cze­śnie, a to odkry­cie skło­niło panią Touchett do rato­wa­nia sytu­acji od wul­gar­nej przy­pad­ko­wo­ści. Zro­biła, co mogła, żeby roz­dź­wię­kowi nadać moc prawa i zara­zem bar­dziej budu­jące pozory: wyje­chała do Flo­ren­cji, kupiła tam dom i osie­dliła się w nim, pozo­sta­wia­jąc męża na straży lon­dyń­skiego oddziału banku. To roz­wią­za­nie bar­dzo jej się podo­bało; cecho­wała je pożą­dana nie­odwo­łal­ność. W tym samym świe­tle widział je pan Touchett ze swego punktu obser­wa­cyj­nego w zamglo­nym Lon­dy­nie, gdzie chwi­lami żaden inny fakt nie był rów­nie jasno dostrze­galny; wolałby jed­nak, by tak nie­na­tu­ralna sytu­acja zary­so­wy­wała się mniej dobit­nie; zgoda na tę nie­zgodę kosz­to­wała go sporo wysiłku, z każ­dym nie­mal innym wyj­ściem łatwiej by się pogo­dził niż z tym; nie mógł pojąć, dla­czego zgoda czy nie­zgoda muszą być tak strasz­li­wie kon­se­kwentne. Pani Touchett nie pozwa­lała sobie ani na żal, ani na roz­my­śla­nia; zwy­kle co roku spę­dzała jeden mie­siąc z mężem i w okre­sie tej wizyty sta­rała się go prze­ko­nać o słusz­no­ści swo­jej metody. Nie lubiła angiel­skiego stylu życia z czte­rech powo­dów, na które czę­sto się powo­ły­wała; doty­czyły bła­hych tra­dy­cyj­nych zwy­cza­jów, lecz w prze­ko­na­niu pani Touchett wystar­cza­jąco uspra­wie­dli­wiały emi­gra­cję z tego kraju. Nie cier­piała chle­bo­wego sosu, ponie­waż, jej zda­niem, wyglą­dał jak kom­pres, a sma­ko­wał jak mydło; potę­piała bry­tyj­skie słu­żące, które piły piwo, i twier­dziła, że bry­tyj­skie praczki nie są mistrzy­niami w swoim rze­mio­śle (a bar­dzo dbała o wygląd bie­li­zny). Regu­lar­nie odwie­dzała swój kraj ojczy­sty, ale rzadko prze­by­wała w Ame­ryce tak długo jak ostat­nim razem.

Wzięła sio­strze­nicę pod swoje skrzy­dła, to nie ule­gało wąt­pli­wo­ści. Na cztery mie­siące przed opi­sa­nymi wyżej zda­rze­niami, pew­nego dżdży­stego popo­łu­dnia panna Archer sie­działa samot­nie nad książką. A skoro czy­tała, samot­ność nie doku­czała jej, bo żądza wie­dzy tak była w tej dziew­czy­nie gorąca, że zapład­niała jej wyobraź­nię, z natury bar­dzo żywą. W tym wszakże momen­cie sytu­acji bra­ko­wało smaku świe­żo­ści i wnio­sła go dopiero nie­spo­dzie­wana wizyta. Nikt nie zaanon­so­wał gościa; panna Archer sama w pew­nej chwili usły­szała kroki w sąsied­nim salo­nie. Działo się to w Albany, w sta­rym, dużym dwu­ro­dzin­nym domu, który posta­no­wiono sprze­dać, jak świad­czyło ogło­sze­nie wywie­szone w jed­nym z okien par­teru. Dom miał dwa wej­ścia, lecz od dawna uży­wano wyłącz­nie jed­nego, cho­ciaż dru­gie nie zostało zamu­ro­wane. Oba wyglą­dały iden­tycz­nie: wiel­kie białe drzwi w łuko­wato skle­pio­nej fra­mu­dze, z dużymi bocz­nymi oknami wpra­wio­nymi w czer­woną kamienną ścianę małego ganeczku, z któ­rego kilka schod­ków pro­wa­dziło na ceglany chod­nik ulicy. Z dwóch domów utwo­rzono jeden, usu­wa­jąc dzie­lącą je ścianę i łącząc sąsied­nie pokoje. Na pię­trze było tych pokoi mnó­stwo, a wszyst­kie jed­na­kowo poma­lo­wane żół­ta­wo­białą, teraz już dość wybla­kłą farbą. Na dru­gim pię­trze dwie czę­ści domu łączył skle­piony kory­tarz, który Isa­bel i jej sio­stry w dzie­ciń­stwie nazy­wały tune­lem, bo cho­ciaż krótki i dobrze oświe­tlony, wyda­wał im się tajem­ni­czy i odcięty od świata, zwłasz­cza w zimowe popo­łu­dnia. Isa­bel jako małe dziecko prze­by­wała tu w róż­nych okre­sach wiele razy; dom ten wów­czas nale­żał do jej babki. Potem przez dzie­sięć lat nie odwie­dzała Albany i wró­ciła tu dopiero na krótko przed śmier­cią ojca. Babka, star­sza pani Archer, póki jej wiek na to pozwa­lał, lubiła mieć dom pełen gości, głów­nie naj­bliż­szej rodziny, toteż wnuczki czę­sto spę­dzały pod jej dachem całe tygo­dnie, które Isa­bel zacho­wała w pamięci jako naj­szczę­śliw­sze. Tryb życia był tutaj inny niż w domu rodzi­ców, bar­dziej dostatni, szczo­dry, nie­mal stale odświętny; w dzie­cin­nym pokoju pano­wała bar­dzo łagodna dys­cy­plina, a moż­li­wo­ści przy­słu­chi­wa­nia się roz­mo­wom doro­słych – co Isa­bel zawsze uwa­żała za naj­więk­szą przy­jem­ność – nie miały pra­wie gra­nic. Usta­wicz­nie ktoś przy­jeż­dżał albo wyjeż­dżał; syno­wie, córki i wnuki pani tego domu naj­wi­docz­niej chęt­nie korzy­stali z jej zawsze aktu­al­nych zapro­szeń i dom przy­po­mi­nał tro­chę pro­win­cjo­nalną, bar­dzo uczęsz­czaną gospodę, któ­rej zacna wła­ści­cielka czę­sto wzdy­chała, ale ni­gdy nie wysta­wiała rachun­ków. Isa­bel oczy­wi­ście nic o żad­nych rachun­kach nie wie­działa, ale już w naj­wcze­śniej­szym dzie­ciń­stwie uznała, że dom babki ma roman­tyczny urok. Za domem na kry­tej weran­dzie zain­sta­lo­wana była huś­tawka – źró­dło gorą­cego podziwu – a dalej cią­gnął się długi pas ogrodu opa­da­ją­cego po zbo­czu ku stajni i zasa­dzo­nego drze­wami brzo­skwiń, z któ­rymi dzieci zawarły nie­wia­ry­god­nie poufałą zna­jo­mość. Isa­bel bawiła w domu babki w róż­nych porach roku, ale jakimś spo­so­bem wspo­mnie­nia wszyst­kich tych wizyt koja­rzyły się z aro­ma­tem brzo­skwiń. Naprze­ciwko, po dru­giej stro­nie jezdni stał stary dom nazy­wany „holen­der­skim” – dzi­waczny budy­nek z naj­wcze­śniej­szego okresu kolo­nial­nego, wznie­siony z malo­wa­nej na żółto cegły, zwień­czony oso­bli­wym szczy­tem, który kazano podzi­wiać przy­by­szom z innych miast, ogro­dzony kośla­wymi drew­nia­nymi szta­che­tami i zwró­cony bokiem do ulicy. Mie­ściła się w nim szkoła począt­kowa dla chłop­ców i dziew­cząt, a pro­wa­dziła ją – dość nie­udol­nie – bar­dzo uczu­ciowa pani, która zapi­sała się w pamięci Isa­bel głów­nie tym, że upi­nała włosy nad skro­niami parą nie­zwy­kłych grze­by­ków, sto­sow­nych raczej do noc­nego ucze­sa­nia, i że była wdową po jakimś waż­nym czło­wieku. Isa­bel mia­łaby oka­zję zdo­by­cia w tej szkole pod­staw wie­dzy, ale po jed­nym dniu zbun­to­wała się prze­ciw obo­wią­zu­ją­cym rygo­rom i babka zwol­niła ją z tego obo­wiązku; w cie­płe dni wrze­śniowe, gdy okna holen­der­skiego domu były otwarte, słu­chała chóru dzie­cię­cych gło­sów powta­rza­ją­cych tabliczkę mno­że­nia, a w jej duszy szczę­ście wol­no­ści i ból istoty wyklu­czo­nej z gro­mady łączyły się ze sobą nie­ro­ze­rwal­nie. Pod­stawy wie­dzy zdo­była wła­ści­wie mimo woli w domu babki, gdzie więk­szość współ­miesz­kań­ców nie wyka­zy­wała zapału do lek­tury, pozo­sta­wia­jąc małej Isa­bel cał­ko­witą swo­bodę korzy­sta­nia z biblio­teki, peł­nej ksią­żek w ozdob­nych okład­kach. Dziew­czynka wspi­nała się na krze­sło i ścią­gała tomy z wyż­szych pó­łek; w wybo­rze kie­ro­wała się głów­nie wyglą­dem okładki. Z tą zdo­by­czą kryła się w poko­iku za biblio­teką, nazwa­nym tra­dy­cyj­nie kan­ce­la­rią, cho­ciaż nikt już nie pamię­tał, skąd wzięła się ta nazwa; Isa­bel ni­gdy nie dowie­działa się, kto w tej kan­ce­la­rii pra­co­wał i na jakie lata przy­pa­dał okres jej roz­kwitu; zado­wo­liła się stwier­dze­niem, że w małej salce na każdy szmer odpo­wiada echo, że unosi się w niej przy­jemny zapa­szek stę­chli­zny i że stała się miej­scem wygna­nia dla sta­rych wzgar­dzo­nych mebli, któ­rych wady nie zawsze były widoczne (a więc nie­ła­ska zda­wała się nie­za­słu­żona, zgro­ma­dzone tu graty mogła uwa­żać za ofiary niespra­wiedliwości) i z któ­rymi nawią­zała – jak to zwy­kle robią dzieci – nie­mal jak z ludźmi sto­sunki dość zażyłe, a na pewno bar­dzo dra­ma­tyczne, zwłasz­cza z obitą wło­sianką kanapą, któ­rej zwie­rzała nie­zli­czone dzie­cinne zmar­twie­nia.

Melan­cho­lij­nej tajem­ni­czo­ści doda­wało temu poko­jowi to, że wła­ściwe do niego wej­ście sta­no­wiły drzwi raz na zawsze zamknięte, zary­glo­wane potężną zasuwą, któ­rej wyjąt­kowo szczu­pła dziew­czynka nie miała siły otwo­rzyć. Wie­działa, że ta głu­cha, nie­wzru­szona brama pro­wa­dzi po pro­stu na ulicę; gdyby bocz­nych okie­nek nie zasło­nięto zie­lo­nym papie­rem, mogłaby przez nie zoba­czyć mały bru­natny ganek i zdep­tany chod­nik z cegieł. Wcale jed­nak nie miała ochoty wyglą­dać przez okno, bo wów­czas pew­nie roz­wia­łaby się ulu­biona wizja jakie­goś dziw­nego, nie­zna­nego miej­sca, które, jak sobie wyobra­żała w dzie­ciń­stwie, kryje się za tymi drzwiami i zależ­nie od chwi­lo­wego nastroju wabi wdzię­kiem albo tchnie grozą.

W tej wła­śnie kan­ce­la­rii sie­działa Isa­bel owego pamięt­nego popo­łu­dnia w melan­cho­lijny dżdży­sty dzień przed­wio­śnia. Miała do dys­po­zy­cji cały dom, ale wybrała ten jego naj­bar­dziej opusz­czony zaką­tek. Ni­gdy dotych­czas nie otwo­rzyła zary­glo­wa­nych drzwi ani też nie zdarła z bocz­nych okie­nek zie­lo­nego papieru (nakle­jo­nego na nowo innymi już rękami); wolała nie wie­dzieć, że za nimi cią­gnie się zwy­kła ulica. Padał ostry, zimny, rzę­si­sty deszcz. Wio­sna wzy­wała – ale chyba cynicz­nie i nie­szcze­rze – do cier­pli­wo­ści. Isa­bel jed­nak nie zwa­żała na oszu­kań­cze sztuczki kli­matu, sta­rała się nie odry­wać wzroku od książki i na niej sku­pić całą uwagę. Spo­strze­gła ostat­nio, że umysł jej ma włó­czę­gow­skie skłon­no­ści, szu­kała więc róż­nych spo­so­bów, żeby go pod­da­wać woj­sko­wej musz­trze, ucząc go posu­wać się naprzód, zatrzy­my­wać się, cofać, wyko­ny­wać inne, bar­dziej skom­pli­ko­wane manewry na komendę woli. Teraz wła­śnie dała roz­kaz mar­szu i umysł jej brnął przez piasz­czy­stą rów­ninę histo­rii nie­miec­kiej filo­zo­fii. W pew­nej chwili uprzy­tom­niła sobie, że temu jej inte­lek­tu­al­nemu pocho­dowi towa­rzy­szą czy­jeś kroki, nie­zgodne z jego ryt­mem. Nasłu­chu­jąc, zro­zu­miała, że ktoś jest w biblio­tece, sąsia­du­ją­cej z kan­ce­la­rią. Z początku myślała, że to gość, któ­rego się spo­dzie­wała, prędko jed­nak roz­po­znała kroki kobiece i obce, a ten, kogo ocze­ki­wała, nie nale­żał do żad­nej z tych dwóch kate­go­rii. W kro­kach nie­zna­jo­mej wyczu­wało się docie­kliwą cie­ka­wość i odwagę gotową do eks­pe­ry­men­tów; z pew­no­ścią nie zatrzy­mają się na progu kan­ce­la­rii. Rze­czy­wi­ście w drzwiach biblio­teki uka­zała się dama, która przy­sta­nęła, wpa­tru­jąc się bar­dzo uważ­nie w naszą boha­terkę. Była to nie­ładna i nie­młoda osoba w luź­nym nie­prze­ma­kal­nym płasz­czu, twarz jej wyra­żała wiele ener­gii.

– Ooo – zaczęła. – Czy tu zwy­kle prze­sia­du­jesz? – Rozej­rzała się wśród zbie­ra­niny sta­rych mebli.

– Gości przyj­muję gdzie indziej – odparła Isa­bel, wsta­jąc, by powi­tać intruza mącą­cego jej spo­kój.

Wyma­new­ro­wała z powro­tem do biblio­teki nie­zna­jomą panią, która z kolei ten pokój obrzu­ciła badaw­czym spoj­rze­niem.

– Zdaje mi się, że nie brak w domu pokoi w lep­szym sta­nie – powie­działa. – Ale wszystko tu jest mocno znisz­czone.

– Czy pani przy­szła, żeby obej­rzeć dom? – spy­tała Isa­bel. – Słu­żąca panią opro­wa­dzi.

– Nie potrze­buję jej i nie zamie­rzam kupo­wać domu. Słu­żąca praw­do­po­dob­nie szuka cię na górze i błą­dzi tam bez­rad­nie. Wydała mi się nie­zbyt inte­li­gentna. Powiedz jej, że już się spo­tka­ły­śmy.

Dziew­czyna wahała się i zasta­na­wiała chwilę, nie rozu­mie­jąc, o co cho­dzi, aż wresz­cie nie­ocze­ki­wany i kry­tycz­nie uspo­so­biony gość spy­tał bez­ce­re­mo­nial­nie:

– Przy­pusz­czam, że jesteś jedną z córek?

Isa­bel pomy­ślała, że ta pani ma bar­dzo dziwne maniery.

– Zależy od tego, czyje córki ma pani na myśli.

– Świę­tej pamięci Archerà i mojej bied­nej sio­stry.

– Aha… – szep­nęła Isa­bel. – Pani musi być naszą zwa­rio­waną cio­cią Lydią!

– A więc tak nazy­wał mnie twój ojciec? Jestem ciotką Lydią, ale wcale nie zwa­rio­waną! Nie mie­wam złu­dzeń! A którą z córek jesteś?

– Naj­młod­szą z trzech. Na imię mi Isa­bel.

– Pamię­tam, dwie star­sze nazy­wają się Lilian i Edith. Jesteś też naj­ład­niej­sza, co?

– Nie mam poję­cia.

– Myślę, że tak. – W ten spo­sób ciotka i sio­strze­nica zawarły przy­jaźń. Ciotka przed laty, po śmierci sio­stry, posprze­czała się ze szwa­grem, zarzu­ca­jąc mu, że źle wycho­wuje córki. Jako czło­wiek krew­kiego tem­pe­ra­mentu Archer pora­dził jej, żeby nie wtrą­cała się w nie swoje sprawy i bio­rąc go za słowo, zerwała wszel­kie z nim sto­sunki, a po jego śmierci nie napi­sała nawet kon­do­len­cyj­nego listu do córek, któ­rym nie wpoił sza­cunku dla niej, jak to mimo woli zdra­dziła Isa­bel. Pani Touchett zawsze dzia­łała pla­nowo. Zamie­rzała wybrać się do Ame­ryki w spra­wach zain­we­sto­wa­nych tam kapi­ta­łów (nie powie­rzyła ich mężowi, pomimo jego wyso­kiej pozy­cji w świe­cie finan­sów) i przy oka­zji posta­no­wiła się dowie­dzieć o losy sio­strze­nic. Uznała, że kore­spon­den­cja nie mia­łaby sensu, bo i tak nie dowie­rza­łaby listow­nym infor­ma­cjom; zawsze wolała wszystko spraw­dzić oso­bi­ście. Isa­bel odkryła jed­nak, że ciotka Lydia dość dużo wie o nich; wie­działa, że dwie star­sze sio­stry wyszły za mąż i że biedny ojciec zosta­wił im bar­dzo mało pie­nię­dzy, ale dom w Albany, który do niego po zgo­nie babki nale­żał, ma być sprze­dany i uzy­skana suma przy­pad­nie trzem pan­nom Archer. Wie­działa też, że mąż Lilian, Edmund Ludlow, pod­jął się całą tę trans­ak­cję zała­twić; dla­tego wła­śnie mło­dzi pań­stwo Ludlow, któ­rzy przy­je­chali do Albany pie­lę­gno­wać w ostat­niej cho­ro­bie ojca, jesz­cze nie opu­ścili tego mia­sta i razem z Isa­bel miesz­kali chwi­lowo w sta­rym domu.

– Ile spo­dzie­wa­cie się dostać za dom? – spy­tała pani Touchett, gdy usia­dły we fron­to­wym salo­nie, który zlu­stro­wała wzro­kiem bez entu­zja­zmu.

– Nie mam poję­cia – odparła sio­strze­nica.

– Drugi raz sły­szę od cie­bie taką odpo­wiedź, a prze­cież nie wyglą­dasz na głu­pią dziew­czynę – stwier­dziła ciotka.

– Nie jestem głu­pia, ale nie znam się zupeł­nie na spra­wach pie­nięż­nych.

– Oczy­wi­ście, tak zosta­łaś wycho­wana, jak­byś miała odzie­dzi­czyć miliony. Ile, mówiąc kon­kret­nie, dosta­łaś w spadku?

– Doprawdy, nie wiem. Niech cio­cia zapyta Edmunda i Lilian, oni tu będą za pół godziny.

– We Flo­ren­cji ten dom ucho­dziłby za bar­dzo nędzny – powie­działa pani Touchett – ale tutaj, jak sądzę, może osią­gnąć wysoką cenę. Powinno to przy­nieść każ­dej z was sporą sumkę. Musisz chyba mieć coś poza tym, bar­dzo mnie dziwi, że tego nie wiesz. Loka­li­za­cja dobra, przy­pusz­czam, że zbu­rzą ten dom i posta­wią tutaj cały rząd skle­pów. Zasta­na­wiam się, czy same nie mogły­by­ście tego zro­bić, wynaj­mo­wa­nie skle­pów mogłoby być korzystne.

Isa­bel patrzyła na ciotkę ze zdu­mie­niem: ni­gdy myśl o wynaj­mo­wa­niu skle­pów nie przy­szłaby jej do głowy.

– Mam nadzieję, że dom nie zosta­nie zbu­rzony – odparła. – Jestem do niego bar­dzo przy­wią­zana.

– Nie rozu­miem dla­czego. Twój ojciec pod tym dachem umarł.

– Tak, ale nie mam o to żalu do domu – tro­chę dzi­wacz­nie odpo­wie­działa Isa­bel. – Lubię miej­sca, gdzie działo się wiele rze­czy. Nawet jeśli to były smutne zda­rze­nia. Tu wiele osób umarło, dom daw­niej kipiał życiem.

– To nazy­wasz życiem?

– Mam na myśli inten­syw­ność prze­żyć, ludz­kie uczu­cia i tro­ski. Ale nie same tylko smutki, bo ja w dzie­ciń­stwie byłam w domu babki bar­dzo szczę­śliwa.

– Jeżeli lubisz domy, gdzie dużo się działo, zwłasz­cza gdzie ludzie umie­rali, musisz poznać Flo­ren­cję. Miesz­kam w sta­rym pałacu, w któ­rym zamor­do­wano trzy osoby, to zna­czy, że o trzech wia­domo, ale z pew­no­ścią było ich wię­cej.

– W sta­rym pałacu? – powtó­rzyła Isa­bel.

– Tak, moje dziecko, to coś zupeł­nie innego niż tutaj. Ten dom jest po pro­stu miesz­czań­ski.

Isa­bel doznała lek­kiego wstrząsu, bo dom babki wyda­wał jej się zawsze wspa­niały. Ale był to wstrząs tego rodzaju, że skło­nił ją do wyzna­nia:

– Bar­dzo bym chciała zoba­czyć Flo­ren­cję.

– Ano, jeżeli będziesz grzeczna i zasto­su­jesz się do wszyst­kich moich pole­ceń, zawiozę cię do Włoch – powie­działa pani Touchett.

Młoda dziew­czyna odczuła jesz­cze głęb­szy wstrząs. Zaczer­wie­niła się lekko i przez chwilę w mil­cze­niu wpa­try­wała się w twarz ciotki.

– Sto­so­wać się do wszyst­kich cioci pole­ceń? Nie, tego nie mogę obie­cać.

– Nie wyglą­dasz na potulną dziew­czynę. Lubisz sta­wiać na swoim, ale ja nie mam prawa czy­nić ci z tego powodu wyrzu­tów.

– A jed­nak – wykrzyk­nęła Isa­bel – była­bym gotowa przy­rzec nie­mal wszystko, żeby zoba­czyć Flo­ren­cję!

Edmund i Lilian spóź­niali się, pani Touchett mogła całą godzinę bez prze­szkód roz­ma­wiać z sio­strze­nicą, która odkryła w niej postać nie­zwy­kłą i ogrom­nie inte­re­su­jącą, a przede wszyst­kim postać, nie­mal pierw­szą z osób, z któ­rymi Isa­bel zetknęła się w życiu, zasłu­gu­jącą na tę nazwę. Oka­zała się nie mniej eks­cen­tryczna, niż sio­strze­nica mogła się spo­dzie­wać. Ale Isa­bel, ile­kroć sły­szała o kimś, że jest eks­cen­tryczny, wyobra­żała sobie coś przy­krego i nie­po­ko­ją­cego. Przy­miot­nik ten w jej poję­ciu koja­rzył się ze śmiesz­no­ścią, a nawet brzmiał zło­wiesz­czo. Tym­cza­sem ciotka Lydia wno­siła atmos­ferę ostrej, lecz zara­zem lek­kiej iro­nii czy też kome­dii, i dziew­czy­nie przy­szło do głowy, że chyba ni­gdy zwy­kły ton roz­mów, jedyny, z jakim była oswo­jona, nie wyda­wał jej się rów­nie inte­re­su­jący. Z pew­no­ścią nikt ni­gdy tak jej nie fascy­no­wał jak ta drobna kobieta z wąskimi war­gami i błysz­czą­cymi oczyma; wyglą­dała tro­chę egzo­tycz­nie, a nie­po­zorną powierz­chow­ność wyna­gra­dzała dys­tynk­cją i sie­dząc w pod­nisz­czo­nym nie­prze­ma­kal­nym płasz­czu, mówiła naj­swo­bod­niej w świe­cie o ksią­żę­cych dwo­rach euro­pej­skich. Bez cie­nia blagi, po pro­stu z prze­świad­cze­niem, że nikt nad nią nie góruje pozy­cją towa­rzy­ską, osą­dzała wiel­kich tego świata i wyraź­nie spra­wiało jej przy­jem­ność, że impo­nuje naiw­nej, wraż­li­wej isto­cie. Isa­bel z początku musiała odpo­wia­dać na wiele pytań i z jej odpo­wie­dzi pani Touchett nabrała wyso­kiego mnie­ma­nia o inte­li­gen­cji sio­strze­nicy. Potem z kolei dziew­czyna zaczęła wypy­ty­wać ciotkę, a jej odpo­wie­dzi, cho­ciaż cza­sem zaska­ku­jące, wyda­wały się zawsze oparte na głę­bo­kiej reflek­sji. Pani Touchett cze­kała na drugą sio­strze­nicę tak długo, jak uznała za sto­sowne, ale gdy pani Ludlow nie zja­wiła się do szó­stej, zaczęła zbie­rać się do odej­ścia.

– Twoja sio­stra widocz­nie lubi plot­ko­wać. Czy ma zwy­czaj spę­dzać tak wiele czasu na wizy­tach?

– Cio­cia prze­sie­działa na wizy­cie pra­wie tyle czasu co ona – odparła Isa­bel. – Moja sio­stra wyszła z domu na chwilę przed przyj­ściem cioci.

Pani Touchett spoj­rzała na nią bez urazy, prze­ciw­nie, śmiała replika widać ją uba­wiła, bo odpo­wie­działa bar­dzo mile:

– Wąt­pię, czy w jej przy­padku jest to rów­nie uspra­wie­dli­wione, jak w moim. W każ­dym razie powiedz jej, że cze­kam na nią dzi­siaj wie­czo­rem w tym okrop­nym hotelu. Jeśli chce, niech przy­pro­wa­dzi z sobą męża, ale nie cie­bie. Z tobą i tak będę miała jesz­cze wiele oka­zji do roz­mów.

Rozdział 4

4

Pani Ludlow, naj­star­sza z trzech sióstr, ucho­dziła też za naj­roz­sąd­niej­szą; na ogół mówiono, że Lilian ma naj­wię­cej zmy­słu prak­tycz­nego, Edith jest naj­pięk­niej­sza, a Isa­bel wyróż­nia się inte­lek­tu­al­nymi ambi­cjami. Śred­nia sio­stra, pani Keyes, poślu­biona ofi­ce­rowi sape­rów, nie odgrywa żad­nej roli w dal­szym ciągu tej histo­rii, wystar­czy więc, gdy powiem, że była rze­czy­wi­ście bar­dzo ładna i sta­no­wiła ozdobę roz­ma­itych gar­ni­zo­nów, prze­waż­nie poło­żo­nych na mało cywi­li­zo­wa­nym Zacho­dzie, gdzie ku jej wiel­kiemu zmar­twie­niu obo­wiązki służ­bowe przy­ku­wały męża. Lilian wyszła za mło­dego nowo­jor­skiego adwo­kata, który miał dono­śny głos i uwiel­biał swój zawód. Nie była to świetna par­tia, podob­nie zresztą jak mariaż Edith, ale, jak mawiały nie­które osoby, Lilian powinna dzię­ko­wać Bogu, że w ogóle zna­la­zła męża, skoro nie dorów­ny­wała urodą sio­strom. Czuła się jed­nak bar­dzo szczę­śliwa jako matka dwóch roz­bry­ka­nych małych chłop­ców i pani bru­nat­nego kamien­nego domu, wkli­no­wa­nego prze­mocą mię­dzy inne przy Pięć­dzie­sią­tej Trze­ciej Ulicy; można by myśleć, że cie­szy się swoją sytu­acją, jak udaną śmiałą ucieczką. Była małego wzro­stu, dość tęga, więc figurę jej oce­niano kry­tycz­nie, wszy­scy jed­nak zga­dzali się, że Lilian pre­zen­tuje się god­nie, cho­ciaż nie maje­sta­tycz­nie; zresztą, jak mówiono, wyład­niała po zamąż­pój­ściu; z dwóch rze­czy zda­wała sobie dosko­nale sprawę: z prze­ko­nu­ją­cej siły argu­men­tów swo­jego męża i z ory­gi­nal­no­ści swo­jej młod­szej sio­stry.

„Ni­gdy nie pró­buję dorów­nać Isa­bel, nie mia­ła­bym już wtedy czasu na nic innego” – powta­rzała czę­sto i mimo to obser­wo­wała ją nieco roz­ma­rzo­nym okiem, niczym macie­rzyń­ska spa­nielka spo­glą­da­jąca na charta.

– Chcia­ła­bym ją widzieć bez­pieczną, ustat­ko­waną w mał­żeń­stwie, tego dla niej pra­gnę – zwie­rzała się nie­raz mężowi.

– A ja ci się przy­znam, że nie miał­bym szcze­gól­nej ochoty oże­nić się z Isa­bel – odpo­wia­dał Edmund Ludlow bar­dzo dono­śnym gło­sem.

– Mówisz tak, żeby się spie­rać, z reguły zaczy­nasz od sprze­ciwu. Nie poj­muję, co mógł­byś jej zarzu­cić prócz tego, że jest ory­gi­nalna.

– Nie lubię ory­gi­na­łów, wolę tłu­ma­cze­nia – odpo­wie­dział nie po raz pierw­szy ani ostatni Ludlow. – Isa­bel jest napi­sana w obcym języku, nie rozu­miem jej. Powinna by wyjść za Ormia­nina albo Por­tu­gal­czyka.

– Boję się, żeby wła­śnie cze­goś takiego nie zro­biła! – wykrzyk­nęła Lilian, prze­ko­nana, że po Isa­bel wszyst­kiego można się spo­dzie­wać.

Z cie­ka­wo­ścią wysłu­chała rela­cji sio­stry o nie­spo­dzie­wa­nym poja­wie­niu się pani Touchett i chęt­nie speł­niła tego wie­czoru roz­kaz ciotki. Nie wia­domo dokład­nie, co jej opo­wie­działa Isa­bel, ale nie­wąt­pli­wie pod wpły­wem jej słów Lilian ode­zwała się do męża, gdy oboje ubie­rali się przed wizytą u pani Touchett.

– Mam wielką nadzieję, że ciotka okaże się wspa­nia­ło­myślna dla Isa­bel, nie ulega wąt­pli­wo­ści, że ją bar­dzo polu­biła.

– Czego się wła­ści­wie spo­dzie­wasz? – spy­tał. – Że da jej jakiś cenny pre­zent?

– Nie, nic podob­nego! Ale może zain­te­re­suje się nią; zro­zu­mie ją. Ciotka Lydia to w sam raz ktoś, kto może doce­nić taką dziew­czynę jak Isa­bel. Mieszka od lat za gra­nicą, opo­wia­dała jej o życiu w róż­nych kra­jach. Sam prze­cież mówisz, że Isa­bel robi mię­dzy nami wra­że­nie cudzo­ziemki.

– A więc chcia­ła­byś, żeby ofia­ro­wała two­jej sio­strze tro­chę cudzo­ziem­skiej sym­pa­tii. Czy myślisz, że Isa­bel nie jest dosta­tecz­nie lubiana we wła­snym kraju?

– Myślę, że powinna wyje­chać do Europy – odparła pani Ludlow. – Ona do tego naj­bar­dziej się nadaje.

– Życzysz sobie, żeby ciotka zabrała ją do Europy?

– Ciotka sama już to zapro­po­no­wała, naj­wy­raź­niej ma wielką ochotę wziąć ją ze sobą w podróż. Ale ja chcia­ła­bym cze­goś wię­cej: żeby stwo­rzyła jej w Euro­pie jak naj­bar­dziej sprzy­ja­jące warunki. Uwa­żam, że powinno się zro­bić wszystko, aby dać Isa­bel szansę.

– Czego?

– Szansę roz­woju.

– Do licha! – wykrzyk­nął Ludlow. – Niech Bóg broni, żeby Isa­bel roz­wi­nęła się jesz­cze bar­dziej!

– Gdy­bym nie wie­działa, że mówisz to po pro­stu z prze­kory, musia­ła­bym się na cie­bie pognie­wać. Ale sam wiesz, że ją kochasz.

– Czy wiesz, że cię kocham? – żar­to­bli­wie spy­tał Edmund szwa­gierkę w kilka minut póź­niej, czysz­cząc przed wyj­ściem kape­lusz.

– Wiem, że nic mnie nie obcho­dzi, czy mnie kochasz, czy nie! – wykrzyk­nęła Isa­bel, ale ton jej i uśmiech były mniej wynio­słe niż słowa.

– Oho, jaka ważna po wizy­cie pani Touchett! – powie­działa star­sza sio­stra.

Isa­bel bar­dzo serio odtrą­ciła ten zarzut:

– Nie mów tak, Lily. Wcale nie czuję się ważna.

– Nie byłoby w tym nic złego – pró­bo­wała zała­go­dzić pani Ludlow.

– Wizyta ciotki nie dała mi żad­nego powodu do dumy.

– No, widzisz? – zawo­łał Edmund. – Zadziera nosa jak ni­gdy!

– Gdy­bym kie­dy­kol­wiek czuła się ważna, to na pewno z mniej bła­hych przy­czyn – odparła Isa­bel.

Czy nazwiemy to dumą czy nie, z pew­no­ścią czuła się ina­czej niż przed­tem, jak gdyby zda­rzyło się jej coś bar­dzo waż­nego. Tego wie­czoru, gdy została w domu sama, sie­działa pod lampą długo z zało­żo­nymi rękoma, nie kwa­piąc się do zajęć, któ­rymi zwy­kle wypeł­niała wolny czas. Potem wstała i zaczęła błą­kać się po salo­nie i po innych poko­jach, naj­chęt­niej po tych, do któ­rych nie docie­rało świa­tło lampy. Była nie­spo­kojna, pod­nie­cona, chwi­lami nawet drżała lekko. Donio­słość wyda­rze­nia zda­wała się nie­pro­por­cjo­nalna do jego skrom­nych pozo­rów. Zaszła naprawdę zmiana w jej życiu. Co z sobą przy­nie­sie – to była jesz­cze nie­prze­nik­niona zagadka, ale w poło­że­niu Isa­bel każda zmiana wyda­wała się cenna. Marzyła o zerwa­niu z prze­szło­ścią i roz­po­czę­ciu, jak mówiła, wszyst­kiego od nowa. Marze­nie to nie uro­dziło się pod wpły­wem zda­rzeń dzi­siej­szego dnia, było tak zna­jome jak szmer desz­czu za oknem i nie­raz już Isa­bel pod jego wpły­wem zaczy­nała wszystko od nowa.

Schro­niła się w mroczny kąt cichego salonu i przy­mknęła oczy, nie po to jed­nak, żeby tonąć w marze­niach, zapo­mi­na­jąc o rze­czy­wi­sto­ści; prze­ciw­nie, chciała powstrzy­mać natłok cisną­cych się wizji i czuła się aż nadto wytrzeź­wiona ze snu. Wyobraź­nia jej zazwy­czaj była prze­sad­nie ruchliwa: jeśli nie mogła otwo­rzyć drzwi, wyska­ki­wała przez okno. Isa­bel zresztą nie trzy­mała jej zwy­kle pod klu­czem; w naj­waż­niej­szych momen­tach, kiedy wola­łaby roz­strzy­gać wyłącz­nie rozu­mem, spła­cała grzywnę za to, że zanadto wyćwi­czyła w sobie zdol­no­ści do wizji bez udziału roz­sądku. Teraz, gdy czuła, że wybiła godzina zmiany, nie mogła się obro­nić od stop­nio­wego przy­pływu obra­zów uka­zu­ją­cych jej wszystko, co będzie musiała porzu­cić. Wra­cały wspo­mnie­nia lat i godzin daw­nego życia i prze­su­wały się przed jej oczyma długo, w ciszy zakłó­ca­nej jedy­nie tyka­niem dużego brą­zo­wego zegara. Miała za sobą życie bar­dzo szczę­śliwe, los był dla niej łaskawy; ta prawda wyła­niała się teraz przed nią z całą oczy­wi­sto­ścią. Przy­pa­dło jej w udziale wszystko naj­lep­sze, a w świe­cie, gdzie tak wiele istot żyje w warun­kach nie do pozaz­drosz­cze­nia, trzeba uznać za wyjąt­kowo uprzy­wi­le­jo­waną tę, która wła­ści­wie nie zaznała ni­gdy dotkliw­szych przy­kro­ści. Isa­bel nawet tro­chę nie­po­ko­iła się, że brak jej takich doświad­czeń, bo z lite­ra­tury wie­działa, że mogą to być prze­ży­cia cie­kawe, a nawet poucza­jące. Ale chro­nił ją zawsze od nich ojciec – jej przy­stojny, przez wiele osób kochany ojciec, który miał wstręt do wszyst­kiego, co nie­przy­jemne. Isa­bel win­szo­wała sobie, że jest jego córką, chwi­lami roz­pie­rała ją nawet duma z tego powodu. Po jego śmierci zro­zu­miała, że cór­kom uka­zy­wał tylko dziel­niej­szą stronę cha­rak­teru i że nie udało mu się unik­nąć w prak­tyce róż­nych przy­krych spraw tak dosko­nale, jak pra­gnął. Ale wzbu­dziło to w niej jesz­cze czul­szą miłość do ojca, pra­wie bez żalu myślała o nim jako o czło­wieku zbyt wiel­ko­dusz­nym, zbyt dobro­tli­wym i zbyt obo­jęt­nym na przy­ziemne względy. Nie­któ­rzy ludzie, zwłasz­cza liczni jego wie­rzy­ciele, uwa­żali, że za daleko posu­wał się w tej obo­jęt­no­ści. Opi­nia ta ni­gdy nie doszła do uszu Isa­bel, ale czy­tel­ni­kom należy się infor­ma­cja, że pan Archer ucho­dził za czło­wieka bystrego umy­słu i ujmu­ją­cych manier (zło­śliwi mówili, że nie­jed­nemu ujął coś nie­coś z port­fela), który jed­nak zmar­no­wał życie. Str­wo­nił dość pokaźny mają­tek, zbyt lubił się bawić, a podobno miał też żyłkę do hazardu. Naj­su­rowsi kry­tycy twier­dzili, że nie potra­fił nawet wycho­wać córek. Nie posta­rał się dla nich ani o sys­te­ma­tyczną naukę, ani o stały dom rodzinny; jed­no­cze­śnie roz­piesz­czane i zanie­dby­wane, zdane były na opiekę maniek i guwer­nan­tek (zwy­kle bez odpo­wied­nich kwa­li­fi­ka­cji); cza­sem pró­bo­wano je umiesz­czać w pen­sjo­na­tach, gdzie fran­cu­skie nauczy­cielki dostar­czały bar­dzo powierz­chow­nego wykształ­ce­nia, ale po mie­siącu trzeba było zabie­rać stam­tąd trzy panienki, aby nie uto­nęły we łzach. Taki pogląd na tę sprawę obu­rzyłby do żywego Isa­bel, prze­świad­czoną, że wycho­wa­nie otwo­rzyło przed nią naj­szer­sze hory­zonty. Nawet gdy ojciec zosta­wił córki na trzy mie­siące w Neuchàtel pod opieką fran­cu­skiej bony, a ta ucie­kła z pozna­nym w hotelu rosyj­skim ary­sto­kratą, nie­ocze­ki­wana sytu­acja nie prze­ra­ziła ani nie zawsty­dziła Isa­bel (wów­czas jede­na­sto­let­niej), lecz wydała jej się roman­tycz­nym epi­zo­dem wzbo­ga­ca­ją­cym ogólne wykształ­ce­nie. Ojciec miał sze­ro­kie poglądy, czego wyni­kiem były usta­wiczne podróże i cha­otyczny tryb życia; pra­gnął, żeby córki już od wcze­snego dzie­ciń­stwa pozna­wały moż­li­wie naj­wię­cej świata, toteż Isa­bel, zanim skoń­czyła czter­na­ście lat, trzy­krot­nie wraz z sio­strami była w Euro­pie, za każ­dym razem jed­nak zale­d­wie przez kilka tygo­dni, co tylko zaostrzyło w umy­śle dziew­czyny cie­ka­wość, ale nie dało oka­zji do jej zaspo­ko­je­nia. Oczy­wi­ście soli­da­ry­zo­wała się z ojcem i z ter­cetu córek ona wła­śnie w naj­więk­szym stop­niu wyna­gra­dzała mu przy­kro­ści, o któ­rych ni­gdy nie wspo­mi­nał. W ostat­nich dniach, cho­ciaż z wie­kiem doj­rzała w nim zgoda na opusz­cze­nie świata, w któ­rym tak trudno robić zawsze tylko to, na co mamy ochotę, rezy­gna­cję mącił żal, że musi roz­stać się ze swoją inte­li­gentną, nie­po­spo­litą, wyjąt­kową córką. W okre­sie gdy już zanie­chano wycie­czek za ocean, oka­zy­wał cór­kom w dal­szym ciągu i pod każ­dym wzglę­dem wiele pobłaż­li­wo­ści, a cho­ciaż był w tara­pa­tach pie­nięż­nych, panny Archer, nic o tym nie wie­dząc i ni­gdy się nad tym nie zasta­na­wia­jąc, czuły się bogate. Isa­bel, cho­ciaż tań­czyła bar­dzo dobrze, nie zacho­wała z nowo­jor­skich balów i zabaw wspo­mnień o szcze­gól­nych suk­ce­sach; wszy­scy mówili, że Edith jest naj­bar­dziej cza­ru­jąca. Edith sta­no­wiła tak olśnie­wa­jący przy­kład powo­dze­nia, że Isa­bel nie mogła mieć złu­dzeń co do źró­deł jej prze­wagi i co do wła­snych ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ści figlo­wa­nia, pod­ska­ki­wa­nia i szcze­bio­ta­nia, a zwłasz­cza wyko­ny­wa­nia tego z pożą­da­nym efek­tem. Na dwa­dzie­ścia osób dzie­więt­na­ście (włącz­nie z Isa­bel) uzna­wało Edith za nie­skoń­cze­nie ład­niej­szą od młod­szej sio­stry; dwu­dzie­sta byłaby prze­ciw­nego zda­nia, a nawet pozwa­la­łaby sobie sądzić, że wszyst­kie pozo­stałe mają gust banalny. Isa­bel w głębi duszy żywiła rów­nie nie­na­sy­coną chęć podo­ba­nia się, jak Edith, ale głę­bia duszy tej dziew­czyny była miej­scem bar­dzo nie­do­stęp­nym; łącz­ność mię­dzy nią a powierzch­nią utrud­niały różne kapry­śne siły. Isa­bel widy­wała całe zastępy mło­dych męż­czyzn, któ­rzy skła­dali wizyty jej sio­strze, lecz oni prze­waż­nie bali się zbli­żyć do panny Isa­bel, prze­ko­nani, że potrzebne są szcze­gólne kwa­li­fi­ka­cje, aby z nią roz­ma­wiać. Fama osoby niezwy­kle oczy­ta­nej ota­czała ją niby obłok spo­wi­ja­jący bogi­nię w poema­cie epic­kim; oba­wiano się z jej strony kło­po­tli­wych pytań i prze­wi­dy­wano, że kon­wer­sa­cja z nią byłaby zawsze bar­dzo chłodna. Biedna Isa­bel cie­szyła się, że jest uwa­żana za mądrą osobę, ale nie chciała ucho­dzić za mola książ­ko­wego; czy­tała ukrad­kiem i cho­ciaż miała dosko­nałą pamięć, wystrze­gała się wszel­kich cyta­tów i alu­zji do swo­ich lek­tur. To prawda, że łak­nęła wie­dzy, lecz wolała nie­mal wszyst­kie inne jej źró­dła niż zadru­ko­wany papier. Tra­wiła ją ogromna cie­ka­wość życia, toteż nie­ustan­nie otwie­rała sze­roko oczy i roz­my­ślała. Miała w sobie potężne zasoby żywot­no­ści i naj­głęb­szą radość spra­wiało jej poczu­cie łącz­no­ści mię­dzy drgnie­niami wła­snej duszy a nie­po­ko­jem świata. Dla­tego lubiła tłumne zebra­nia i sze­ro­kie prze­strze­nie pól, książki o rewo­lu­cjach, histo­ryczne malar­stwo – w sto­sunku do tej gałęzi sztuki czę­sto świa­do­mie odstę­po­wała od swo­ich zasad i prze­ba­czała arty­styczne sła­bo­ści przez sza­cu­nek dla tematu. Pod­czas wojny domo­wej, jako nie­do­ro­sła jesz­cze dziew­czyna, spę­dzała całe mie­siące w sta­nie napię­cia, bli­skim namięt­nemu pod­nie­ce­niu, i zda­rzało się czę­sto ku wiel­kiemu jej zakło­po­ta­niu, że podzi­wiała rów­nie gorąco męstwo obu wal­czą­cych armii. Oczy­wi­ście prze­zor­ność podejrz­li­wych mło­dzień­ców ni­gdy nie przy­bie­rała takich roz­mia­rów, aby Isa­bel mogła czuć się banitką z towa­rzy­skiego kręgu; zawsze znaj­do­wali się dość liczni wiel­bi­ciele, któ­rych serca na jej widok przy­spie­szały rytm, cho­ciaż mocne głowy zacho­wy­wały trzeź­wość, i ci mło­dzieńcy oszczę­dzili pan­nie Archer naj­gor­szego z umar­twień gro­żą­cych oso­bom jej płci i wieku. Nie zabra­kło jej niczego z rze­czy potrzeb­nych mło­dej dziew­czy­nie do szczę­ścia, uprzej­mych wzglę­dów, uwiel­bie­nia, cukier­ków, bukie­tów i świa­do­mo­ści, że nie odmó­wiono jej żad­nego z przy­wi­le­jów w świe­cie, w któ­rym się obra­cała; miała wiele oka­zji do tańca, mnó­stwo nowych sukien, lon­dyń­skiego „Spec­ta­tora”, nowo­ści lite­rac­kie, muzykę Gou­noda, poezję Brow­ninga i prozę Geo­rge Eliot.

Wszystko to teraz, wskrze­szone w pamięci, uka­zało jej się pod posta­cią nie­zli­czo­nych scen i osób. Pewne rze­czy zapo­mniane nabrały na nowo barw, inne, które nie­dawno jesz­cze wyda­wały jej się bar­dzo ważne, przy­bla­dły i znik­nęły. Obrazy prze­su­wały się jak w kalej­do­sko­pie, który ni­gdy by się może nie zatrzy­mał, gdyby nie weszła słu­żąca, anon­su­jąc gościa. Był nim pan Caspar Goodwood, solidny młody bostoń­czyk, który przed rokiem poznał pannę Archer i uwa­żał ją za naj­pięk­niej­szą istotę stu­le­cia, a to stu­le­cie – zgod­nie ze wspo­mnianą wyżej regułą – za naj­głup­sze w dzie­jach ludz­ko­ści. Pisy­wał nie­kiedy do Isa­bel, w ostat­nim tygo­dniu listy od niego nad­cho­dziły z Nowego Jorku. Isa­bel wie­działa, że wizyta jego jest praw­do­po­dobna, a nawet spo­dzie­wała jej się tego dżdży­stego popo­łu­dnia. Ale gdy poko­jówka oznaj­miła gościa, panna Archer przy­jęła tę wia­do­mość bez entu­zja­zmu. Był to naj­przy­stoj­niej­szy młody czło­wiek wśród jej zna­jo­mych, wręcz wspa­niały, i żywiła dla niego wielki, wyjąt­kowy sza­cu­nek. Nikt inny ni­gdy nie zro­bił na niej tak sil­nego wra­że­nia. W oto­cze­niu panny Archer powszech­nie sądzono, że Caspar Goodwood stara się o jej rękę, ale była to oczy­wi­ście sprawa mię­dzy nimi dwoj­giem. Można wszakże z całą pew­no­ścią stwier­dzić, że bawiąc przez kilka dni w Nowym Jorku, gdzie miał nadzieję ją spo­tkać, i dowie­dziaw­szy się, że panna Archer jest wciąż jesz­cze w sto­licy stanu, przy­je­chał do Albany wyłącz­nie po to, żeby ją zoba­czyć. Isa­bel zwle­kała długą chwilę, nim poszła przy­wi­tać gościa; krą­żyła po pokoju, uświa­da­mia­jąc sobie, że sytu­acja kom­pli­kuje się dodat­kowo. Wresz­cie zja­wiła się w salo­nie i zastała pana Goodwo­oda sto­ją­cego w pobliżu lampy. Był wysoki, silny, troszkę sztywny; a przy tym szczu­pły i sma­gły. Odzna­czał się urodą nie tyle roman­tyczną, ile nieco zagad­kową; było w jego twa­rzy coś, co przy­ku­wało uwagę, zwłasz­cza jeśli ktoś lubi nie­bie­skie oczy o szcze­gól­nie upar­tym spoj­rze­niu i o bar­wie nie­ocze­ki­wa­nej przy tak ciem­nej cerze; miał szczękę nieco kan­cia­stą, zna­mio­nu­jącą, jak ludzie mówią, silną wolę. Isa­bel pomy­ślała, że tego wie­czoru twarz ta wyraża sta­now­czą decy­zję. Mimo to Caspar Goodwood, który przy­był nie tylko zde­cy­do­wany, lecz także pełen nadziei, odszedł w pół godziny póź­niej z uczu­ciem, że odniósł porażkę. Warto dodać, że nie nale­żał do męż­czyzn potul­nie godzą­cych się z poraż­kami.

Rozdział 5

5

Ralph, cho­ciaż był filo­zo­fem, zapu­kał bar­dzo nie­cier­pli­wie do drzwi swo­jej matki (kwa­drans przed siódmą). Nawet filo­zo­fo­wie nie do wszyst­kich odno­szą się jed­na­kowo, a prawdę mówiąc z dwojga rodzi­ców ojciec wyda­wał mu się sto­sow­niej­szym przed­mio­tem słod­kich synow­skich uczuć. Ojciec – jak czę­sto mówił sobie Ralph – był bar­dziej macie­rzyń­ski, a matka raczej patriar­chalna czy też, uży­wa­jąc współ­cze­snej gwary, grała rolę „szefa”. Jed­nakże kochała swo­jego jedy­naka i zale­żało jej na tym, żeby trzy mie­siące co roku spę­dzał u niej. Ralph spra­wie­dli­wie oce­niał jej uczu­cia i wie­dział, że matka w myślach i w swoim naj­ści­ślej i wygod­nie zor­ga­ni­zo­wa­nym życiu wyzna­czyła mu miej­sce dru­gie: pierw­sze bowiem zaj­mo­wała tro­ska, by wszyst­kie osoby z jej oto­cze­nia speł­niały skru­pu­lat­nie jej wolę. Zastał ją w kom­plet­nym już stroju wie­czo­ro­wym, ale uści­snęła go, nie zdej­mu­jąc ręka­wi­czek, i wska­zała mu miej­sce obok sie­bie na kana­pie. Spy­tała sumien­nie, jak się czuje jej mąż, a także o stan zdro­wia syna, a ponie­waż w obu przy­pad­kach nowiny były nie naj­lep­sze, powie­działa, że utwier­dza ją to w prze­ko­na­niu o słusz­no­ści wła­snej decy­zji, aby nie nara­żać zdro­wia na zgubne wpływy angiel­skiego kli­matu; gdyby nie to, zapewne także by się zała­mała. Ralph uśmiech­nął się na myśl o moż­li­wo­ści zała­ma­nia się matki, ale nie przy­po­mi­nał jej, że powo­dem jego nie­do­ma­gań nie jest angiel­ski kli­mat, od któ­rego zwy­kle ucie­kał na więk­szą część roku.

Ralph był bar­dzo małym chłop­cem, kiedy jego ojciec, Daniel Touched, rodem z Rutland w sta­nie Wiscon­sin, prze­niósł się do Anglii