85,00 zł
Portret damy to jedna z najbardziej znanych i poczytnych powieści Henry'ego Jamesa. Akcja książki toczy się w XIX wieku. Młoda Amerykanka, Isabel Archer, po śmierci rodziców postanawia udać się do Europy. Pod opiekuńczymi skrzydłami ciotki i jej przyjaciela dociera na Stary Kontynent, gdzie zachwyca wszystkich zarówno urodą, jak i inteligencją. Ona sama zamierza stać się idealnym wcieleniem prawdziwej damy. Spośród licznych wielbicieli wybiera na męża swego rodaka, osiadłego we Włoszech, Gilberta Osmonda. Małżeństwo to okazuje się fatalną pomyłką, ale Isabel nie chce separacji. A przecież kocha z wzajemnością innego mężczyznę…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 908
Część pierwsza
1
Niewiele jest w życiu godzin milszych niż pora obrządku zwanego popołudniową herbatą. W pewnych okolicznościach sama ta sytuacja sprawia nam przyjemność, niezależnie od tego, czy pijemy herbatę, czy też nie, bo oczywiście są osoby, które jej nie piją. Zamierzam rozpocząć tę prostą opowieść od czarującej sceny tej właśnie niewinnej rozrywki. Wszystkie rekwizyty małej uczty były rozmieszczone na trawniku za starym, wiejskim angielskim domem, w doskonałej pełni, że się tak wyrażę, pięknego letniego popołudnia. Część popołudnia już minęła, ale to, co z niego jeszcze zostało, tchnęło subtelnym, niezwykłym urokiem. Prawdziwy zmierzch miał zapaść dopiero za kilka godzin, ale już zaczął się odpływ letniego światła, powietrze złagodniało, cienie wydłużały się na gładkiej, gęstej murawie. Wydłużały się jednak powoli i całą atmosferę przenikał spokój, który rodzi się ze świadomości, że jest jeszcze przed nami dużo wolnego czasu, który stanowi chyba główne źródło przyjemności doznawanej w takich sytuacjach i o tej porze dnia. Godziny od piątej do ósmej mogą się niekiedy wydawać małą wiecznością, ale w tym przypadku mogła to być tylko wieczność błoga. Osoby występujące w tej scenie cieszyły się nią w spokoju i nie należały do płci, z której zazwyczaj rekrutują się najwytrwalsi uczestnicy wspomnianych przed chwilą obrzędów. Cienie na doskonale wypielęgnowanym trawniku miały kształty proste i kanciaste; rzucały je trzy postacie: starszy pan, siedzący w głębokim wiklinowym fotelu obok stolika z zastawą do herbaty, i dwaj młodsi mężczyźni, którzy przed nim spacerowali tam i z powrotem, rozmawiając swobodnie. Starszy pan miał w ręku filiżankę – wyjątkowo dużą, inną niż reszta serwisu, malowaną jaskrawymi kolorami. Sączył napój bardzo ostrożnie, bez pośpiechu, za każdym łykiem trzymając filiżankę długo tuż przy brodzie, twarzą zwrócony ku domowi. Dwaj młodsi panowie albo już skończyli herbatę, albo nie zechcieli z tego przywileju skorzystać; przechadzając się, palili papierosy. Jeden z nich od czasu do czasu w przelocie rzucał uważne spojrzenie na starca, który, nie wiedząc, że jest obserwowany, nie odrywał wzroku od ciemnoczerwonej fasady swojej rezydencji. Dom wznoszący się nad trawnikiem zasługiwał na taką kontemplację i był najbardziej charakterystycznym szczegółem na wskroś angielskiego obrazu, który starałem się tu naszkicować.
Stał na niskim wzgórzu, nad rzeką – a była to Tamiza o jakieś czterdzieści mil od Londynu. Długa szczytowa ściana z czerwonej cegły – na której karnacji czas i klimat wypróbowały rozmaite malarskie sztuczki, wszystkie jednak w rezultacie upiększające i wysubtelniające – wznosiła się nad trawnikiem obrośnięta kożuchem bluszczu, zwieńczona grupą kominów, z oknami niknącymi w gęstwie pnączy. Dom miał imię i historię; starszy pan chętnie by opowiedział przy herbacie, że zbudowano go za Edwarda Szóstego, że udzielił on kiedyś na jedną noc gościny Elżbiecie Wielkiej (której dostojna postać spoczęła na olbrzymim, wspaniałym i straszliwie kanciastym łożu, stanowiącym po dziś dzień najokazalszy mebel w apartamentach sypialnych), że mocno został poszczerbiony i zeszpecony w czasie wojen Cromwella, że go później w okresie Restauracji naprawiono i znacznie powiększono i że wreszcie, po przeróbkach i niefortunnych zmianach wprowadzonych w XVIII wieku, dostał się w troskliwe ręce roztropnego amerykańskiego bankiera, który kupił go (w okolicznościach zbyt skomplikowanych, aby je tutaj wyłuszczać) początkowo tylko dlatego, że transakcja była wyjątkowo korzystna; bankier zdecydował się na kupno, ale bardzo narzekał na brzydotę, starość i niewygody tej budowli; teraz jednak, po dwudziestu latach, nie wypierał się namiętnego zachwytu dla swojego domu, znał wszystkie jego estetyczne walory, mógłby doradzić, jaki obrać punkt obserwacyjny, by je najlepiej ocenić, wiedział, o której godzinie cienie różnych wypukłości, padające – jakże miękko! – na rozgrzaną, spatynowaną powierzchnię cegieł, przybierają najwłaściwsze proporcje. Poza tym, jak już mówiłem, starszy pan umiałby wyliczyć większość kolejnych właścicieli domu i jego mieszkańców, wśród których nie brakowało ludzi wielkiej sławy; opowiedziałby to wszystko z dyskretnym, lecz głębokim przeświadczeniem, że ostatni rozdział w historii tej siedziby nie jest mniej zaszczytny od wcześniejszych. Główne wejście do domu nie znajdowało się w fasadzie widocznej z trawnika, lecz po przeciwnej stronie i w innej części budynku. Ten zakątek był całkowicie odgrodzony od świata i zaciszny, a ogromny dywan trawnika okrywający płaski szczyt wzgórza zdawał się przedłużeniem wspaniałego wnętrza. Wysokie spokojne dęby i buki rzucały cień gęsty jak aksamitne kotary, a trawnik był umeblowany jak salon wyściełanymi fotelami, mienił się kolorami pledów, na murawie zaś leżały książki i pisma. Rzeka płynęła dość daleko stąd; właściwy trawnik kończył się na linii, od której teren zaczynał opadać, ale z krawędzi po zboczu prowadziła nad wodę urocza ścieżka. Starszy pan siedzący obok stolika przybył przed trzydziestu laty z Ameryki i oprócz bagaży przywiózł stamtąd swoją fizjonomię; nie tylko przywiózł, lecz zachował w dobrej formie, tak że mógłby ją spokojnie, w razie potrzeby, zabrać z powrotem do ojczystego kraju. Jednakże było oczywiste, że teraz już zapewne nie myśli o przeprowadzce; odpoczywał po latach wędrówek w oczekiwaniu na bliski wielki odpoczynek. Nie ulegało wątpliwości, że ta twarz nie rozporządza szeroką gamą ekspresji, tym bardziej wymowny był więc na niej wyraz inteligentnego zadowolenia. Zdawał się świadczyć, że człowiek ten ma za sobą szczęśliwe życie, a zarazem, że nie były to sukcesy niezmącone i prowokujące zazdrość, lecz prawie tak niewinne jak porażki. Oczywiście był człowiekiem doświadczonym i obytym wśród ludzi, ale uśmiech, który pojawił się na jego szczupłych, szerokich policzkach i roziskrzył wesołością oczy, gdy starszy pan wreszcie odstawił ostrożnie filiżankę na stolik, miał niemal wieśniaczą prostotę. Ubrany był wytwornie, w doskonale wyczyszczoną czerń, lecz kolana jego okrywał pled, a stopy chroniły ciepłe, haftowane ranne pantofle. Piękny pies collie leżał w trawie w pobliżu fotela i wpatrywał się w swego pana z podobną czułością, z jaką on spoglądał na bardziej jeszcze dostojne oblicze domu. Mały ruchliwy foksterier kręcił się koło młodszych panów.
Jeden z nich, trzydziestopięcioletni, wspaniale zbudowany mężczyzna, miał twarz tak typowo angielską, jak nieangielska była twarz poprzednio opisanego pana, bardzo przystojną, czerstwą, szczerą i otwartą, o rysach pięknych i wyrazistych, z żywymi szarymi oczyma i bujną kasztanowatą brodą; wyglądał na człowieka wyjątkowo przez los uprzywilejowanego, obdarzonego przez naturę szczęśliwym usposobieniem, wzbogaconym przez wieki cywilizacji, tak że od pierwszego wejrzenia mógł się każdemu obserwatorowi wydać godny zazdrości. Miał na nogach wysokie buty z ostrogami, jak gdyby dopiero co zeskoczył z konia po długiej przejażdżce, a na głowie biały, trochę za duży z pozoru kapelusz; ręce trzymał splecione za plecami, a w jednej z nich – dużej, białej i kształtnej – ściskał parę przybrudzonych rękawiczek z grubej miękkiej skóry.
Drugi młody pan, wraz z nim przechadzający się po trawniku, reprezentował zupełnie inny typ, a chociaż mógł wzbudzić głębokie zainteresowanie, nikomu, kto by go widział po raz pierwszy, nie nasunęłaby się mimowolna myśl, że chciałby się znaleźć w jego skórze. Wysoki, chudy i kruchej budowy, miał brzydką, mizerną, dowcipną i czarującą twarz, której nie dodawały urody rzadkie wąsiki i baczki. Wyglądał na człowieka inteligentnego i chorego, a nie jest to nigdy szczęśliwe połączenie; ubrany był w brązową welwetową kurtkę, a ręce schował w kieszeniach i gest ten zdawał się świadczyć o nieuleczalnym nawyku. Poruszał się trochę chwiejnie, niepewnie, jakby niezbyt mocno trzymał się na nogach. Jak już wspomniałem, przechodząc przed siedzącym w fotelu starcem, za każdym razem obrzucał go uważnym spojrzeniem i porównując ich twarze w tych momentach, łatwo było zgadnąć, że to ojciec i syn. Ojciec wreszcie spotkał wzrok syna i odpowiedział mu łagodnym uśmiechem.
– Czuję się doskonale – oznajmił.
– Wypiłeś herbatę? – spytał syn.
– Tak, z przyjemnością.
– Może chciałbyś jeszcze?
Starszy pan zastanawiał się chwilę.
– Nie, na razie nie, może później. – Mówił amerykańskim akcentem.
– Nie chłodno ci, ojcze? – zatroszczył się syn.
Starszy pan z wolna przesunął dłonią po swoich udach.
– Sam nie wiem. Póki nie dotknę, nic nie czuję.
– Może ktoś mógłby cię wyręczyć – odparł ze śmiechem syn.
– O tak, mam nadzieję, że zawsze znajdzie się ktoś gotowy współczuć mi, tak jak teraz lord Warburton. Prawda?
– Oczywiście! – przytaknął skwapliwie lord Warburton. – Ale muszę stwierdzić, że wygląda pan świetnie.
– Tak, pod wielu względami powodzi mi się doskonale. – Starszy pan spojrzał na zielony pled i wygładził go na kolanach. – Od tylu lat, że zdążyłem przywyknąć i może dlatego już nie zdaję sobie z tego sprawy.
– To właśnie najgorsza wada dobrego samopoczucia. Ale jeśli nam coś dolega, wiemy o tym aż za dobrze!
– Zdaje mi się, że mamy trochę za wielkie wymagania – powiedział syn gospodarza.
– Racja, jesteśmy z pewnością bardzo wymagający – szepnął lord Warburton.
Wszyscy trzej milczeli przez chwilę; dwaj młodsi stali, patrząc na siedzącego w fotelu starszego pana, który wreszcie poprosił o drugą filiżankę herbaty.
– Ten pled chyba okropnie przeszkadza panu? – spytał lord Warburton, gdy syn nalewał ojcu herbatę.
– Och, nie, pled jest konieczny! – wykrzyknął młody mężczyzna w welwetowej kurtce. – Proszę cię, nie podsuwaj ojcu takich pomysłów!
– To pled mojej żony – wyjaśnił po prostu starszy pan.
– No, jeśli wchodzą w grę sprawy sentymentu… – Lord Warburton usprawiedliwiającym gestem rozłożył ręce.
– Myślę, że będę musiał oddać jej pled, kiedy wróci – powiedział starszy pan.
– Nie ma o tym mowy! Zatrzyma ojciec pled i będzie nim okrywał swoje biedne stare nogi.
– Bardzo nieładnie, że tak znieważasz moje nogi – odparł starszy pan. – Zdaje się, że są równie dobre, jak twoje.
– Proszę bardzo, moje wolno ci znieważać, nie mam nic przeciw temu – żartował syn, podając ojcu pełną filiżankę.
– Ano jesteśmy parą kulawych kacząt, niewielka chyba między nami różnica.
– Dziękuję za nazwanie mnie kaczątkiem. Herbata dobra?
– Trochę za gorąca.
– To się na ogół uważa za zaletę.
– Ach, tak, ma całe mnóstwo zalet – szepnął łagodnie starszy pan. – Wie pan – zwrócił się do lorda Warburtona – mój syn jest bardzo dobrą pielęgniarką.
– Ale chyba trochę niezgrabną? – spytał gość.
– O, nie, krząta się bardzo zręcznie, chociaż sam jest inwalidą. Nazywam go słabą podporą mojej słabości, bo on też jest chory.
– Dajże spokój, tatusiu! – wykrzyknął młody człowiek.
– Niestety, to prawda, wolałbym, żeby było inaczej. Ale cóż, nic na to prawdopodobnie nie możesz poradzić.
– Spróbuję, to świetny pomysł! – odparł syn.
– A pan chorował kiedy w życiu? – zwrócił się starzec do lorda Warburtona.
Zagadnięty namyślał się dość długo, nim w końcu odpowiedział:
– Tak, proszę pana, raz, na Zatoce Perskiej.
– On sobie kpi z ojca! – wtrącił się syn. – Przecież to żart!
– Żarty żartami – spokojnie odparł starszy pan – ale wygląda pan na człowieka, który nigdy nie choruje.
– Jest chory z nudów, życie mu obrzydło. Właśnie mi o tym mówił. I bardzo się skarżył! – powiedział młody przyjaciel lorda Warburtona.
– Czy to prawda? – zapytał poważnie starszy pan.
– Tak. Pański syn nie umiał mnie pocieszyć. Trudno z nim rozmawiać, skończony cynik. W nic nie wierzy!
– To także głupi żart! – zaprotestował oskarżony o cynizm.
– To wina słabego zdrowia – wyjaśnił ojciec. – Fizyczne niedomagania wpływają na psychikę i poglądy. Wydaje mu się, że nigdy nie miał takich szans jak inni. Ale to tylko teoria, proszę pana, która nie psuje mu w praktyce humoru. Nie przypominam sobie, żebym go kiedykolwiek widział w złym usposobieniu, zawsze jest pogodny tak jak dzisiaj. Często dodaje mi otuchy.
Tak scharakteryzowany syn spojrzał ze śmiechem na lorda Warburtona.
– Czy to panegiryk, czy też potępienie za lekkomyślność? Może ojciec wolałby, żebym swoje teorie wcielał w życie?
– Zobaczylibyśmy wtedy ciekawe rzeczy! – wykrzyknął lord Warburton.
– Mam nadzieję, że pan nie podziela jego teorii – rzekł starszy pan.
– Teorie Warburtona są gorsze od moich! Twierdzi, że jest znudzony. Ja nie nudzę się ani trochę, przeciwnie, życie wydaje mi się zanadto interesujące.
– Zanadto? Powinieneś starać się, żeby było jak najbardziej interesujące.
– Tutaj nigdy się nie nudzę – powiedział lord Warburton. – Zawsze prowadzimy niezwykle ciekawe rozmowy.
– Czy to trzeci żart? – spytał sędziwy gospodarz. – Pan nie ma prawa nudzić się nigdzie! W pańskim wieku nie wiedziałem, że istnieje coś takiego jak nuda!
– Późno pan dojrzał.
– Nie! Właśnie dlatego, że dojrzałem bardzo wcześnie. Doprawdy, mając dwadzieścia lat byłem już bardzo dojrzałym człowiekiem. Pracowałem od rana do nocy. Nie nudziłby się pan, mając coś do roboty, ale wy wszyscy, dzisiejsze młode pokolenie, jesteście leniwi. Za dużo myślicie o przyjemnościach. Jesteście zbyt wybredni, zbyt bierni i za bogaci.
– Za pozwoleniem! – wykrzyknął lord Warburton. – Komu jak komu, ale panu nie wypada oskarżać bliźnich o bogactwo.
– Dlatego, że jestem bankierem? – spytał starzec.
– Można i tak to uzasadnić, jeśli pan chce, ale przede wszystkim, czyż pan sam nie ma ogromnego majątku?
– Ojciec już nie jest tak bardzo bogaty – pospieszył starcowi z miłosierną pomocą syn. – Rozdał wielkie sumy.
– I były to, jak myślę, jego własne pieniądze – powiedział Warburton. – Czy to nie wystarcza za najlepszy dowód bogactwa? Dobroczyńca ogółu nie powinien innym ludziom wyrzucać, że za bardzo lubią przyjemności.
– Ojciec bardzo lubi przyjemności… innych ludzi.
Starszy pan pokręcił głową.
– Nie sądzę, żebym się chociaż w najmniejszym stopniu przyczynił do uprzyjemnienia życia moich współczesnych.
– Ojcze, jesteś za skromny!
– To także żart, proszę pana – powiedział Warburton.
– Wy, młodzi, zbyt wiele żartujecie. A kiedy zabraknie dowcipu, nie zostaje wam nic.
– Na szczęście zawsze są nowe powody do żartów – zauważył brzydki młody człowiek.
– Nie wierzę w to. Wiem, że życie będzie stawało się coraz poważniejsze, a wy, młodzi, wreszcie przekonacie się o tym.
– Ależ sam fakt, że wszystko będzie coraz poważniejsze, dostarczy tematu do żartów!
– Byłyby to żarty ponure – odparł starszy pan. – Jestem pewny, że nastąpią wielkie zmiany, i nie wszystkie na lepsze.
– Zgadzam się z panem – oświadczył lord Warburton. – Z pewnością czekają nas wielkie zmiany i będą się działy różne dziwne rzeczy. Właśnie dlatego trudno mi zastosować się do pańskich rad, pamięta pan, przed kilku dniami radził mi pan, „żebym chwycił się czegoś”. Ale jakże się zdecydować, skoro to, czego się chwycę, może lada chwila wylecieć w powietrze!
– Chwyć się jakiejś ładnej kobiety – powiedział brzydki młody człowiek. – On chciałby się zakochać – wyjaśnił, zwracając się do ojca.
– Ładne kobiety także mogą wylecieć w powietrze! – odparł lord Warburton.
– Nie! – zapewnił go starszy pan. – Ładne kobiety są potęgą. Społeczne i polityczne wstrząsy, które miałem na myśli, ich nie dotkną.
– To znaczy, że nie zostaną zniesione? Świetnie! W takim razie chwycę jedną z nich i zawiążę ją sobie na szyi jak koło ratunkowe!
– Kobiety nas wybawią – rzekł starszy pan. – Mówię o najlepszych, bo są różne. Niech pan znajdzie dobrą żonę, a życie stanie się dla pana znacznie bardziej interesujące.
Chwila ciszy wyraziła może ze strony słuchaczy hołd dla wielkoduszności tych słów, bo zarówno syn, jak i gość wiedzieli, że osobiste doświadczenia matrymonialne starszego pana nie były szczęśliwe. Jednakże, jak powiedział, są różne kobiety. Może w tym zdaniu kryło się przyznanie do własnego błędu; ale oczywiście żaden z partnerów rozmowy nie pozwoliłby sobie na nietakt przypominania mu, że dama, którą sam wybrał, z pewnością nie należy do kategorii najlepszych.
– A więc powiada pan, że jeśli ożenię się z interesującą kobietą, będę zainteresowany? – spytał lord Warburton. – Wcale nie mam ochoty się żenić, pański syn fałszywie przedstawił moje życzenia. Nigdy jednak nie można przewidzieć, co by ze mnie zrobiła interesująca kobieta. – Chciałbym zobaczyć, jak wygląda twój ideał interesującej kobiety.
– Ależ, mój drogi, ideałów nie można zobaczyć, zwłaszcza tak mglistych jak moje. Gdybym sam widział je wyraźnie, byłby to już znaczny postęp.
– No, niech się pan zakocha, w kim zechce, byle nie w mojej siostrzenicy – powiedział starszy pan.
Jego syn wybuchnął śmiechem.
– Warburton pomyśli, że ojciec próbuje go sprowokować! Ojcze kochany, mieszkasz od trzydziestu lat wśród Anglików, przyswoiłeś sobie mnóstwo ich powiedzeń, ale nie nauczyłeś się, o czym oni nie mówią nigdy.
– Mówię, co mi się podoba – odparł z niezmąconym spokojem starszy pan.
– Nie mam zaszczytu znać pańskiej siostrzenicy – powiedział lord Warburton. – A nawet nigdy dotychczas nie słyszałem nic o niej, jeśli mnie pamięć nie myli.
– To właściwie siostrzenica mojej żony, która przywiezie ją do Anglii.
Młody Touchett wyjaśnił:
– Wiesz, matka spędziła zimę w Ameryce. Spodziewamy się jej lada chwila. Pisała, że odkryła siostrzenicę i że zaprosiła ją do Gardencourt.
– Ach, tak, to bardzo miło z jej strony – stwierdził lord Warburton. – Czy ta młoda osoba jest interesująca?
– Nie wiemy o niej wiele więcej niż ty, matka poskąpiła nam szczegółów. Koresponduje z nami głównie za pośrednictwem telegramów i są to teksty dość zagadkowe. Mówi się, że kobiety nie umieją redagować depesz, ale moja matka doszła do mistrzostwa w sztuce zwięzłości.
ZMĘCZONA AMERYKĄ OKROPNE UPAŁY WRACAM DO ANGLII PIERWSZYM STATKIEM ZNOŚNĄ KAJUTĄ.
Oto przykład komunikatów, które od niej dostajemy: tak brzmiał ostatni jej telegram. Ale w jednym z poprzednich, jak się zdaje pierwszym, w którym znalazła się wzmianka o siostrzenicy, przeczytaliśmy:
ZMIENIŁAM HOTEL OKROPNY BEZCZELNY SZEF RECEPCJI PODAJĘ NOWY ADRES PRZYWIOZĘ DO EUROPY CÓRKĘ SIOSTRY UMARŁA ROK TEMU DWIE SIOSTRY CAŁKOWITA NIEZALEŻNOŚĆ.
Nad tą łamigłówką zastanawiamy się dotychczas obaj z ojcem, tekst nadaje się do kilku różnych interpretacji.
– Jedno jest jasne – powiedział starszy pan – a mianowicie, że dała szkołę szefowi recepcji.
– Ja nawet tego nie jestem pewny, przecież to on ją wypłoszył z hotelu. Z początku mieliśmy wrażenie, że chodzi o siostrę tego bezczelnego człowieka, ale późniejsze wzmianki o siostrzenicach pozwoliły wywnioskować, że to córka którejś z moich ciotek. Druga wątpliwość: czyimi siostrami są wspomniane dwie siostry; prawdopodobnie mowa wciąż o córkach mojej zmarłej ciotki. Ale kto jest „całkowicie niezależny”? W jakim sensie użyto tego określenia? Tych problemów jeszcze nie rozwiązaliśmy. Czy dotyczy w szczególności dziewczyny, którą matka wzięła pod swoje skrzydła, czy też obejmuje również jej siostry? Czy mowa o niezależności moralnej, czy też materialnej? Czy znaczy to, że siostrzenice są zamożne, czy też, że nie chcą się do niczego zobowiązywać, czy też, po prostu, że lubią same o sobie decydować.
– Ostatnia hipoteza wydaje mi się niewątpliwie prawdziwa, nawet jeśli twoja matka co innego miała na myśli – stwierdził pan Touchett.
– Wkrótce przekonacie się na własne oczy – rzekł lord Warburton. – Kiedy te panie mają przyjechać?
– Nie znamy dnia ani godziny: gdy trafi się statek ze znośną kajutą. Możliwe, że matka jeszcze na niego czeka, ale niewykluczone, że już zeszła z pokładu na ziemię angielską.
– W takim razie chyba dałaby znać depeszą?
– Nigdy nie depeszuje wtedy, kiedy można by się tego spodziewać, tylko w zupełnie nieoczekiwanych momentach – powiedział starszy pan. – Lubi mnie zaskakiwać, może wyobraża sobie, że przyłapie mnie na jakimś gorącym uczynku. Dotychczas to jej się nie udało, ale nie straciła nadziei.
– To się tłumaczy wspólną w jej rodzinie cechą, cechą niezależności, o której wspomniała w depeszy – bardziej życzliwie ocenił zwyczaje pani Touchett jej syn. – Choćby te młode osoby tryskały wielką energią, moja matka nie da im się pod tym względem prześcignąć. Lubi wszystkie sprawy załatwiać samodzielnie i nie wierzy, żeby ktoś był zdolny jej w czymkolwiek pomóc. Ja jestem w jej oczach równie bezużyteczny jak znaczek pocztowy bez kleju, i nie wybaczyłaby mi, gdybym ośmielił się pojechać na jej spotkanie do Liverpoolu.
– Czy przynajmniej zawiadomisz mnie o przyjeździe kuzynki? – spytał lord Warburton.
– Pod warunkiem, który już panu postawiłem – odparł za syna starszy pan.
– Ta surowość jest chyba niesprawiedliwa. Czy wydaję się panu niegodny?
– Jest pan aż zanadto godny, ale nie chciałbym, żeby pana poślubiła. Nie przyjeżdża tutaj szukać męża, mam nadzieję, bo wiele panien to robi, jak gdyby nie miały w swojej ojczyźnie dość kandydatów. Zresztą prawdopodobnie jest już zaręczona, o ile mi wiadomo, prawie wszystkie młode Amerykanki mają narzeczonych. A poza tym wcale nie jestem pewny, czy pan byłby bardzo dobrym mężem.
– Możliwe, że jest zaręczona, jak większość amerykańskich panien, które spotykałem, ale słowo daję, nie zauważyłem, żeby to stanowiło wielką przeszkodę. Co do tego, czy byłbym dobrym mężem, sam nie mam pewności. Trzeba by spróbować, żeby się dowiedzieć.
– Niech pan próbuje, ile zechce, byle nie z moją siostrzenicą – z uśmiechem odparł starszy pan, oponując tylko dla żartu.
– Ano trudno! – tym samym, a nawet jeszcze bardziej żartobliwym tonem odpowiedział lord Warburton. – W końcu nie wiadomo, czy ta panna jest warta zachodu!
2
Gdy dwaj panowie bawili się tym sporem, Ralph Touchett oddalił się nieco, po swojemu powłócząc nogami, z rękami w kieszeniach i w asyście wesołego foksteriera. Szedł w kierunku domu, ale odwracał głowę, spoglądając w zadumie na trawnik, toteż nie wiedział, że już od dłuższej chwili obserwuje go młoda kobieta, która właśnie zjawiła się w szerokich drzwiach domu. Jego uwagę zwrócił dopiero foksterier, który nagle puścił się pędem ku nieznajomej, poszczekując przenikliwym głosem, raczej jednak tonem powitania niż groźby. Młoda dziewczyna poznała się na tym od razu. Piesek dopadł jej stóp i zatrzymał się, zadzierając w górę łeb i ujadając zawzięcie, ale ona bez wahania schyliła się, chwyciła go w ramiona i podniosła tak, że jego pyszczek, poszczekujący wytrwale, znalazł się tuż obok jej twarzy. Tymczasem Ralph zdążył dogonić psa i stwierdzić, że Bunchie już zaprzyjaźnił się z wysoką młodą kobietą, która ubrana była w czarną suknię i która od pierwszego rzutu oka wydała mu się bardzo ładna. Nie miała na głowie kapelusza, z czego wynikało, że jest mieszkanką domu; syn gospodarza był więc zaskoczony, bo od dłuższego czasu, ze względu na stan zdrowia starszego pana, nie przyjmowano w Gardencourt gości. Teraz już dwaj inni panowie także spostrzegli obecność nowej osoby.
– Skąd się tu wzięła ta nieznajoma pani? – zdziwił się pan Touchett.
– To zapewne siostrzenica pańskiej żony, niezależna młoda Amerykanka – domyślił się lord Warburton. – Łatwo to zgadnąć ze sposobu, w jaki poradziła sobie z pieskiem.
Collie też w końcu zwrócił uwagę na stojącą w drzwiach osobę i ruszył ku niej, machając z wolna ogonem.
– Gdzież w takim razie podziewa się moja żona? – szepnął starszy pan.
– Młoda Amerykanka prawdopodobnie zostawiła ją gdzieś po drodze, to jeszcze jeden dowód niezależności.
Dziewczyna, wciąż trzymając foksteriera w objęciach, zwróciła się z uśmiechem do Ralpha:
– To pana piesek?
– Był mój przed chwilą, ale teraz wydaje się, że znalazł nową właścicielkę.
– Czy nie mógłby należeć do nas obojga? – spytała. – Śliczny, przemiły pieseczek!
Ralph patrzał na nią przez długą chwilę. Była nadspodziewanie ładna.
– Daję go pani w prezencie – powiedział.
Dziewczyna, chociaż zdawała się bardzo pewna siebie i innych ludzi, zarumieniła się, stropiona tym nieoczekiwanie hojnym gestem.
– Powinna bym najpierw przedstawić się, jestem prawdopodobnie pańską kuzynką… – urwała, wypuszczając pieska na wolność. – O, drugi! – dodała szybko, bo zbliżył się collie.
– Prawdopodobnie?! – wykrzyknął młody człowiek ze śmiechem. – Myślałem, że to fakt niewątpliwy. Przyjechałaś z moją matką?
– Tak, pół godziny temu.
– Czy matka podrzuciła cię tutaj, a sama pojechała dalej?
– Nie, nie. Poszła prosto do swojego pokoju, a mnie prosiła, na wypadek gdybym cię spotkała, żebym ci powtórzyła, że masz do niej zgłosić się kwadrans przed siódmą.
Ralph spojrzał na zegarek.
– Dziękuję! Stawię się punktualnie. – Podniósł wzrok na kuzynkę. – Witamy! Bardzo mnie cieszy, że się poznaliśmy.
Przyglądała się bystrym wzrokiem wszystkiemu: kuzynowi, obu psom, dwom panom na trawniku w cieniu drzew, całej tej przepięknej scenerii, która ją otaczała.
– W życiu nie widziałam równie uroczego miejsca. Zwiedziłam już dom i jestem zachwycona.
– Szkoda, że byłaś już od pół godziny tutaj, a my nic o tym nie wiedzieliśmy!
– Twoja matka wytłumaczyła mi, że w Anglii takie są zwyczaje i wypada przyjeżdżać dyskretnie, myślałam, że tak właśnie trzeba. Czy jeden z tych panów to twój ojciec?
– Tak, ten starszy, w fotelu – potwierdził Ralph.
Dziewczyna roześmiała się z cicha:
– Młodszego o to nie podejrzewałam. Kto to taki?
– Jeden z naszych przyjaciół, lord Warburton.
– Och, przeczuwałam, że będzie jakiś lord! Zupełnie jak w powieści. – Po chwili wykrzyknęła nagle: – Mój najśliczniejszy! – I schyliła się, żeby znowu wziąć na ręce pieska.
Stała wciąż w drzwiach, tam gdzie zaczęli rozmowę, i zdawało się, że wcale nie zamierza podejść do pana Touchetta i przedstawić mu się, a Ralph, obserwując jej smukłą, śliczną postać, zastanawiał się, czy dziewczyna nie oczekuje, że starzec przyjdzie ją witać. Wszystkie Amerykanki przyzwyczajone są do wielkich względów ze strony mężczyzn, a ta podobno odznaczała się szczególną dumą. To zresztą mógł wyczytać z jej twarzy.
– Może byś podeszła do ojca? – zaryzykował jednak pytanie. – Z powodu wieku i kalectwa nie może wstać z fotela.
– Och, biedny, jakże mu współczuję! – wykrzyknęła i natychmiast ruszyła naprzód. – Sądząc z tego, co mówiła twoja matka, wyobrażałam sobie, że jest raczej… raczej wyjątkowo energiczny!
Ralph milczał chwilę, nim odpowiedział:
– Matka nie widziała go od roku.
– W każdym razie spędza czas w przepięknym otoczeniu. Chodź z nami, pieseczku.
– Tak, to piękna stara siedziba – szepnął Ralph, zerkając z ukosa na dziewczynę.
– Jak się nazywa? – spytała, zajęta znów foksterierem.
– Mój ojciec?
– Tak – odparła ze śmiechem – ale nie mów mu lepiej, że pytałam o jego imię.
Kiedy stanęli przed nim, starszy pan z wysiłkiem dźwignął się z fotela.
– Matka przyjechała – oznajmił Ralph – a to jest panna Archer.
Starszy pan położył ręce na jej ramionach, przyglądał jej się chwilę serdecznie, a potem ucałował szarmancko w oba policzki.
– Bardzo się cieszę, że cię tu widzę. Żałuję tylko, że nie mogliśmy cię przywitać jak należy.
– Och, przywitała nas służba, kilkanaście osób było w hallu! – odparła dziewczyna. – A jakaś stara kobieta dygnęła, kiedy wjeżdżałyśmy w bramę.
– My przywitalibyśmy was piękniej, gdybyśmy byli uprzedzeni o waszym przyjeździe! – Starszy pan uśmiechał się, zacierał ręce i z wolna kiwał głową. – Ale moja żona nie lubi takich rzeczy.
– Ciocia poszła prosto do swojego pokoju.
– Tak, i pewno zamknęła drzwi na klucz. Jak zwykle. Prawdopodobnie zobaczę ją w przyszłym tygodniu. – To rzekłszy mąż pani Touchett ostrożnie osunął się z powrotem na fotel.
– Wcześniej! – powiedziała panna Archer. – Ciocia zejdzie o ósmej na obiad. I nie zapomnij – zwróciła się z uśmiechem do Ralpha – kwadrans przed siódmą.
– Co ma się stać kwadrans przed siódmą?
– Mam być w pokoju matki.
– A to szczęściarz z ciebie! – stwierdził starszy pan. – A ty, moje dziecko, usiądź i napij się herbaty – zaproponował siostrzenicy.
– Przyniesiono mi herbatę do pokoju, jak tylko tam weszłam! – odpowiedziała dziewczyna. – Zmartwiłam się, że zastałyśmy wuja niezdrowego – dodała, patrząc w twarz sędziwego pana domu.
– No, cóż, moja droga, jestem stary, pora, żebym się zestarzał. Ale będę się czuł zdrowszy, patrząc na ciebie.
Wodziła znów wzrokiem dokoła, po trawniku, wielkich drzewach, zarosłej sitowiem srebrzystej Tamizie, po fasadzie pięknego starego domu, zajęta tym przeglądem nie pominęła też trzech panów i nie mogło nikogo dziwić, że oni także interesują młodą kobietę, niewątpliwie inteligentną i podnieconą nowością otoczenia. Usiadła, puściła pieska w trawę, splotła białe ręce na czarnej sukni; siedziała z podniesioną głową, z błyszczącymi oczyma, a jej gibka postać swobodnie obracała się to w tę, to w inną stronę, czujnie reagując na wszystkie wrażenia. Było tych wrażeń wiele i odzwierciedlały się w pogodnym, cichym uśmiechu.
– Nigdy nie widziałam nic równie pięknego!
– Tak, to jest urocze miejsce – przyznał starszy pan. – Rozumiem cię, kiedyś przeżywałem to podobnie. Ale ty sama jesteś piękna – dodał mile, wcale nie żartobliwym tonem, świadomie i z satysfakcją wykorzystując przywilej podeszłego wieku, który pozwalał mu mówić tak otwarcie nawet do młodej dziewczyny, bez obawy, że ją spłoszy.
Trudno dokładnie ocenić, w jakim stopniu zaniepokoił ją ten komplement; jednakże wstała i zarumieniła się, chociaż nie próbowała zaprzeczać.
– O, tak, jestem ładna – powiedziała i zaśmiała się z cicha. – To bardzo stary dom, prawda? Z czasów Elżbiety?
– Z wczesnego okresu Tudorów – wyjaśnił Ralph.
Odwróciła się ku niemu, uważnie obserwując wyraz jego twarzy.
– Wczesny okres Tudorów? Niesłychane! I pewno jest w Anglii więcej takich domów?
– Jest wiele jeszcze piękniejszych.
– Nie, tego nie mów, synu! – zaprotestował starszy pan. – Nic nie może być piękniejsze.
– Mój dom też jest niezły, może nawet lepszy niż ten – odezwał się lord Warburton, który dotychczas milczał, ale pilnie przyglądał się pannie Archer. Ukłonił się jej lekko, z uśmiechem; był zawsze wzorowo uprzejmy wobec kobiet. Panna Archer błyskawicznie umiała to ocenić, a nie zapominała przy tym, że ma do czynienia z lordem. – Z przyjemnością pokazałbym go pani – dodał.
– Nie wierz mu! – zawołał starszy pan. – Nie ma co oglądać! To stara buda, nie można jej porównać z moim domem.
– Nie widziałam, więc nie wiem, co sądzić – odparła dziewczyna, uśmiechając się do lorda Warburtona.
Ralph Tbuchett nie zdradzał najmniejszego zainteresowania tą dyskusją; stał z rękami w kieszeniach i najwidoczniej miał ochotę nawiązać znów rozmowę ze świeżo odkrytą kuzynką.
– Lubisz psy? – spytał, żeby jakoś zagaić dialog. Sam chyba zdawał sobie sprawę, że nie był to bardzo zręczny początek, godny tak inteligentnego jak on człowieka.
– Bardzo!
– Pamiętaj, Bunchie do ciebie należy – brnął dalej, wciąż dość niezgrabnie.
– Tak, z przyjemnością będę go uważała za swojego pieska, przez cały czas pobytu tutaj.
– Mam nadzieję, że zostaniesz z nami jak najdłużej.
– To miło z twojej strony. Nie wiem. O wszystkim zadecyduje ciocia.
– Ja z nią o tym pomówię… kwadrans przed siódmą – powiedział Ralph, spoglądając na zegarek.
– W każdym razie cieszę się, że tu przyjechałam – odparła dziewczyna.
– Nie wierzę, że pozwalasz, by ktoś inny za ciebie decydował.
– Ależ tak, jeśli cudze decyzje podobają mi się, zgadzam się z nimi.
– W tym przypadku musi być tak, jak mnie się podoba – oświadczył Ralph. – Nie pojmuję, jak to mogło się stać, że cię dotychczas nie znaliśmy.
– A ja przez cały czas istniałam tam, wystarczyło przyjechać i zobaczyłbyś mnie.
– Tam, to znaczy gdzie?
– W Stanach Zjednoczonych, w Nowym Jorku czy w Albany, czy w innych amerykańskich miastach.
– Byłem w Ameryce, ale nie spotkałem się z tobą. Nie rozumiem dlaczego.
Panna Archer wahała się chwilę, zanim odpowiedziała:
– Po śmierci mojej matki, kiedy byłam jeszcze mała, doszło do pewnych rozdźwięków między ojcem a ciocią. Toteż nie spodziewałam się, że kiedykolwiek was poznam.
– Ależ ja, broń Boże, nie mogę podzielać wszystkich uraz mojej matki! – wykrzyknął Ralph i poważnym już tonem spytał: – Ojca straciłaś niedawno, prawda?
– Przeszło rok temu. Później ciocia okazała mi wiele dobroci. Odwiedziła mnie i zaproponowała, żebym z nią pojechała do Europy.
– Ach, tak – powiedział Ralph. – Adoptowała cię.
– Adoptowała? – powtórzyła dziewczyna, otwierając szeroko oczy i rumieniąc się znowu; zdawała się dotknięta boleśnie, co mocno zaniepokoiło jej kuzyna. Nie przewidział takiego skutku swoich lekko rzuconych słów. W tym momencie podszedł do nich lord Warburton, nie ukrywając, że pragnie z bliska patrzeć na pannę Archer, która zwróciła na niego wzrok mówiąc: – Nie, nie adoptowała mnie. Nie jestem kandydatką do adopcji.
– Przepraszam cię stokrotnie! – szepnął Ralph. – Chciałem powiedzieć… chciałem powiedzieć… – ale sam już nie wiedział, co chciał powiedzieć.
– Chciałeś powiedzieć, że wzięła mnie pod swoje skrzydła. Racja, ciocia lubi brać innych pod swoje skrzydła. Jest dla mnie bardzo dobra, ale… ja bardzo sobie cenię wolność – zakończyła, wyraźnie starając się, żeby to zabrzmiało stanowczo.
– Rozmawiacie o pani Touchett? – zawołał z fotela starszy pan. – Chodź no tu, moja droga, i opowiedz mi o niej coś niecoś. Wdzięczny będę za wszelkie wiadomości o mojej żonie.
Dziewczyna uśmiechnęła się, ale nie od razu odpowiedziała.
– Ciocia ma naprawdę wiele dobrej woli. – Podeszła do wuja, którego jej odpowiedź bardzo ubawiła.
Lord Warburton został na uboczu z Ralphem i zwrócił się do niego, mówiąc:
– Przed chwilą wyraziłeś ciekawość, jak wygląda mój ideał interesującej kobiety. Oto mam ją przed sobą!
3
Pani Touchett niewątpliwie miała różne dziwactwa, których znamiennym przykładem było jej zachowanie się w dniu powrotu do męża i domu po wielu miesiącach nieobecności. Wszystko zawsze robiła po swojemu. Tak można by najprościej określić jej charakter, zdolny do wspaniałomyślnych gestów, ale nigdy nie ujmujący słodyczą. Pani Touchett czyniła ludziom wiele dobrego, lecz nie była dla nikogo miła. Z upodobaniem robiła wszystko po swojemu, a to nie znaczy, że zawsze postępowała arogancko, tylko że jej zwyczaje różniły się od przyjętych przez innych ludzi, a przy tym kontur miały tak wyostrzony, że co wrażliwsze osoby odczuwały je jak draśnięcie nożem. Ta właśnie wyrafinowana nieustępliwość przejawiła się w jej zachowaniu pierwszego dnia po powrocie z Ameryki, gdy wszystkie okoliczności powinny by ją skłonić do przywitania się przede wszystkim i bez zwłoki z mężem i synem. Pani Touchett z przyczyn, które jej wydawały się najsłuszniejsze, zawsze w podobnych sytuacjach wycofywała się za zamknięte hermetycznie drzwi swego pokoju i odkładała wszelkie sentymentalne obrzędy na później, aby przedtem doprowadzić po podróży do porządku strój; trudno zgadnąć, dlaczego wydawało jej się to tak ważne, bo na pewno nie kierowała się umiłowaniem piękna ani próżnością. Nieładna i niemłoda, pozbawiona wdzięku i niezbyt elegancka, żywiła jednak głęboki respekt dla motywów swojego postępowania. Gdyby ktoś bardzo grzecznie poprosił ją o wyjaśnienie tych motywów, mogłaby je ujawnić, ale okazałyby się zupełnie różne od tych, które jej przypisywano. Żyła w faktycznej separacji z mężem, nie dostrzegała jednak w tym nic niewłaściwego. Już od wczesnych lat pożycia przekonali się niezbicie, że nigdy nie pragną tego samego i jednocześnie, a to odkrycie skłoniło panią Touchett do ratowania sytuacji od wulgarnej przypadkowości. Zrobiła, co mogła, żeby rozdźwiękowi nadać moc prawa i zarazem bardziej budujące pozory: wyjechała do Florencji, kupiła tam dom i osiedliła się w nim, pozostawiając męża na straży londyńskiego oddziału banku. To rozwiązanie bardzo jej się podobało; cechowała je pożądana nieodwołalność. W tym samym świetle widział je pan Touchett ze swego punktu obserwacyjnego w zamglonym Londynie, gdzie chwilami żaden inny fakt nie był równie jasno dostrzegalny; wolałby jednak, by tak nienaturalna sytuacja zarysowywała się mniej dobitnie; zgoda na tę niezgodę kosztowała go sporo wysiłku, z każdym niemal innym wyjściem łatwiej by się pogodził niż z tym; nie mógł pojąć, dlaczego zgoda czy niezgoda muszą być tak straszliwie konsekwentne. Pani Touchett nie pozwalała sobie ani na żal, ani na rozmyślania; zwykle co roku spędzała jeden miesiąc z mężem i w okresie tej wizyty starała się go przekonać o słuszności swojej metody. Nie lubiła angielskiego stylu życia z czterech powodów, na które często się powoływała; dotyczyły błahych tradycyjnych zwyczajów, lecz w przekonaniu pani Touchett wystarczająco usprawiedliwiały emigrację z tego kraju. Nie cierpiała chlebowego sosu, ponieważ, jej zdaniem, wyglądał jak kompres, a smakował jak mydło; potępiała brytyjskie służące, które piły piwo, i twierdziła, że brytyjskie praczki nie są mistrzyniami w swoim rzemiośle (a bardzo dbała o wygląd bielizny). Regularnie odwiedzała swój kraj ojczysty, ale rzadko przebywała w Ameryce tak długo jak ostatnim razem.
Wzięła siostrzenicę pod swoje skrzydła, to nie ulegało wątpliwości. Na cztery miesiące przed opisanymi wyżej zdarzeniami, pewnego dżdżystego popołudnia panna Archer siedziała samotnie nad książką. A skoro czytała, samotność nie dokuczała jej, bo żądza wiedzy tak była w tej dziewczynie gorąca, że zapładniała jej wyobraźnię, z natury bardzo żywą. W tym wszakże momencie sytuacji brakowało smaku świeżości i wniosła go dopiero niespodziewana wizyta. Nikt nie zaanonsował gościa; panna Archer sama w pewnej chwili usłyszała kroki w sąsiednim salonie. Działo się to w Albany, w starym, dużym dwurodzinnym domu, który postanowiono sprzedać, jak świadczyło ogłoszenie wywieszone w jednym z okien parteru. Dom miał dwa wejścia, lecz od dawna używano wyłącznie jednego, chociaż drugie nie zostało zamurowane. Oba wyglądały identycznie: wielkie białe drzwi w łukowato sklepionej framudze, z dużymi bocznymi oknami wprawionymi w czerwoną kamienną ścianę małego ganeczku, z którego kilka schodków prowadziło na ceglany chodnik ulicy. Z dwóch domów utworzono jeden, usuwając dzielącą je ścianę i łącząc sąsiednie pokoje. Na piętrze było tych pokoi mnóstwo, a wszystkie jednakowo pomalowane żółtawobiałą, teraz już dość wyblakłą farbą. Na drugim piętrze dwie części domu łączył sklepiony korytarz, który Isabel i jej siostry w dzieciństwie nazywały tunelem, bo chociaż krótki i dobrze oświetlony, wydawał im się tajemniczy i odcięty od świata, zwłaszcza w zimowe popołudnia. Isabel jako małe dziecko przebywała tu w różnych okresach wiele razy; dom ten wówczas należał do jej babki. Potem przez dziesięć lat nie odwiedzała Albany i wróciła tu dopiero na krótko przed śmiercią ojca. Babka, starsza pani Archer, póki jej wiek na to pozwalał, lubiła mieć dom pełen gości, głównie najbliższej rodziny, toteż wnuczki często spędzały pod jej dachem całe tygodnie, które Isabel zachowała w pamięci jako najszczęśliwsze. Tryb życia był tutaj inny niż w domu rodziców, bardziej dostatni, szczodry, niemal stale odświętny; w dziecinnym pokoju panowała bardzo łagodna dyscyplina, a możliwości przysłuchiwania się rozmowom dorosłych – co Isabel zawsze uważała za największą przyjemność – nie miały prawie granic. Ustawicznie ktoś przyjeżdżał albo wyjeżdżał; synowie, córki i wnuki pani tego domu najwidoczniej chętnie korzystali z jej zawsze aktualnych zaproszeń i dom przypominał trochę prowincjonalną, bardzo uczęszczaną gospodę, której zacna właścicielka często wzdychała, ale nigdy nie wystawiała rachunków. Isabel oczywiście nic o żadnych rachunkach nie wiedziała, ale już w najwcześniejszym dzieciństwie uznała, że dom babki ma romantyczny urok. Za domem na krytej werandzie zainstalowana była huśtawka – źródło gorącego podziwu – a dalej ciągnął się długi pas ogrodu opadającego po zboczu ku stajni i zasadzonego drzewami brzoskwiń, z którymi dzieci zawarły niewiarygodnie poufałą znajomość. Isabel bawiła w domu babki w różnych porach roku, ale jakimś sposobem wspomnienia wszystkich tych wizyt kojarzyły się z aromatem brzoskwiń. Naprzeciwko, po drugiej stronie jezdni stał stary dom nazywany „holenderskim” – dziwaczny budynek z najwcześniejszego okresu kolonialnego, wzniesiony z malowanej na żółto cegły, zwieńczony osobliwym szczytem, który kazano podziwiać przybyszom z innych miast, ogrodzony koślawymi drewnianymi sztachetami i zwrócony bokiem do ulicy. Mieściła się w nim szkoła początkowa dla chłopców i dziewcząt, a prowadziła ją – dość nieudolnie – bardzo uczuciowa pani, która zapisała się w pamięci Isabel głównie tym, że upinała włosy nad skroniami parą niezwykłych grzebyków, stosownych raczej do nocnego uczesania, i że była wdową po jakimś ważnym człowieku. Isabel miałaby okazję zdobycia w tej szkole podstaw wiedzy, ale po jednym dniu zbuntowała się przeciw obowiązującym rygorom i babka zwolniła ją z tego obowiązku; w ciepłe dni wrześniowe, gdy okna holenderskiego domu były otwarte, słuchała chóru dziecięcych głosów powtarzających tabliczkę mnożenia, a w jej duszy szczęście wolności i ból istoty wykluczonej z gromady łączyły się ze sobą nierozerwalnie. Podstawy wiedzy zdobyła właściwie mimo woli w domu babki, gdzie większość współmieszkańców nie wykazywała zapału do lektury, pozostawiając małej Isabel całkowitą swobodę korzystania z biblioteki, pełnej książek w ozdobnych okładkach. Dziewczynka wspinała się na krzesło i ściągała tomy z wyższych półek; w wyborze kierowała się głównie wyglądem okładki. Z tą zdobyczą kryła się w pokoiku za biblioteką, nazwanym tradycyjnie kancelarią, chociaż nikt już nie pamiętał, skąd wzięła się ta nazwa; Isabel nigdy nie dowiedziała się, kto w tej kancelarii pracował i na jakie lata przypadał okres jej rozkwitu; zadowoliła się stwierdzeniem, że w małej salce na każdy szmer odpowiada echo, że unosi się w niej przyjemny zapaszek stęchlizny i że stała się miejscem wygnania dla starych wzgardzonych mebli, których wady nie zawsze były widoczne (a więc niełaska zdawała się niezasłużona, zgromadzone tu graty mogła uważać za ofiary niesprawiedliwości) i z którymi nawiązała – jak to zwykle robią dzieci – niemal jak z ludźmi stosunki dość zażyłe, a na pewno bardzo dramatyczne, zwłaszcza z obitą włosianką kanapą, której zwierzała niezliczone dziecinne zmartwienia.
Melancholijnej tajemniczości dodawało temu pokojowi to, że właściwe do niego wejście stanowiły drzwi raz na zawsze zamknięte, zaryglowane potężną zasuwą, której wyjątkowo szczupła dziewczynka nie miała siły otworzyć. Wiedziała, że ta głucha, niewzruszona brama prowadzi po prostu na ulicę; gdyby bocznych okienek nie zasłonięto zielonym papierem, mogłaby przez nie zobaczyć mały brunatny ganek i zdeptany chodnik z cegieł. Wcale jednak nie miała ochoty wyglądać przez okno, bo wówczas pewnie rozwiałaby się ulubiona wizja jakiegoś dziwnego, nieznanego miejsca, które, jak sobie wyobrażała w dzieciństwie, kryje się za tymi drzwiami i zależnie od chwilowego nastroju wabi wdziękiem albo tchnie grozą.
W tej właśnie kancelarii siedziała Isabel owego pamiętnego popołudnia w melancholijny dżdżysty dzień przedwiośnia. Miała do dyspozycji cały dom, ale wybrała ten jego najbardziej opuszczony zakątek. Nigdy dotychczas nie otworzyła zaryglowanych drzwi ani też nie zdarła z bocznych okienek zielonego papieru (naklejonego na nowo innymi już rękami); wolała nie wiedzieć, że za nimi ciągnie się zwykła ulica. Padał ostry, zimny, rzęsisty deszcz. Wiosna wzywała – ale chyba cynicznie i nieszczerze – do cierpliwości. Isabel jednak nie zważała na oszukańcze sztuczki klimatu, starała się nie odrywać wzroku od książki i na niej skupić całą uwagę. Spostrzegła ostatnio, że umysł jej ma włóczęgowskie skłonności, szukała więc różnych sposobów, żeby go poddawać wojskowej musztrze, ucząc go posuwać się naprzód, zatrzymywać się, cofać, wykonywać inne, bardziej skomplikowane manewry na komendę woli. Teraz właśnie dała rozkaz marszu i umysł jej brnął przez piaszczystą równinę historii niemieckiej filozofii. W pewnej chwili uprzytomniła sobie, że temu jej intelektualnemu pochodowi towarzyszą czyjeś kroki, niezgodne z jego rytmem. Nasłuchując, zrozumiała, że ktoś jest w bibliotece, sąsiadującej z kancelarią. Z początku myślała, że to gość, którego się spodziewała, prędko jednak rozpoznała kroki kobiece i obce, a ten, kogo oczekiwała, nie należał do żadnej z tych dwóch kategorii. W krokach nieznajomej wyczuwało się dociekliwą ciekawość i odwagę gotową do eksperymentów; z pewnością nie zatrzymają się na progu kancelarii. Rzeczywiście w drzwiach biblioteki ukazała się dama, która przystanęła, wpatrując się bardzo uważnie w naszą bohaterkę. Była to nieładna i niemłoda osoba w luźnym nieprzemakalnym płaszczu, twarz jej wyrażała wiele energii.
– Ooo – zaczęła. – Czy tu zwykle przesiadujesz? – Rozejrzała się wśród zbieraniny starych mebli.
– Gości przyjmuję gdzie indziej – odparła Isabel, wstając, by powitać intruza mącącego jej spokój.
Wymanewrowała z powrotem do biblioteki nieznajomą panią, która z kolei ten pokój obrzuciła badawczym spojrzeniem.
– Zdaje mi się, że nie brak w domu pokoi w lepszym stanie – powiedziała. – Ale wszystko tu jest mocno zniszczone.
– Czy pani przyszła, żeby obejrzeć dom? – spytała Isabel. – Służąca panią oprowadzi.
– Nie potrzebuję jej i nie zamierzam kupować domu. Służąca prawdopodobnie szuka cię na górze i błądzi tam bezradnie. Wydała mi się niezbyt inteligentna. Powiedz jej, że już się spotkałyśmy.
Dziewczyna wahała się i zastanawiała chwilę, nie rozumiejąc, o co chodzi, aż wreszcie nieoczekiwany i krytycznie usposobiony gość spytał bezceremonialnie:
– Przypuszczam, że jesteś jedną z córek?
Isabel pomyślała, że ta pani ma bardzo dziwne maniery.
– Zależy od tego, czyje córki ma pani na myśli.
– Świętej pamięci Archerà i mojej biednej siostry.
– Aha… – szepnęła Isabel. – Pani musi być naszą zwariowaną ciocią Lydią!
– A więc tak nazywał mnie twój ojciec? Jestem ciotką Lydią, ale wcale nie zwariowaną! Nie miewam złudzeń! A którą z córek jesteś?
– Najmłodszą z trzech. Na imię mi Isabel.
– Pamiętam, dwie starsze nazywają się Lilian i Edith. Jesteś też najładniejsza, co?
– Nie mam pojęcia.
– Myślę, że tak. – W ten sposób ciotka i siostrzenica zawarły przyjaźń. Ciotka przed laty, po śmierci siostry, posprzeczała się ze szwagrem, zarzucając mu, że źle wychowuje córki. Jako człowiek krewkiego temperamentu Archer poradził jej, żeby nie wtrącała się w nie swoje sprawy i biorąc go za słowo, zerwała wszelkie z nim stosunki, a po jego śmierci nie napisała nawet kondolencyjnego listu do córek, którym nie wpoił szacunku dla niej, jak to mimo woli zdradziła Isabel. Pani Touchett zawsze działała planowo. Zamierzała wybrać się do Ameryki w sprawach zainwestowanych tam kapitałów (nie powierzyła ich mężowi, pomimo jego wysokiej pozycji w świecie finansów) i przy okazji postanowiła się dowiedzieć o losy siostrzenic. Uznała, że korespondencja nie miałaby sensu, bo i tak nie dowierzałaby listownym informacjom; zawsze wolała wszystko sprawdzić osobiście. Isabel odkryła jednak, że ciotka Lydia dość dużo wie o nich; wiedziała, że dwie starsze siostry wyszły za mąż i że biedny ojciec zostawił im bardzo mało pieniędzy, ale dom w Albany, który do niego po zgonie babki należał, ma być sprzedany i uzyskana suma przypadnie trzem pannom Archer. Wiedziała też, że mąż Lilian, Edmund Ludlow, podjął się całą tę transakcję załatwić; dlatego właśnie młodzi państwo Ludlow, którzy przyjechali do Albany pielęgnować w ostatniej chorobie ojca, jeszcze nie opuścili tego miasta i razem z Isabel mieszkali chwilowo w starym domu.
– Ile spodziewacie się dostać za dom? – spytała pani Touchett, gdy usiadły we frontowym salonie, który zlustrowała wzrokiem bez entuzjazmu.
– Nie mam pojęcia – odparła siostrzenica.
– Drugi raz słyszę od ciebie taką odpowiedź, a przecież nie wyglądasz na głupią dziewczynę – stwierdziła ciotka.
– Nie jestem głupia, ale nie znam się zupełnie na sprawach pieniężnych.
– Oczywiście, tak zostałaś wychowana, jakbyś miała odziedziczyć miliony. Ile, mówiąc konkretnie, dostałaś w spadku?
– Doprawdy, nie wiem. Niech ciocia zapyta Edmunda i Lilian, oni tu będą za pół godziny.
– We Florencji ten dom uchodziłby za bardzo nędzny – powiedziała pani Touchett – ale tutaj, jak sądzę, może osiągnąć wysoką cenę. Powinno to przynieść każdej z was sporą sumkę. Musisz chyba mieć coś poza tym, bardzo mnie dziwi, że tego nie wiesz. Lokalizacja dobra, przypuszczam, że zburzą ten dom i postawią tutaj cały rząd sklepów. Zastanawiam się, czy same nie mogłybyście tego zrobić, wynajmowanie sklepów mogłoby być korzystne.
Isabel patrzyła na ciotkę ze zdumieniem: nigdy myśl o wynajmowaniu sklepów nie przyszłaby jej do głowy.
– Mam nadzieję, że dom nie zostanie zburzony – odparła. – Jestem do niego bardzo przywiązana.
– Nie rozumiem dlaczego. Twój ojciec pod tym dachem umarł.
– Tak, ale nie mam o to żalu do domu – trochę dziwacznie odpowiedziała Isabel. – Lubię miejsca, gdzie działo się wiele rzeczy. Nawet jeśli to były smutne zdarzenia. Tu wiele osób umarło, dom dawniej kipiał życiem.
– To nazywasz życiem?
– Mam na myśli intensywność przeżyć, ludzkie uczucia i troski. Ale nie same tylko smutki, bo ja w dzieciństwie byłam w domu babki bardzo szczęśliwa.
– Jeżeli lubisz domy, gdzie dużo się działo, zwłaszcza gdzie ludzie umierali, musisz poznać Florencję. Mieszkam w starym pałacu, w którym zamordowano trzy osoby, to znaczy, że o trzech wiadomo, ale z pewnością było ich więcej.
– W starym pałacu? – powtórzyła Isabel.
– Tak, moje dziecko, to coś zupełnie innego niż tutaj. Ten dom jest po prostu mieszczański.
Isabel doznała lekkiego wstrząsu, bo dom babki wydawał jej się zawsze wspaniały. Ale był to wstrząs tego rodzaju, że skłonił ją do wyznania:
– Bardzo bym chciała zobaczyć Florencję.
– Ano, jeżeli będziesz grzeczna i zastosujesz się do wszystkich moich poleceń, zawiozę cię do Włoch – powiedziała pani Touchett.
Młoda dziewczyna odczuła jeszcze głębszy wstrząs. Zaczerwieniła się lekko i przez chwilę w milczeniu wpatrywała się w twarz ciotki.
– Stosować się do wszystkich cioci poleceń? Nie, tego nie mogę obiecać.
– Nie wyglądasz na potulną dziewczynę. Lubisz stawiać na swoim, ale ja nie mam prawa czynić ci z tego powodu wyrzutów.
– A jednak – wykrzyknęła Isabel – byłabym gotowa przyrzec niemal wszystko, żeby zobaczyć Florencję!
Edmund i Lilian spóźniali się, pani Touchett mogła całą godzinę bez przeszkód rozmawiać z siostrzenicą, która odkryła w niej postać niezwykłą i ogromnie interesującą, a przede wszystkim postać, niemal pierwszą z osób, z którymi Isabel zetknęła się w życiu, zasługującą na tę nazwę. Okazała się nie mniej ekscentryczna, niż siostrzenica mogła się spodziewać. Ale Isabel, ilekroć słyszała o kimś, że jest ekscentryczny, wyobrażała sobie coś przykrego i niepokojącego. Przymiotnik ten w jej pojęciu kojarzył się ze śmiesznością, a nawet brzmiał złowieszczo. Tymczasem ciotka Lydia wnosiła atmosferę ostrej, lecz zarazem lekkiej ironii czy też komedii, i dziewczynie przyszło do głowy, że chyba nigdy zwykły ton rozmów, jedyny, z jakim była oswojona, nie wydawał jej się równie interesujący. Z pewnością nikt nigdy tak jej nie fascynował jak ta drobna kobieta z wąskimi wargami i błyszczącymi oczyma; wyglądała trochę egzotycznie, a niepozorną powierzchowność wynagradzała dystynkcją i siedząc w podniszczonym nieprzemakalnym płaszczu, mówiła najswobodniej w świecie o książęcych dworach europejskich. Bez cienia blagi, po prostu z przeświadczeniem, że nikt nad nią nie góruje pozycją towarzyską, osądzała wielkich tego świata i wyraźnie sprawiało jej przyjemność, że imponuje naiwnej, wrażliwej istocie. Isabel z początku musiała odpowiadać na wiele pytań i z jej odpowiedzi pani Touchett nabrała wysokiego mniemania o inteligencji siostrzenicy. Potem z kolei dziewczyna zaczęła wypytywać ciotkę, a jej odpowiedzi, chociaż czasem zaskakujące, wydawały się zawsze oparte na głębokiej refleksji. Pani Touchett czekała na drugą siostrzenicę tak długo, jak uznała za stosowne, ale gdy pani Ludlow nie zjawiła się do szóstej, zaczęła zbierać się do odejścia.
– Twoja siostra widocznie lubi plotkować. Czy ma zwyczaj spędzać tak wiele czasu na wizytach?
– Ciocia przesiedziała na wizycie prawie tyle czasu co ona – odparła Isabel. – Moja siostra wyszła z domu na chwilę przed przyjściem cioci.
Pani Touchett spojrzała na nią bez urazy, przeciwnie, śmiała replika widać ją ubawiła, bo odpowiedziała bardzo mile:
– Wątpię, czy w jej przypadku jest to równie usprawiedliwione, jak w moim. W każdym razie powiedz jej, że czekam na nią dzisiaj wieczorem w tym okropnym hotelu. Jeśli chce, niech przyprowadzi z sobą męża, ale nie ciebie. Z tobą i tak będę miała jeszcze wiele okazji do rozmów.
4
Pani Ludlow, najstarsza z trzech sióstr, uchodziła też za najrozsądniejszą; na ogół mówiono, że Lilian ma najwięcej zmysłu praktycznego, Edith jest najpiękniejsza, a Isabel wyróżnia się intelektualnymi ambicjami. Średnia siostra, pani Keyes, poślubiona oficerowi saperów, nie odgrywa żadnej roli w dalszym ciągu tej historii, wystarczy więc, gdy powiem, że była rzeczywiście bardzo ładna i stanowiła ozdobę rozmaitych garnizonów, przeważnie położonych na mało cywilizowanym Zachodzie, gdzie ku jej wielkiemu zmartwieniu obowiązki służbowe przykuwały męża. Lilian wyszła za młodego nowojorskiego adwokata, który miał donośny głos i uwielbiał swój zawód. Nie była to świetna partia, podobnie zresztą jak mariaż Edith, ale, jak mawiały niektóre osoby, Lilian powinna dziękować Bogu, że w ogóle znalazła męża, skoro nie dorównywała urodą siostrom. Czuła się jednak bardzo szczęśliwa jako matka dwóch rozbrykanych małych chłopców i pani brunatnego kamiennego domu, wklinowanego przemocą między inne przy Pięćdziesiątej Trzeciej Ulicy; można by myśleć, że cieszy się swoją sytuacją, jak udaną śmiałą ucieczką. Była małego wzrostu, dość tęga, więc figurę jej oceniano krytycznie, wszyscy jednak zgadzali się, że Lilian prezentuje się godnie, chociaż nie majestatycznie; zresztą, jak mówiono, wyładniała po zamążpójściu; z dwóch rzeczy zdawała sobie doskonale sprawę: z przekonującej siły argumentów swojego męża i z oryginalności swojej młodszej siostry.
„Nigdy nie próbuję dorównać Isabel, nie miałabym już wtedy czasu na nic innego” – powtarzała często i mimo to obserwowała ją nieco rozmarzonym okiem, niczym macierzyńska spanielka spoglądająca na charta.
– Chciałabym ją widzieć bezpieczną, ustatkowaną w małżeństwie, tego dla niej pragnę – zwierzała się nieraz mężowi.
– A ja ci się przyznam, że nie miałbym szczególnej ochoty ożenić się z Isabel – odpowiadał Edmund Ludlow bardzo donośnym głosem.
– Mówisz tak, żeby się spierać, z reguły zaczynasz od sprzeciwu. Nie pojmuję, co mógłbyś jej zarzucić prócz tego, że jest oryginalna.
– Nie lubię oryginałów, wolę tłumaczenia – odpowiedział nie po raz pierwszy ani ostatni Ludlow. – Isabel jest napisana w obcym języku, nie rozumiem jej. Powinna by wyjść za Ormianina albo Portugalczyka.
– Boję się, żeby właśnie czegoś takiego nie zrobiła! – wykrzyknęła Lilian, przekonana, że po Isabel wszystkiego można się spodziewać.
Z ciekawością wysłuchała relacji siostry o niespodziewanym pojawieniu się pani Touchett i chętnie spełniła tego wieczoru rozkaz ciotki. Nie wiadomo dokładnie, co jej opowiedziała Isabel, ale niewątpliwie pod wpływem jej słów Lilian odezwała się do męża, gdy oboje ubierali się przed wizytą u pani Touchett.
– Mam wielką nadzieję, że ciotka okaże się wspaniałomyślna dla Isabel, nie ulega wątpliwości, że ją bardzo polubiła.
– Czego się właściwie spodziewasz? – spytał. – Że da jej jakiś cenny prezent?
– Nie, nic podobnego! Ale może zainteresuje się nią; zrozumie ją. Ciotka Lydia to w sam raz ktoś, kto może docenić taką dziewczynę jak Isabel. Mieszka od lat za granicą, opowiadała jej o życiu w różnych krajach. Sam przecież mówisz, że Isabel robi między nami wrażenie cudzoziemki.
– A więc chciałabyś, żeby ofiarowała twojej siostrze trochę cudzoziemskiej sympatii. Czy myślisz, że Isabel nie jest dostatecznie lubiana we własnym kraju?
– Myślę, że powinna wyjechać do Europy – odparła pani Ludlow. – Ona do tego najbardziej się nadaje.
– Życzysz sobie, żeby ciotka zabrała ją do Europy?
– Ciotka sama już to zaproponowała, najwyraźniej ma wielką ochotę wziąć ją ze sobą w podróż. Ale ja chciałabym czegoś więcej: żeby stworzyła jej w Europie jak najbardziej sprzyjające warunki. Uważam, że powinno się zrobić wszystko, aby dać Isabel szansę.
– Czego?
– Szansę rozwoju.
– Do licha! – wykrzyknął Ludlow. – Niech Bóg broni, żeby Isabel rozwinęła się jeszcze bardziej!
– Gdybym nie wiedziała, że mówisz to po prostu z przekory, musiałabym się na ciebie pogniewać. Ale sam wiesz, że ją kochasz.
– Czy wiesz, że cię kocham? – żartobliwie spytał Edmund szwagierkę w kilka minut później, czyszcząc przed wyjściem kapelusz.
– Wiem, że nic mnie nie obchodzi, czy mnie kochasz, czy nie! – wykrzyknęła Isabel, ale ton jej i uśmiech były mniej wyniosłe niż słowa.
– Oho, jaka ważna po wizycie pani Touchett! – powiedziała starsza siostra.
Isabel bardzo serio odtrąciła ten zarzut:
– Nie mów tak, Lily. Wcale nie czuję się ważna.
– Nie byłoby w tym nic złego – próbowała załagodzić pani Ludlow.
– Wizyta ciotki nie dała mi żadnego powodu do dumy.
– No, widzisz? – zawołał Edmund. – Zadziera nosa jak nigdy!
– Gdybym kiedykolwiek czuła się ważna, to na pewno z mniej błahych przyczyn – odparła Isabel.
Czy nazwiemy to dumą czy nie, z pewnością czuła się inaczej niż przedtem, jak gdyby zdarzyło się jej coś bardzo ważnego. Tego wieczoru, gdy została w domu sama, siedziała pod lampą długo z założonymi rękoma, nie kwapiąc się do zajęć, którymi zwykle wypełniała wolny czas. Potem wstała i zaczęła błąkać się po salonie i po innych pokojach, najchętniej po tych, do których nie docierało światło lampy. Była niespokojna, podniecona, chwilami nawet drżała lekko. Doniosłość wydarzenia zdawała się nieproporcjonalna do jego skromnych pozorów. Zaszła naprawdę zmiana w jej życiu. Co z sobą przyniesie – to była jeszcze nieprzenikniona zagadka, ale w położeniu Isabel każda zmiana wydawała się cenna. Marzyła o zerwaniu z przeszłością i rozpoczęciu, jak mówiła, wszystkiego od nowa. Marzenie to nie urodziło się pod wpływem zdarzeń dzisiejszego dnia, było tak znajome jak szmer deszczu za oknem i nieraz już Isabel pod jego wpływem zaczynała wszystko od nowa.
Schroniła się w mroczny kąt cichego salonu i przymknęła oczy, nie po to jednak, żeby tonąć w marzeniach, zapominając o rzeczywistości; przeciwnie, chciała powstrzymać natłok cisnących się wizji i czuła się aż nadto wytrzeźwiona ze snu. Wyobraźnia jej zazwyczaj była przesadnie ruchliwa: jeśli nie mogła otworzyć drzwi, wyskakiwała przez okno. Isabel zresztą nie trzymała jej zwykle pod kluczem; w najważniejszych momentach, kiedy wolałaby rozstrzygać wyłącznie rozumem, spłacała grzywnę za to, że zanadto wyćwiczyła w sobie zdolności do wizji bez udziału rozsądku. Teraz, gdy czuła, że wybiła godzina zmiany, nie mogła się obronić od stopniowego przypływu obrazów ukazujących jej wszystko, co będzie musiała porzucić. Wracały wspomnienia lat i godzin dawnego życia i przesuwały się przed jej oczyma długo, w ciszy zakłócanej jedynie tykaniem dużego brązowego zegara. Miała za sobą życie bardzo szczęśliwe, los był dla niej łaskawy; ta prawda wyłaniała się teraz przed nią z całą oczywistością. Przypadło jej w udziale wszystko najlepsze, a w świecie, gdzie tak wiele istot żyje w warunkach nie do pozazdroszczenia, trzeba uznać za wyjątkowo uprzywilejowaną tę, która właściwie nie zaznała nigdy dotkliwszych przykrości. Isabel nawet trochę niepokoiła się, że brak jej takich doświadczeń, bo z literatury wiedziała, że mogą to być przeżycia ciekawe, a nawet pouczające. Ale chronił ją zawsze od nich ojciec – jej przystojny, przez wiele osób kochany ojciec, który miał wstręt do wszystkiego, co nieprzyjemne. Isabel winszowała sobie, że jest jego córką, chwilami rozpierała ją nawet duma z tego powodu. Po jego śmierci zrozumiała, że córkom ukazywał tylko dzielniejszą stronę charakteru i że nie udało mu się uniknąć w praktyce różnych przykrych spraw tak doskonale, jak pragnął. Ale wzbudziło to w niej jeszcze czulszą miłość do ojca, prawie bez żalu myślała o nim jako o człowieku zbyt wielkodusznym, zbyt dobrotliwym i zbyt obojętnym na przyziemne względy. Niektórzy ludzie, zwłaszcza liczni jego wierzyciele, uważali, że za daleko posuwał się w tej obojętności. Opinia ta nigdy nie doszła do uszu Isabel, ale czytelnikom należy się informacja, że pan Archer uchodził za człowieka bystrego umysłu i ujmujących manier (złośliwi mówili, że niejednemu ujął coś niecoś z portfela), który jednak zmarnował życie. Strwonił dość pokaźny majątek, zbyt lubił się bawić, a podobno miał też żyłkę do hazardu. Najsurowsi krytycy twierdzili, że nie potrafił nawet wychować córek. Nie postarał się dla nich ani o systematyczną naukę, ani o stały dom rodzinny; jednocześnie rozpieszczane i zaniedbywane, zdane były na opiekę maniek i guwernantek (zwykle bez odpowiednich kwalifikacji); czasem próbowano je umieszczać w pensjonatach, gdzie francuskie nauczycielki dostarczały bardzo powierzchownego wykształcenia, ale po miesiącu trzeba było zabierać stamtąd trzy panienki, aby nie utonęły we łzach. Taki pogląd na tę sprawę oburzyłby do żywego Isabel, przeświadczoną, że wychowanie otworzyło przed nią najszersze horyzonty. Nawet gdy ojciec zostawił córki na trzy miesiące w Neuchàtel pod opieką francuskiej bony, a ta uciekła z poznanym w hotelu rosyjskim arystokratą, nieoczekiwana sytuacja nie przeraziła ani nie zawstydziła Isabel (wówczas jedenastoletniej), lecz wydała jej się romantycznym epizodem wzbogacającym ogólne wykształcenie. Ojciec miał szerokie poglądy, czego wynikiem były ustawiczne podróże i chaotyczny tryb życia; pragnął, żeby córki już od wczesnego dzieciństwa poznawały możliwie najwięcej świata, toteż Isabel, zanim skończyła czternaście lat, trzykrotnie wraz z siostrami była w Europie, za każdym razem jednak zaledwie przez kilka tygodni, co tylko zaostrzyło w umyśle dziewczyny ciekawość, ale nie dało okazji do jej zaspokojenia. Oczywiście solidaryzowała się z ojcem i z tercetu córek ona właśnie w największym stopniu wynagradzała mu przykrości, o których nigdy nie wspominał. W ostatnich dniach, chociaż z wiekiem dojrzała w nim zgoda na opuszczenie świata, w którym tak trudno robić zawsze tylko to, na co mamy ochotę, rezygnację mącił żal, że musi rozstać się ze swoją inteligentną, niepospolitą, wyjątkową córką. W okresie gdy już zaniechano wycieczek za ocean, okazywał córkom w dalszym ciągu i pod każdym względem wiele pobłażliwości, a chociaż był w tarapatach pieniężnych, panny Archer, nic o tym nie wiedząc i nigdy się nad tym nie zastanawiając, czuły się bogate. Isabel, chociaż tańczyła bardzo dobrze, nie zachowała z nowojorskich balów i zabaw wspomnień o szczególnych sukcesach; wszyscy mówili, że Edith jest najbardziej czarująca. Edith stanowiła tak olśniewający przykład powodzenia, że Isabel nie mogła mieć złudzeń co do źródeł jej przewagi i co do własnych ograniczonych możliwości figlowania, podskakiwania i szczebiotania, a zwłaszcza wykonywania tego z pożądanym efektem. Na dwadzieścia osób dziewiętnaście (włącznie z Isabel) uznawało Edith za nieskończenie ładniejszą od młodszej siostry; dwudziesta byłaby przeciwnego zdania, a nawet pozwalałaby sobie sądzić, że wszystkie pozostałe mają gust banalny. Isabel w głębi duszy żywiła równie nienasyconą chęć podobania się, jak Edith, ale głębia duszy tej dziewczyny była miejscem bardzo niedostępnym; łączność między nią a powierzchnią utrudniały różne kapryśne siły. Isabel widywała całe zastępy młodych mężczyzn, którzy składali wizyty jej siostrze, lecz oni przeważnie bali się zbliżyć do panny Isabel, przekonani, że potrzebne są szczególne kwalifikacje, aby z nią rozmawiać. Fama osoby niezwykle oczytanej otaczała ją niby obłok spowijający boginię w poemacie epickim; obawiano się z jej strony kłopotliwych pytań i przewidywano, że konwersacja z nią byłaby zawsze bardzo chłodna. Biedna Isabel cieszyła się, że jest uważana za mądrą osobę, ale nie chciała uchodzić za mola książkowego; czytała ukradkiem i chociaż miała doskonałą pamięć, wystrzegała się wszelkich cytatów i aluzji do swoich lektur. To prawda, że łaknęła wiedzy, lecz wolała niemal wszystkie inne jej źródła niż zadrukowany papier. Trawiła ją ogromna ciekawość życia, toteż nieustannie otwierała szeroko oczy i rozmyślała. Miała w sobie potężne zasoby żywotności i najgłębszą radość sprawiało jej poczucie łączności między drgnieniami własnej duszy a niepokojem świata. Dlatego lubiła tłumne zebrania i szerokie przestrzenie pól, książki o rewolucjach, historyczne malarstwo – w stosunku do tej gałęzi sztuki często świadomie odstępowała od swoich zasad i przebaczała artystyczne słabości przez szacunek dla tematu. Podczas wojny domowej, jako niedorosła jeszcze dziewczyna, spędzała całe miesiące w stanie napięcia, bliskim namiętnemu podnieceniu, i zdarzało się często ku wielkiemu jej zakłopotaniu, że podziwiała równie gorąco męstwo obu walczących armii. Oczywiście przezorność podejrzliwych młodzieńców nigdy nie przybierała takich rozmiarów, aby Isabel mogła czuć się banitką z towarzyskiego kręgu; zawsze znajdowali się dość liczni wielbiciele, których serca na jej widok przyspieszały rytm, chociaż mocne głowy zachowywały trzeźwość, i ci młodzieńcy oszczędzili pannie Archer najgorszego z umartwień grożących osobom jej płci i wieku. Nie zabrakło jej niczego z rzeczy potrzebnych młodej dziewczynie do szczęścia, uprzejmych względów, uwielbienia, cukierków, bukietów i świadomości, że nie odmówiono jej żadnego z przywilejów w świecie, w którym się obracała; miała wiele okazji do tańca, mnóstwo nowych sukien, londyńskiego „Spectatora”, nowości literackie, muzykę Gounoda, poezję Browninga i prozę George Eliot.
Wszystko to teraz, wskrzeszone w pamięci, ukazało jej się pod postacią niezliczonych scen i osób. Pewne rzeczy zapomniane nabrały na nowo barw, inne, które niedawno jeszcze wydawały jej się bardzo ważne, przybladły i zniknęły. Obrazy przesuwały się jak w kalejdoskopie, który nigdy by się może nie zatrzymał, gdyby nie weszła służąca, anonsując gościa. Był nim pan Caspar Goodwood, solidny młody bostończyk, który przed rokiem poznał pannę Archer i uważał ją za najpiękniejszą istotę stulecia, a to stulecie – zgodnie ze wspomnianą wyżej regułą – za najgłupsze w dziejach ludzkości. Pisywał niekiedy do Isabel, w ostatnim tygodniu listy od niego nadchodziły z Nowego Jorku. Isabel wiedziała, że wizyta jego jest prawdopodobna, a nawet spodziewała jej się tego dżdżystego popołudnia. Ale gdy pokojówka oznajmiła gościa, panna Archer przyjęła tę wiadomość bez entuzjazmu. Był to najprzystojniejszy młody człowiek wśród jej znajomych, wręcz wspaniały, i żywiła dla niego wielki, wyjątkowy szacunek. Nikt inny nigdy nie zrobił na niej tak silnego wrażenia. W otoczeniu panny Archer powszechnie sądzono, że Caspar Goodwood stara się o jej rękę, ale była to oczywiście sprawa między nimi dwojgiem. Można wszakże z całą pewnością stwierdzić, że bawiąc przez kilka dni w Nowym Jorku, gdzie miał nadzieję ją spotkać, i dowiedziawszy się, że panna Archer jest wciąż jeszcze w stolicy stanu, przyjechał do Albany wyłącznie po to, żeby ją zobaczyć. Isabel zwlekała długą chwilę, nim poszła przywitać gościa; krążyła po pokoju, uświadamiając sobie, że sytuacja komplikuje się dodatkowo. Wreszcie zjawiła się w salonie i zastała pana Goodwooda stojącego w pobliżu lampy. Był wysoki, silny, troszkę sztywny; a przy tym szczupły i smagły. Odznaczał się urodą nie tyle romantyczną, ile nieco zagadkową; było w jego twarzy coś, co przykuwało uwagę, zwłaszcza jeśli ktoś lubi niebieskie oczy o szczególnie upartym spojrzeniu i o barwie nieoczekiwanej przy tak ciemnej cerze; miał szczękę nieco kanciastą, znamionującą, jak ludzie mówią, silną wolę. Isabel pomyślała, że tego wieczoru twarz ta wyraża stanowczą decyzję. Mimo to Caspar Goodwood, który przybył nie tylko zdecydowany, lecz także pełen nadziei, odszedł w pół godziny później z uczuciem, że odniósł porażkę. Warto dodać, że nie należał do mężczyzn potulnie godzących się z porażkami.
5
Ralph, chociaż był filozofem, zapukał bardzo niecierpliwie do drzwi swojej matki (kwadrans przed siódmą). Nawet filozofowie nie do wszystkich odnoszą się jednakowo, a prawdę mówiąc z dwojga rodziców ojciec wydawał mu się stosowniejszym przedmiotem słodkich synowskich uczuć. Ojciec – jak często mówił sobie Ralph – był bardziej macierzyński, a matka raczej patriarchalna czy też, używając współczesnej gwary, grała rolę „szefa”. Jednakże kochała swojego jedynaka i zależało jej na tym, żeby trzy miesiące co roku spędzał u niej. Ralph sprawiedliwie oceniał jej uczucia i wiedział, że matka w myślach i w swoim najściślej i wygodnie zorganizowanym życiu wyznaczyła mu miejsce drugie: pierwsze bowiem zajmowała troska, by wszystkie osoby z jej otoczenia spełniały skrupulatnie jej wolę. Zastał ją w kompletnym już stroju wieczorowym, ale uścisnęła go, nie zdejmując rękawiczek, i wskazała mu miejsce obok siebie na kanapie. Spytała sumiennie, jak się czuje jej mąż, a także o stan zdrowia syna, a ponieważ w obu przypadkach nowiny były nie najlepsze, powiedziała, że utwierdza ją to w przekonaniu o słuszności własnej decyzji, aby nie narażać zdrowia na zgubne wpływy angielskiego klimatu; gdyby nie to, zapewne także by się załamała. Ralph uśmiechnął się na myśl o możliwości załamania się matki, ale nie przypominał jej, że powodem jego niedomagań nie jest angielski klimat, od którego zwykle uciekał na większą część roku.
Ralph był bardzo małym chłopcem, kiedy jego ojciec, Daniel Touched, rodem z Rutland w stanie Wisconsin, przeniósł się do Anglii