Portret lady Catherine - Eliza Redgold - ebook

Portret lady Catherine ebook

Eliza Redgold

3,9
14,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Lady Catherine St. Clair fascynuje się malarstwem i marzy o tym, aby rozwijać swoją pasję. Jej pozycja towarzyska wyklucza jednak studia uniwersyteckie, a na prywatne lekcje ojciec nie wyraża zgody. Catherine wpada więc na szalony pomysł. Udaje się do studia uznanego malarza Benedicta Cole’a, aby pod przybranym nazwiskiem zaoferować swoje usługi jako modelka i uczyć się, obserwując pracę mistrza.Benedict jest oczarowany urodą Catherine i przyjmuje jej propozycję. Nie wie, że zapraszając ją do pracowni, nie tylko ryzykuje karierę, ale również reputację rodziny potężnego lorda St. Clair.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 269

Oceny
3,9 (17 ocen)
6
5
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Natalia-87

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna dobra pozycja tej autorki. Ciekawie spędzony czas przy dobrej lekturze.
00

Popularność




Eliza Redgold

Portret lady Catherine

Tłumaczenie:

PROLOG

Miłość, niewidzialny malarz, Z którym nikt inny równać się nie może.

ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika[1]

Na tym obrazie skrytym za zasłoną, Bo nazbyt święte jest to przedstawienie Dla zwykłych oczu.

ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika

Londyn, 1852 rok

Cameo przycisnęła list do ust. Czy on odczyta jej nadzieje i marzenia między starannie obmyślonymi, uprzejmymi frazami?

Przez otwarte okno widziała sylwetkę jesionu na tle rozgwieżdżonego nieba. Dalej, przed domem, rozciągał się oświetlony blaskiem księżyca ogród, trawnik porośnięty platanami i wysokie płotki z kutego żelaza, otaczające kępy przebiśniegów i żonkili. Czuła się uwięziona jak ptak w klatce. Pragnęła wyfrunąć w szeroki świat, żyć pełnią życia, uczyć się nowych rzeczy i ponad wszystko… malować.

Z westchnieniem zasunęła aksamitne zasłony i cofnęła się w głąb sypialni. Świeca na nocnym stoliku zamigotała i płomień wystrzelił wysoko – błękitny w środku, a na obrzeżach żółty, pomarańczowy i czerwony. Gdyby potrafiła uchwycić te żywe kolory w swoich obrazach!

Znała jednak kogoś, kto to potrafił. Benedict Cole. Odkryła siłę jego malarstwa, gdy udała się do Królewskiej Akademii Sztuki. Tam natrafiła na obraz, na którego widok wstrzymała oddech i stanęła jak wryta. Płótno przedstawiało kobietę ze snopem zboża w ramionach, jednak to nie temat przykuł jej uwagę, ale sposób prowadzenia pędzla. W każdym pociągnięciu zdawała się dostrzegać ukrytą, zrozumiałą tylko przez nią wiadomość. Wrażenie było niesłychane, zupełnie jakby zaglądała w duszę artysty. Stała tam godzinami, chłonąc barwy, fakturę, światło… i wracała do Akademii wielokrotnie, by znów popatrzeć na obraz.

Postanowiła, że Benedict Cole zostanie jej nauczycielem. Tylko on mógł uwolnić jej dłonie i zamknięte w duszy emocje. Tylko on mógł jej pokazać, jak przelać to wszystko na płótno, jak używać węgla i farb, by dzieło i przedstawiana scena ożyły.

Z trudem zdobyła się na odwagę, by do niego napisać. Próbowała zawrzeć w tym liście wszystkie swoje nadzieje i marzenia, tęsknoty i pragnienia, ale zdania na papierze wyglądały sztywno. Plamiąc dłonie atramentem, wciąż na nowo próbowała znaleźć właściwe słowa, które miały go przekonać, by zechciał ją uczyć. Miała nadzieję, że Cole zrozumie ją tak samo, jak ona rozumiała jego.

Z mocno bijącym sercem wzięła list do ręki, zapieczętowała woskiem i zdmuchnęła świecę. Teraz mogła tylko czekać na odpowiedź i modlić się o przyjęcie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

A był to ranek właśnie tego dnia.

ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika

– Absolutnie nie! – Gerald St. Clair, earl Buxton, rzucił gazetę na stół, przy którym rodzina jadła śniadanie. – Nawet mnie o to więcej nie pytaj, Cameo.

Cameo pochyliła się nad stołem, ściskając kamień naszyjnika w palcach tak mocno, że krawędzie wbijały się jej boleśnie w skórę.

– Proszę cię, papo, bardzo cię proszę!

Earl potrząsnął gwałtownie głową.

– Wystarczy już tego. Nazywasz się Catherine Mary St. Clair i musisz zachowywać się odpowiednio do swojej pozycji. Masz natychmiast skończyć z tymi bzdurami. Moja córka w żadnym razie nie zostanie artystką.

Cameo wzięła głęboki oddech.

– Nie ma niczego niewłaściwego w byciu artystą! Poza tym proszę tylko, żebyś pozwolił mi wziąć kilka lekcji malowania.

Na czole earla pojawiła się podłużna zmarszczka.

– To zupełnie niedorzeczne. Ale ja za to ponoszę winę. W ogóle nie powinienem pozwalać, żebyś zajmowała się sztuką. Teraz nic innego nie robisz i o niczym innym nie mówisz!

I o niczym innym nie myślę, dodała Cameo w duchu, żałując, że nie ma pod ręką szkicownika i ołówka. Miała wielką ochotę naszkicować ojca z tym wyrazem złości na twarzy.

– Posłuchaj mnie, Cameo. Malowanie może pozostać twoim zainteresowaniem, ale niczym więcej. Teraz widzę, że byłem dla ciebie zbyt pobłażliwy. Czas już pomyśleć o twojej przyszłości. – Ton ojca złagodniał. Cameo wiedziała, że ojciec bardzo ją kocha i że zawsze używa szorstkiego tonu, gdy próbuje ją chronić przed światem. Ale ona nie chciała być chroniona – ani przed światem, ani przed sztuką.

– Myślę o mojej przyszłości, papo… – Wzięła głęboki oddech. – O mojej przyszłości w malarstwie.

Earl omal nie zakrztusił się.

– Twoją przyszłością jest małżeństwo!

Siedząca po drugiej stronie długiego stołu lady Buxton odezwała się łagodnie:

– Cameo, moja droga, po ślubie zupełnie zapomnisz o malarstwie. Popatrz na królową Wiktorię. Ona i jej mąż, książę Albert, stanowią przykład dla wszystkich, którzy szukają domowego szczęścia. Choć jest królową, uważa, że najlepszym miejscem dla kobiety jest dom i rodzina.

Cameo spojrzała na matkę usadowioną za srebrnym dzbankiem do kawy.

– Nie mam nic przeciwko rodzinie i domowi, mamo, ale odkryłam, że w życiu istnieje coś więcej. Sztuka. Sztuka także zajmuje się prawdziwym życiem.

– Sztuka! Prawdziwe życie! – wybuchnął lord Buxton. – Tymi bzdurami zniechęcisz do siebie wszystkich adoratorów!

– Lord Warley dopytywał, czy będziesz na balu u lady Russell. – Uśmiechnęła się hrabina. – To taki uroczy młody człowiek i ma doskonałe maniery.

Cameo wzdrygnęła się. Nawet najlżejszy dotyk Roberta Acklanda przyprawiał ją o dreszcze. Ich ojcowie zajmowali zbliżone miejsca w hierarchii społecznej, ale matka nie dostrzegała, co kryło się pod dobrymi manierami lorda Warley. Cameo spędzała dużo czasu na szkicowaniu, zawsze starała się uchwycić charakter swojego modela i być może dlatego była bardziej niż inni wyczulona na pozory.

– Och, nie, mamo, tylko nie lord Warley! Za nic!

– Nasze rodziny od lat się przyjaźnią – przypomniał jej ojciec. – Bardzo lubiłem Henry’ego Acklanda. Nie znam dobrze jego syna i wydaje mi się, że nie jest zbyt podobny do ojca, ale Henry, świeć Panie nad jego duszą, był dobrym człowiekiem.

Ojciec nie pogodził się jeszcze ze stratą starego przyjaciela. Głos Cameo złagodniał.

– Nie chcę jeszcze myśleć o adoratorach, papo, i to wszystko. Proszę. Bardzo chciałabym się nauczyć malować w nowym stylu, tak jak prerafaelici.

– Prerafaelici – powtórzyła matka przerażonym szeptem. – Słyszałam, że prowadzą się skandalicznie.

– Ale malują cudownie! Widziałam niezwykły obraz w Królewskiej Akademii Sztuki. – Serce Cameo zabiło szybciej. – Gdybym wzięła kilka lekcji, może nauczyłabym się tak malować. Nigdy im nie dorównam, wiem o tym, ale któregoś dnia może udałoby mi się wystawić gdzieś moje obrazy?

Lady Buxton omal nie upuściła filiżanki.

– W żadnym wypadku nie mogłabyś wystawić swoich obrazów na widok publiczny! Co by ludzie powiedzieli? Ale może namalujesz kwiatki na zaproszeniach i wizytówkach, które będziemy rozsyłać w tym sezonie? – dodała z nadzieją.

– George pewnie mógłby pobierać lekcje, gdyby zechciał – wybuchnęła Cameo, splatając palce.

Matka przyłożyła dłonie do skroni.

– Twój brat to co innego. I proszę, nie podnoś głosu.

– Przestań denerwować mamę i wybij sobie z głowy te głupie pomysły – dodał ojciec gniewnie. – To już zaszło za daleko.

– Papo…

– Powiedziałem, wystarczy już. Nie będę więcej rozmawiał na ten temat. Dlaczego tak się upierasz, Cameo? To niepodobne do ciebie. Zachowuj się jak dama.

Wolałabym się zachowywać jak artystka, pomyślała Cameo, ale ugryzła się w język.

– Przepraszam, papo – szepnęła i drżącą dłonią sięgnęła po filiżankę. Nie chciała oszukiwać rodziców, ale nie miała wyboru. Niestety, było już za późno.

– Cameo? – Maud wetknęła głowę w drzwi bawialni. – Briggs powiedział, że tu jesteś. Nie przeszkadzam?

– Nie. – Cameo odłożyła pędzel. Choć starała się, jak mogła, nie widziała wyraźnych postępów w swojej sztuce. – Cieszę się, że cię widzę, Maud. Nie najlepiej mi dzisiaj idzie.

Stała przy sztalugach. Na podłodze rozpostarte było stare prześcieradło. Po tym, jak kiedyś rozlała farbę, miała szczęście, że pozwolono jej nadal malować w bawialni. Na domiar złego była to ochra. Sztalugi stały w miejscu, gdzie światło było najlepsze. Marcowe słońce wpadające przez okna niosło ze sobą obietnicę wiosny. Cameo pytała matkę, czy mogłaby rozsunąć do końca ciężkie zasłony, by do pokoju wpadło więcej światła, i w odpowiedzi otrzymała oburzone spojrzenie.

Maud spojrzała ponad jej ramieniem.

– Nad czym dzisiaj pracujesz?

Cameo starannie wytarła ręce w szmatę. Kiedyś zeszła na lunch z farbą olejną pod paznokciami i musiała obiecać matce, że będzie się starała nie brudzić dłoni.

– Robię to, co robili kiedyś uczniowie w pracowniach starych mistrzów: kopiowali ich dzieła, żeby poznać technikę. To dobry sposób nauki, choć nie tak dobry jak obserwacja mistrza przy pracy. Nie czuję się jeszcze na siłach zabrać do pejzaży, więc próbuję skopiować ten portret.

Wskazała na wiszący nad kominkiem i oprawiony w złotą ramę portret jej babki w młodości. Babcia miała na sobie białą suknię, a na szyi czarną aksamitkę z czarno-białą kameą – tą samą, która teraz wisiała na jej szyi. Oprawiony w złoto klejnot miał zawieszkę i agrafkę – można było go nosić jako broszkę albo wisiorek.

Matka powtarzała jej często, że jest podobna do babki. Miała ciemne, prawie czarne włosy, a jej oczy, o ile można było to ocenić na podstawie portretu, miały ciemnoniebieski odcień, który chwilami wydawał się fiołkowy.

Maud przeniosła wzrok z jednego portretu na drugi.

– Twój będzie równie dobry – stwierdziła lojalnie.

Cameo zrzuciła z ramion poplamiony farbami fartuch.

– Pochlebiasz mi, Maud. Wiele jeszcze muszę się nauczyć, ale jak mam to zrobić, skoro przez cały czas muszę chodzić na jakieś podwieczorki, kolacje albo bale? I ciągle każą mi się przebierać. Wyobraź sobie, jak cudownie byłoby wstać rano i móc malować przez cały dzień… – Westchnęła. Próbowała nie upadać na duchu, ale nie było to łatwe i coraz częściej wieczorami ogarniała ją rozpacz. Czasami długo leżała bezsennie, aż w końcu odrzucała kołdrę, zapalała świecę i sięgała po ołówek, by rysować aż do świtu. Był to jedyny sposób na rozładowanie frustracji, wiedziała jednak, że prawie nie czyni postępów i bez dobrego nauczyciela nigdy nie będzie malować tak dobrze, jak pragnęła.

W okrągłych niebieskich oczach Maud błysnęło współczucie.

– Naprawdę tak ci zależy na tych lekcjach?

– Tak bardzo, że okropnie się pokłóciłam z papą i mamą. I muszę wziąć sprawy we własne ręce. Mam kilka pomysłów.

Maud z niepokojem potrząsnęła głową. Ona sama nigdy nie sprzeciwiłaby się woli rodziców.

– Och, nie, Cameo! Twoje pomysły jeszcze nigdy nie przyniosły ci niczego dobrego. Powinnaś posłuchać starszych.

– Sztuka jest dla mnie wszystkim – oświadczyła Cameo. – Gotowa jestem nawet sama zapłacić za te lekcje.

– Ale jak chcesz to zrobić? – zapytała Maud ze zdumieniem.

Cameo żyła w luksusie, ale prawie nie miała własnych pieniędzy. Owszem, dostawała wszystko, czego potrzebowała, oraz niewielkie kieszonkowe, ale nic ponadto.

– Mogłabym sprzedać coś z biżuterii. – Dotknęła palcem wisiorka, a Maud z wrażenia przyłożyła rękę do ust.

– Ale chyba nie ten naszyjnik?

– Noszę go od dnia, gdy mama mi go podarowała… – Uśmiechnęła się Cameo. – Kamea… jak mój przydomek. To George go wymyślił.

Jak zawsze, na wzmiankę o George’u twarz Maud rozświetlił uśmiech.

– Nazywał cię Cameo, bo gdy był mały, nie potrafił powiedzieć „Catherine Mary”.

Cameo powiodła palcami po czarno-białym klejnocie z rzeźbionym kobiecym profilem i stanowczo potrząsnęła głową.

– Nie, tego wisiorka nie mogłabym sprzedać.

Ale poza tym zrobiłaby niemal wszystko za lekcje malarstwa. Nikt z jej rodziny ani przyjaciół nie rozumiał jej potrzeby malowania, nawet Maud. Gdy próbowała wyjaśniać to ludziom ze swojej sfery, miała wrażenie, że mówi w obcym języku.

Patrząc na obraz Benedicta Cole’a w Akademii, dostrzegła przenikający duszę artysty płomień, który zmuszał go do tworzenia bez względu na koszty i ryzyko. Nie potrafiłaby tego opisać, ale wiedziała, że ten ogień w nim płonął. Tak jak i w niej.

Po wyjściu Maud kamerdyner Briggs wszedł do bawialni ze srebrną tacą, na której spoczywała biała koperta.

– List do lady Catherine Mary.

– Wreszcie! – Cameo zerwała się na nogi i sięgnęła po kopertę. Jej nazwisko i adres wypisane były czarnym atramentem i wyraźnym charakterem pisma. – Dziękuję, Briggs. Czy nikt nie widział tego listu?

Na twarzy kamerdynera pojawił się ledwo dostrzegalny uśmiech. Szerzej uśmiechał się tylko w Boże Narodzenie, gdy dostawał namalowany specjalnie dla niego obrazek. Cameo zaczęła go tak obdarowywać jeszcze jako dziewczynka i z roku na rok te obrazki stawały się coraz lepsze. Trudno było nazwać kamerdynera rodziną, ale Cameo tak właśnie go traktowała. Cała służba w domu składała się ze starych, dobrych przyjaciół i każdemu z nich mogła zawierzyć swoje sekrety.

– Jego lordowska mość jest teraz w Westminster, a jej lordowska mość wypoczywa na górze. – Briggs skłonił się lekko i dyskretnie zamknął za sobą drzwi.

Palce Cameo drżały z podniecenia, gdy otwierała kopertę. W końcu będzie mogła pracować z prawdziwym artystą, z kimś, kto ją zrozumie! Zaczęła czytać.

Droga Pani Catherine Mary St. Clair!

Z przykrością muszę poinformować, że nie będę mógł spełnić Pani prośby. Nie mam czasu ani chęci uczyć arystokratek, które mają kaprys zajmować się sztuką dla rozrywki.

Benedict Cole

Poczuła się tak, jakby ktoś wylał na nią wiadro zimnej wody. Pod powiekami zapiekły ją łzy. Gdyby tylko wiedział, jak bardzo się starała nauczyć czegoś sama i jak musiała walczyć o te lekcje; gdyby wiedział, jak jest zdesperowana i zrozpaczona! Ale on ją zlekceważył, tak jak wszyscy inni.

Ze złamanym sercem opadła na sofę. Ukryła twarz w dłoniach i otarła kolejną łzę, a potem zacisnęła pięści. Na samą myśl o tym, że miałaby się poddać, ogarniała ją złość. Jak on śmiał! Cóż za bezczelność! Dlaczego zakładał, że Cameo nie traktuje sztuki poważnie? Czy tylko przez to, że nosiła tytuł? To była dla niej obelga.

Wstała i podeszła do owalnego lustra w złoconej ramie, które wisiało przy drzwiach, i popatrzyła na swoje odbicie. Jak miała go przekonać?

Zdjęła kolczyki z perełek i odpięła od gorsetu zegarek wysadzany brylantami. Jeśli ma sprawić, by zmienił zdanie, to powinna wyglądać jak poważna adeptka sztuki. Przygładziła kołnierzyk i mankiety z białej koronki przypięte do szarej porannej sukni i skinęła sobie głową.

Wahała się jeszcze przez chwilę. Czy ona, lady Catherine Mary St. Clair, odważy się odwiedzić pracownię malarza bez zapowiedzi, skoro nawet nie zostali sobie oficjalnie przedstawieni? Jej matka byłaby przerażona…

Ale to nie miała być towarzyska wizyta, powiedziała sobie zaraz w duchu. Benedict Cole musi ją nauczyć malować.

Złość i determinacja Cameo rosły z każdym obrotem kół powozu. Wyjechali ze spokojnego, zadrzewionego Mayfair, pełnego dużych, jasnych domów z pomalowanymi błyszczącą czarną farbą drzwiami, marmurowymi schodami i ogrodzeniami z kutego żelaza, na gwarną i pełną sklepów Oxford Street. Przez cały czas myślała o Benedikcie Cole’u. Gdyby tylko wiedział, że przez całe życie walczyła z podobnymi uprzedzeniami! Zaraz mu o tym powie.

Gdy powóz wreszcie się zatrzymał, zerwała się z miejsca tak gwałtownie, że uderzyła głową o sufit. Stangret Bert otworzył drzwiczki i postawił obok niej skrzynkę.

– Jesteśmy na miejscu. – Potarł czoło i rozejrzał się z powątpiewaniem. – Czy jest panienka pewna, że właśnie tu chciała panienka przyjechać?

Cameo szybko wyskoczyła na ulicę i obciągnęła spódnicę. Teraz już nie było odwrotu.

– Tak, to tutaj. Czy mógłbyś na mnie zaczekać, Bert?

– Będę tutaj. – Uśmiechnął się stangret dobrodusznie. – Wszystko dla pani, panienko Catherine Mary.

Związała pod brodą wstążkę kapelusza i ruszyła pod wiatr. Choć większą część życia spędziła w Londynie, tej dzielnicy prawie nie znała. Nigdy dotychczas nie zatrzymywała się w Soho, czasem tylko przejeżdżała tędy powozem. Spodziewała się, że okolica będzie brudna i zapuszczona, ale ku jej zdziwieniu na brukowanej drodze pokrytej słomą i końskimi odchodami panował ożywiony ruch. Ze wszystkich stron dobiegały ją odgłosy powozów i wózków, stukot końskich kopyt i pokrzykiwania obnośnych handlarzy zachwalających swoje towary. Nad drzwiami sklepów dźwięczały dzwonki, gdy ludzie wchodzili i wychodzili. Na wystawie sklepu rybnego piętrzyły się małże i ostrygi. Ich zapach mieszał się z wonią drożdży z pustych beczek przed pubem, nad którym kołysał się szyld przedstawiający owieczkę.

Cameo minęła dwóch zajętych bójką chłopców, na których ich matki, pogrążone w rozmowie, zupełnie nie zwracały uwagi. Dalej bezzębna kwiaciarka sprzedawała bukieciki stokrotek. Młoda kobieta w nisko wyciętym gorsecie, stojąca na rogu ulicy, popatrzyła na nią wyzywająco. Cameo przełknęła niepewnie i szła dalej, aż zatrzymała się przed wysokim budynkiem z czerwonej cegły i sprawdziła numer. Tak, to był adres irytującego Benedicta Cole’a, ale przed sobą widziała piekarnię. Zza drzwi dobiegał zapach gorącego chleba. Artysta zapewne mieszkał na górze, ale nie miała pojęcia, jak tam wejść.

Na chodniku siedziała dziewczyna w obdartym ubraniu. Miała bose stopy i szal zarzucony na szczupłe ramiona.

– Zapałki! – wołała ochrypłym głosem. – Zapałki…!

Cameo z uśmiechem przykucnęła obok niej.

– Dzień dobry.

– Dzień dobry, panienko.

– Jak się nazywasz?

– Becky, panienko. Chce panienka kupić zapałki?

– Nie mam przy sobie pieniędzy. – Dlaczego nie wzięła torebki? Zwykle brała ją ze sobą, bo nosiła w niej mały szkicownik i ołówki, ale teraz wybiegła z domu w pośpiechu. – Obiecuję, że przyjdę innym razem.

– Nic nie szkodzi… – Westchnęła dziewczyna.

– Naprawdę przyjdę, Becky, ale może potrafisz mi pomóc. Czy wiesz, jak się wchodzi do tego budynku na górę, tam, gdzie mieszkają ludzie?

– Od tyłu, panienko. Trzeba wejść w tę uliczkę. Tam są czerwone drzwi.

– Dziękuję – zawołała Cameo i odeszła.

W brudnej alejce wygrzewał się kot. Z wahaniem szła między rozmokniętymi gazetami, potłuczonymi butelkami i głąbami z kapusty. Czerwone drzwi z łuszczącą się farbą były uchylone. Gdy ich dotknęła, otworzyły się ze skrzypieniem. Znalazła się w ciasnym korytarzu i rozejrzała się dokoła na pół z fascynacją, na pół z przerażeniem. Jeszcze nigdy nie była w tak zdewastowanym domu. Ściany, niegdyś zapewne białe, teraz miały nieokreślony żółtawy kolor, a na dole poznaczone były zaciekami. Przed sobą Cameo zobaczyła wąskie schody pokryte wytartym zielonym chodnikiem. Drewniana poręcz, zmatowiała i przekrzywiona, zostawiała brudne ślady na białej rękawiczce. Cameo otarła dłoń o spódnicę i ruszyła w górę. Na każdym podeście znajdowały się zamknięte drzwi. Sprawdziła numery i po jeszcze węższych schodach wspięła się piętro wyżej, na strych. Na drzwiach nie było numeru, tylko drewniana wizytówka z nazwiskiem, prosta i piękna. Cameo nie spodziewała się zobaczyć tu czegoś tak wyjątkowego. Wyrzeźbiona została w kawałku dębu, po brzegach biegł ornament z liści i jagód, a pośrodku wypisano nazwisko: Benedict Cole.

No cóż, panie Cole, pomyślała Cameo, czeka cię niespodziewana wizyta damy z towarzystwa. Z głośno bijącym sercem zastukała do drzwi, ale nikt nie odpowiedział. Zastukała jeszcze raz, mocniej, i drzwi otworzyły się na oścież. Cameo wstrzymała oddech i cofnęła się na widok mężczyzny, który stał naprzeciwko niej. Twarz miał ponurą, palce mocno zaciśnięte na pędzlu. Natychmiast nabrała pewności, że widzi przed sobą Benedicta Cole’a. Był wysoki, ciemne włosy opadały mu na czoło, luźną koszulę pokrywały ślady farb we wszystkich możliwych kolorach, ale jej uwagę przykuły przede wszystkim ciemnobrązowe oczy pod ciężkimi czarnymi brwiami. Płonął w nich wewnętrzny ogień, a ich spojrzenie przeszywało na wylot.

– Spóźniłaś się. – Mówił jak człowiek wykształcony, a jego głos miał ciepłą barwę.

Cameo zaczerpnęła wielki haust powietrza.

– Spóźniłam się?

– Jestem zbyt zajęty, by teraz z tobą rozmawiać. – Zaczął zamykać drzwi.

– Chwileczkę! Muszę z panem porozmawiać. Pan Benedict Cole?

– A któż inny mógłby malować w mojej pracowni? – skrzywił się.

– Proszę! Proszę poświęcić mi tylko kilka minut.

Ściągnął brwi i popatrzył na nią uważniej.

– Zapewne widziałaś ogłoszenie?

– Ogłoszenie?

– Czy mogłabyś przestać powtarzać każde moje słowo? A może jesteś nie tylko niepunktualna, ale również głupia? Tak, moje ogłoszenie w sprawie modelki do nowego obrazu.

– Szuka pan modelki do obrazu?

– Ile razy jeszcze będziemy powtarzać tę rozmowę? Jeśli nie przyszłaś tu w tej sprawie, to dlaczego zabierasz mi czas?

Cameo zrozumiała sytuację w mgnieniu oka.

– Cóż, prawdę mówiąc…

– Prawdę mówiąc, co? – zapytał ironicznie.

Jak śmiał ją tak traktować! W osobistym kontakcie był równie niegrzeczny jak w liście, a nawet jeszcze bardziej. Cameo otworzyła usta, żeby mu wyjaśnić, że się pomylił, ale zaraz znów je zamknęła. Benedict Cole jasno oświadczył, że nie ma ochoty uczyć malarstwa lady Catherine Mary St. Clair, a teraz, gdy zobaczyła go na własne oczy, stwierdziła, że nie jest to człowiek, którego łatwo byłoby nakłonić do zmiany zdania.

– Przepraszam za spóźnienie, panie Cole – oświadczyła z uśmiechem. – Ma pan rację, chciałabym zostać pańską nową modelką.

ROZDZIAŁ DRUGI

…jakiej

Nigdy artysty ręka nie stworzyła. W połowie w świetle, a w połowie w cieniu

Stała…

ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika

Benedict Cole uniósł brwi.

– Zobaczymy. Proszę wejść, muszę panią lepiej obejrzeć.

Zostawił drzwi uchylone i odwrócił się.

– Wchodzi pani czy nie?

Cameo weszła do pracowni i zastanowiła się, czy musiał zachowywać się tak szorstko. Dotychczas nikt jeszcze nie odwracał się do niej plecami. Jednak gdy rozejrzała się po pomieszczeniu, jej irytacja znikła. Była to właśnie taka pracownia, o jakiej zawsze marzyła. Duże okna wpuszczały znacznie więcej światła niż okna bawialni w domu. Wszędzie porozrzucane były narzędzia pracy malarza: arkusze papieru, słoiczki z farbą olejną, szmaty, butelki i pędzle, a przy ścianach stały płótna. W pomieszczeniu dominowały wielkie sztalugi, o wiele masywniejsze niż te, które miała w domu, a zniszczonej drewnianej podłogi nie przykrywały żadne dywany. Przymknęła oczy, wdychając zapach farb olejnych i terpentyny – piękniejszy od wszelkich perfum.

Otworzyła oczy i napotkała jego wzrok.

– Dobrze się pani czuje?

Poczuła rumieniec na policzkach.

– Po prostu lubię zapach farby i terpentyny.

– To niezwykłe. Wiele modelek się skarży. Mówią, że dostają od niego mdłości.

– Jak można go nie lubić?

– Punkt dla pani. – Odrzucił na bok pędzel i przywołał ją gestem. – Proszę podejść tu do okna.

– Po co?

– A jak pani sądzi? Muszę panią zobaczyć w dobrym świetle.

Ze zdziwieniem poczuła, jak jej dłonie w rękawiczkach zadrżały. Na niepewnych nogach podeszła do okna.

– Proszę zdjąć płaszcz i kapelusz – rzekł Cole, z trudem hamując zniecierpliwienie. – Muszę zobaczyć pani twarz.

Stłumiła ostrą ripostę, odpięła szpilkę z perłą, która przytrzymywała kapelusz, i odłożyła go razem z szarym wełnianym płaszczem na stojące pod oknem krzesło pokryte spłowiałym brokatem.

Cole gwałtownie wciągnął oddech.

– Czy tego właśnie pan…?

– Cicho – warknął. – Chcę na panią patrzeć, a nie pani słuchać.

Był chyba najbardziej nieznośnym mężczyzną, jakiego znała. Jeszcze nikt tak się do niej nie odzywał.

– Proszę rozpuścić włosy. – Wciąż mierzył ją intensywnym spojrzeniem.

Obronnym gestem uniosła dłonie. Cole znów niecierpliwie potrząsnął głową.

– Muszę panią zobaczyć, jak należy, a nie mogę tego zrobić, gdy pani włosy są ułożone w tę… jak mam to nazwać? – Niecierpliwie machnął ręką. – Pretensjonalną fryzurę. Muszę zobaczyć, jak wyglądają rozpuszczone. Potrzebuję tego do obrazu.

Pretensjonalna fryzura… Francuska pokojówka matki uczesała ją zgodnie z najświeższą modą. Po obu stronach jej twarzy spływały pasma włosów ufryzowanych w pierścionki.

– O co znowu chodzi? Czy chce pani pozować, czy nie?

Przypomniała sobie, po co tu przyszła, i powoli wyciągnęła szpilki z włosów. Benedict Cole obserwował każdy jej ruch. Długie, ciemne loki rozsypały się po ramionach i plecach. Obróciła się i napotkała jego spojrzenie.

Odezwał się dopiero po dłuższej chwili. Głos miał ochrypły.

– To niezwykłe. Już od wielu miesięcy myślałem o pewnym obrazie, wyobrażając sobie kobietę o oczach i włosach dokładnie takich jak pani, ale zacząłem już przypuszczać, że nigdy nie znajdę odpowiedniej osoby, bo takie odcienie nie istnieją w naturze. Jest pani modelką, jakiej szukałem.

Cameo splotła palce z dreszczem podniecenia.

– Chce pan mnie malować? Mnie?

Znów się odwrócił, jakby jej nie usłyszał.

– Tak. Zrobię to – wymamrotał pod nosem.

– Co pan zrobi?

Popatrzył na nią z grymasem.

– Jeśli chce pani pozować, to proszę siedzieć cicho.

– Będę siedziała cicho, kiedy będę pozować, ale teraz przecież nie pozuję. – Sięgnęła po kapelusz. – I nie zrobię tego, jeśli przez cały czas będzie pan taki niegrzeczny.

– Chwileczkę… – Uśmiechnął się przepraszająco. – Proszę wybaczyć kaprysy artysty. Gdy maluję, nie przejmuję się formami towarzyskimi. Musi pani to zrozumieć.

– A pan musi zrozumieć, że nie będę pozować, jeśli nie zachowa pan form towarzyskich.

– Domaga się pani grzeczności? – Przez długą chwilę patrzył na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, a potem podszedł do kominka i wskazał jej krzesło. – Proszę tu usiąść. Muszę zadać pani kilka pytań.

Ogarnął ją niepokój. Omal się nie zdradziła. Należało trzymać temperament na wodzy, to była jej jedyna szansa. Posłusznie podeszła do kominka. Papiery i książki leżały wszędzie, nawet na fotelu.

– Proszę to zdjąć – mruknął z irytacją.

Przeniosła stertę książek na stolik i usiadła. Spod tapicerki na poręczach fotela wyłaziło końskie włosie, siedzenie było twarde i nierówne. Cole przysunął sobie drewniane krzesło, swobodnym ruchem zdjął z niego następną stertę papierów i usiadł naprzeciwko niej. Nic dziwnego, że w pracowni panował taki nieporządek; dla niego nie miało to znaczenia, najważniejsza była praca. Natomiast Cameo większą część wolnego czasu poświęcała na rozkładanie swojego warsztatu, a potem na sprzątanie.

Cole przez długą chwilę milczał. Jego twarz skryta była w cieniu. Serce Cameo biło coraz szybciej.

– A zatem chce pani być moją modelką?

– Tak.

Przyjrzał jej się jeszcze raz.

– Proszę mi wybaczyć. Jest pani inna od dziewcząt, które zwykle chcą pozować.

Pomyślała z niepokojem, że widocznie wzbudziła w nim jakieś podejrzenia.

– Inna? Dlaczego?

– Wypowiada się pani tak, jakby odebrała wychowanie przynależne damie – oświadczył wprost. – Świadczy też o tym pani strój i żądanie, bym przestrzegał form towarzyskich.

– Założyłam najlepsze rzeczy, jakie mam. – Drżącą dłonią wygładziła fałdy spódnicy z mieszanki bawełny z jedwabiem. Może powinna naśladować mowę prostych ludzi? Nie, to by się nie udało. – To moja najlepsza suknia.

Malarz przymrużył ciemne oczy.

– Proszę mi powiedzieć, dlaczego szuka pani zatrudnienia.

– Bo nie mam innego wyboru. – Cameo przyłożyła dłoń do czoła. – Przechodzę przez trudny okres w życiu.

– Doprawdy?

– Tak. Jestem sama na świecie i nie mam żadnych dochodów.

Cole założył nogę na nogę i opadł na oparcie krzesła.

– Proszę mi opowiedzieć coś o sobie. Przede wszystkim, jak się pani nazywa?

Nie mogła mu podać prawdziwego nazwiska. Szybko zerknęła na swoją suknię, ale gdyby podała nazwę koloru, byłoby to zbyt oczywiste.

– Nazywam się Ashe. Panna Ashe. Z „e” na końcu.

– Z „e” – powtórzył przeciągle. – A czy mogę zapytać, jak ma pani na imię?

Mogła chyba posłużyć się pseudonimem.

– Cameo.

Cole uniósł wyżej głowę.

– Cameo? Jeszcze nigdy nie znałem dziewczyny o takim imieniu.

– Byłam podrzutkiem. – Wskazała na naszyjnik. – Znaleziono mnie z tym naszyjnikiem i dlatego nadano mi takie imię.

Cole wpatrzył się w jej dekolt.

– To piękny klejnot.

Poczuła, że policzki jej płoną.

– Tak. Bardzo piękny.

– Skoro znaleziono go przy pani, to matka pani musiała być dobrze urodzona.

– Być może nawet była damą. – O dziwo, wymyślanie nowej historii życia sprawiało Cameo przyjemność. – Albo może to mój ojciec był dżentelmenem i dał jej ten naszyjnik. Dżentelmeni często wykorzystują niewinne ubogie dziewczęta.

Cole uniósł brwi.

– Doprawdy?

– Sądzę, że tak.

Pochylił się w jej stronę. Poczuła jego zapach zmieszany z zapachem terpentyny i farb.

– Nie sądzi pani, że niektórzy ludzie sami się proszą o kłopoty?

Poruszyła się na fotelu i końskie włosie ukłuło ją przez suknię. Naraz zdała sobie sprawę, jak niebezpieczne jest przebywanie w jednym pokoju z mężczyzną, który nie został jej oficjalnie przedstawiony. Jej matka chybaby zemdlała.

– Nie rozumiem, co ma pan na myśli, sir.

– Cameo – powiedział powoli. – To greckie słowo. Proszę mi opowiedzieć o pani naszyjniku.

– Niewiele o nim wiem, ale jestem pewna, że musiała się z tym wiązać jakaś tragedia. Wierzę, że matka nigdy nie zostawiłaby mnie z własnej woli. Myślę, że była do tego zmuszona. Może mój ojciec dał jej ten naszyjnik i zostawiła go ze mną na pamiątkę. A może, tak jak pan mówi, sama była dobrze urodzona i kamea należała do niej. W każdym razie znaleziono ją przy mnie.

– Gdzie?

– W moich pieluchach.

– Nie. Gdzie panią znaleziono?

To pytanie zaskoczyło ją, ale zaraz odpowiedziała:

– W Bloomsbury. Jest tam miejsce, które nazywa się Coram Fields. Od lat zostawia się tam noworodki. – Przed kilkoma miesiącami jej mama przekazała tam pieniądze na pomoc dla nieszczęsnych dzieci.

Mimo wszystko Cole nie wydawał się przekonany.

– A kto panią znalazł?

– Zakonnice – odrzekła Cameo – A potem pewna dobrze urodzona dama o szlachetnym sercu wzięła mnie do siebie i wychowała jak własną córkę.

– Jak brzmiało jej nazwisko?

– Pani… – Wyciągnęła z rękawa koronkową chusteczkę, by zyskać na czasie. – Cotton. Tak się nazywała. Biedna pani Cotton. Nie miała własnej rodziny, więc wzięła mnie do siebie i zostałam jej towarzyszką. – Otarła kącik oka chusteczką. – To smutne. Zmarła niemal rok temu i zostałam sama. I właśnie dlatego szukam teraz zatrudnienia.

Cole skrzyżował ramiona na piersiach.

– To dziwna historia.

– Nie tak dziwna. Jest wiele dziewcząt w równie żałosnej sytuacji jak ja. Muszę się zdać na pańską łaskę, sir – dodała dramatycznie.

Zdawało jej się, że w kącikach jego ust pojawił się cień uśmiechu.

– A zatem jest pani na mojej łasce, tak?

Znów poczuła niepokój.

– Tak.

Podniósł się i dorzucił kilka polan do ognia, a potem rozgarnął żar pogrzebaczem. Oparł się o kominek i skrzyżował długie nogi, wciąż ściskając pogrzebacz w ręku.

– Istnieją inne zajęcia, bardziej stosowne dla damy niż pozowanie. Mogłaby pani pracować w sklepie, zostać guwernantką albo towarzyszką innej damy.

Na myśl o tym, że lady Catherine Mary St. Clair miałaby pracować w sklepie, Cameo pochyliła głowę, by ukryć uśmiech.

– To prawda. Być może do tego dojdzie, teraz gdy pani Cotton nie ma już wśród żywych. – Dla lepszego efektu znów otarła kącik oczu chusteczką.

Cole wsunął pogrzebacz w stojak przy palenisku.

– Panno Ashe, zawód modelki nie cieszy się najlepszą opinią. Nie wszystkie dziewczęta, które pozują, odebrały tak dobre wychowanie jak pani.

– A z jakich kręgów zwykle wywodzą się modelki?

– Przeważnie są to dziewczyny, które pracują w sklepach i fabrykach. Czy słyszała pani o Bractwie Prerafaelitów?

– Owszem, słyszałam. To znaczy, chyba tak.

– Jeden z prerafaelitów, John Everett Millais, ostatnio malował Ofelię z Szekspira. Modelka nazywa się Lizzie Siddal. Znalazł ją w pracowni modystki. Wkrótce ma poślubić innego prerafaelitę, Dantego Gabriela Rossettiego.

– Nie wiedziałam o tym.

– Niewiele osób o tym wie. Ale stosunki między artystą a modelką często stają się intymne.

Cameo znów oblała się rumieńcem.

– Lizzie całymi godzinami leżała w wodzie, gdy pozowała do obrazu tonącej Ofelii. Omal od tego nie umarła. Pozowanie czasem bywa niebezpieczne.

– Nie obawiam się niebezpieczeństwa.

Cole uniósł brwi.

– Doprawdy?

– A skąd jeszcze pochodzą modelki? – zapytała szybko, żeby zmienić temat.

– W przeszłości często pochodziły z ulicy. – W jego oczach pojawił się dziwny błysk. – Jak już mówiłem, pozowanie nie jest najbardziej szacownym z zajęć. Upadłe kobiety, utrzymanki, kochanki, jakkolwiek chce je pani nazwać, najczęściej były modelkami artystów.

Cameo zacisnęła palce na rękawiczkach. Nie chciała pokazać po sobie, że te słowa nią wstrząsnęły, choć nikt wcześniej nie poruszał w jej obecności tak skandalicznych tematów.

– Ja po prostu lubię sztukę i dlatego chciałabym pozować. Często chodzę do galerii, gdy pada deszcz, by popatrzeć na obrazy. – Nie wspomniała, że najwięcej czasu w Królewskiej Akademii Sztuki spędziła przed jego obrazem.

– Nie jestem przekonany, czy jest pani ze mną zupełnie szczera, panno Ashe, ale…

Gardło Cameo zacisnęło się w oczekiwaniu.

– Ale jest pani idealną modelką do mojego następnego obrazu. Przyjmuję panią.

Powoli wypuściła oddech.

– Dziękuję.

– Nie wiem, czy będzie mi pani dziękować, gdy zaczniemy pracę – ostrzegł ją. – To nie jest takie łatwe, jak wielu kobietom się wydaje. Będzie pani musiała siedzieć nieruchomo całymi godzinami, dzień po dniu. Czy jest pani w stanie to zrobić?

– Tak. Oczywiście. – Połowę dotychczasowego życia spędziła, nudząc się przy stole w jadalni i rozmaitych bawialniach. – Nie będę z tym miała żadnego kłopotu.

– Namalowałem już większą część tła. Do tego nie jest mi pani potrzebna. Niektóre części obrazu są już gotowe. – Drewniane krzesło zaskrzypiało na podłodze. Benedict znów usiadł przy kominku i odsunął z czoła czarne włosy. – Czy ma pani do mnie jakieś pytania?

– Chyba nie.

– To niezwykłe. Nie zadała pani pytania, które większość modelek zadaje od razu w progu.

– A co to za pytanie?

– O wynagrodzenie, panno Ashe… – Uśmiechnął się. – Większość modelek chce wiedzieć, ile dostaną za pozowanie. A skoro przechodzi pani przez, jak to pani nazwała, trudny okres, to sądziłbym, że wysokość wynagrodzenia będzie dla pani bardzo ważna.

– Och… – zająknęła się Cameo.

– Może uznała pani, że nie wypada o to pytać. Czy szyling za każdą sesję wystarczy?

– Czy to jest zwykła stawka? – zapytała śmiało.

Jego usta skrzywiły się w uśmiechu.

– Nie próbuję pani oszukać.

– W takim razie to w zupełności wystarczy.

– Jest pani bardzo ufna, panno Ashe.

– Mam jednak pytanie. Co będzie przedstawiał obraz?

– W tej chwili nie wiem dokładnie. Mogę tylko powiedzieć, że jest oparty na poemacie Alfreda Tennysona. Być może zna pani jego dzieła.

– Pani Cotton bardzo go lubiła, podobnie jak nasza droga królowa Wiktoria – odrzekła Cameo, myśląc o oprawnym w skórę tomie poezji, który przez cały czas leżał na jej nocnym stoliku. Czytała te wiersze wielokrotnie, odnajdywała w nich romantyzm i namiętności i pragnęła malować obrazy, które wzbudzałyby podobne emocje.

– Obecnie wielu malarzy inspiruje się Tennysonem, ale muszę panią ostrzec, że obraz być może nie będzie taki, jakiego mogłaby pani oczekiwać. – Na chwilę zapadło milczenie. – Jak mam to powiedzieć, żeby nie urazić pani wrażliwości?

Ramiona Cameo pod jego wzrokiem okryły się gęsią skórką.

– Powiem tylko, że ten obraz będzie wiele odsłaniał.

– Nie jestem pewna, co pan ma na myśli, panie Cole.

– To nie będzie obraz podobny do pani kamei – profil kobiecej twarzy. Będę malował nie tylko twarz. To, co chcę namalować, wymaga, bym przedstawił całą pani postać. – Jego wzrok znów się po niej prześliznął.

– Rozumiem. – Gardło znów się jej ścisnęło. – A do jakiego stopnia moja postać będzie odkryta?

W kącikach jego ust zadrgał uśmiech.

– Proszę się nie obawiać, obraz będzie spełniał wymogi przyzwoitości. Poza tym na razie jest to prywatny projekt. Chcę panią namalować w prostej białej sukni, ale jeśli mam to zrobić dobrze, muszę ujrzeć części ciała pani, których zwykle nikt nie ogląda. Zapewniam panią jednak, że nawet wśród artystów obowiązują pewne zasady przyzwoitości.

– Nie jestem pruderyjna, panie Cole – powiedziała Cameo i przełknęła. – Będę pozować tak, jak pan sobie zażyczy. Oczywiście pod warunkiem, że przyzwoitości stanie się zadość.

– Naturalnie. W takim razie wszystko ustalone. Czy może pani przyjść jutro?

– Tak. – Pomyślała, że znajdzie jakiś sposób, by wymknąć się z domu.

– Proszę przyjść o dziewiątej rano. Światło będzie wtedy odpowiednie. – Podniósł się, dając jej do zrozumienia, że to koniec rozmowy. – Dziękuję, że pani przyszła – dodał jeszcze z ironiczną uprzejmością.

Cameo również wstała i odrzekła chłodno:

– Dziękuję, panie Cole. Zobaczymy się jutro.

– Panno Ashe, chyba o czymś pani zapomniała – powiedział, gdy sięgała po kapelusz i płaszcz. – Włosy.

Przez cały czas siedziała tu w towarzystwie obcego mężczyzny z rozpuszczonymi włosami! Gorączkowo sięgnęła po szpilki leżące na krześle i zaczęła upinać fryzurę, ale bez pomocy pokojówki nie była w stanie odtworzyć poprzedniego uczesania, toteż po kilku próbach poddała się i zwinęła je w luźny kok z tyłu głowy. Cole nie skomentował tego ani słowem.

Znów sięgnęła po płaszcz i kapelusz.

– W takim razie do zobaczenia.

Skłonił się przed nią kpiąco.

– Do jutra, panno Ashe.

[1]Wszystkie fragmenty wiersza Gardener’s Daughter Alfreda Tennysona w przekładzie Aliny Patkowskiej (przyp. tłum.).

Tytuł oryginału: Enticing Benedict Cole

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Ltd, 2015

Redaktor serii: Dominik Osuch

Opracowanie redakcyjne: Dominik Osuch

Korekta: Lilianna Mieszczańska

© 2015 by Eliza Redgold

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2017

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN 978-83-276-2875-6

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.