Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jack Reacher zagości na srebrnych ekranach już w 2022 roku!
I nie spodziewajcie się Toma Cruise’a, ale wysokiego barczystego blondyna, który dokładnie odpowiada wyglądowi Jacka Reachera z genialnych książek Lee Childa!
Serial będzie można oglądać na platformie Prime Video. W roli głównej Alan Ritchson. Producentem serialu jest sam Lee Child!
W Margrave, sennym miasteczku w Georgii, wszystko wygląda idealnie. Tak idealnie, że aż budzi grozę. Zero problemów, zero przemocy. Jack Reacher zamierza spędzić tu leniwy weekend, ale ledwie przekracza granice miasta, zostaje aresztowany. Właśnie popełniono morderstwo, a że Reacher jest jedynym obcym, automatycznie staje się głównym podejrzanym.
Kilkadziesiąt godzin spędzonych w więzieniu wśród najbardziej niebezpiecznych kryminalistów to dopiero początek jego kłopotów. Nie ma pojęcia, że wdepnął w aferę, która sięga Waszyngtonu, a w Margrave zrobi się naprawdę gorąco.
Jack Reacher nie ma sobie równych wśród bohaterów współczesnego thrillera.
Stephen King
Jeśli to jest komercyjna popkultura, to poproszę więcej takiej komercji.
Piotr Kofta, „Dziennik Gazeta Prawna”
Niczym samotny mściciel podróżuje incognito z miasta do miasta, a czytelnik marzy, żeby wreszcie przyjechał do niego. Polecam Reachera każdemu, kto szuka lektury na chwilę lenistwa!
Wojciech Orliński, „Gazeta Wyborcza”
Paradoksalnie Reacher jest jednocześnie zabijaką, niebezpiecznym jak grizzly, i myślicielem. Schwarzenegger i Sokrates w jednym!
„Independent”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 566
SERIAL NA PODSTAWIE KSIĄŻKI NA PLATFORMIE AMAZON PRIME VIDEO!
PIERWSZA POWIEŚĆ Z JACKIEM REACHEREM
Wybrali nie tego faceta. Nie wiedzieli, co robią.
Na swojej drodze z Florydy do… właściwie nie wiadomo dokąd… Jack Reacher trafia do miasteczka w Georgii. Senne, typowe dla Południa Margrave wygląda idealnie – zero problemów, zero przemocy. Tak idealnie, że aż budzi grozę. Mimo to Reacher zamierza spędzić tu leniwy weekend. Ledwie jednak przekracza granice miasta, zostaje aresztowany.
W Margrave właśnie popełniono morderstwo, a że Reacher jest jedynym obcym, automatycznie staje się głównym podejrzanym. Kilkadziesiąt godzin spędzonych w więzieniu wśród najbardziej niebezpiecznych kryminalistów to dopiero początek jego kłopotów. Nie ma pojęcia, że wdepnął w aferę, która sięga do Waszyngtonu, a tymczasem w miasteczku zrobi się naprawdę gorąco.
LEE CHILD
Brytyjski pisarz, od 1998 r. mieszkający w Nowym Jorku. W 2009 r. wybrany na prezesa stowarzyszenia Mystery Writers of America, a w 2020 r. zasiadał w kapitule Nagrody Bookera. W Wielkiej Brytanii studiował prawo, potem pracował w teatrze i telewizji Granada. Zwolniony po 18 latach w wyniku restrukturyzacji, zainwestował w karierę literacką. W 1997 r. ukazała się jego pierwsza powieść – Poziom śmierci. Zdobyła Anthony Award za najlepszy debiut kryminalny i zapoczątkowała serię thrillerów ze wspólnym bohaterem, byłym żandarmem wojskowym Jackiem Reacherem, do której należą m.in. Echo w płomieniach, Siła perswazji, Jednym strzałem (zekranizowane jako Jack Reacher z Tomem Cruise’em w roli tytułowej), Elita zabójców, Jutro możesz zniknąć, 61 godzin, Czasami warto umrzeć, Ostatnia sprawa, Nigdy nie wracaj (Tom Cruise ponownie wcielił się w Reachera w ekranizacji tej powieści), Zmuś mnie, Sto milionów dolarów czy Nocna runda.
leechild.com
Tego autora
Jack Reacher
POZIOM ŚMIERCI
UPROWADZONY
WRÓG BEZ TWARZY
PODEJRZANY
ECHO W PŁOMIENIACH
W TAJNEJ SŁUŻBIE
SIŁA PERSWAZJI
NIEPRZYJACIEL
JEDNYM STRZAŁEM
BEZ LITOŚCI
ELITA ZABÓJCÓW
NIC DO STRACENIA
JUTRO MOŻESZ ZNIKNĄĆ
61 GODZIN
CZASAMI WARTO UMRZEĆ
OSTATNIA SPRAWA
POSZUKIWANY
NIGDY NIE WRACAJ
SPRAWA OSOBISTA
ZMUŚ MNIE
STO MILIONÓW DOLARÓW
ADRES NIEZNANY
NOCNA RUNDA
CZAS PRZESZŁY
ZGODNIE Z PLANEM
STRAŻNIK
oraz
NAJLEPSZE AMERYKAŃSKIE OPOWIADANIA KRYMINALNE 2010
(współautor)
Tytuł oryginału:
KILLING FLOOR
Copyright © Lee Child 1997
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022
Polish translation copyright © Paulina Braiter 2003
Wstęp: Polish translation copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022
Artwork courtesy of Amazon Content Services LLC
Opracowanie graficzne okładki polskiej: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
ISBN 978-83-8215-861-8
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
wydawnictwoalbatros.com
Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI
Katarzyna Rek
woblink.com
JACK REACHER
Imię i nazwisko: Jack Reacher
Narodowość: amerykańska
Urodzony: 29 października 1960 roku w Berlinie
Charakterystyczne dane: 195 cm, 99–110 kg, 127 cm w klatce piersiowej
Kolor włosów: ciemny blond
Kolor oczu: niebieski
Ubranie: kurtka 3XLT, długość nogawki mierzona od kroku 95 cm
Wykształcenie: szkoły na terenie amerykańskich baz wojskowych w Europie i na Dalekim Wschodzie, Akademia Wojskowa West Point
Przebieg służby: 13 lat w Żandarmerii Armii USA, w 1990 roku zdegradowany ze stopnia majora do kapitana, zwolniony do cywila w randze majora w roku 1997
Odznaczenia służbowe: Srebrna Gwiazda, Medal za Wzorową Służbę, Medal Żołnierza, Legia Zasługi, Brązowa Gwiazda, Purpurowe Serce
Ostatni adres: nieznany
Czego nie ma: prawa jazdy, dokumentu ze zdjęciem, osób na utrzymaniu
Moim agentem jest Darley Anderson z Londynu, redaktorami – David Highfill w Nowym Jorku i Marianne Velmans w Londynie. Wszyscy ciężko pracowali, żeby dać mi szansę. Książkę tę dedykuję im trojgu w uznaniu zasług, wykraczających dalece poza zakres obowiązków służbowych.
Philip Pullman
(przełożył Piotr Królak)
Najciekawsze w Lee Childzie nie jest to, że sprzedał mnóstwo książek, ale to, że pisze tak dobrze. Czasami dobrym pisarzom udaje się osiągać milionowe nakłady, lecz te dwie rzeczy w żadnym wypadku nie idą w parze. W księgarniach na całym świecie, na półkach z kryminałami czy thrillerami, leżą dziesiątki, setki, może nawet tysiące powieści, które na pierwszy rzut oka wyglądają jak powieści Lee Childa – masywne wielostronicowe tomy, enigmatyczne tytuły, okładki z sylwetką mężczyzny na tle typowego amerykańskiego krajobrazu, duża bezszeryfowa czcionka – ale mało która jest napisana w sposób tak barwny i zarazem oszczędny. Zresztą tylko nieliczni autorzy mają do opowiedzenia tak dobre historie.
Ponieważ lubię thrillery, w pewnym momencie zwróciłem uwagę na niejakiego Lee Childa, bo jego kolejne powieści zaczęły zajmować coraz więcej miejsca na półkach księgarni. Kiedy liczba tytułów zbliżała się do dziesięciu, stwierdziłem, że czas najwyższy do nich zajrzeć. Kupiłem Poziom śmierci i zacząłem czytać. Liczyłem na coś sprawnie napisanego, co mógłbym przeczytać bez specjalnego wysiłku i przyniosłoby mi to umiarkowaną satysfakcję – innymi słowy, na coś, co nie zdarza się na co dzień, bo przeciętnych powieści jest teraz tyle, że większości nie doczytuję do końca. Gdy chodzi o książki, po które sięgam dla przyjemności, to podobnie jak przy serialach przyjmuję filozofię Darwina, czy właściwie Herberta Spencera: Jeśli tracę nimi zainteresowanie, w moich oczach są skończone. Jak pamiętamy, Szeherezada wiedziała, że podobnym podejściem kierował się sułtan Szachrijar – straciłaby głowę, gdyby jej historia zaczęła go nudzić.
Miałem więc po prostu nadzieję na książkę, której nie będę musiał przestać czytać. Nie spodziewałem się czegoś aż tak dobrego.
Pierwsza rzecz, na którą zwróciłem uwagę, to energia i precyzja języka. Krótkie, mocne zdania bez czasowników, niemal jak didaskalia w scenariuszu filmowym. A potem to:
Na zewnątrz deszcz przestał padać, lecz szyby wciąż były pstrokate od świetlistych kropli.
„Szyby wciąż były pstrokate od świetlistych kropli”? Niezłe. Child w ogóle dobrze radzi sobie z deszczem; w późniejszym fragmencie powieści pisze o „szeleście sztywnego nylonu” smaganych ulewą kombinezonów, w które ubrani są podchodzący do Reachera mordercy. To dokładnie taki opis, jakiego potrzebujemy, bez jednego zbędnego słowa.
Akcja Poziomu śmierci startuje natychmiast, od aresztowania naszego nienazwanego jeszcze bohatera za przestępstwo, o którym on sam nic nie wie. Narracja w pierwszej osobie jest nietypowa dla tego cyklu – w większości książek o Reacherze pojawia się narrator trzecioosobowy. Język i ton tych opowieści pozostaje spójny bez względu na to, kto opowiada historię, ale najwidoczniej Child szybko zauważył, że narracja z punktu widzenia bohatera, choć niezwykle sugestywna i często wykorzystywana w thrillerach, ma swoje ograniczenia. Po pierwsze, autor czasami musi przekazać czytelnikowi coś, o czym główny bohater nie wie. A po drugie, jeśli historię opowiada jakaś postać, od początku wiemy już, że nie umrze, więc siłą rzeczy tracimy część niespodzianki. No i jest jeszcze kwestia prawdopodobieństwa. Jakim cudem bohater, który tak znakomicie pisze, nie został dotąd znanym pisarzem?
W Poziomie śmierci czytelnik przez cały czas tkwi w głowie Jacka Reachera, którego imię i nazwisko poznaje dopiero w momencie policyjnego przesłuchania. Właśnie w tej scenie dowiadujemy się o nim nieco więcej i jest to idealne rozwiązanie: nie tylko poznajemy szczegóły, których byliśmy już bardzo ciekawi, ale też akcja posuwa się do przodu. Child w mistrzowski sposób dba o to, by dana informacja spełniała więcej niż jedną funkcję. Podczas rozmowy z kapitanem Finlayem, nadzorującym pracę detektywów, Reacher szybko zaczyna się orientować lepiej od samych policjantów, co musiało się wydarzyć na miejscu zbrodni, i dochodzi do wniosku, że zabójców było trzech, a nie dwóch. Jego rozumowanie jest czytelne i stanowcze, a wniosek niepodważalny. Dzięki temu poznajemy nieco szczegółów na temat samego przestępstwa, ale dowiadujemy się też czegoś o Reacherze i nie musimy w tym celu czytać rozwlekłego opisu jego przeszłości w żandarmerii wojskowej. Widzimy, że jeśli chodzi o zbrodnie, morderstwa i przemoc, jest specjalistą. W tym świecie czuje się jak ryba w wodzie. Tym gorzej dla złoczyńców – i tym ciekawiej dla nas.
To, w czym Child jest wyjątkowo dobry, to opisy przebiegu bójek. Kiedy we wczesnym fragmencie powieści Reacher trafia do więzienia, musi stawić czoło przywódcy tamtejszej bandy i natychmiast… zaczyna oszukiwać: wbrew ustaleniu odlicza do dwóch zamiast do trzech i znienacka uderza rywala z byka. Oprych ląduje na ziemi, a Reacher wygrywa pierwszą bójkę. W tym momencie ostatecznie się uspokoiłem i zacząłem cieszyć powieścią, mając świadomość, że jej autor wie, co robi. Bo po tym ciosie Reachera boli głowa. Dokładnie tak, jak być powinno.
Bohater wyjaśnia:
Tak naprawdę nic mi się nie stało. Na czaszce właściwie nie ma ciała, jedynie skóra, a pod nią twarda kość. Czoło trudno zranić, praktycznie nie da się go złamać. Idealny łuk, najmocniejsza konstrukcja przyrody. To dlatego staram się unikać uderzeń dłońmi. Dłonie są kruche, pełne maleńkich kości i ścięgien. Cios pięścią dość silny, by powalić Czerwonego, załatwiłby mi rękę na amen i też wylądowałbym w szpitalu. Bez sensu.
Przekaz jest jasny: Reacher wie, jak wygrać fizyczną potyczkę, i nie zawsze działa zgodnie z zasadami. Przy innej okazji wymienia uścisk dłoni z mężczyzną, który wyraźnie chce go zdominować, ale bohater Childa zna starą wojskową sztuczkę:
Wystarczy być przygotowanym, cofnąć się lekko i nacisnąć. W ten sposób ściska się kostki i palce, a nie mięsistą część dłoni. Uchwyt przeciwnika zostaje zneutralizowany. Jeśli odpowiednio się złapie, nie można przegrać.
Tego rodzaju wykłady nie są w historiach o Jacku Reacherze rzadkością. Child wyjaśnia różne sprawy niczym najlepszy instruktor – cierpliwy, doświadczony, z ogromnym zasobem wiedzy. Od najbardziej skutecznej metody duszenia po rolę, jaką zwykłe codzienne płatności gotówką spełniają w krajowym systemie ekonomicznym – Reacher wszystko to wie albo wie, jakie zadawać pytania, by zdobyć potrzebne informacje. Czytając ponownie Poziom śmierci, znów byłem pod wrażeniem, jak oszczędne i istotne dla dramaturgii są te dygresje: każda z nich rozwija fabułę. Zanim Reacher skończy coś wyjaśniać, sytuacja ulega zmianie. Za dobry przykład może posłużyć jego drobny komentarz na temat interpunkcji: gdzie należy postawić apostrof? Właściwa odpowiedź daje mu – a także nam – ważną wskazówkę.
Jedną z najistotniejszych umiejętności w opowiadaniu historii jest wyczucie czasu. I nie chodzi mi tylko o wiedzę, jak zakończyć rozdział, pozostawiając czytelnika w napięciu, choć u Childa mamy na to całkiem sporo dobrych przykładów. Mam na myśli między innymi to, w którym miejscu włączyć do opowieści krótką obserwację albo opis otoczenia – coś, czemu w filmowej ścieżce dźwiękowej mógłby towarzyszyć cichy dysonans i co zasiewa ziarenko niepokoju. Margrave, czyli miasteczko, w którym pojawia się Reacher, nie jest zamożne i dni świetności ma dawno za sobą. To prowincjonalna dziura gdzieś na Południu, oddalona od głównych autostrad, bez związków z jakimkolwiek przemysłem. Reacher interesuje się tym miasteczkiem tylko dlatego, że kiedyś przejeżdżał przez nie bluesman o pseudonimie Blind Blake, choć po jego bytności zostało niewiele śladów.
Ale kiedy Reacher ma chwilę wolnego czasu, by rozejrzeć się po okolicy, zauważa coś, co samo w sobie nie jest specjalnie niezwykłe czy niepokojące, ale mimo to oddziałuje właśnie jak ten krótki dysonans w ścieżce dźwiękowej: wszystko w tym miejscu jest wysprzątane, czyste, świeżo pomalowane lub wypucowane – krótko mówiąc, nieskazitelne. Tylko tyle. Po tej obserwacji idziemy dalej. Wraz z Reacherem dostrzegliśmy coś, co nie jest do końca w porządku, dokładnie wtedy, gdy powinniśmy to dostrzec.
Fabuła powieści to nie do końca to samo co jej budowa. Z grubsza różnica polega na tym, że fabuła jest ciągiem wydarzeń, a budowa sposobem, w jaki zostają opowiedziane. Istnieje wiele kursów kreatywnego pisania, na których osoby marzące o karierze pisarza uczą się o znaczeniu budowy powieści. O tym, że zanim zaczną pisać, muszą ustalić całą konstrukcję tekstu, że cały sukces zależy od tego, czy zaplanowało się wszystko właściwie. Ja w to w ogóle nie wierzę, bo zarówno budowa powieści, jak i sama fabuła to elementy, które w ostatniej chwili mogą się zmienić. Jeśli będziesz się kurczowo trzymać planu nakreślonego pół roku wcześniej, to jak wykorzystasz kapitalny pomysł, który przyszedł ci do głowy po ukończeniu trzech czwartych tekstu i obróci do góry nogami całą koncepcję?
Nie mam pojęcia, w jaki sposób Lee Child tworzy swoje opowieści, ale jest w tym cholernie dobry. Fabuła Poziomu śmierci to prawdziwa petarda. Zbrodnicze przedsięwzięcie tak oryginalne i na tak wielką skalę, że mało kto potrafił je sobie wyobrazić, dopóki nie doszło do jego zdemaskowania; przebłyski coraz głębszego zrozumienia; wreszcie rozwiązanie zagadki – spektakularne i satysfakcjonujące emocjonalnie. Nic dziwnego, że książka okazała się sukcesem i początkiem całej serii bestsellerów, bo Child osiągnął w niej klasę, którą kolejnymi powieściami z pełną mocą potwierdzał.
Podejrzewam jednak, że czytelnicy sięgają po te książki nie tylko z powodu zajmujących fabuł i przejawów geniuszu w języku czy opisach walk – które należą do najlepszych, jakie kiedykolwiek przeczytacie w thrillerze – ale przede wszystkim dzięki Jackowi Reacherowi. Bohater każdego cyklu powieści to dziwny typ postaci. Choćby dlatego, że powinien pozostać w tym samym wieku przez dziesiątki kolejnych przygód. Herkules Poirot, James Bond, Miss Marple, Sherlock Holmes – zadaniem ich wszystkich jest zmierzenie się z problemem, który wdziera się w codzienne życie, rozwiązanie go, a potem powrót do stanu wyjściowego. W tym sensie thrillery tworzące serię przypominają sitcomy. W przeciwieństwie do oper mydlanych, gdzie fundamentalne przełomy muszą zachodzić niemal bezustannie – ludzie umierają, mają dzieci, które dorastają, a potem się wyprowadzają, idą do więzienia, starzeją się i przechodzą na emeryturę, wygrywają na loterii, tracą pracę – w sitcomie nic zasadniczego nie powinno ulec zmianie.
Podobnie w serii thrillerów. Jack Reacher pojawia się znikąd, bez żadnego bagażu, w miejscu, w którym nikogo nie zna; dzieją się złe rzeczy; on się z nimi zmaga, a następnie idzie swoją drogą.
A skoro bohater thrillerów – bądź sitcomów – to ktoś, kto nie powinien się zmieniać, musimy go polubić. Czegoś takiego nie można zaplanować – nie istnieje szablon takiej postaci ani lista niezbędnych cech charakteru – czytelnicy albo lubią głównego bohatera, albo nie. W przypadku Jacka Reachera w zdecydowanej większości zdarza się to pierwsze.
Postać stworzona przez Childa stanowi lekcję poglądową na temat tego, jak niewiele musimy wiedzieć o bohaterze książki, żeby go polubić. Niezwykle ważną cechę Reachera, kluczową dla jego osobowości i decydującą o wrażeniu, jakie wywiera na innych, stanowi jego postura – ogromna. Jest oszczędny w słowach, potrafi być życzliwy, ale także bezlitosny, ma liberalne poglądy polityczne – jeśli już musi jakieś mieć – a poza tym jest pół-Francuzem. W oczy od razu rzuca się jego niezwykła inteligencja i zaciekawienie wszystkim, co go otacza, choć nigdy nie widzimy go podczas lektury, co trochę dziwi. Jestem przekonany, że zmieściłby w kieszeni jakąś książkę w miękkiej okładce, obok szczoteczki do zębów. Z pewnością wie jednak rzeczy, które warto wiedzieć – i uwielbia bluesa.
A kiedy już skończycie czytać ten kapitalny thriller, najlepsza będzie świadomość, ile kolejnych części jeszcze przed Wami. Witajcie w świecie najlepszego współczesnego autora thrillerów.
Zostałem aresztowany w barze Ena o 12.00. Jadłem właśnie jajka, popijając kawą. Późne śniadanie, nie lunch. Byłem zmęczony i mokry po długim marszu w deszczu od autostrady do granicy miasta.
Bar był nieduży, lecz jasny i czysty. Nowiutki, urządzony na podobieństwo przerobionego wagonu kolejowego. Ot, wąskie pomieszczenie, z długim kontuarem z jednej strony i kuchnią na tyłach. Wzdłuż drugiej ściany stały odgrodzone od siebie stoły. Dokładnie pośrodku znajdowały się drzwi.
Siedziałem za stołem przy oknie, czytając porzuconą gazetę. Pisali w niej o kampanii prezydenta, na którego nie głosowałem poprzednim razem i nie zamierzałem głosować teraz. Na zewnątrz deszcz przestał padać, lecz szyby wciąż jeszcze pokrywały lśniące krople. Nagle ujrzałem zajeżdżające na żwirowy parking radiowozy. Poruszały się szybko, hamowały ze zgrzytem, koguty błyskały – czerwone i niebieskie światła odbiły się w ściekających po szkle kroplach deszczu. Drzwi otworzyły się, ze środka wyskoczyli policjanci, dwóch z każdego wozu, z bronią – dwa rewolwery, dwie strzelby. Ostro. Jeden z rewolwerem i drugi ze strzelbą pobiegli na zaplecze, inna para wpadła przez drzwi.
Ja tylko siedziałem i patrzyłem. Wiedziałem, kto jest w barze: kucharz na zapleczu, dwie kelnerki, dwóch staruszków i ja. W całej tej operacji chodziło o mnie. Byłem w tym mieście niecałe pół godziny, pozostała piątka prawdopodobnie spędziła tu całe życie. Gdyby to dotyczyło jednego z nich, bar odwiedziłby zawstydzony sierżant. Szurając nogami, zacząłby przepraszać i coś do nich mamrotać, w końcu poprosiłby, by przyszli na komendę. Zatem cała ta broń i pośpiech nie były przeznaczone dla nikogo z nich, tylko dla mnie. Wepchnąłem do ust jajko, wsunąłem pod talerz pięciodolarówkę, złożyłem porzuconą gazetę w mały kwadrat i schowałem do kieszeni kurtki. Trzymając obie ręce nad stołem, opróżniłem kubek.
Gość z rewolwerem został przy drzwiach. Stanął w rozkroku i trzymając oburącz broń, wycelował w moją głowę. Jego towarzysz ze strzelbą podszedł bliżej. Chłopcy byli nieźli – szczupli, wysportowani, sprawni i dokładni. Akcja jak z podręcznika. Pole ostrzału rewolweru obejmowało całą salę, wystrzelony z bliska pocisk ze strzelby mógłby rozmazać mnie na szybie. Zamiana pozycji byłaby błędem, w razie walki wręcz rewolwer mógł chybić, a strzał ze strzelby, oddany z większej odległości, zabiłby aresztującego mnie policjanta i staruszka przy ostatnim stole. No i oczywiście mnie. Jak dotąd wszystko robili dobrze. Bez wątpienia mieli przewagę. Ciasne ścianki odbierały mi swobodę manewru, za mało miejsca, bym cokolwiek zrobił. Rozłożyłem ręce na stole, policjant ze strzelbą podszedł bliżej.
– Nie ruszać się! Policja! – krzyknął.
Wrzeszczał pełnym głosem. Sam pozbywał się napięcia, a do tego próbował mnie przestraszyć, jak z podręcznika. Wściekłość i wrzask rozmiękczają cel. Podniosłem ręce. Facet z rewolwerem ruszył w moją stronę. Ten ze strzelbą zrobił krok do przodu. Stał teraz za blisko. Ich pierwszy błąd. Gdybym musiał, mógłbym złapać lufę i szarpnąć ją w górę. Strzał w sufit, łokieć w twarz policjanta i strzelba zmieniłaby właściciela. Policjant z rewolwerem miał mniejsze pole ostrzału, nie mógł ryzykować trafienia partnera… To mogłoby się źle dla nich skończyć. Ale ja tylko siedziałem z podniesionymi rękami. Gość ze strzelbą wciąż krzyczał i podskakiwał.
– Na podłogę! – ryknął.
Powoli wysunąłem się zza stołu i wyciągnąłem ręce w stronę policjanta z rewolwerem. Nie zamierzałem kłaść się na podłodze. Nie przed tymi wieśniakami, nawet gdyby sprowadzili tu cały personel komendy z pistoletami maszynowymi.
Ten z rewolwerem okazał się sierżantem. Był dość spokojny. Gliniarz ze strzelbą pilnował mnie, podczas gdy sierżant schował rewolwer, odpiął od pasa kajdanki i zatrzasnął je na moich nadgarstkach. Z kuchni wyłoniła się wspierająca dwójka. Obeszli kontuar, zajęli pozycję za moimi plecami. Przeszukali mnie bardzo dokładnie. Dostrzegłem, jak sierżant potwierdza coś skinieniem głowy. Nie znaleźli broni.
Ci ze wsparcia złapali mnie za łokcie, właściciel strzelby wciąż pilnował każdego mojego ruchu. Sierżant wystąpił naprzód. Był mocno zbudowanym, wysportowanym białym mężczyzną, szczupłym i opalonym, w moim wieku. Plastikowa plakietka nad kieszenią koszuli głosiła: Baker. Spojrzał na mnie.
– Jest pan aresztowany za zabójstwo – oznajmił. – Ma pan prawo zachować milczenie, wszystko, co pan powie, może być wykorzystane przeciwko panu. Ma pan prawo do adwokata. Jeśli pana na to nie stać, stan Georgia wyznaczy panu adwokata z urzędu, bez dodatkowych opłat. Rozumie pan swoje prawa?
Całkiem niezła wersja obowiązkowej formuły Mirandy. Mówił wyraźnie, nie czytał z kartki. Sprawiał wrażenie, jakby wiedział, co to znaczy i dlaczego jest ważne dla niego i dla mnie. Nie odpowiedziałem.
– Rozumie pan swoje prawa? – powtórzył.
I znów nie odpowiedziałem. Długie doświadczenie nauczyło mnie, że najlepszą reakcją jest całkowite milczenie. Powiedz coś, a mogą cię źle usłyszeć, źle zrozumieć, błędnie zinterpretować twoje słowa, co może doprowadzić do skazania i śmierci. Milczenie drażni aresztującego policjanta. Musi ci powiedzieć, że masz prawo zachować milczenie, ale nie znosi, gdy korzystasz z tego prawa. Aresztowano mnie za zabójstwo. Nic nie powiedziałem.
– Rozumie pan swoje prawa? – spytał jeszcze raz Baker. – Mówi pan po angielsku?
Wciąż był spokojny. Milczałem. Miał w sobie spokój człowieka, dla którego chwila zagrożenia minęła. Po prostu zawiezie mnie na komendę, a potem będę już problemem kogoś innego. Zerknął na swoich trzech towarzyszy.
– W porządku, zapamiętajcie: niczego nie powiedział – mruknął. – Idziemy.
Poprowadzili mnie w stronę drzwi. Ustawiliśmy się w szereg: najpierw Baker, potem gliniarz ze strzelbą idący tyłem – wielka czarna lufa wciąż celowała prosto we mnie. Na plakietce widniało nazwisko Stevenson. On także był białym mężczyzną średniego wzrostu, w wyraźnie dobrej formie. Jego broń wyglądała jak rynna i celowała w mój brzuch. Z tyłu szli faceci ze wsparcia. Ręka jednego z nich, przyciśnięta do moich pleców, wypchnęła mnie za próg.
Na zewnątrz na żwirowym parkingu było gorąco. Deszcz padał chyba całą noc i większość ranka. Teraz wyjrzało słońce, ziemia parowała. Zwykle byłoby to upalne, zakurzone miejsce, dziś jednak wszędzie wokół unosiła się para. Czułem cudowny zapach mokrego chodnika pod gorącymi promieniami południowego słońca. Skierowałem twarz w górę i odetchnąłem głęboko. Tymczasem policjanci znów się przegrupowali – po jednym przy każdym łokciu, Stevenson wciąż tyłem, wciąż ze strzelbą. Szybko pokonaliśmy krótki dystans dzielący nas od radiowozów. Przy pierwszym z nich Stevenson cofnął się o krok. Baker otworzył tylne drzwi. Policjant z lewej strony pchnął mnie głową naprzód i zgrabnym ruchem biodra wtłoczył do samochodu. Nieźle. W takiej dziurze z pewnością stanowiło to owoc treningu, nie doświadczenia.
Siedziałem sam z tyłu wozu, od przednich siedzeń oddzielała mnie gruba szklana tafla. Przednie drzwi wciąż stały otworem. Baker i Stevenson weszli do środka. Baker prowadził, Stevenson siedział obrócony i nie spuszczał ze mnie oka. Nikt się nie odzywał. Za nami podążał drugi samochód. Radiowozy były nowe. Cicha, spokojna jazda, czyste, chłodne wnętrze, żadnych trwałych śladów po zdesperowanych, żałosnych ludziach, jadących tam, gdzie ja teraz.
Wyjrzałem przez okno. Georgia. Ujrzałem żyzną ziemię, ciężką, wilgotną czerwoną ziemię. Bardzo długie, proste rzędy niskich krzaków na polach – może orzeszki ziemne? Drobiazg, ale cenny dla uprawiającego bądź właściciela. Czy tutejsze grunty należą do mieszkańców, czy też do wielkich korporacji? Nie miałem pojęcia.
Podróż do miasta trwała bardzo krótko. Samochód z sykiem pokonywał mokry gładki asfalt. Po niecałym kilometrze ujrzałem dwa budynki – oba nowe, oba starannie wykończone. Komenda policji i remiza strażacka. Stały samotnie za ozdobionym posągiem szerokim trawnikiem na północnym skraju miasta. Ładny przykład wiejskiej architektury i dużego budżetu. Jezdnie wylano gładkim asfaltem, chodniki wyłożono czerwoną kostką. Trzysta metrów na południe ujrzałem oślepiająco białą wieżę kościoła, sterczącą spoza niewielkiego skupiska budynków. Widziałem maszty flagowe, markizy, świeżą farbę, zielone trawniki. Obfity deszcz odświeżył powietrze i spłukał kurz, teraz miasto parowało w upale. Bogate miasteczko. Bogactwo swe zawdzięczało zapewne dużym dochodom z farm i wysokim podatkom płaconym przez mieszkańców zatrudnionych w Atlancie.
Stevenson wciąż mnie obserwował. Wóz zwolnił i skręcił na półkolisty podjazd przed komendą. Ujrzałem przed sobą wykuty w ścianie napis: Komenda policji miasta Margrave. Czy powinienem się niepokoić? Zostałem aresztowany w miasteczku, którego nigdy wcześniej nie odwiedzałem, najwyraźniej za zabójstwo. Wiedziałem jednak dwie rzeczy. Po pierwsze, nie mogli dowieść, że do czegoś doszło, jeśli do tego nie doszło. A po drugie, nikogo nie zabiłem.
Przynajmniej nie w ich mieście i od bardzo, bardzo dawna.
Zatrzymaliśmy się przed drzwiami długiego, niskiego budynku. Baker wysiadł z samochodu i rozejrzał się. Policjanci ze wsparcia czekali obok. Stevenson okrążył nasz radiowóz, zajął pozycję naprzeciw Bakera i wycelował we mnie strzelbę. Sprawny zespół, bez dwóch zdań. Baker otworzył mi drzwi.
– W porządku, idziemy – rzucił cicho, niemal szeptem.
Kołysał się na piętach, wodząc wzrokiem dookoła. Powoli pochyliłem się i przekręcając ciało, wysiadłem z samochodu. Kajdanki nie ułatwiały sprawy. Na zewnątrz było jeszcze goręcej. Postąpiłem krok naprzód i zatrzymałem się. Wspierająca dwójka stanęła mi za plecami. Przed sobą miałem wejście na komendę. Na marmurowej framudze wyryto napis: Komenda policji miasta Margrave. Pod spodem podwójne szklane drzwi. Baker pociągnął jedno skrzydło, które otworzyło się z plaśnięciem gumowych uszczelek. Jeden ze wspierających pchnął mnie naprzód. Drzwi zamknęły się cicho.
Wewnątrz panował chłód. Wszystko było białe i chromowane, światła jarzeniowe. Czułem się jak w banku albo w firmie ubezpieczeniowej. Wykładzina na podłodze. Sierżant stał za długą ladą recepcyjną, zupełnie jakby miał zaraz spytać: „Czym mogę służyć, proszę pana?” Milczał jednak, tylko na mnie patrzył. Za plecami miał rozległe pomieszczenie. Ciemnowłosa kobieta w mundurze siedziała za szerokim, niskim biurkiem i stukała w klawiaturę. Uniosła wzrok, zerkając w moją stronę. Stałem bez ruchu pomiędzy dwoma policjantami. Stevenson opierał się o ladę recepcji, nadal celował we mnie ze strzelby. Baker trzymał się z boku i patrzył na mnie, sierżant i kobieta w mundurze także mi się przyglądali, więc i ja spojrzałem na nich.
Potem poprowadzono mnie na lewo. Stanęliśmy przed drzwiami, Baker otworzył je i zostałem wepchnięty do pokoju bez okien, najwyraźniej sali przesłuchań. Biały stół, trzy krzesła, wykładzina. W górnym rogu kamera. Klimatyzator nastawiono na bardzo niską temperaturę, a ja wciąż byłem mokry po deszczu.
Stałem tak, podczas gdy Baker grzebał mi w kieszeniach i układał mój majątek w niewielki stosik na stole. Zwitek banknotów, kilka monet, paragony, bilety, kawałki papieru. Baker sprawdził gazetę i zostawił mi ją. Zerknął na mój zegarek, ale nie zdjął mi go z nadgarstka. Nie interesowały go te rzeczy. Wszystko inne trafiło do dużego zapinanego foliowego worka, wyraźnie stworzonego dla ludzi noszących w kieszeniach znacznie więcej niż ja. Na jego wierzchu nadrukowano biały prostokąt. Stevenson zapisał na nim jakiś numer.
Baker kazał mi usiąść. Potem wszyscy wyszli z pokoju. Stevenson zabrał ze sobą worek. Zamknęli drzwi. Usłyszałem szczęk zamka, niski odgłos dobrze naoliwionej zasuwy, dźwięk wyrażający precyzję. Odgłos wielkiego stalowego zamka, takiego, który z pewnością zatrzyma mnie w środku.
• • •
Sądziłem, że na jakiś czas zostawią mnie samego. Zwykle tak właśnie się robi. Izolacja budzi w człowieku chęć do rozmowy, a ta z kolei prowadzi często do zwierzeń. Brutalne aresztowanie i godzina odosobnienia to całkiem niezła strategia.
Myliłem się jednak, nie planowali godzinnej przerwy. Być może był to ich drugi niewielki błąd taktyczny. Baker otworzył drzwi i przekroczył próg, niósł plastikowy kubek z kawą. Potem wezwał do pokoju kobietę w mundurze, tę, którą dostrzegłem przy biurku. Ciężki zamek szczęknął za jej plecami. Kobieta przyniosła ze sobą metalową walizeczkę. Położyła ją na blacie, otworzyła i wyjęła długą, czarną ramkę na numer. W środku umieszczono białe plastikowe cyfry.
Wręczyła mi ramkę – jej twarz wyrażała profesjonalne, lekko przepraszające współczucie, jakie często widuje się u asystentek dentystów. Ująłem numer skutymi dłońmi, mrużąc oczy, upewniłem się, że nie trzymam go do góry nogami, i uniosłem pod brodę. Kobieta wyjęła z walizeczki aparat fotograficzny, usiadła naprzeciw mnie i oparła łokcie na stole, by ustabilizować aparat. Pochyliła się lekko, jej piersi dotknęły krawędzi stołu. Ładna babka, ciemne włosy, piękne oczy. Spojrzałem na nią i uśmiechnąłem się. Aparat szczęknął, błysnął flesz. Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, odwróciłem się bokiem, demonstrując profil. Przytrzymałem długi numer przy ramieniu, wbijając wzrok w ścianę. Aparat znów szczęknął i błysnął. Odwróciłem się z powrotem i wyciągnąłem tabliczkę w jej stronę, oburącz z powodu kajdanek. Kobieta odebrała mi ją z uśmiechem mówiącym: „Tak, to nieprzyjemne, ale konieczne” – znów zupełnie jak asystentka dentystyczna.
Potem przygotowała zestaw do pobierania odcisków palców. Świeżutka karta oznaczona już numerem, z tych, na których miejsca na kciuk są zawsze za małe. Na odwrocie widniały dwa puste kwadraty, czekające na odcisk dłoni. Kajdanki utrudniały cały proces, Baker jednak nie kwapił się ich zdjąć. Kobieta posmarowała moje dłonie tuszem. Palce miała chłodne i gładkie, ani śladu obrączki. Po wszystkim wręczyła mi plik chusteczek. Tusz zszedł bez trudu. Jakiś nowy wynalazek. Nie znałem go dotąd.
Wyjęła film z aparatu i położyła go na stole obok karty z odciskami. Schowała aparat do walizeczki. Baker zastukał do drzwi. Zazgrzytał zamek. Policjantka zabrała rzeczy. Nikt nie odezwał się ani słowem. Kobieta wyszła z pokoju. Baker został ze mną, zamknął drzwi, zamek zaskoczył z tym samym szczękiem. Potem oparł się o framugę i popatrzył na mnie.
– Zaraz tu będzie mój szef – oznajmił. – Musi pan z nim pomówić. Mamy poważny problem. Trzeba go wyjaśnić.
Nie odpowiedziałem. Rozmowa ze mną nie wyjaśni żadnego problemu, ale trzeba przyznać, że gość zachowywał się w porządku, z szacunkiem. Poddałem go zatem próbie. Uniosłem ręce w niemej prośbie, by rozpiął kajdanki. Przez chwilę stał bez ruchu, potem wyjął kluczyk, zdjął mi je i powiesił u pasa. Spojrzał na mnie, a ja na niego, opuściłem ręce. Nie odetchnąłem z ulgą, nie rozcierałem nadgarstków ze zbolałą miną. Nie chciałem nawiązywać bliższych kontaktów z tym gościem.
– Zgoda – rzuciłem. – Chodźmy do szefa.
Od chwili, gdy zamówiłem śniadanie, odezwałem się po raz pierwszy. Teraz to Baker sprawiał wrażenie, jakby spadł mu kamień z serca. Dwukrotnie zastukał do drzwi. Ktoś z zewnątrz otworzył zamek. Baker nacisnął klamkę i wezwał mnie skinieniem dłoni. W dużym pomieszczeniu czekał już na nas Stevenson. Strzelba zniknęła, wsparcie też. Powoli wszystko wracało do normy. Ustawili się po obu moich stronach, Baker lekko chwycił mnie za łokieć. Przeszliśmy przez otwarte pomieszczenie do drzwi na tyłach. Stevenson pchnął je i znaleźliśmy się w dużym gabinecie. Wszędzie wokół mnóstwo drewna różanego.
Przy wielkim biurku siedział jakiś tłuścioch. Za jego plecami dostrzegłem wielkie flagi – po lewej gwiazdy i pasy, obszyte złotymi frędzlami, po prawej coś, co jak przypuszczałem, musiało być flagą stanu Georgia. Na ścianie między nimi tykał zegar – okrągły antyk z mahoniu, który wyglądał, jakby od dziesiątków lat polerowano go do połysku. Zapewne pochodził ze starej komendy, którą wyburzyli, by zbudować ten budynek. Może architekt wykorzystał go, by nadać nowemu budynkowi atmosferę ciągłości historycznej. Wskazówki zbliżały się do wpół do pierwszej.
Grubas za biurkiem spojrzał na mnie, gdy Baker pchnął mnie w jego stronę. Miał wzrok, jakby próbował mnie skojarzyć. Po sekundzie popatrzył ponownie, uważniej. Potem wykrzywił się i odezwał skrzekliwym głosem – gdyby nie kiepskie płuca, ten głos wzniósłby się do krzyku.
– Posadź tyłek na krześle i nie otwieraj parszywej gęby.
Zaskoczył mnie. Wyglądał na prawdziwego dupka – w odróżnieniu od wszystkich, których dotąd spotkałem. Baker i jego zespół byli fachowcami, skutecznymi i sprawnymi, kobieta od odcisków zachowywała się przyzwoicie. Natomiast ten tłusty komendant – strata miejsca! Brudne cienkie włosy, spocony mimo chłodu panującego w budynku, pokryta czerwonymi plamami szara cera zapuszczonego grubasa, ciśnienie krwi niebotyczne, arterie twarde jak skały. W ogóle nie sprawiał wrażenia fachowca.
– Nazywam się Morrison – wyrzęził, zupełnie jakby cokolwiek mnie to obchodziło. – Jestem komendantem policji w Margrave, a ty mordercą i przybłędą. Przyjechałeś do mojego miasta i nabroiłeś na prywatnym terenie pana Klinera. A teraz złożysz pełne zeznanie mojemu szefowi detektywów.
Urwał i spojrzał na mnie, zupełnie jakby wciąż próbował mnie z kimś skojarzyć albo czekał na odpowiedź. Nie doczekał się, pogroził mi więc tłustym palcem.
– A potem trafisz do więzienia – dodał. – I wylądujesz na krześle. A ja narobię na twój nędzny, zafajdany grób.
Z trudem dźwignął się z krzesła i odwrócił wzrok.
– Sam bym się tym zajął – oznajmił. – Ale mam mnóstwo pracy.
Kołysząc się, wyszedł zza biurka. Stałem pomiędzy nim a drzwiami. Zatrzymał się nagle, jego tłusty nos sterczał mniej więcej na poziomie środkowego guzika mojej kurtki. Grubas wciąż na mnie patrzył, jakby coś go zastanowiło.
– Ja już cię widziałem – powiedział. – Ale gdzie?
Zerknął na Bakera, potem na Stevensona, zupełnie jakby oczekiwał, że zapamiętają, co mówi i gdzie to mówi.
– Widziałem już tego faceta.
• • •
Trzasnął drzwiami i zostałem z dwoma gliniarzami, czekając na pojawienie się szefa detektywów. Wysoki czarnoskóry mężczyzna, nie stary, lecz siwiejący i łysiejący, co tylko dodawało mu godności. Energiczny, pewny siebie, dobrze ubrany w staroświecki tweedowy garnitur. Zamszowa kamizelka, starannie wypastowane buty. Wyglądał tak, jak powinien wyglądać komendant. Gestem odesłał Bakera i Stevensona, zamknął za nimi drzwi, usiadł za biurkiem i dłonią wskazał mi krzesło naprzeciwko.
Z hurgotem otworzył szufladę i wyciągnął magnetofon. Uniósł go na długość ręki, rozplątując sznur. Wetknął wtyczkę do gniazdka, podłączył mikrofon, włożył kasetę, nacisnął nagrywanie i pstryknął paznokciem w mikrofon. Zatrzymał taśmę, przewinął. Włączył odtwarzanie, wysłuchał uderzenia paznokcia, skinął głową, ponownie przewinął i zaczął nagrywać. Siedziałem bez słowa, obserwując go.
Przez chwilę w pokoju panowała cisza. W powietrzu unosił się jedynie cichutki szmer – powietrze, lampa bądź komputer, albo może obracająca się taśma. Słyszałem powolne tykanie starego zegara, cierpliwe, jakby czasomierz był gotów tykać całą wieczność bez względu na to, co zrobię. A potem szef detektywów wyprostował się na krześle i spojrzał na mnie uważnie. Splótł przed sobą dłonie jak typowy wykształcony elegant.
– W porządku – powiedział. – Mamy kilka pytań, zgadza się?
Głos miał głęboki jak grzmot, ani śladu południowego akcentu. Wyglądał i zachowywał się jak bankier z Bostonu, tyle że był czarny.
– Nazywam się Finlay – oznajmił. – Mam stopień kapitana i jestem szefem dochodzeniówki na tutejszej komendzie. Poinformowano pana o pańskich prawach, ale pan nie potwierdził, że je zrozumiał. Zanim przejdziemy dalej, musimy załatwić tę sprawę.
Nie bankier z Bostonu, bardziej gość po Harvardzie.
– Rozumiem swoje prawa – powiedziałem.
Skinął głową.
– Doskonale – rzucił. – Cieszę się. Gdzie jest pański prawnik?
– Nie potrzebuję prawnika – odparłem.
– Oskarżono pana o zabójstwo. Potrzebny panu prawnik. Możemy go panu zapewnić bez żadnych opłat. Chce pan, abyśmy go wezwali?
– Nie, nie potrzebuję go – powtórzyłem.
Facet o nazwisku Finlay przyglądał mi się długo ponad splecionymi palcami.
– W porządku – odparł w końcu. – Będzie pan jednak musiał podpisać formularz. No wie pan, poinformowaliśmy pana, że może pan otrzymać prawnika i że zapewnimy go panu bez dodatkowych kosztów, pan jednak kategorycznie odmówił.
– Zgoda.
Z kolejnej szuflady wyciągnął formularz. Zerknął na zegarek, wpisując datę i godzinę. Podsunął mi kartkę, duży krzyżyk zaznaczał miejsce, w którym powinienem się podpisać. Finlay wręczył mi długopis. Podpisałem i oddałem mu formularz. Przebiegł go oczami i umieścił w sztywnej teczce.
– Nie potrafię odczytać pańskiego podpisu – powiedział. – Więc dla porządku zacznijmy od imienia, nazwiska, adresu i daty urodzenia.
Znowu cisza. Przyjrzałem mu się uważnie. Uparciuch. Na oko, jakieś czterdzieści pięć lat. W stanie Georgia czterdziestopięcioletni czarnoskóry nie mógłby zostać szefem detektywów, gdyby brakowało mu uporu. Nie ma co go podpuszczać.
– Nazywam się Jack Reacher – oznajmiłem. – Nie mam drugiego imienia ani adresu.
Zapisał. Nie było tego wiele. Podałem mu datę urodzenia.
– W porządku, panie Reacher. Jak już mówiłem, mamy sporo pytań. Przejrzałem pańskie rzeczy, ale nie znalazłem żadnych dokumentów, prawa jazdy, kart kredytowych, nic. Twierdzi pan, że nie ma też adresu. Kim więc jest ten gość?
Nie czekał na mój komentarz.
– Kim był mężczyzna z ogoloną głową? – spytał.
Nie odpowiedziałem. Obserwowałem wielki zegar, czekając, by poruszyła się wskazówka minutowa.
– Proszę mi opowiedzieć o tym, co się stało – powiedział.
Nie miałem pojęcia, co się stało. Zielonego. Coś spotkało kogoś, ale nie mnie. Siedziałem bez ruchu. Milczałem.
– Co to jest Pluribus? – zapytał Finlay.
Popatrzyłem na niego, wzruszając ramionami.
– Motto Stanów Zjednoczonych, E Pluribus Unum? Przyjęte w tysiąc siedemset siedemdziesiątym szóstym roku przez Drugi Kongres Kontynentalny, zgadza się?
Finlay jedynie mruknął. Cały czas patrzyłem wprost na niego. Oceniłem, że należy do tych, którzy czasami odpowiadają na pytania.
– O co w tym wszystkim chodzi? – spytałem zatem.
Znów cisza. Teraz nadeszła jego kolej, by na mnie spojrzeć. Widziałem, że się zastanawia, co i jak odpowiedzieć.
– O co tu chodzi? – powtórzyłem.
Oparł się wygodnie, splatając palce.
– Wie pan, o co chodzi – powiedział. – O zabójstwo, z kilkoma bardzo niepokojącymi cechami. Ofiarę znaleziono dziś rano w magazynie Klinera na północnym końcu lokalnej drogi, przy zjeździe z autostrady. Świadkowie zeznali, że widzieli mężczyznę, który oddalał się z miejsca zbrodni. Tuż po ósmej dziś rano. Opis: biały mężczyzna, bardzo wysoki, w czarnej kurtce, jasne włosy, goła głowa, bagażu brak.
Cisza. Jestem biały, bardzo wysoki i mam jasne włosy. Siedziałem tam ubrany w czarną kurtkę, bez czapki i torby. Dziś rano niemal cztery godziny maszerowałem lokalną drogą, od ósmej do jedenastej czterdzieści pięć.
– Jak długa jest droga? – spytałem. – Od autostrady aż do tego miejsca?
Finlay zastanawiał się chwilę.
– Jakieś dwadzieścia dwa kilometry.
– W porządku. Przeszedłem na piechotę całą drogę z autostrady do miasta, dwadzieścia dwa kilometry. Tak pan mówi. Mnóstwo ludzi musiało mnie widzieć. Nie oznacza to, że coś komuś zrobiłem.
Nie odpowiedział. Cała ta sytuacja zaczynała mnie ciekawić.
– Czy to wasz rejon? Aż do autostrady?
– Owszem – odparł. – Nie mamy problemów z jurysdykcją. W ten sposób się pan nie wymknie, panie Reacher. Granice miasta rozciągają się na dwadzieścia dwa kilometry wokół, aż do autostrady. Tamtejsze magazyny są moje, co do tego nie ma wątpliwości.
Zaczekał. Skinąłem głową. Podjął wątek.
– Kliner zbudował to miejsce pięć lat temu. Słyszał pan o nim?
Pokręciłem głową.
– Jak mogłem o nim słyszeć? – spytałem. – Nigdy wcześniej tu nie byłem.
– To lokalna szycha – wyjaśnił Finlay. – Jego fabryka płaci olbrzymie podatki. Dużo na tym zyskujemy bez zwykłych komplikacji, bo jest od nas daleko. Staramy się zatem dbać o to miejsce. Teraz jednak stało się ono areną zabójstwa, a pan musi nam wiele wyjaśnić.
Gość robił, co do niego należało, ale marnował tylko mój czas.
– W porządku, Finlay – odezwałem się. – Złożę oświadczenie opisujące dokładnie wszystko, co zrobiłem od chwili przekroczenia granicy waszego parszywego miasteczka do momentu, kiedy zaciągnęliście mnie tutaj, przerywając mi cholerne śniadanie. I jeśli przyda ci się to na cokolwiek, to dam ci cholerny medal, ponieważ niemal przez cztery godziny w ulewnym deszczu stawiałem jedynie kolejne kroki, pokonując cholerne dwadzieścia dwa kilometry.
Było to najdłuższe przemówienie, jakie wygłosiłem od sześciu miesięcy. Finlay siedział bez ruchu, patrząc na mnie. Widziałem, jak zmaga się z podstawowym problemem, stojącym przed każdym detektywem. Instynkt podpowiadał mu, że nie jestem właściwym człowiekiem, ale przecież siedziałem przed nim. Co zatem powinien zrobić? Niech się zastanawia. Trzeba wybrać odpowiedni moment. Zamierzałem wspomnieć coś o prawdziwym sprawcy krążącym na wolności, podczas gdy on marnuje czas na mnie. To podsyciłoby jego niepewność. Finlay ruszył jednak pierwszy, w niewłaściwym kierunku.
– Żadnych oświadczeń – powiedział. – Ja będę zadawał pytania, a ty na nie odpowiesz. Jesteś Jack, bez drugiego imienia, Reacher. Brak adresu, brak dokumentów. Włóczęga czy co?
Westchnąłem. Był piątek. Ze wskazań wielkiego zegara na ścianie wynikało, że dzień do połowy już upłynął. A ten gość, Finlay, nie zamierzał iść na skróty. Czekał mnie weekend w celi. Pewnie wypuszczą mnie w poniedziałek.
– Nie jestem włóczęgą – oznajmiłem. – Tylko włóczykijem. To wielka różnica.
Powoli pokręcił głową.
– Nie wymądrzaj się, Reacher, tkwisz po uszy w gównie. Zdarzyło się coś bardzo niedobrego. Nasz świadek widział, jak opuszczasz miejsce zbrodni. Jesteś obcy, nie masz dokumentów, nic, więc się nie wymądrzaj.
Nadal robił to, co do niego należało, ale wciąż marnował mój czas.
– Nie opuszczałem miejsca zbrodni – odparłem. – Szedłem cholerną drogą. To różnica, nie? Ludzie uciekający z miejsca zbrodni ukrywają się, nie idą przed siebie. Czemu nie można przejść się drogą? Ludzie robią to często, prawda?
Finlay pochylił się i pokręcił głową.
– Nie – rzucił. – Od dnia wynalezienia samochodu nikt nie pokonał pieszo całej tej drogi. Dlaczego zatem nie masz adresu? Skąd jesteś? Odpowiadaj. Załatwmy tę sprawę.
– Zgoda, Finlay, załatwmy ją. Nie mam adresu, bo nigdzie nie mieszkam. Może któregoś dnia gdzieś się osiedlę, wtedy będę miał adres i przyślę ci widokówkę, a ty zapiszesz go sobie w swoim cholernym notatniku, bo tak bardzo się tym przejmujesz.
Przyglądał mi się przez chwilę, wyraźnie rozważając możliwe metody postępowania. Zdecydował się na cierpliwość. Cierpliwość połączoną z uporem. Nieustępliwy glina.
– Skąd jesteś? – spytał. – Gdzie ostatnio mieszkałeś?
– Co dokładnie masz na myśli, pytając, skąd jestem?
Zacisnął wargi. Wyraźnie go wkurzałem, ale zachował cierpliwość, doprawiając ją jednak lodowatą ironią.
– Nie rozumiesz mojego pytania, więc spróbujmy ująć to jaśniej. Chodzi mi o to, gdzie się urodziłeś, gdzie mieszkałeś w okresie, który uważasz za najbardziej istotny w swoim rozwoju społecznym bądź kulturalnym.
Patrzyłem na niego bez słowa.
– Dam ci przykład – dodał. – Ja urodziłem się w Bostonie, wykształciłem w Bostonie i dwadzieścia lat pracowałem w Bostonie. Powiedziałbym zatem, a ty zgodziłbyś się ze mną, że jestem z Bostonu.
Miałem rację, gość z Harvardu. Gość z Harvardu, któremu zaczyna brakować cierpliwości.
– Okay – odparłem. – Zadałeś swoje pytania, ja ci odpowiem. Ale najpierw powiem coś jeszcze. Nie jestem tym, którego szukasz. W poniedziałek sam się o tym przekonasz, zrób więc sobie tę grzeczność i nie przestawaj szukać.
Finlay z trudem powstrzymywał uśmiech. Skinął głową.
– Doceniam tę radę i troskę o moją karierę.
– Bardzo proszę.
– Mów dalej.
– Zgoda. Według twojej radosnej definicji pochodzę znikąd, z miejsca zwanego wojskiem. Urodziłem się w bazie armii Stanów Zjednoczonych w Berlinie Zachodnim. Mój stary służył w piechocie morskiej, matka była Francuzką, którą poznał w Holandii. Pobrali się w Korei.
Finlay skinął głową i coś zapisał.
– Byłem wojskowym dzieckiem – ciągnąłem. – Pokaż mi spis amerykańskich baz na całym świecie, tam właśnie mieszkałem. Chodziłem do szkół w ponad dwudziestu krajach. Cztery lata spędziłem w West Point.
– Mów dalej – powtórzył Finlay.
– Zostałem w armii. Żandarmeria wojskowa. Znów służyłem i mieszkałem w tych samych bazach. A potem, Finlay, po trzydziestu sześciu latach bycia najpierw dzieckiem oficera, a potem oficerem, nagle w wielkiej armii zabrakło dla mnie miejsca, bo Sowieci wyciągnęli kopyta. Hurra, cięcia na czas pokoju. Dla ciebie oznacza to, że twoje podatki zostaną wydane na coś innego, dla mnie, że mam trzydzieści sześć lat i jestem bezrobotnym byłym żandarmem wojskowym, a nadęty cywil, który nie przetrwałby nawet pięciu minut w moim świecie, nazywa mnie włóczęgą.
Zastanawiał się chwilę. Nie zrobiło to na nim wrażenia.
– Kontynuuj – polecił.
Wzruszyłem ramionami.
– Zatem chwilowo po prostu dobrze się bawię – odparłem. – Może w końcu znajdę sobie jakąś robotę, może nie. Może gdzieś osiądę, może nie. W tej chwili nie mam tego w planach.
Znów skinął głową i coś zanotował.
– Kiedy odszedłeś z armii? – spytał.
– Pół roku temu, w kwietniu.
– Od tego czasu gdziekolwiek pracowałeś?
– Żartujesz? Kiedy po raz ostatni szukałeś pracy?
– W kwietniu – odparł, naśladując mój ton. – Pół roku temu. Dostałem tę robotę.
– I brawo, Finlay.
Nic innego nie przychodziło mi do głowy. Finlay przyglądał mi się uważnie.
– Z czego żyjesz? – spytał. – Jaki miałeś stopień?
– Majora – powiedziałem. – Kiedy mnie wykopali, dali mi odprawę. Wciąż mam prawie całą, staram się żyć oszczędnie, kapujesz.
Cisza. Finlay wystukiwał długopisem na stole skomplikowany rytm.
• • •
Dalsza część dostępna w wersji pełnej