Pożycie - Brencz Piotr - ebook + książka

Pożycie ebook

Brencz Piotr

0,0

Opis

Pożycie to kronika katastrofy. Mocna i bolesna proza dokonująca wiwisekcji upadku głównego bohatera, który podejmuje próbę wyrwania się z pętli jałowej egzystencji.

Żałoba po rozstaniu zaczyna przeradzać się w nowy styl życia. Ponurą, zamkniętą w pustym mieszkaniu rzeczywistość wypełniają jedynie mgliste wspomnienia przeszłości i natrętna niczym gruchanie gołębi myśl, że będzie tylko gorzej. Wizja przyszłości w ciele pijaka wysiadującego na murkach tego świata coraz wyraźniej zarysowuje się przed głównym bohaterem.

Gdzie szukać pomocy? Skąd czerpać nadzieję? Kiedy życie zamienia się w dziwny hazard, Piotr wbrew logice i własnemu rozsądkowi zaczyna chwytać się każdego okrucha codzienności, doszukując się w nim symboliki, która zdoła nadać sens wszechobecnej udręce.

Autor Pożycia malując przed nami przygnębiający i gorzki obraz ewolucji upadku, zmusza czytelnika do wejścia w sam środek walki o przetrwanie w obliczu prywatnej tragedii. Stania się najciemniejszą wersją siebie w najgorszej linii czasu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 198

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piotr Brencz Pożycie ISBN Copyright © by Piotr Brencz, 2024 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2024All rights reserved Redakcja Paulina Jeske-Choińska Korekta Beata Kozieł-Kulesza, Magdalena Wójcik Łamanie Grzegorz Kalisiak Projekt okładki Jędrzej Chełmiński Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Parowóz codziennie wjeżdżał

do jego pokoju

Pokoju o 9 metrach kwadratowych

Skulony w kącie

wdychał sadzę zdarzeń

Koła obracały się tak blisko głowy

(…)

Ireneusz Iredyński,Parowóz w pokoju

 

 

 

Rambert dotykał tu owej strasznej wolności, jaką odnajduje się na dnie opuszczenia.

Albert Camus, Dżumaprzeł. Joanna Guze

Przeprowadzka

— A gdzie pani Honorata?

— Rozstaliśmy się.

— To chyba jakaś klątwa.

— Klątwa?

— Przed wami też mieszkała tu para. I też się rozstali. Taka klątwa.

— Faktycznie.

Piotr Barszcz u boku pana Bogdana przemierzał mieszkanie, w którym kiedyś kwitło życie. Potem było grobowcem, pełnym śladów przeszłości. Aż opustoszało kompletnie. Honorata wpadła pewnego dnia, gdy był w pracy, i wzięła prawie wszystko. Zostały tylko kosmetyki, które dziś rano wyrzucił do śmieci. Patrząc na liczbę odżywek do włosów, w duchu przeklinał Honoratę, z nadzieją, że wyłysieje. Nic gorszego nie umiał sobie wyobrazić.Próbował.

Honorata odeszła przed rokiem. Biczował się głupią nadzieją, biczował niczym na jednej z kościelnych stacji, więc nie chciał się wyprowadzać. Wierzył, że jest szansa. By poskładać to, wrócić do punktu, w którym jeszcze nie wszystko runęło pod własnym ciężarem. Forsy ledwie mu starczało, życie towarzyskie ograniczył. Picie w fotelu, oszczędzanie, dalsze picie. Aż w końcu rozpił się tak, że przez ostatnie trzy miesiące wydębiał pieniądze od rodziców. Zrozumiał, że tak dalej być nie może, i podjął decyzję o wyprowadzce. Nie cierpiał być od nich zależny. Czuł wtedy, że wcale nie dorósł, że dalej jest słodkim jedynaczkiem, któremu dopiero sypie się wąsik.

Teraz wyfruwał z grobowca, beznamiętnym wzrokiem lustrując wszystko to, co lustrował pan Bogdan.

— Ta szafka chyba się domykała?

Trzeba przewidzieć wszystko, wyprzedzić pana Bogdana i osłonić sobą, byle tylko odzyskać kaucję. Potrzebował tych pieniędzy. Zwrócona kaucja pokryje kolejną. Zadatek na małą, malutką norę. Kawalerkę, którą znalazł i którą miał oglądać jeszcze dzisiaj.

— Tak było, chyba to nawet zgłaszaliśmy — powiedział Piotr.

— Wie pan, przez tyle lat dużo się psuje.

— Normalne zużycie — bronił się. — Zapewniam, że nikt tu niczego nie dewastował, imprez nie robiliśmy, niech pan spyta sąsiadów.

— Wiem, wiem. Już pytałem.

Szli dalej inspekcyjnym krokiem. Dwa pokoje, aneks kuchenny, łazienka i balkon. A Piotrowi zdawało się, że to kontrola całej bazy wojskowej. Spojrzeniem celował we wszystko, co przez lata z Honoratą musieli naprawiać, sklejać, przykręcać. Miał nadzieję, że umknie to właścicielowi. Zresztą pan Bogdan i tak czekał na kolejnych lokatorów, to mieszkanie było tylko jednym z jego źródeł dochodu. Nie dbał o nie, co symbolizował ucięty narożnik żeliwnej wanny. Na styk, by można było otworzyć drzwi na całą szerokość.

Pewnego dnia przyszedł do nich i oświadczył, że nie może przyjmować więcej przelewów.

— Jak państwo się odnoszą do, że tak powiem, wspierania naszego kraju w podatkach? — spytał, siedząc w fotelu.

Było im to obojętne, więc ich mieszkanie stało się siedzibą firmy pana Bogdana. Wyłapywał cenne złotówki, których nie zgarniała ręka fiskusa.

Teraz pan Bogdan nie zauważył podebranego przez Piotra stojaka na wino, nie zauważył przepalonej i niemożliwej do kupienia dziwnej — chyba angielskiej — jarzeniówki w lampie, nie miał pojęcia o stercie makulatury w łóżku, która miała podpierać złamane dzikim fiki-miki (Kiedy? To było? Wtedy… Przed… Gdy…) deski w łóżku. Oglądał tylko pozory zimnym okiem, któremu umykał fakt, że kiedyś kwitło tu szczęście i że żywi ludzie zużywają rzeczy. Podobały mu się te pozory.

— Panie Piotrze — zaczął poważnie. — Jest w porządku. Mogę śmiało wynająć to mieszkanie komuś innemu. Doceniam, że państwo tu posprzątali.

Piotr posprzątał. Zaglądając w zakamarki, do których nie zdążył zajrzeć, gdy żył tu z Honoratą. Chyba nigdy tak nie sprzątał, ale tu stawką było dwa tysiące złotych, zawieszone w kaprysie pana Bogdana. Bez tych pieniędzy nie poradziłby sobie. Powrót do rodziców — nigdy w życiu. Chyba wolałby zostać bezdomnym w Lizbonie.

— Dbaliśmy o to — odpowiedział Piotr. — Prawie jak o własne.

— W takim razie z przyjemnością zwrócę państwu kaucję. Tylko co z panią Honoratą?

— Co z nią? Zniknęła. Odeszła.

— Wiem, wiem. Ale co z jej częścią?

Piotr musiał zareagować błyskawicznie, nie mógł zdradzić się nawet najmniejszym grymasem.

— Spokojnie, zajmę się tym — wypalił szybko. — Chociaż rozstaliśmy się, to w zgodzie, jak dorośli. Oczywiście Honorata dostanie swoją część, puszczę jej przelew.

— Cieszy odrobina cywilizowania w tych dzikich czasach. Jak spojrzę na polityków… społeczeństwo… Włos się jeży człowiekowi.

— To prawda.

W rzeczywistości zastanawiał się, gdzie i z kim mieszka teraz Honorata. Czy była u rodziców? Kątem u którejś z przyjaciółek? Z nową miłością? To ostatnie ścisnęło mu żołądek. Zapomniał o xanaxie, ten najlepiej wprawiał go w konieczną równowagę, farmakologiczne zen. Nie czas na sentymenty, myślał, musisz dostać tę kopertę.

— Na pewno nie zapomnę o jej części, Honorata może to panu potwierdzić.

Niech potwierdza, niech usłyszy, on będzie już daleko, zaszyty w nowej norze i zaszyty w sobie.

— Nie sądzę, by była taka konieczność. — Machnął ręką. — Pan mi podpisze pokwitowanie i dobra jest.

Podsunął mu papier, na którym Piotr postawił kulfoniastą parafkę. Nawet jego podpis nie był dorosły.

— Proszę bardzo — powiedział uroczyście pan Bogdan i wręczył mu kopertę.

Miała taką grubość, jak sobie wyobrażał. Otworzył i przewertował wzrokiem zawartość. Tak, powinno się zgadzać. Dwadzieścia zielonych, prostych jak od krochmalu setek. Władysław Jagiełło, który niemalże uśmiechał się na myśl o tym, że Honorata nie dostanie ani grosza.

— Dziękuję, panie Bogdanie.

— Ja również dziękuję. Mam nadzieję, że przyszli lokatorzy będą tacy jak pan i pani Honorata.

— I oby klątwa puściła. — Piotr zadzwonił nieco sztucznym śmiechem.

— Oj tak, oby, oby. Szczęścia, panie Piotrze.

— Wzajemnie, panie Bogdanie.

Podali sobie ręce, Piotr upuścił pęk kluczy w Bogdanową dłoń, drugi komplet leżał na stole, wyciągnięty wcześniej ze skrzynki na listy. Honorata zostawiła je tam, zabierając swoje rzeczy przy ostatniej wizycie. Żałował, że nie było go wtedy w mieszkaniu.

Zszedł po schodach. Wolno, stopień po stopniu, po raz ostatni w życiu. Miał déjà vu. Napawał się każdym detalem opuszczanego bloku. Koperta przyjemnie ciążyła w wewnętrznej kieszeni płaszcza.

— To jest właśnie to — powiedziała siwowłosa staruszka, otwierając drzwi i puszczając Piotra przodem. — Kawalerka dla kawalera.

Ze ściany małego korytarza straszył rząd pustych wieszaków. Stąd jeden krok prowadził do łazienkowych drzwi, a trzy do pokoju połączonego z aneksem kuchennym. Mieszkanie kończyło się tak szybko, że w myślach Piotr z rozpędu zatrzymywał się na żółtej ścianie, przyzwyczajony do dodatkowego pokoju. Nie miało balkonu.

Wszystko przypominało głęboki PRL, była nawet lampka na sznurek i kryształy — tam gdzie, jak domyślał się Piotr, stał normalnie telewizor.

— Przytulnie — skłamał.

— Oczywiście, poprzedni lokatorzy byli bardzo zadowoleni.

Nie chciał stać tu za długo i się rozglądać. Nie było takiej potrzeby. Ta mała norka dawała się objąć wzrokiem w kilka sekund, potem oczy mogłyby tylko przeskakiwać między znajomymi elementami. Nie umiał wyobrazić sobie życia tu, poza wpadnięciem na ścianę, ale i tak nie miał za dużego wyboru.

— Wezmę — oznajmił chłodno.

— Tak już? Tak o? Wie pan, ja mam tu jeszcze kilku kandydatów.

Trudno było mu uwierzyć, że istnieje jakaś kolejka do tych kilku metrów kwadratowych, jednak zagrał w tę grę.

— Pani Bożeno — pozwolił sobie na spoufalenie, mając nadzieję, że przed blokiem dobrze zapamiętał imię. — Po co oni mają panią męczyć?

— Jak męczyć? — Przybrała zdezorientowany wzrok staruszki, która nie wie, co się dzieje.

— Pani Bożeno… Mam trzydzieści dwa lata, jestem sam, mam pracę, nie imprezuję, brak u mnie… ekhm… nałogów, nie posiadam zwierząt. Spójrzmy prawdzie w oczy, inni kandydaci będą albo tacy sami — albo! — gorsi. Znacznie gorsi.

— Przyznaję, no tak, przyznaję, ma to sens. Dobrze panu z oczu patrzy, jest pan taki, nie wiem, naturalny.

— Dziękuję — odpowiedział, zdobywając się na swój najlepszy uśmiech. — To jak będzie?

— Od zaraz?

— Od zaraz.

Z kieszonki niebieskiego fartucha upstrzonego kwiatami polnymi wyjęła papiery. Umowa była dziwnie skonstruowana, za poważnie jak na ten mieszkalny kwadracik. Widać pani Bożena była u prawnika, który zabezpieczył ją z każdej, nawet najdziwniejszej strony. Czynsz wynosił połowę jego wypłaty, kaucja również. Odetchnął z ulgą, że z Bogdanowej koperty coś się zachowa, a może nawet przysłuży się w procesie odradzania, powrotu do żywych. Podpisywał i stawiał parafki, gdzie tylko przytknęła palec, zakończony żółtym i suchym paznokciem.

— I najważniejsze — powiedziała, gdy schowała swoją kopię umowy do fartucha. — Będę pana odwiedzać.

— Zapraszam o każdej porze. O ile nie będę w pracy.

— Po prostu chcę, byśmy rozliczali się w gotówce, nie przelewami.

Czyli umowa, pomyślał Piotr, to grożenie palcem. Nie zgłosiła kawalerki do wynajmu, nie odprowadzała podatku. Oficjalnie stała pusta i zakurzona. Jakon sam.

— Dobrze, dostaję wypłatę na koniec miesiąca. Proszę przychodzić po tym terminie.

Dokładnie, dłużej, niż trwało podpisywanie umowy, wytłumaczyła mu, jak konserwować pewne rzeczy, jak o nie dbać i jak nie pozwolić, by upływ czasu obszedł się z nimi w taki sposób jak z nią. Miała dys­tans do siebie.

Piotrowi kręciło się w głowie. Nie potrafił sobie wyobrazić siebie wciśniętego w te cztery kąty, korytarzyk i kibel. Tak musiała czuć się zubożała szlachta, tak smakowała gorycz pogorszenia.

Uznał z całą stanowczością, że i tak jest mu wszystko jedno. Nadzieja płowiała z każdym dniem, bicz rozwiązywał się ze swoich paciorków, aż — wiedział to — przyjdzie w końcu nadzieję przegnać i tylko osiąść. Gdziekolwiek. Nawet tu.

Spędził u rodziców parę nocy. Koszmary okresu dojrzewania wyskakiwały na każdym kroku. Tak to wygląda, myślał. Jeden zły sen zamienia się w drugi.

Musiał poprosić ich o pomoc, szczęśliwie nie finansową. Nie tym razem. Jego życie, popakowane w workina śmieci i kartony po bananach wydębione w lokalnym dyskoncie, domagało się przeniesienia i postawienia w nowym metrażu. Nawet nie miał prawa jazdy. Na razie wszystko leżało w rodzinnym garażu, rozmiarem podobnym do wynajętej kawalerki. Nie, chyba jednak większym.

Fantazjował o spaleniu dobytku, by zostać gołym, świętym mężem. Wolnym od marnych ograniczeń, otwartym na nieoczekiwane. Wiedział, dobrze wiedział, że nigdy się na to nie zdobędzie. Był przywiązany do błahych rzeczy, do tego osadu życia, tak jak był przywiązany do Honoraty.

Gdzie ona teraz jest? Co robi? Z kim? Te pytania grały mu w głowie jak pozytywka. W kółko, do tego sam nakręcał ją z uporem maniaka.

W pewien weekend upchnęli wszystko na kilka rund w jego nowym lokum, niektóre z worków rwały się, boleśnie odsłaniając zwyczajność egzystencji. Piotr widział nudę i nie potrafił się jej nadziwić, choć przecież nuda nie powinna być zaskoczeniem. Czaiła się w każdym, spowodowanym ciężarem ­rzeczy szeleście. Rodzice nie przyznali tego na głos, poczuli ulgę, że nie wróci do nich. Przecież jego pokój dawno stał się ich sypialnią, a ich sypialnia salonem. Choć z grobowca przenosił się do trumny, mama i tata i tak skomplementowali te kilka metrów i zniknęli w samochodzie. Chciał, a jednak nie chciał mieć tego, co oni. Takiego życia. Od zawsze ten paradoks.

Usiadł na fotelu z drewnianymi podłokietnikami i patrzył na błękit worków, który zdawał się górować nad mieszkankiem. Przeniósł wzrok na aneks, ściany, rząd martwych wieszaków. Kilku takim jak on odmówiono dzisiaj oglądu, musieli szukać dalej. To jemu udało się osiąść na mieliźnie. Chciał wstać i zrobić parę kroków, ale nie za bardzo wiedział, dokąd miałyby prowadzić. Skończył się czas wydreptywania ścieżek przez pokoje i opowiadania sobie jednej, tej samej historii w kółko. Może i lepiej. Teraz kanonada pytań będzie huczeć tylko z jednego stanowiska.

Rozpakowując naczynia, ujął w dłonie wyszczerbiony głęboki talerz, który wtedy — w poprzednim życiu — upuściła Honorata. Przysunął stare solidne drewniane krzesło na środek pokoju i stanął na nim. Wypuścił talerz z dłoni niczym gołębia. Dał mu wolność, a on gruchnął zgodnie z prawami fizyki, rozwalając się na części, w których próżno było doszukać się sensu.

Z dołu podniósł się głos. Kobiecy, starczy, wielka furia. Potem stukot kroków na schodach, aż wreszcie dzwonek do drzwi.

Choć Piotr nie chce otworzyć drzwi, coś prowadzi go do wejścia. Kawałki talerza tworzą kształt o nieodgadnionym znaczeniu. Nim otworzy, próbuje dostrzec w nim jakąś wróżbę, przyszłość.

Dzwonek dzwoni drugi raz. Piotr ma krótkie wrażenie, że żył już tym dniem. Będzie tylko gorzej, myśli, chwytając za klamkę. Gdy otwiera, patrzy na niego ta nowa twarz, jakby po wylewie. Sąsiadka przepowiada, jak bardzo wiek może stopić człowieka.

Kropla potu spada mu z czoła i uderza o sam czubek buta.

Pola

Jest piątek. Przez cały wieczór w twojej głowie zapala się i gaśnie światło. Gdy jest ciemno, jaźń wycofuje się na korzyść pijackiej podświadomości. Gdy jasno, rozglądasz się po coraz nowszych miejscach. Nie pamiętasz, kiedy do nich wszedłeś.

Same bary. Speluny i te dla turystów. Nie wiesz, która jest godzina. Przemierzasz miasto, w głowie klika odgłos przełącznika.

Pamiętasz, nie pamiętasz, pamiętasz, nie pamiętasz.

Kto bawi się tym piekielnym pstryczkiem?

Znowu ciemno.

W jednym z tych miejsc światło zapala krzyk.

Słyszysz gromkie „CO?!” i czujesz dłoń na szyi. Nie masz pojęcia, kim jest ten facet i gdzie jesteś, to kolejna knajpa pełna ludzi. Dusi cię, jego dłoń zaskakująco mocno zaciska się na twojej szyi. Obok niego stoi kobieta. Nikt nie reaguje.

Co najgorsze, ty sam nie reagujesz. Nie wiesz, czemu postanawiasz dać sobie to robić. Jesteś ciekaw, co się stanie, może stracisz przytomność, może stracisz życie. Zastanawiasz się, czy przed końcem faktycznie przelatuje przed oczyma, jak twierdzą na filmach. Charczysz jak gołąb.

Jest silny. Jedną ręką pozbawił cię oddechu, a ty chyba dostałeś wytrzeszczu albo zrobiłeś się siny, bo kobieta mówi:

— No, już, przestań już. Ej! Ludzie patrzą.

Facet ściąga dłoń, próbujesz wziąć oddech. Po trzech płytkich spazmach czujesz się wreszcie, jakbyś wypłynął na powierzchnię po długim zanurzeniu.

Oddychasz.

Mężczyzna zaciska pięść, widzisz na niej obrączkę. Kobieta bierze go pod ramię i wychodzą szybkim krokiem, jak złodzieje.

Rozglądasz się po pomieszczeniu i łapiesz powietrze, jakbyś narodził się na nowo.

— Wszystko w porządku? — pyta ktoś, chyba barman.

— Tak, chyba tak — skrzypisz.

— O co poszło?

— O politykę — odpowiadasz, choć przecież nie masz najmniejszego pojęcia.

Ten wraca za bar i nalewa kieliszek.

— Na koszt firmy — mówi.

— Dzięki.

— Dziwnie to wyglądało. Rozmawialiście i facet nagle eksplodował. Widać krótki lont. Dobrze, że był z żoną.

A gdzie byliście wy wszyscy? — myślisz, ale nie mówisz tego na głos, nie chcesz kolejnej awantury. Nie wiesz, czy to nie ty byłeś prowodyrem.

Gdy połykasz wódkę, boli cię grdyka. Alkohol uderza z nową siłą. Boisz się, że światło zaraz zgaśnie.

— Muszę iść… dzięki za lufę… dobranoc…

Wytaczasz się na ulicę, gdzie oplata cię zimny wiatr, i faktycznie — nagle cała gaśnie, wszystko znika. Podświadomość chodzi, mówi i rozmawia z ludźmi za ciebie. Ciebie nie ma.

Światło zapala się przy pętli tramwajowej, na której wysiadasz z nieznajomymi, mówią do ciebie. Dwóch mężczyzn i kobieta, wydają się pogodni. Rechoczą z czegoś, a ona nawet poczciwie klepnęła cię w ramię. Uśmiechasz się, choć nie wiesz, z czego się śmiejecie.

Gdy wchodzą do sklepu po alkohol, zwalniasz, by odwrócić się na pięcie i odejść. Szybkim krokiem oddalasz się od dalszego szaleństwa, idziesz przez mróz, choć bardziej przypomina to marsz pod wodą. Wracasz do kawalerki.

Tam zasypiasz, jakby ktoś dotknął cię różdżką.

Gdy wstajesz, wszystko cię boli. Gardło jak przy przeziębieniu, mięśnie jak po wysiłku, głowa pulsuje, a psychika w niej schowana leży w drzazgach. Znajdujesz w lodówce piwo, lecz każdy zimny łyk przypomina tylko, jak blisko dna byłeś wczoraj.

Wspomnienie wraca, twój dusiciel był z żoną. Wzięła go pod ramię. Pewnie była dumna, że — z jakiegokolwiek powodu — zareagował, okazał się męski, jurny i agresywny. Ty zaś wróciłeś tutaj, gdzie pustka zajęła mały metraż, gdzie nie ma Honoraty ani innej. Nikt nie wziął cię za rękę. Jesteś sam. Puszczasz parę łez samotności i strofujesz się, że już przecież wystarczy, miałeś oduczyć się mazgajenia. Lepiej znajdź zajęcie na dziś, które nie okaże się piciem czy upadkiem.

Przed wyjściem zakładasz szalik, na szyi został ślad dusiciela. Takiego śladu nie da się nabyć przypadkiem.

Tego samego dnia zahaczasz o nią łokciem w szmateksie. Od czasu wyprowadzki, choć koszt wynajmu zmalał, ze zdumieniem zauważasz, ile pieniędzy wydajesz na alkohol. Lecz zamiast zmienić ten nawyk, zmieniasz inne. Nie kupujesz już w sieciówkach czy przez internet. Chodzisz po lumpeksach i łowisz, byle taniej. Byle odziać w coś to bezużyteczne ciało.

Twój łokieć ląduje w czyichś plecach, a odwrócona twarz wyraża takie samo zdumienie jak twoje. To Pola, twoja ostatnia randka przed poznaniem Honoraty. Jeszcze w przedżyciu.

— Pola?

— Piotr?

Zakładasz, że po wczoraj wyglądasz jak spalony most. Pola ma kolczyk w wardze i duży krzyż na szyi. Nie jesteś pewien, czy nosi go z przekonania czy ironicznie. Ściągasz szalik, bo czujesz się jak sam środek Ziemi. Ocierasz czoło i masz nadzieję, że wyglądało to naturalnie. Pola mruży lekko oczy, jakby nad czymś dumała.

— Trochę minęło od… — tu się wahasz — ostatniego.

— To prawda, wydaje się tak dawno…

Pola, te wieki temu, wydawała się skrojona pod ciebie. Wszystko przypominało interwencję przeznaczenia: przypadkowe spotkanie, wspólne tematy, podobieństwo charakterów. Aż spotkaliście się i zamiast pójść do restauracji — usiedliście nad rzeką z flaszką wódki pociąganą z gwinta. Chciałeś, gówniarzu, pokazać, udowodnić, wziąć więcej niż ona, bo to przecież po męsku. Aż urwał ci się film, zostały ledwie klatki jakichś awantur i durnot, podarte spodnie i ogromny moralniak. Coś zawsze było z tobą nie tak, zawsze gubiłeś światło i błądziłeś w ciemnościach.

Ta randka, ostatnia przed Honoratą, pojawiała się od czasu do czasu w głowie, zawsze paląc wstydem tak samo mocno. Potem nie widziałeś Poli, potem zjawiła się Honorata.

— Upolowałeś coś?

— Co? — pytasz wyrwany z zamyślenia.

— No, ciuchy czy upolowałeś?

— Nie, nie za bardzo. A ty?

Zastanawiasz się, czy zagrać tą kartą, kartą zaproszenia. A nuż to leżało w gwiazdach od zawsze, tylko los zadrwił okrutnie. Ponoć przeznaczenia nie da się oszukać.

— Też kiepsko. Ale nigdy nie byłam w tym dobra.

— Słuchaj… Może chciałabyś… eee… gdzieś wyskoczyć?

Pola patrzy ci prosto w oczy. Długo. Masz wrażenie, że rumienisz się, przeszłość pali ci twarz.

— Oczywiście bez szaleństw, ale jeśli… — dodajesz pospiesznie.

Wybucha śmiechem.

— Jaja sobie robię. Jasne, że tak. Może wpadniesz wieczorem?

— Chętnie — odpowiadasz zdziwiony.

— Wyślę ci adres. Nadal mam cię w znajomych.

Cieszysz się. Już od dawna chciałeś pobyć z nowymi ludźmi, zobaczyć, czy pod jakimś kamieniem nie kryje się zmiana. Wymieniacie jeszcze uprzejmości i żegnasz się. Wychodzisz z lumpa, pustoręki i dziwnie zadowolony.

Choć napominasz się, że spotkanie nie ma zalotnego charakteru, i tak wkładasz prezerwatywę do małej kieszonki dżinsów. Potem punktualnie stawiasz się z winem w ręku, skręca cię w środku. Zapomniałeś xanaxu, myśl ta trafia w ciebie w momencie otwarcia drzwi.

Ubiór Poli jest raczej nieformalny, co utwierdza cię w charakterze tego spotkania. Żadnej presji, wchodzisz do środka.

Mieszkanie jest znacznie obszerniejsze od twojej kawalerki. Ma dwa pokoje, osobną kuchnię i łazienkę, a do tego jest gustownie urządzone, mieszanka nowoczesności z kilkoma meblami po dziadkach. Wydaje ci się pałacem.

— Mieszkasz tu z kimś?

— Tylko z kotem.

— Jakim cudem? Wybacz pytanie, ale na swoją kawalerkę wydaję mały majątek…

— To mieszkanie od rodziców, kupili je dla mnie.

No tak. Pola, jak ty, jest jedynaczką.

— Zazdroszczę.

— Nie ma czego. — Pola macha lekceważąco ręką. — To wcale nie takie fajne.

— Nie?

— Jestem uwiązana. Moja wolność zaczyna się tutaj, ale i tutaj kończy. Koniec młodości, koniec spontanicznych wypadów za granicę, koniec ze zmianą miasta, to daje i odbiera swobodę. Choć czasem i skrępowanie okazuje się coś warte…

— Zawsze możesz wynająć.

— I dać łazić komuś między moimi gratami? W życiu!

Nalewasz wina do szklanek, Pola nastawia muzykę i przypomina ci się, że tak, że przecież wasz gust muzyczny był taki sam. Łyk po łyku wszystko sięrozluźnia.

W którymś momencie Pola pyta niewinnie:

— Chcesz kreskę?

— Kreskę?

— Mhm.

— Czego?

Wymienia nazwę narkotyku.

Nic ci to nie mówi. Udajesz jednak, że dokładnie wiesz, o co chodzi. Przytakujesz głową. A przecież obiecałeś sobie odzyskać rozsądek. Miało być tak spokojnie.

— Czemu nie.

Pola rzeźbi kilka małych kreseczek na szklanym blacie w kuchni, robi to z wielkim pietyzmem, przygryza wargę. Ściąga szybko jedną z nich za pomocą słomki i podaje ci ją, trzymając się za nos.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki