Proces - Franz Kafka - ebook + audiobook

Proces audiobook

Franz Kafka

3,9

Opis

Józef K. jest prokurentem bankowym. Pewnego dnia w jego mieszkaniu zjawiają się urzędnicy państwowi. Oświadczają mu, że jest aresztowany, mimo iż nie popełnił żadnego przestępstwa. Na przesłuchaniach K. nieudolnie protestuje przeciwko osaczeniu go przez władzę sądową. Nie udaje mu się jednak zmienić tej sytuacji. Zaczyna więc szukać pomocy u innych: żony woźnego sądowego, wuja Karola, prawnika Hulda, malarza sądowego Titorelliego, innego oskarżonego Blocka, w końcu u więziennego kapelana. Uzyskane od nich informacje są jednak niepełne i niespójne. Życie Józefa K. staje się pasmem absurdalnych zdarzeń.

Siłą opowieści „ Proces ” jest jej niezwykła atmosfera. Nieokreśloność winy Józefa K. pozakazuje, że każdy z nas może być osądzony. Autor wyraźnie nawiązuje do procesów inkwizycyjnych. Jest to też niewątpliwie opowieść o totalitaryzmie. Przy czym instytucją totalitarną staje się sąd, który odbiera bohaterowi prawo do obrony.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 43 min

Lektor: Franz Kafka
Oceny
3,9 (430 ocen)
158
130
96
39
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miyuna

Z braku laku…

Jak dla mnie zbyt toporna i poprostu nudna. Chociaż klimat beznadziei bezbłędnie pokazany
10
Isgenaroth

Dobrze spędzony czas

Co nowego można napisać o książce, o której napisano już chyba wszystko? Wydaje mi się, że nic innowacyjnego już nie dam rady wymyślić. Proces to utwór dość nietypowy jak dla mnie. Pomimo tego wracam co jakiś czas do niego i czytam ponownie. Aktualne spotkanie z Procesem było trzecim. Tym razem jednak przesłuchałem Proces jako audiobook czytany przez Macieja Kowalika, który świetnie sprawdził się w roli narratora. Myślę, że właśnie łatwiej jest Proces słuchać. Są w tej historii bowiem momenty nużące, które przy pomocy lektora łatwiej „strawić” i przyswoić. Pomimo tego, że Kafka napisał Proces w 1914 roku, to jest on nadal aktualny i prawdopodobnie nigdy na tej aktualności nie straci. Tak wiele jest interpretacji Procesu, prawdopodobnie tyle, ilu czytających. Dla mnie Proces to egzystencja, ale także współczesnego człowieka, ostrzeżenie przed totalitaryzmem. Myślę, że niech każdy zinterpretuje tę książkę po swojemu, o ile tylko zechce ją przeczytać. Nie jest to bowiem łatwa lektura i w...
10
_pszczola_

Nie oderwiesz się od lektury

😮😮😮 moja reakcja na koniec.
10
Agatasenn

Dobrze spędzony czas

co to było? końcówka zmiotła mnie z planszy
00
lkoprowski8

Nie oderwiesz się od lektury

Jak słyszy się nazwisko Matka, w pierwszej kolejności przychodzi słowo proces. Od początku jest tu coś wyjątkowego.
00

Popularność




Franz Kafka
Proces
Tłumaczenie: Bruno Schulz
Warszawa 2014
Rozdział 1
Aresztowanie – Rozmowa z panią Grubach – Potem panna Bürstner
Ktoś musiał zrobić doniesienie na Józefa K., bo mimo że nic złego nie popełnił, został pewnego ranka po prostu aresztowany. Kucharka pani Grubach, jego gospodyni, przynosząca mu śniadanie codziennie około ósmej godziny rano, tym razem nie przyszła. To się dotychczas nigdy nie zdarzyło. K. czekał jeszcze chwilę, widział ze swego łóżka starą kobietę z przeciwka, która obserwowała go z niezwykłą ciekawością, potem jednak głodny i zdziwiony zadzwonił. Natychmiast ktoś zapukał i wszedł mężczyzna, którego jeszcze nigdy w tym mieszkaniu nie widział. Był wysmukły, a jednak silnie zbudowany, miał na sobie czarne obcisłe ubranie podobne do stroju podróżnego, zaopatrzone w różne kieszenie, fałdy, guziki i sprzączki oraz pasek, tak że wyglądało nadzwyczaj praktycznie, mimo iż nie było jasne, do czego by mogło służyć.

– Kim pan jest? – zapytał K. i natychmiast podniósł się w łóżku.

Mężczyzna jednak zbył to milczeniem, jak gdyby i tak trzeba było pogodzić się z jego obecnością, i spytał tylko:

– Pan dzwonił?

– Niech mi Anna przyniesie śniadanie – powiedział K. i starał się tymczasem, milcząc i natężając uwagę, dociec, kim właściwie jest ów człowiek. Ale ten nie liczył się z jego ciekawością, lecz podszedł do drzwi, które na pół uchylił, aby komuś, kto widocznie stał tuż za nimi, powiedzieć:

– On chce, by Anna przyniosła mu śniadanie.

W przyległym pokoju dał się słyszeć chichot, ale sądząc z głosu, trudno było poznać, czy to śmiała się jedna osoba, czy więcej. Choć obcy człowiek nie dowiedział się właściwie nic, czego by już przedtem nie wiedział, zwrócił się do K., oznajmiając:

– To jest niemożliwe.

– O, to coś nowego – powiedział K., wyskoczył z łóżka i wdział szybko spodnie. – Chcę jednak zobaczyć, kto tam jest w sąsiednim pokoju, a pani Grubach odpowie mi za to zakłócenie spokoju! – Wprawdzie natychmiast uczuł, że nie powinien był tego głośno mówić i że przez to uznaje do pewnego stopnia prawo nieznajomego do nadzoru, jednak nie wydawało mu się to teraz ważne. W każdym razie tak to widocznie nieznajomy zrozumiał, gdyż powiedział:

– Nie zechciałby pan raczej tu zostać?

– Nie chcę ani tu zostać, ani z panem rozmawiać, dopóki pan mi się nie przedstawi.

– Nie miałem nic złego na myśli – rzekł nieznajomy i otworzył teraz dobrowolnie drzwi. Sąsiedni pokój, do którego K. wszedł wolniej, niż chciał, wyglądał na pierwszy rzut oka prawie tak samo jak poprzedniego wieczora. Było to mieszkanie pani Grubach. Może w tym przeładowanym meblami, makatami, porcelaną i fotografiami pokoju było dziś nieco więcej miejsca niż zazwyczaj, ale nie można tego było zauważyć od razu, tym bardziej że główna zmiana polegała na obecności jakiegoś mężczyzny, siedzącego przy otwartym oknie z książką, znad której teraz podniósł głowę.

– Powinien pan był zostać w swoim pokoju! Czy Franciszek panu tego nie powiedział?

– Ale czego pan chce ode mnie, u licha? – rzekł K., wodząc oczami od nowego nieznajomego do tego, którego nazwano Franciszkiem, a który został w drzwiach. Przez otwarte okno znowu widać było w przeciwległej kamienicy starą kobietę, która z prawdziwie starczą ciekawością podeszła do okna, aby w dalszym ciągu wszystkiemu się przypatrywać.

– Ależ chcę widzieć panią Grubach – powiedział K., zrobił ruch, jakby się wyrywał obu ludziom, którzy stali przecież daleko od niego, i chciał pójść dalej.

– Nie – rzekł człowiek przy oknie, rzucił książkę na stolik i wstał. – Nie wolno panu odejść, pan jest przecież aresztowany.

– Tak to wygląda – rzekł K. – Ale za co? – spytał po chwili.

– Tego panu nie możemy powiedzieć. Proszę pójść do swego pokoju i czekać. Wdrożono już dochodzenie i w swoim czasie dowie się pan o wszystkim. Wychodzę już poza instrukcje, rozmawiając z panem tak uprzejmie. Ale spodziewam się, że tego nie słyszy nikt oprócz Franciszka, a ten jest wbrew wszelkim przepisom aż nadto grzeczny wobec pana. Jeśli pan dalej będzie miał tyle szczęścia, ile obecnie przy wyznaczaniu strażników, to może pan być całkiem spokojny.

K. chciał usiąść, lecz zauważył, że w całym pokoju nie było miejsca do siedzenia z wyjątkiem krzesła przy oknie.

– Pan się jeszcze sam przekona, jak dalece to wszystko jest prawdą – powiedział Franciszek i zbliżył się do niego wraz z drugim mężczyzną. Zwłaszcza ten ostatni przewyższał znacznie K. wzrostem i klepał go raz po raz po ramieniu. Obaj zbadali koszulę nocną K. i orzekli, że teraz będzie musiał włożyć o wiele gorszą, ale że oni tę koszulę, jak i całą jego pozostałą bieliznę, przechowają i zwrócą, jeśli jego sprawa wypadnie pomyślnie.

– Lepiej będzie, jeśli pan odda te rzeczy nam aniżeli do magazynu – powiedzieli – bo w magazynie zdarzają się często sprzeniewierzenia i oprócz tego sprzedaje się tam po jakimś czasie wszystkie przedmioty, bez względu na to, czy dochodzenie jest już ukończone, czy nie. A jak długo trwają tego rodzaju procesy, zwłaszcza w ostatnich czasach! Dostałby pan co prawda w końcu pewną sumę ze sprzedaży, ale suma ta jest po pierwsze niewielka, bo przy wyprzedaży rozstrzyga nie tyle wysokość ceny wywoławczej, ile wysokość łapówki, po drugie zaś kwota ta, jak doświadczenie uczy, maleje dalej z roku na rok, przechodząc z ręki do ręki.

K. nie zwracał prawie uwagi na te rady; prawa dysponowania własnymi rzeczami, prawa, które może jeszcze posiadał, nie cenił wysoko, o wiele ważniejsze było, aby zdać sobie sprawę ze swego położenia. W obecności jednak tych ludzi nie mógł się nawet zastanowić, potrącany co chwila niemal po przyjacielsku brzuchem jednego ze strażników – mogli to być chyba tylko strażnicy – ale gdy podnosił wzrok, widział zupełnie z tym grubym ciałem nieharmonizującą suchą kościstą twarz z grubym, w bok skrzywionym nosem, twarz, która ponad jego głową porozumiewała się spojrzeniem z towarzyszem. Co to byli za ludzie? O czym mówili? Jakiej władzy podlegali? K. żył przecież w państwie praworządnym, wszędzie panował pokój, wszystkie prawa były przestrzegane. Kto śmiał go we własnym mieszkaniu napadać? Zawsze był skłonny wszystko lekko traktować, wierzyć temu, co najgorsze, dopiero kiedy ono nań spadło, nie zabezpieczać się na przyszłość, choćby zewsząd groziły niebezpieczeństwa – w tym jednak wypadku nie wydawało mu się to właściwe. Można było wprawdzie wziąć to wszystko za żart, gruby żart, który mu z niewiadomych powodów, może z okazji jego dzisiejszej trzydziestej rocznicy urodzin, spłatali jego koledzy z banku. To było naturalnie możliwe. I może wystarczyło tylko roześmiać się strażnikom w twarz, aby i oni się roześmiali, może to byli tylko posłańcy z rogu ulicy – w istocie byli trochę do nich podobni – mimo to był od pierwszej chwili, niemal odkąd spostrzegł strażnika Franciszka, zdecydowany nie wypuszczać z ręki żadnego swego atutu. Z tego, że później powiedzą, iż nie rozumie się na żartach, niewiele sobie robił. Co prawda, nie było w jego zwyczaju wyciągać nauk z doświadczenia – dobrze sobie przypominał pewne same przez się nic nieznaczące wypadki, w których inaczej niż jego znajomi, świadomie i bez najmniejszej troski o możliwe następstwa zachował się ostrożnie i za to w rezultacie został ukarany. To nie powinno było się powtórzyć, przynajmniej tym razem. Jeśli to była komedia, był zdecydowany wziąć w niej udział.

Na razie był jeszcze wolny.

– Przepraszam – rzekł i szybko przeszedł pomiędzy strażnikami do swego pokoju.

– Wygląda na rozsądnego – usłyszał za sobą uwagę strażników.

W swoim pokoju natychmiast otworzył gwałtownie szuflady biurka. Wszystko leżało tam w największym porządku, ale właśnie legitymacji, których szukał, nie mógł w zdenerwowaniu znaleźć. W końcu znalazł swoją kartę rowerową i chciał z nią pójść do strażników, lecz potem wydał mu się ten papier zbyt błahy i po dalszych poszukiwaniach znalazł wreszcie swoją metrykę. Gdy wrócił do sąsiedniego pokoju, otworzyły się właśnie drzwi naprzeciwko, chciała nimi wejść pani Grubach. Widział ją tylko krótką chwilę, bo zaledwie poznała K., zmieszała się widocznie, przeprosiła, cofnęła się i nadzwyczaj ostrożnie zamknęła drzwi za sobą. K. zdołał zaledwie jeszcze powiedzieć:

– Ale proszę wejść.

I oto stał ze swoimi papierami na środku pokoju, patrzył jeszcze na drzwi, które się już nie otworzyły, i zerwał się przestraszony dopiero na zawołanie strażników, którzy siedzieli koło otwartego okna i jak K. teraz zauważył, spożywali jego śniadanie.

– Dlaczego nie weszła? – spytał.

– Nie wolno jej – odpowiedział wyższy strażnik – jest pan przecież aresztowany.

– Jakże mogę być aresztowany? I do tego w taki sposób?

– Znowu pan zaczyna – powiedział strażnik i zanurzył kromkę chleba z masłem w słoiku z miodem. – Na takie pytania nie odpowiadamy.

– Będziecie mi na nie musieli odpowiedzieć – powiedział K.

– Oto moje dokumenty, pokażcie mi teraz wasze, a przede wszystkim nakaz aresztowania.

– Miły Boże – rzekł strażnik – że też pan nie umie zastosować się do swego położenia. Jakby uwziął się pan drażnić nas bez celu, choć jesteśmy teraz prawdopodobnie bliżsi panu od wszystkich pańskich bliźnich.

– Tak jest w istocie, niech pan temu wierzy – dodał Franciszek, nie podnosząc do ust filiżanki kawy, którą trzymał w ręku, lecz patrząc na K. długim, jakby pełnym znaczenia, choć niezrozumiałym spojrzeniem.

K. wbrew własnej woli wdał się w wymianę spojrzeń z Franciszkiem, potem uderzył jednak w swoje papiery i rzekł:

– Tu są moje dokumenty.

– Cóż one nas obchodzą? – zawołał teraz wyższy strażnik.

– Pan się zachowuje gorzej niż dziecko. Czego pan chce? Czy myśli pan, że pan szybciej wygra swój ciężki, przeklęty proces, dyskutując z nami, strażnikami, o legitymacji i nakazie aresztowania? Jesteśmy tylko skromnymi funkcjonariuszami, którzy nie znają się na dokumentach, mamy tyle z pańską sprawą wspólnego, że musimy przez dziesięć godzin dziennie pilnować pana i za to nam płacą. Oto wszystko, czym jesteśmy, tyle jednak potrafimy zrozumieć, że wysokie władze, którym służymy, informują się, nim zarządzą aresztowanie, bardzo dokładnie o powodach uwięzienia i o osobie uwięzionego. Nie może w tym zajść żadna pomyłka. Nasza władza, o ile ją znam, a znam tylko najniższe służbowe stopnie, nie szuka winy wśród ludności, raczej wina sama przyciąga organy sądowe, które ją wówczas ścigają, jak mówi ustawa, i wysyłają nas, strażników. Takie jest prawo. Gdzie więc może tu zajść jakaś pomyłka?

– Nie znam tego prawa – powiedział K.

– Tym gorzej dla pana – odrzekł strażnik.

– Ono istnieje chyba jedynie w waszych głowach – powiedział K. Chciał w jakiś sposób wkraść się w myśli strażników, zmienić je na swoją korzyść, zakorzenić się w nich. Lecz strażnik odpowiedział surowo:

– Pan je jeszcze na sobie odczuje.

Franciszek wmieszał się i rzekł:

– Patrz, Willem, on przyznaje, że tego prawa nie zna, a równocześnie twierdzi, że jest niewinny.

– Masz zupełną rację. Ale on sobie niczego nie da wytłumaczyć – powiedział drugi.

K. nie odpowiadał już nic. „Czy mam się dać bałamucić tym najniższym funkcjonariuszom? – myślał. – Sami przyznają, że nimi są. Przecież gadają o rzeczach, których zupełnie nie rozumieją. Ich pewność siebie pochodzi jedynie z głupoty. Kilka słów, które zamienię z kimś sobie równym, o wiele lepiej mi wszystko wyjaśni niż długie rozmowy z tymi gburami”. Przeszedł się kilka razy po wolnej części pokoju tam i z powrotem. Widział, jak naprzeciwko stara kobieta przyciągnęła do okna jakiegoś starca w wieku jeszcze bardziej podeszłym, obejmując go ramieniem. K. postanowił skończyć z tym widowiskiem.

– Zaprowadźcie mnie do waszego przełożonego – powiedział.

– Dopiero na jego życzenie, nie prędzej – odpowiedział strażnik nazwany Willemem. – A teraz radzę panu – dodał – pójść do swego pokoju, zachowywać się cicho i czekać na dalsze rozporządzenia. Radzimy panu nie zajmować się bezużytecznymi myślami, tylko skupić się, gdyż będzie pan jeszcze musiał sprostać niemałym wymaganiom. Nie obchodzi się pan z nami, jak zasłużyliśmy na to naszą uprzejmością, zapomniał pan, że bądź co bądź jesteśmy w porównaniu z panem wolnymi ludźmi, a to jest niemała przewaga. Mimo to jesteśmy gotowi, jeśli pan ma pieniądze, przynieść panu skromne śniadanie z kawiarni naprzeciwko.

K. stał chwilę cicho, nie odpowiadając na tę propozycję. Być może, gdyby otworzył drzwi do następnego pokoju albo nawet do przedpokoju, nie ośmieliliby się go powstrzymać, może byłoby najprostszym rozwiązaniem sytuacji, gdyby posunął się do ostateczności. Ale może też rzuciliby się na niego, a raz schwytany i obalony straciłby całą przewagę, jaką dotąd nad nimi pod pewnym względem zachował. Dlatego z ostrożności postanowił zdać się na rozwiązanie, które musiało przyjść naturalnym biegiem rzeczy, i wrócił do swego pokoju. Ani z jego strony, ani ze strony strażników nie padło już żadne słowo.

Rzucił się na łóżko i wziął z umywalni piękne jabłko, które przygotował sobie wczoraj wieczorem na poranny posiłek. Teraz stanowiło ono jego całe śniadanie, w każdym razie, o czym się po pierwszym kęsie przekonał, o wiele lepsze od śniadania z brudnego baru, które by otrzymał z łaski strażników. Czuł się dobrze i bezpiecznie. Wprawdzie opuścił dziś przed południem służbę w banku, ale mógł łatwo to usprawiedliwić dzięki stosunkowo wysokiemu stanowisku, jakie tam zajmował. Czy powinien podać prawdziwy powód nieobecności? Miał zamiar tak zrobić. Gdyby mu nie uwierzono, co było w tym wypadku łatwo zrozumiałe, mógłby powołać na świadków panią Grubach albo oboje staruszków z przeciwka, którzy teraz pewnie spieszyli do przeciwległego okna. Dziwiło to K., przynajmniej z punktu widzenia strażników, że zapędzili go do tego pokoju i zostawili samego tu, gdzie przecież miał wszelkie możliwości odebrania sobie życia. Równocześnie jednak zastanawiał się, tym razem z własnego punktu widzenia, czy miał w istocie powód do takiego kroku. Czy dlatego, że ci dwaj siedzieli obok i sprzątali mu sprzed nosa śniadanie? Byłby ten krok czymś tak bezsensownym, że już wskutek tej bezsensowności nie byłby w stanie go uczynić, nawet gdyby miał nań ochotę. Gdyby ograniczoność strażników nie była tak rażąca, można by przypuszczać, że i oni byli tego samego zdania i nie widzieli niebezpieczeństwa zostawiając go samego. Mogli teraz, jeśli chcieli, widzieć, jak podszedł do szafki ściennej, gdzie przechowywał dobrą wódkę, jak naprzód wychylił jeden kieliszek zamiast czegoś gorącego na śniadanie, a następnie drugi dla dodania sobie odwagi, ten drugi jedynie z przezorności, na wszelki wypadek.

Wtem wstrząsnął nim krzyk z sąsiedniego pokoju tak gwałtownie, że zadzwonił zębami o szkło.

– Nadzorca wzywa pana! – zawołano.

Tym, co go przestraszyło, był krzyk, ten krótki, urywany, żołnierski wrzask, o który by nigdy strażnika Franciszka nie posądzał. Sam rozkaz był mu pożądany.

– Wreszcie! – odkrzyknął, zamknął szafkę i natychmiast pobiegł do sąsiedniego pokoju.

Tam stali obaj strażnicy i jakby się to samo przez się rozumiało, zagnali go z powrotem do jego pokoju.

– Co wam przyszło do głowy! – wołali – w koszuli chcecie iść do nadzorcy? Każe was obić, i nas w dodatku.

– Puśćcie mnie, do diabła! – wołał K., którego już przyparli do szafy – nie można wymagać ode mnie odświętnego stroju, skoro napada się na mnie w łóżku.

– Trudna rada – powiedzieli strażnicy, którzy zawsze, ilekroć K. podnosił głos, uspokajali się, nawet wprost smutnieli, co go mieszało i poniekąd otrzeźwiało.

– Śmieszne ceremonie – mruczał jeszcze, ale już zdjął ubranie z krzesła i trzymał je chwilę w obu rękach, jakby poddawał je ocenie strażników. Pokręcili głowami.

– To musi być czarne ubranie – powiedzieli.

Na to K. rzucił ubranie na ziemię i sam nie rozumiejąc, w jakim sensie to mówi, powiedział:

– Przecież to jeszcze nie jest rozprawa główna.

Strażnicy uśmiechnęli się, lecz obstawali przy swoim:

– To musi być czarne ubranie.

– Jeśli przez to przyspieszę sprawę, niech już będzie – powiedział K., otworzył sam szafę i szukał długo pomiędzy garniturami, wybrał najlepszy czarny żakiet, który swoim krojem wywoływał sensację wśród znajomych, wyciągnął także inną koszulę i zaczął się starannie ubierać. W skrytości ducha sądził, że udało mu się przyspieszyć całą sprawę przez to, że strażnicy zapomnieli zmusić go do kąpieli. Obserwował ich, czy sobie tego może jednak nie przypomną, ale oni oczywiście wcale na to nie wpadli, natomiast Willem nie zapomniał wysłać Franciszka do nadzorcy z doniesieniem, że K. się ubiera. Gdy był już zupełnie ubrany, musiał przejść obok Willema przez pusty pokój sąsiedni do następnego, którego dwuskrzydłowe drzwi były już na oścież otwarte. Ten pokój, jak K. dobrze o tym wiedział, zamieszkiwała do niedawna niejaka pana Bürstner, stenotypistka, która zwykła była bardzo wcześnie wychodzić do pracy, późno wracała do domu i z którą K. zamienił był zaledwie parę razy pozdrowienia. Teraz wysunięto na środek pokoju stolik nocny sprzed jej łóżka, niby stół na rozprawie sądowej, i za nim zasiadł nadzorca. Założył nogę na nogę i jedno ramię oparł na poręczy krzesła.

W jednym kącie pokoju stali trzej młodzi ludzie i przypatrywali się fotografiom panny Bürstner, zatkniętym w wiszącą na ścianie trzcinową matę. Na klamce otwartego okna wisiała biała bluzka. Z okna naprzeciw znowu wychylali się oboje starzy, ale grupa powiększyła się, bo za nimi stał znacznie od nich wyższy mężczyzna z rozpiętą na piersiach koszulą, który przebierał palcami w swojej rudawej, spiczastej bródce.

– Józef K.? – spytał nadzorca, może tylko po to, aby ściągnąć na siebie jego latający wzrok.

K. przytaknął.

– Pan jest zapewne bardzo zaskoczony wypadkami dzisiejszego rana? – spytał nadzorca i przesunął przy tym obiema rękami kilka przedmiotów leżących na stoliku: świecę, zapałki, książkę i poduszeczkę na szpilki, jakby to były przedmioty potrzebne mu do rozprawy.

– Pewnie – odparł K. i ogarnęło go miłe uczucie zadowolenia, że wreszcie ma do czynienia z człowiekiem rozumnym i może z nim mówić o swojej sprawie. – Bez wątpienia jestem zaskoczony, ale znowu nie tak bardzo.

– Nie bardzo zaskoczony? – spytał nadzorca i postawił świecę na środku stolika, grupując wokoło niej inne przedmioty.

– Może mnie pan źle rozumie – spiesznie zauważył K. – Przyznaję – tu przerwał i obejrzał się za jakimś krzesłem. – Mogę chyba usiąść? – zapytał.

– To u nas nie jest przyjęte – odpowiedział nadzorca.

– Przyznaję – rzekł K. już bez dalszej przerwy – że jestem bądź co bądź bardzo zaskoczony, ale gdy się żyło na świecie trzydzieści lat i samemu musiało się przez życie przebijać, jak to mnie przypadło w udziale, człowiek staje się odporny i nie bierze już tak poważnie żadnych niespodzianek. Zwłaszcza takich jak ta dzisiejsza.

– Dlaczego zwłaszcza takich jak ta dzisiejsza?

– Nie mówię, że uważam to wszystko za żart, na to poczynione przygotowania wydają mi się jednak zbyt daleko idące. Należałoby wmieszać w to wszystkie osoby pensjonatu, a także was wszystkich, a to by przekraczało granice żartu. Nie chcę więc mówić, że to jest żart.

– Całkiem słusznie – powiedział nadzorca i obliczał, ile jest zapałek w pudełku z zapałkami.

– Z drugiej jednak strony – ciągnął dalej K. i zwrócił się przy tym do wszystkich, a chętnie byłby się nawet zwrócił jeszcze do tych trzech przy fotografiach – z drugiej jednak strony cała ta sprawa nie może być bardzo ważna. Wnioskuję to z tego, że jestem wprawdzie oskarżony, ale nie mogę znaleźć najmniejszej winy, o którą można mnie było oskarżyć. Ale i to jest drugorzędną sprawą. Kto mnie oskarża? – oto zasadnicze pytanie. Jaka władza prowadzi dochodzenie? Czy pan jest urzędnikiem? Nikt z was nie ma munduru, chyba że pańskie ubranie – tu zwrócił się do Franciszka – zechce ktoś uważać za mundur, ale i ono jest raczej strojem podróżnym. W tych kwestiach żądam wyjaśnień i jestem przekonany, że po ich otrzymaniu najserdeczniej się rozstaniemy.

Nadzorca opuścił na stół pudełko z zapałkami.

– Pan jest w wielkim błędzie – rzekł. – Ci panowie i ja stoimy w tej sprawie całkiem na uboczu, co więcej, my o niej prawie nic nie wiemy. Choćbyśmy nosili nawet najbardziej przepisowe mundury, nie pogorszyłoby to ani trochę stanu pańskiej sprawy. Nie mogę też bynajmniej powiedzieć panu, czy jest pan oskarżony, sam tego nie wiem. Pan jest aresztowany, oto wszystko, więcej nie wiem. Może strażnicy twierdzili co innego, w takim razie było to tylko czcze gadanie. Ale chociaż nie odpowiem na pańskie pytania, to jednak radzę panu mniej zajmować się nami i tym, co się z panem stanie, natomiast więcej myśleć o sobie. I lepiej nie robić tyle hałasu z tą pańską niewinnością, bo to psuje niezłe wrażenie, jakie pan na ogół sprawia. Powinien pan też być powściągliwszy w słowach. Prawie wszystko, co pan przedtem powiedział, można było po pierwszych paru słowach wywnioskować z pańskiego zachowania, zresztą nie było to nic dla pana szczególnie korzystnego.

K. wpatrzył się w nadzorcę. Dostawał nauczki jak w szkole, i w dodatku może od człowieka młodszego od siebie! Za swoją otwartość został ukarany naganą! A o przyczynach aresztowania i o tym, kto je nakazał, nie dowiedział się niczego!

Zirytowany przemierzał pokój tam i z powrotem, w czym mu nikt nie przeszkadzał, podciągnął mankiety, obmacał sobie pierś, przygładził włosy, przeszedł obok trzech mężczyzn, powiedział:

– Ależ to nie ma sensu – na co się odwrócili i popatrzyli na niego życzliwie, ale z powagą, a on wreszcie zatrzymał się przy stole nadzorcy. – Prokurator Hasterer jest moim: dobrym przyjacielem – rzekł – czy mogę do niego zatelefonować?

– Oczywiście – powiedział nadzorca – tylko nie wiem, jaki to mogłoby mieć sens? Chyba że ma pan z nim omówić jakąś prywatną sprawę.

– Jaki sens? – zawołał K. bardziej zdumiony niż rozgniewany. – Ale kim pan jest? Pan chce widzieć sens, a dopuszcza się największego bezsensu. To doprawdy może przyprawić o rozpacz. Ci panowie najpierw mnie napadli, a teraz siedzą i stoją naokoło, i każą mi popisywać się przed panem. Jaki to ma sens telefonować do prokuratora, gdy jestem rzekomo aresztowany? Dobrze, nie będę telefonował.

– Ależ proszę – powiedział nadzorca i wskazał ręką na przedpokój, gdzie był telefon. – Proszę, może pan zatelefonować.

– Nie, już teraz nie chcę – rzekł K. i podszedł do okna.

Naprzeciw całe towarzystwo stało jeszcze u okna i tylko jego zbliżenie się zmieszało nieco obserwatorów. Starzy chcieli się podnieść, lecz znajdujący się za nimi człowiek uspokoił ich.

– Tam są także tacy widzowie! – zawołał K. całkiem głośno do nadzorcy i pokazał ich wskazującym palcem. – Precz stąd! – krzyknął potem do nich.

Wszyscy troje zaraz się też cofnęli o kilka kroków, oboje starzy nawet jeszcze za mężczyznę, który zasłonił ich swoim szerokim ciałem i, wnosząc z ruchu ust, mówił coś niezrozumiałego na odległość. Całkiem jednak nie zniknęli, lecz zdawali się czekać na sposobność, kiedy będą mogli znowu zbliżyć się do okna.

– Natrętni, niewychowani ludzie! – powiedział K., odwracając się od okna. Nadzorca prawdopodobnie zgadzał się z nim, co K. stwierdził, jak mu się zdawało, spojrzeniem z ukosa. Ale równie dobrze mógł niczego nie słyszeć, gdyż jedną rękę silnie przyciskał do stołu i był widocznie zajęty porównywaniem długości palców. Obaj strażnicy siedzieli na kufrze przykrytym ozdobną kapą i tarli swoje kolana. Trzej młodzi ludzie wsparli się rękoma o biodra i patrzyli wokół bez celu. Było cicho jak w jakimś opustoszałym biurze.

– A więc, moi panowie! – zawołał K. i przez chwilę było mu tak ciężko, jakby dźwigał ich wszystkich na barkach – sądząc z zachowania się panów, moja sprawa jest chyba zakończona. Jestem zdania, że najlepiej będzie nie mówić więcej o słuszności czy niesłuszności waszego postępowania i zakończyć rzecz pojednawczo przez wzajemny uścisk dłoni. Jeśli i pan jest tego zdania, to proszę.

K. przystąpił do stołu nadzorcy i wyciągnął rękę. Wciąż jeszcze przypuszczał, że nadzorca ujmie ją, ale ten wstał, wziął okrągły, twardy kapelusz, który leżał na łóżku panny Bürstner, i obiema rękami nasadził go sobie ostrożnie na głowę, jak to się robi zwykle przy przymiarce nowych kapeluszy.

– Jak proste wydaje się panu wszystko – mówił przy tym do K. – Więc mamy sprawę zakończyć ugodowo, myśli pan? Nie, nie, to doprawdy niemożliwe. Z drugiej strony, nie chcę przez to wcale powiedzieć, że powinien pan zwątpić. Nie, dlaczego? Pan jest tylko aresztowany, nic więcej. Miałem to panu oznajmić, zrobiłem to i widziałem także, jak pan to przyjął. Na tym na dzisiaj dość i możemy się pożegnać, zresztą tylko na razie. Przypuszczam, że zechce pan teraz pójść do banku.

– Do banku? – spytał K. – Sądziłem, że jestem aresztowany. – K. pytał z pewną przekorą.

Mimo że jego ręka nie została przyjęta, czuł się coraz bardziej niezależnym od wszystkich tych ludzi, zwłaszcza odkąd nadzorca się podniósł. Igrał teraz z nim. Miał zamiar, na wypadek jeśli odejdą, zbiec za nim aż do bramy i zaofiarować im swoje aresztowanie. Dlatego powtórzył jeszcze:

– Jak mogę pójść do banku, skoro jestem aresztowany?

– Ach tak – rzekł nadzorca już w drzwiach – pan mnie źle zrozumiał. Pan jest aresztowany, pewnie, ale nie powinno to panu przeszkadzać w wykonywaniu zawodu. I nie powinno to również wpłynąć na codzienny tryb pańskiego życia.

– W takim razie nie jest straszną rzeczą być aresztowanym – powiedział K. i zbliżył się do nadzorcy.

– Nigdy nie byłem innego zdania – odpowiedział tamten.

– Wobec tego zdaje mi się, że i zawiadomienie mnie o uwięzieniu nie było tak bardzo konieczne – rzekł K. i podszedł jeszcze bliżej. Także i inni zbliżyli się. Wszyscy zebrali się teraz w jednym miejscu przy drzwiach.

– To było moim obowiązkiem – rzekł nadzorca.

– Głupi obowiązek – powiedział K. nieustępliwie.

– Być może – odpowiedział nadzorca – ale szkoda tracić czas na takie rozmowy. Przypuszczałem, że chce pan pójść do banku. A ponieważ pan zważa na każde słowo, dodam: nie zmuszam pana, przypuszczałem tylko, że pan sam zechce pójść do banku. Chcąc zaś panu ułatwić powrót, o ile możności bez zwrócenia uwagi, trzymałem tu w pogotowiu tych trzech panów, pańskich kolegów.

– Jak to? – zawołał K. i popatrzył na nich ze zdziwieniem. Ci tak mało charakterystyczni, anemiczni młodzi ludzie, których zachował w pamięci tylko jako grupę koło fotografii, byli rzeczywiście urzędnikami jego banku, co prawda nie kolegami, to już była przesada, dowodząca luki we wszechwiedzy nadzorcy, bądź co bądź byli niższymi urzędnikami. Jak mógł K. to przeoczyć? Jak musiała być pochłonięta jego uwaga strażnikami i nadzorcą, że nawet nie poznał tych trzech!

Sztywnego, wywijającego rękami Rabensteinera, blondyna Kullicha z głęboko osadzonymi oczami oraz Kaminera z jego nieznośnym grymasem: uśmiechem wywoływanym przez chroniczny skurcz mięśnia.

– Dzień dobry! – rzekł po chwili K. i podał rękę trzem panom, którzy poprawnie się ukłonili. – Zupełnie panów nie poznałem. Idziemy więc do roboty?

Panowie skinęli głowami z uśmiechem, skwapliwie, jakby przez cały czas tylko na to czekali, i gdy K. oglądał się za kapeluszem, który został w jego pokoju, wszyscy trzej rzucili się na poszukiwanie, jeden za drugim, co wskazywało jednak na pewne zakłopotanie. K. stał spokojnie i patrzył za nimi przez dwoje otwartych drzwi. Ostatnim był naturalnie obojętny na wszystko Rabensteiner, który zamachnął się tylko z elegancją do biegu.

Kaminer podał kapelusz i K. z całą pewnością stwierdził, na co już w banku nieraz zwrócił uwagę, że uśmiech Kaminera nie pochodził z rozmysłu, co więcej, że nie mógł on w ogóle nigdy śmiać się umyślnie. W przedpokoju otworzyła drzwi całemu towarzystwu pani Grubach, która wcale nie wyglądała na osobę poczuwającą się bardzo do winy, i K. spojrzał, jak zazwyczaj, na szelki jej fartucha, które tak niepotrzebnie głęboko wrzynały się w jej potężne ciało. Na dole, spojrzawszy na zegarek, K. postanowił wziąć auto, aby nie powiększać zbytecznie już i tak półgodzinnego opóźnienia. Kaminer pobiegł na róg po auto, tamci dwaj najwyraźniej starali się K. zabawiać, gdy nagle Kullich wskazał bramę kamienicy z przeciwka, bramę, w której właśnie pojawił się ów wysoki mężczyzna z jasną, ostrą bródką, i jakby w pierwszej chwili nieco zmieszany tym, że ukazał się teraz w całej swej wielkości, cofnął się do ściany i oparł się o nią. Starzy z pewnością byli jeszcze na schodach. K. gniewało, że Kullich zwrócił jego uwagę na tego człowieka, którego już sam przedtem zauważył, ba, którego nawet oczekiwał.

– Proszę tam nie patrzeć! – wybuchnął nie myśląc o tym, jak dziwaczne było takie odezwanie się do dorosłych ludzi. Ale nie potrzebował się tłumaczyć, gdyż właśnie zajechało auto, wsiedli i pojechali. Wtem przypomniał sobie K., że wcale nie zauważył wyjścia strażników i nadzorcy.

Nadzorca zasłonił mu trzech urzędników, a ci znowu nadzorcę. Nie było to dowodem wielkiej przytomności umysłu i K. postanowił dokładniej się pod tym względem obserwować. Mimo to raz jeszcze odwrócił się mimo woli i wychylił poza oparcie tylnego siedzenia, aby może zobaczyć jeszcze nadzorcę i strażników. Ale zaraz znowu się wyprostował, oparł się wygodnie w kącie auta, nie starając się już nikogo szukać. Wbrew wszelkim pozorom potrzebował właśnie teraz otuchy, ale panowie wydawali się znużeni. Rabensteiner patrzył z auta w prawo, Kullich w lewo, pozostawał tylko szczerzący zęby Kaminer, z którego śmiać się zabraniało niestety ludzkie miłosierdzie.

Tej wiosny zwykł był K. spędzać wieczory w ten sposób, że po pracy, jeśli to jeszcze było możliwe – siedział w biurze przeważnie do dziewiątej godziny – szedł na przechadzkę, sam lub z urzędnikami, a później wstępował do piwiarni, gdzie zasiadał przy jednym stole ze starszymi przeważnie panami; zazwyczaj do godziny jedenastej. Zdarzały się jednak wyjątki od takiego rozkładu dnia, jeśli dyrektor banku, który wysoko cenił K. jako zdolnego pracownika i człowieka godnego zaufania, zaprosił go na przejażdżkę automobilem lub do swej willi na kolację. Oprócz tego raz w tygodniu odwiedzał K. pewną dziewczynę imieniem Elza, która przez całą noc do późnego ranka była zajęta jako kelnerka w winiarni, a w dzień przyjmowała wizyty leżąc w łóżku.

Lecz tego wieczoru – dzień zbiegł szybko na wytężonej pracy i na wielu życzeniach urodzinowych, serdecznych i pełnych czci – K. chciał natychmiast pójść do domu. W czasie wszystkich krótkich przerw w pracy myślał o tym, nie zdając sobie dokładnie z tego sprawy. Miał wrażenie, że ranne wypadki spowodowały wielki rozgardiasz w całym mieszkaniu pani Grubach i że właśnie jego obecność jest niezbędna do przywrócenia porządku. Jeśli raz porządek zostanie przywrócony, zniknie wszelki ślad tych zdarzeń i wszystko wróci do swego starego trybu. Zwłaszcza nie należało bać się niczego ze strony owych trzech urzędników, którzy włączyli się z powrotem w wielką machinę urzędniczą banku i nie można było dostrzec, aby się zmienili. K. kilkakrotnie wzywał ich do swego biura, pojedynczo i razem, tylko w tym celu, by ich obserwować, i za każdym razem odprawiał ich uspokojony.

Gdy o wpół do dziesiątej wieczór przyszedł do domu, gdzie mieszkał, spotkał w bramie wyrostka, który stał rozkraczywszy nogi i palił fajkę.

– Kim pan jest? – spytał natychmiast K. i zbliżył swoją twarz do twarzy chłopaka: w mroku sieni nie było widać dokładnie.

– Jestem synem stróża, proszę wielmożnego pana – odpowiedział chłopak, wyjął fajkę z ust i usunął się na bok.

– Synem stróża? – spytał K. i stuknął niecierpliwie laską o podłogę.

– Wielmożny pan sobie czegoś życzy? Czy mam pójść po ojca?

– Nie, nie – odparł K., w głosie jego brzmiało coś jak przebaczenie, jak gdyby chłopak zbroił coś złego, ale on mu przebacza.

– Już dobrze – rzekł i poszedł dalej, lecz nim wstąpił na schody, jeszcze raz się obejrzał.

Mógł pójść wprost do swego pokoju, ponieważ jednak chciał pomówić z panią Grubach, od razu zapukał do jej drzwi. Siedziała z pończochą w rękach przy stole, na którym leżał jeszcze cały stos starych pończoch. K. usprawiedliwiał się z roztargnieniem z powodu późnej pory, ale pani Grubach była bardzo uprzejma i nie chciała słuchać jego usprawiedliwień; jemu, mówiła, służy rozmową o każdej porze, wie przecież, że jest jej najlepszym i najsympatyczniejszym lokatorem. K. rozejrzał się po pokoju, znowu wszystko wróciło do dawnego stanu, naczynia od śniadania, które rano stały na stoliku przy oknie, były już także uprzątnięte. „Ręka kobieca potrafi w cichości wiele zdziałać”, pomyślał, on by pewnie prędzej stłukł filiżanki, aniżeli je wyniósł. Popatrzył na panią Grubach z odcieniem wdzięczności.

– Dlaczego pani jeszcze tak późno pracuje? – spytał. Siedzieli razem przy stole, a K. zanurzał od czasu do czasu ręce w stosie pończoch.

– Mam wiele roboty – rzekła – dzień mój należy do lokatorów, jeśli chcę doprowadzić moje rzeczy do porządku, zostają mi tylko wieczory.

– A dzisiaj pewnie przysporzyłem pani jeszcze dodatkowej pracy?

– W jaki sposób? – spytała z ożywieniem, odkładając robotę na kolana.

– Mam na myśli tych ludzi, którzy tu byli dziś rano.

– Ach tak – rzekła i znowu zapadła w swój zwykły spokój. – To mi nie przyczyniło wiele roboty.

K. przypatrywał się w milczeniu, jak bierze z powrotem do rąk pończochę. „Wygląda, jakby była zdziwiona, że ja o tym mówię – myślał – uważa za niewłaściwe wszczynanie rozmowy o tym. Tym bardziej powinienem to zrobić, tylko ze starą kobietą mogę o tym mówić”.

– A jednak przysporzyło to na pewno pracy – powiedział po chwili – ale to już się nie powtórzy.

– Nie, to już nie może się powtórzyć – zapewniła i uśmiechnęła się do K. prawie boleśnie.

– Mówi pani to poważnie? – spytał K.

– Tak – rzekła ciszej – ale przede wszystkim nie powinien się pan tym zbytnio przejmować. Nie takie rzeczy dzieją się na świecie! Ponieważ pan ze mną z takim zaufaniem rozmawia, drogi panie, mogę panu wyznać, że podsłuchiwałam trochę pod drzwiami i że obaj strażnicy powiedzieli mi to i owo. Przecież tu chodzi o pańskie szczęście, a ono mi rzeczywiście leży na sercu, więcej, niż mi przystoi, bo przecież jestem tylko pana gospodynią. A więc słyszałam coś niecoś, ale nie mogę powiedzieć, żeby to było coś bardzo złego. Nie. Pan jest wprawdzie aresztowany, lecz nie tak, jak to bywa aresztowany złodziej. Jeśli się aresztuje złodzieja, wówczas jest źle, ale takie aresztowanie... Wydaje mi się, że jest to jakby coś uczonego – pan wybaczy, jeśli mówię coś głupiego – otóż wydaje mi się, że jest to jakby coś uczonego, czego wprawdzie nie rozumiem, ale czego się też nie musi rozumieć.

– To wcale niegłupie, co pani powiedziała, pani Grubach, i ja jestem po części pani zdania, tylko osądzam to wszystko jeszcze ostrzej niż pani i uważam to po prostu już nie za coś uczonego nawet, lecz w ogóle za nic. Zostałem znienacka napadnięty, oto wszystko. Gdybym zaraz po przebudzeniu się wstał, nie dając się zbić z tropu nieobecnością Anny i bez względu na kogokolwiek, kto by mi zaszedł drogę, udał się do pani, gdybym po prostu zjadł tym razem wyjątkowo śniadanie w kuchni, kazał sobie przynieść ubranie z mego pokoju, słowem, gdybym postępował rozsądnie, nic by się w ogóle nie było stało i wszystko, co później zaszło, zostałoby w zarodku stłumione. A człowiek tak mało jest przygotowany na to, co się może zdarzyć. W banku na przykład jestem przygotowany, wykluczone, aby mogło mnie tam spotkać coś podobnego. Tam mam własnego woźnego, telefony – miejski i biurowy – stoją przede mną na stole, przychodzą ludzie, strony i urzędnicy, a poza tym i przede wszystkim mam tam ustawicznie kontakt z pracą, dlatego zachowuję przytomność umysłu i wprost sprawiłoby mi przyjemność znaleźć się tam w podobnej sytuacji. Teraz wszystko już minęło i właściwie nie chciałem już nawet o tym mówić, chciałem tylko usłyszeć sąd pani, sąd kobiety rozumnej, i jestem zadowolony, że się zgadzamy. Ale teraz musi mi pani podać rękę, taka zgoda musi być – podkreślona uściskiem dłoni. „Czy poda mi rękę? Nadzorca nie podał mi jej” – myślał i patrzył na kobietę inaczej niż przedtem, badawczo. Wstała, bo i on wstał, była lekko zmieszana, gdyż nie wszystko, co K. powiedział, wydało jej się zrozumiałe. Wskutek zmieszania powiedziała jednak coś, czego zupełnie nie chciała i co nie było na miejscu.

– Niech pan sobie tego nie bierze tak bardzo do serca, drogi panie – rzekła, w głosie jej wyczuł łzy i naturalnie zapomniała mu podać rękę.

– Nie przypuszczałbym, że tak to sobie wezmę do serca – rzekł K. nagle znużony, widząc bezwartościowość wszystkich przytakiwań tej kobiety.

W drzwiach zapytał jeszcze:

– Panna Bürstner jest w domu?

– Nie – odparła pani Grubach i uśmiechnęła się przy tej suchej informacji ze spóźnionym, ugrzecznionym żalem – jest w teatrze. Czy pan sobie od niej czegoś życzy? Może ja to mogę z nią załatwić.

– Drobnostka, chciałem zamienić z nią tylko parę słów.

– Niestety, nie wiem, kiedy przyjdzie, gdy jest w teatrze, wraca zwykle późno.

– To przecież całkiem obojętne – rzekł K. i ze spuszczoną głową odwrócił się już ku drzwiom, aby odejść.

– Chciałem się tylko przed nią usprawiedliwić, że zająłem dzisiaj jej pokój.

– To zbyteczne, drogi panie, pan jest zbyt uprzejmy, panna Bürstner przecież o niczym nie wie, od wczesnego ranka nie była w domu, a i tak jest już wszystko doprowadzone do ładu, sam pan widzi – i otworzyła drzwi do pokoju panny Bürstner.

– Dziękuję, wierzę – rzekł K., podszedł jednak do otwartych drzwi.

Księżyc oświecał ciemny pokój łagodnym światłem. O ile można było widzieć, wszystko rzeczywiście było na swoim miejscu, nawet bluzka nie wisiała już na klamce okna. Dziwnie wysokie wydawały się poduszki na łóżku, leżały częściowo w poświacie księżyca.

– Panna Bürstner przychodzi często późno do domu – rzekł K. i poparzył na panią Grubach, jak gdyby ona za to ponosiła odpowiedzialność.

– Jak to zazwyczaj młodzi ludzie – odrzekła usprawiedliwiająco pani Grubach.

– Pewnie, pewnie – rzekł K. – ale można przebrać miarę.

– Można – odpowiedziała pani Grubach – jak bardzo ma pan rację! Może nawet w tym wypadku. Nie chcę oczerniać panny Bürstner, jest to dobra, miła dziewczyna, uprzejma, staranna, punktualna, pracowita, wszystko to bardzo cenię, ale powinna być naprawdę dumniejsza i bardziej nieprzystępna. Już dwa razy widziałam ją w tym miesiącu na odległych ulicach i za każdym razem z jakimś innym mężczyzną. Strasznie mi nieprzyjemnie, ale, dalibóg, mówię to tylko panu, inna rzecz, że będę jednak zmuszona pomówić o tym i z samą panną Bürstner. Zresztą nie tylko to stawia mi ją w podejrzanym świetle.

– Pani jest na całkiem fałszywej drodze – rzekł K. wściekły i prawie nie mogąc się pohamować – zresztą pani widocznie zrozumiała też źle moją uwagę o pannie Bürstner, wcale nie o tym myślałem. Nawet otwarcie ostrzegam panią przed powiedzeniem najmniejszego słówka pannie Bürstner, pani jest całkowicie w błędzie, znam pannę Bürstner bardzo dobrze i nic z tego, co pani powiedziała, nie jest prawdą. Zresztą, może posuwam się za daleko, nie wstrzymuję pani, może jej pani powiedzieć, co pani chce. Dobranoc.

– Panie K. – odezwała się błagalnie pani Grubach i pospieszyła za nim aż do jego drzwi, które już otworzył. – Wcale nie chcę jeszcze z nią mówić, chcę ją naturalnie tymczasem dalej obserwować, tylko z panem podzieliłam się moimi spostrzeżeniami. Ostatecznie leży to w interesie każdego lokatora, jeśli dbam o dobrą reputację pensjonatu, nic innego nie było moim zamiarem.

– Dobra reputacja! – zawołał K. jeszcze przez szparę drzwi. – Jeśli pani chce utrzymać dobrą reputację pensjonatu, powinna pani mnie pierwszemu wypowiedzieć! – Po czym zatrzasnął drzwi, nie zwracając już uwagi na ciche pukanie.

Ponieważ jednak nie miał ochoty do spania, postanowił czuwać i przy tej sposobności zbadać, kiedy przyjdzie panna Bürstner. Może wówczas uda się, choćby to nawet było niewłaściwe, zamienić z nią parę słów. Gdy siedział przy oknie i przymknął zmęczone oczy, myślał nawet chwilę o tym, by ukarać panią Grubach, namówić pannę Bürstner i wspólnie z nią wypowiedzieć mieszkanie. Ale natychmiast wydało mu się to straszliwą przesadą, podejrzewano by wprost, że chodzi mu o zmianę mieszkania z powodu rannych wydarzeń. Nie byłoby nic głupszego, myślał, a przede wszystkim bardziej bezcelowego i podłego.

Gdy mu się uprzykrzyło wyglądanie na pustą ulicę, położył się na kanapie, uchyliwszy uprzednio drzwi na korytarz, by móc widzieć z kanapy każdego, kto wchodzi do mieszkania. Mniej więcej do jedenastej godziny leżał cicho, paląc cygaro. Od tej chwili jednak nie mógł już wytrzymać u siebie i wyszedł do przedpokoju, jak gdyby mógł tym przyspieszyć przyjście panny Bürstner. Wcale mu na niej tak bardzo nie zależało, nawet nie mógł sobie przypomnieć, jak wygląda, ale chciał z nią mówić i drażniło go, ze przez późny powrót i ona nawet wnosi jeszcze na zakończenie tego dnia nieład i niepokój. Ona była również winna, że nic dziś wieczorem nie jadł i poniechał zamierzonej wizyty u Elzy. I jedno, i drugie dałoby się jeszcze naprawić przez pójście do lokalu, w którym pracowała Elza. Chciał to uczynić później, po rozmowie z panną Bürstner.

Minęło pół do dwunastej, gdy posłyszał czyjeś kroki na klatce schodowej. K., który cały czas puszczał wodze swym myślom i w przedpokoju jak we własnym mieszkaniu chodził głośno tam i z powrotem, schronił się za drzwi swego pokoju. To wróciła panna Bürstner. Przy zamykaniu drzwi, drżąc z zimna, naciągała jedwabny szal na wąskie ramiona. K. wiedział, że za chwilę wejdzie do swego pokoju, do którego, naturalnie, w nocy nie mógł wtargnąć, musiał więc teraz do niej przemówić, ale na nieszczęście zapomniał zapalić światło u siebie, przez co jego wyjście z ciemnej głębi pokoju mogło wyglądać na napad, co najmniej zaś musiałoby mocno ją przestraszyć.

Bezradny i nie mogąc tracić ani chwili czasu, szepnął przez uchylone drzwi:

– Proszę pani. – Brzmiało to jak prośba, nie jak wołanie.

– Czy tu ktoś jest? – spytała panna Bürstner i obejrzała się zdziwiona.

– To ja – rzekł K. i zbliżył się.

– Ach, pan K.! – rzekła panna Bürstner uśmiechając się. – Dobry wieczór – i podała mu rękę.

– Pragnąłbym z panią zamienić kilka słów, czy pozwoli pani teraz?

– Teraz? – spytała panna Bürstner – Czy musi to być teraz? To chyba trochę dziwne.

– Czekam już na panią od dziewiątej godziny.

– No tak, byłam w teatrze i nic o panu nie wiedziałam.

– Przyczyna, dla której pragnę z panią pomówić, zaszła dopiero dziś rano.

– No cóż. W takim razie nie mam zasadniczo nic przeciwko temu, chyba to tylko, że padam wprost ze zmęczenia. Więc proszę na kilka minut do mego pokoju. Tu w żadnym razie nie możemy rozmawiać, obudzimy przecież wszystkich, a to byłoby mi bardziej jeszcze nieprzyjemne ze względu na nas niż na ludzi. Proszę poczekać, aż zaświecę u siebie, a potem zgasić światło tu. – K. wykonał to, następnie czekał jeszcze, aż go panna Bürstner cicho wezwała do swego pokoju.

– Proszę usiąść – rzekła i wskazała na otomanę, ale sama mimo zmęczenia, na które się uskarżała, stała, oparta o poręcz łóżka; nie zdjęła nawet swego małego, ale przeładowanego kwiatami kapelusza. – Więc o co panu chodzi? Jestem rzeczywiście ciekawa. – Skrzyżowała lekko nogi.

– Pani może powie – zaczął K. – że sprawa nie była aż tak nagląca, by ją teraz omawiać, ale...

– Wstępy puszczam zawsze mimo uszu – rzekła panna Bürstner.

– To ułatwia moje zadanie – rzekł K. – Pani pokój był dziś rano, do pewnego stopnia z mojej winy, trochę w nieładzie, zrobili to obcy ludzie wbrew mojej woli, a jednak, jak powiedziałem, z mojej winy; chciałem prosić o wybaczenie.

– Mój pokój? – spytała panna Bürstner i zamiast na pokój popatrzyła badawczo na K.

– Tak jest – rzekł K. i spojrzeli sobie oboje po raz pierwszy w oczy. – Sposób, w jaki to się stało, niewart jest słów.

– Ależ właśnie to jest ciekawe – rzekła panna Bürstner.

– Nie – powiedział K.

– Wobec tego – rzekła panna Bürstner – nie chcę wdzierać się w cudze tajemnice; skoro obstaje pan przy tym, że to nic ciekawego, to i ja nie będę temu przeczyła. A wybaczam tym chętniej, że nie widzę ani śladu nieporządku. – Położyła rękę płasko na biodrach i przeszła się po pokoju. Zatrzymała się przy macie z fotografiami. – Niech pan patrzy – zawołała – moje fotografie są rzeczywiście poprzerzucane. To bardzo nieładnie. A więc jednak był ktoś niepowołany w moim pokoju.

K. skinął głową i przeklinał w duchu Kaminera, tego urzędniczynę, który nigdy nie umiał pohamować swej głupiej, bezmyślnej ruchliwości.

– Dziwne – rzekła panna Bürstner – że jestem zmuszona zabronić panu tego, czego pan sobie sam powinien był zakazać, mianowicie wchodzenia do mego pokoju w czasie mojej nieobecności.

– Wyjaśniłem przecież pani – rzekł K. i podszedł także do fotografii – że to nie ja dopuściłem się tego przekroczenia, ale ponieważ pani mi nie wierzy, muszę wyznać, że komisja śledcza sprowadziła trzech urzędników bankowych, a z tych jeden, którego przy najbliższej sposobności usunę z banku, dotykał prawdopodobnie fotografii. Tak, była tu komisja śledcza – dodał K., ponieważ panna Bürstner patrzyła na niego pytającym wzrokiem.

– W pańskiej sprawie? – spytała panna Bürstner.

– Tak – odpowiedział K.

– Nie! – zawołała panna Bürstner i roześmiała się.

– A jednak – rzekł K. – Czy sądzi pani, że jestem winny?

– No, winny... – powiedziała – nie chcę tak z miejsca wydawać sądu, może brzemiennego w skutki, zresztą nie znam pana przecież, w każdym razie trzeba by już być ciężkim zbrodniarzem, aby sprowadzać zaraz sobie na kark komisję śledczą. Ponieważ jest pan jednak wolny – a przynajmniej z pańskiego spokoju wnoszę, że pan nie zbiegł z więzienia – nie mógł się pan dopuścić żadnej zbrodni.

– Tak – rzekł K. – ale komisja śledcza mogła przecież uznać, że jestem niewinny, albo nie tak winny, jak przypuszczała.

– Pewnie, to być może – rzekła panna Bürstner bardzo poważnie.

– Widzi pani – powiedział K. – pani nie ma wiele doświadczenia w sprawach sądowych.

– Nie, nie mam go – rzekła panna Bürstner. – Już nieraz tego żałowałam, bo chciałabym wiedzieć wszystko, a właśnie sprawy sądowe niezwykle mnie interesują. Sąd ma jakąś dziwną siłę atrakcyjną, prawda? Ale na pewno uzupełnię swoje wiadomości w tym kierunku, bo w przyszłym miesiącu wchodzę jako siła kancelaryjna do biura adwokata.

– To bardzo dobrze – rzekł K. – będzie mi pani mogła pomóc w moim procesie.

– Być może – rzekła panna Bürstner – owszem, lubię stosować swoje wiadomości w praktyce.

– Ja też mówię to całkiem poważnie – rzekł K. – a przynajmniej na wpół poważnie, jak i pani. Aby wziąć adwokata, na to sprawa jest zbyt błaha, ale doradca bardzo mi się przyda.

– Tak, lecz jeśli ja mam być doradcą, muszę wiedzieć, o co chodzi – rzekła panna Bürstner.

– W tym sęk – rzekł K. – iż sam tego nie wiem.

– Więc pan sobie zażartował ze mnie – rzekła panna Bürstner zupełnie rozczarowana. – Było całkiem zbyteczne wybierać sobie na to tak późną porę. – I odeszła od fotografii, gdzie tak długo razem stali.

– Ależ, droga pani – rzekł K. – bynajmniej nie żartuję. Że też pani nie chce mi wierzyć! To, co wiem, powiedziałem już pani. Nawet więcej, niż wiem, bo to nie była komisja śledcza, tylko ja ją tak nazwałem, gdyż nie wiem, jak ją nazwać inaczej. Nie było śledztwa, zostałem tylko aresztowany, ale przez komisję.

Panna Bürstner siedziała na otomanie i znowu się roześmiała.

– Więc jak to było? – spytała.

– Okropnie – rzekł K., ale już nie myślał o tym, zupełnie porwany widokiem panny Bürstner, która oparła głowę na jednej ręce – łokieć spoczywał na poduszce otomany – podczas gdy drugą rękę powoli przesuwała po biodrze.

– Mamy dowcip – rzekła panna Bürstner.

– Jaki dowcip? – spytał K. Zaraz jednak przypomniał sobie, o czym była mowa, i zapytał: – Mam pani pokazać, jak to było? – Chciał wykonać ruch, a przecież nie odchodzić od niej.

– Jestem już zmęczona – rzekła panna Bürstner.

– Pani przyszła tak późno – powiedział K.

– Więc na koniec spotykam się jeszcze z wyrzutami, ale też słusznie, bo nie powinnam była wpuścić tu pana. Jak się okazało, nie było to wcale konieczne.

– Było konieczne, teraz dopiero pani to zobaczy – rzekł K. – Czy mogę odsunąć stolik nocny od pani łóżka?

– Cóż panu wpadło do głowy? – spytała panna Bürstner – oczywiście że nie!

– Wobec tego nie mogę pani pokazać – rzekł K. zirytowany tak, jak gdyby wyrządzono mu niesłychaną szkodę.

– No, jeśli panu jest to konieczne do odtworzenia sceny, to proszę sobie wysunąć stolik, byle cicho – rzekła panna Bürstner i dodała po chwili słabszym głosem: – Jestem tak zmęczona, że pozwalam na więcej, niż powinnam.

K. ustawił na środku pokoju stolik i zasiadł za nim.

– Pani musi sobie dokładnie uzmysłowić podział ról, to bardzo ciekawe. Ja jestem nadzorcą, tam na kufrze siedzą dwaj strażnicy, przy fotografiach stoją trzej młodzi ludzie. Na klamce okna, zaznaczam nawiasem, wisi biała bluzka. A teraz zaczynamy. Prawda, zapomniałem o mnie, najważniejszej osobie: a więc ja stoję tu przed stolikiem. Nadzorca rozparł się, siedzi nadzwyczaj wygodnie; nogę założył na nogę, ramię zwiesił, o tu, przez poręcz, bezprzykładny gbur, że drugiego takiego trudno znaleźć. A teraz już naprawdę zaczynamy. Nadzorca woła, jak gdyby musiał mnie budzić, wprost krzyczy. Niestety, muszę, jeśli chcę to pani uzmysłowić, także krzyczeć, zresztą będę wykrzykiwał tylko swoje nazwisko.

Panna Bürstner, która słuchała śmiejąc się, położyła palec wskazujący na ustach, aby zapobiec krzykowi, ale już było za późno, K. był zanadto przejęty swoją rolą, krzyknął przeciągle: „Józef K.!” – zresztą nie tak głośno, jak groził, tak jednak, że to jego nagle z ust wyrwane wołanie zdawało się dopiero stopniowo rozbrzmiewać w pokoju.

Wtem dało się słyszeć pukanie do drzwi z sąsiedniego pokoju, silne, krótkie, miarowe. Panna Bürstner zbladła i położyła rękę na sercu. K. przeraził się szczególnie mocno, ponieważ jeszcze przez chwilę nie był zdolny myśleć o czym innym, jak tylko o porannych wydarzeniach i o dziewczynie, której je przedstawiał. Ledwie się opanował, podbiegł do panny Bürstner i wziął ją za rękę.

– Niech się pani nie boi – szepnął – wszystko zaraz wyjaśnię. Kto to jednak może być? Tu obok jest przecież pokój, w którym nikt nie śpi.

– Przeciwnie – szepnęła mu do ucha panna Bürstner – od wczoraj śpi tu siostrzeniec pani Grubach, kapitan. Nie ma akurat innego pokoju wolnego. Sama o tym zapomniałam. Że też pan musiał tak krzyczeć! Jestem niepocieszona.

– Nie ma powodów po temu – rzekł K. i gdy opadła teraz na poduszkę, pocałował ją w czoło.

– Co pan robi! – zawołała i już zerwała się spiesznie. – Odejdź pan, odejdźże, czego pan chce, przecież on podsłuchuje pod drzwiami i wszystko słyszy. Jak pan mnie męczy!

– Odejdę nie prędzej – rzekł K. – aż się pani nieco uspokoi. Przejdźmy w inny kąt pokoju, tam on nas nie usłyszy.

Dała się zaprowadzić.

– Proszę zrozumieć – rzekł – że jest to wprawdzie dla pani przykrość, ale bynajmniej nie ma niebezpieczeństwa. Pani wie, że gospodyni, która jest przecież w tej sprawie osobą decydującą, zwłaszcza że kapitan to jej siostrzeniec, bardzo mnie szanuje i we wszystko, co mówię, bezwzględnie wierzy. Zresztą jest ode mnie zależna, bo pożyczyłem jej większą kwotę. Każdą pani propozycję dla wyjaśnienia naszego sam na sam przyjmuję, jeśli tylko będzie jako tako przekonująca, i zaręczam, że zmuszę panią Grubach nie tylko do oficjalnego przyjęcia mego wyjaśnienia, ale także do rzeczywistej i szczerej wiary w jego prawdziwość. Mnie proszę absolutnie nie oszczędzać. Jeżeli chce pani rozpuścić pogłoskę, że napadłem panią, to przedstawię to pani Grubach w ten sposób, a uwierzy w to, nie tracąc do mnie zaufania, tak bardzo jest do mnie przywiązana. – Panna Bürstner patrzyła przed siebie na podłogę, cicha i jakby załamana. – Dlaczego pani Grubach nie ma uwierzyć, że napadłem panią? – dodał. Widział przed sobą jej włosy, rozdzielone przedziałkiem, puszyste, ujęte z tyłu w mocny węzeł, rudawe włosy. Miał nadzieję, że zwróci na niego spojrzenie, ale nie zmieniając postawy powiedziała tylko:

– Przepraszam, to nagłe pukanie tak mnie przeraziło, nie następstwa, jakie może wywołać obecność kapitana. Było tak cicho po pańskim krzyku, a tu nagle zapukano, dlatego tak się przestraszyłam. Również dlatego, że siedziałam w pobliżu drzwi i zapukano prawie tuż koło mnie. Za pańskie propozycje dziękuję, ale nie mogę ich przyjąć. Potrafię za wszystko, co się dzieje w moim pokoju, wziąć pełną odpowiedzialność, i to wobec każdego. Dziwię się, że pan nie zauważył, jaka obraza dla mnie kryje się w pańskich propozycjach, obok dobrych zamiarów, które naturalnie uznaję. Lecz proszę już odejść, proszę zostawić mnie samą. Potrzebuję teraz jeszcze bardziej spokoju niż przedtem. Z tych kilku minut, o które pan prosił, zrobiło się pół godziny i więcej.

K. chwycił ją za rękę, a potem za przegub.

– Ale pani się na mnie nie gniewa? – spytał.

Odsunęła jego rękę i powiedziała:

– Nie, nie, nigdy i na nikogo się nie gniewam.

Znowu uchwycił przegub jej ręki, zniosła to teraz spokojnie i tak doprowadziła go do drzwi. Był zdecydowany odejść. Ale przed drzwiami, jak gdyby zdziwiony, bo nie spodziewał się znaleźć tu drzwi, przystanął; ten moment wyzyskała panna Bürstner, by uwolnić się, otworzyć drzwi, wsunąć się do przedpokoju i stamtąd cicho szepnąć do K.:

– No, proszę wyjść. Spójrz pan – wskazała na drzwi kapitana, pod którymi przeświecała smuga światła – on zaświecił lampkę i bawi się naszym kosztem.

– Już idę – rzekł K., podbiegł, pochwycił ją, całował jej usta, a potem całą twarz, jak spragnione zwierzę chłepczące wodę u znalezionego wreszcie źródła. W końcu całował jej szyję w miejscu, gdzie jest krtań, i długo przywarł do niej ustami. Dopiero na szelest z pokoju kapitana podniósł głowę.

– Już pójdę – rzekł, chciał nazwać pannę Bürstner po imieniu, ale nie znał go. Skinęła głową zmęczona, już na pół odwrócona pozostawiła mu rękę do pocałunku, jak gdyby nie wiedząc o tym, i z pochyloną głową odeszła do swego pokoju.

Wkrótce potem K. leżał już w swoim łóżku. Rychło usnął, przed zaśnięciem myślał jeszcze chwilę o swoim zachowaniu się, był z niego zadowolony, dziwił się jednak, że nie jest jeszcze bardziej zadowolony. Z powodu kapitana martwił się poważnie, a to ze względu na pannę Bürstner.

Rozdział 2
Pierwsze przesłuchanie
K. został telefonicznie powiadomiony, że najbliższej niedzieli ma odbyć się małe przesłuchanie w jego sprawie. Zwrócono mu uwagę, że odtąd podobne przesłuchania będą odbywać się regularnie i jakkolwiek może nie każdego tygodnia, to jednak dość często. Leży to z jednej strony w ogólnym interesie, by doprowadzić proces szybko do końca, z drugiej zaś strony badania powinny być pod każdym względem gruntowne, a jednak wobec nerwowego wysiłku, jakiego wymagają, nie powinny trwać zbyt długo. Dlatego znaleziono wyjście w postaci szybko po sobie następujących, ale krótkich przesłuchań. Wybrano niedzielę jako dzień badań, aby K. nie doznał przeszkody w pracy zawodowej. Z góry zakłada się jego zgodę, a jeśli życzy sobie innego terminu, władze gotowe są pójść mu wedle możności na rękę. Te przesłuchania są na przykład możliwe i w nocy, ale o tej porze K. nie będzie prawdopodobnie dość rześki. W każdym razie, o ile K. nie ma nic przeciwko temu, staje na niedzieli. Oczywiście musi przyjść na pewno, chyba nie trzeba mu na to specjalnie zwracać uwagi. Podano mu numer domu, w którym miał się stawić – był to dom przy jakiejś odległej ulicy przedmieścia, na której K. nigdy jeszcze nie był.

Otrzymawszy to zlecenie, K. nic nie odpowiadając zawiesił słuchawkę, z góry zdecydowany pójść tam w niedzielę. Było to z pewnością konieczne. Proces już się zaczynał, musiał się temu przeciwstawić, to pierwsze przesłuchanie powinno być ostatnim. Stał jeszcze zamyślony przy aparacie, gdy usłyszał za sobą głos wicedyrektora, który chciał telefonować, ale K. zagradzał mu drogę do aparatu.

– Złe wiadomości? – spytał od niechcenia zastępca dyrektora, nie aby się czegoś dowiedzieć, tylko by K. odsunąć od telefonu.

– Nie, wcale nie – rzekł K., ustąpił na bok, ale nie odszedł.

Wicedyrektor czekał na połączenie. Zakrywszy słuchawkę ręką powiedział:

– Jeszcze jedno pytanie. Czy chciałby pan zrobić mi w niedzielę rano przyjemność i odbyć ze mną przejażdżkę na mojej żaglówce? Będzie większe towarzystwo, na pewno i pańscy znajomi, między innymi prokurator Hasterer. Przyjdzie pan? Niechże pan przyjdzie!

K. starał się uważnie słuchać tego, co mu mówił zastępca dyrektora. Nie było to dla niego bez znaczenia, bo zaproszenie ze strony wicedyrektora, z którym nigdy nie żył w zbyt dobrej komitywie, oznaczało próbę pojednania, świadczyło, jak ważną osobistością stał się K. w banku i jaką wagę przywiązywał drugi najwyższy urzędnik bankowy do jego przyjaźni, a przynajmniej do jego neutralności. To zaproszenie było aktem upokorzenia się zastępcy dyrektora, choćby nawet wypowiedział je, ot tak, znad słuchawki, w oczekiwaniu na połączenie telefoniczne. Ale K. zmuszony był dopuścić do powtórnego upokorzenia i powiedział:

– Bardzo dziękuję, ale w niedzielę niestety nie mam czasu, mam już pewne zobowiązanie.

– Szkoda – rzekł zastępca dyrektora i podjął rozmowę telefoniczną, którą właśnie oznajmiono. Nie była to krótka rozmowa, lecz K. w swoim roztargnieniu stał przez cały czas przy aparacie.

Dopiero gdy wicedyrektor skończył, przestraszył się i rzekł, aby choć trochę usprawiedliwić swoją zbyteczną obecność:

– Właśnie telefonowano, abym przyszedł gdzieś, lecz zapomniano mi powiedzieć, o której godzinie.

– Proszę więc jeszcze raz zapytać – rzekł wicedyrektor.

– To nie jest takie ważne – zauważył K., przez co jego poprzednie, i tak już samo przez się niedostateczne usprawiedliwienie, wypadło jeszcze gorzej. Odchodząc, zastępca dyrektora mówił jeszcze o innych sprawach. K. zmuszał się do odpowiedzi, ale głównie myślał o tym, że najlepiej będzie pójść tam w niedzielę o dziewiątej przed południem, bo o tej godzinie wszystkie sądy rozpoczynają w dnie robocze swoją pracę.

Niedziela była pochmurna. K. wstał zmęczony, ponieważ z powodu jakiejś fety przesiedział do późna w nocy przy swoim stole w piwiarni, i o mało co byłby zaspał. Szybko, nie mając czasu zastanowić się i powiązać z jedną całość rozmaitych pomysłów, które mu przyszły do głowy w ciągu tygodnia, ubrał się i bez śniadania pobiegł na wskazane mu przedmieście. Dziwnym trafem zauważył po drodze, choć mało miał czasu na rozglądanie się, trzech wplątanych w jego sprawę urzędników, Rabensteinera, Kullicha i Kaminera. Dwaj pierwsi jechali tramwajem, który przeciął drogę K., Kaminer zaś siedział na tarasie kawiarni i właśnie gdy przechodził K., wychylał się z zaciekawieniem przez balustradę. Wszyscy z pewnością patrzyli za nim dziwiąc się, z jakim pośpiechem pędzi ich przełożony, jakiś upór powstrzymywał K. od jazdy czymkolwiek, odczuwał wstręt do wszelkiej, nawet najmniejszej obcej pomocy w tej swojej sprawie, nie chciał też nikogo do tego wciągać i wtajemniczać w ten sposób kogokolwiek, a w końcu nie miał najmniejszej ochoty poniżyć się przed komisją śledczą przez swoją zbyt wielką punktualność. W istocie jednak biegł teraz, aby o ile możności zdążyć na dziewiątą, mimo że go na żadną oznaczoną godzinę nie zamówiono.

Zdawało mu się, że już z daleka pozna dom po jakimś znaku, którego sobie dokładnie nie wyobrażał, czy po jakimś szczególnym ruchu u wejścia. Ale ulica Juliusza, przy której dom miał się znajdować i na początku której K. zatrzymał się na chwilę, miała po obu stronach prawie całkiem jednakowe domy, wysokie, szare, przez ubogą ludność zamieszkałe domy czynszowe.

Teraz, w niedzielny ranek, okna były przeważnie zajęte, siedzieli w nich mężczyźni w koszulach i palili papierosy albo trzymali na skraju okna ostrożnie i czule małe dzieci. W innych oknach piętrzyła się wysoko pościel, ponad którą w jednym z nich przelotnie mignęła rozczochrana głowa kobiety.

Poprzez ulicę krzyżowały się porozumiewawczo okrzyki, jakieś słowo rzucone wywołało głośny śmiech tuż nad głową K. Przy tej długiej ulicy znajdowały się regularnie rozmieszczone, małe, poniżej poziomu chodnika leżące sklepy spożywcze, do których schodziło się po kilku schodkach. Tam wchodziły i stamtąd wychodziły kobiety albo stały na stopniach i gawędziły. Handlarz owoców, który polecał widzom w oknach swój towar, tak samo roztargniony jak K., o mało co nie przewrócił go, przejeżdżając ze swoim wózkiem. Właśnie też zaczął wygrywać wściekłą melodię jakiś gramofon, dawno już wysłużony w lepszych dzielnicach miasta.

K. zagłębiał się w ulicę powoli, jak gdyby miał już teraz czas, albo jak gdyby z jakiegoś okna widział go sędzia śledczy i mógł stwierdzić, że K. już oto się stawił. Było niewiele po dziewiątej. Dom mieścił się dość daleko od ulicy, był niezwykle rozległy, ze szczególnie wysoką i przestronną bramą wjazdową. Widocznie przeznaczona była na wozy ciężarowe należące do licznych składów, które, teraz zamknięte, otaczały wielki dziedziniec i nosiły napisy firm, znanych K. z transakcji bankowych. Wbrew przyzwyczajeniu K. zajął się dokładniej wszystkimi tymi zewnętrznymi szczegółami, zatrzymał się także chwilę u wejścia na podwórze. Niedaleko siedział na skrzyni jakiś bosy mężczyzna i czytał gazetę. Na wózku ręcznym huśtali się dwaj chłopcy. Przed pompą studni stała wątła młoda dziewczyna w nocnym kaftaniku i podczas gdy woda spływała do wiadra, spoglądała na K. W jednym kącie podwórza między dwoma oknami rozpięto sznur, na którym wisiała już bielizna przeznaczona do suszenia. Jakiś mężczyzna stał na dole i rozkazami kierował robotą.

K. zwrócił się ku schodom, by dojść do pokoju rozpraw, ale znowu przystanął, gdyż oprócz tych schodów zauważył w podwórzu jeszcze trzy różne klatki schodowe, a ponadto na końcu podwórza małe przejście, które zdawało się prowadzić na jeszcze inne podwórze. Gniewało go, że nie podano mu bliżej położenia pokoju; traktowano go doprawdy z osobliwym niedbalstwem czy obojętnością, postanowił to w stosownej chwili głośno i wyraźnie stwierdzić. Ostatecznie wszedł jednak na schody i nasunęło mu się odległe wspomnienie sentencji Willema, że wina sama przyciąga sąd, z czego by właściwie wynikało, że lokal sądowy powinien znajdować się przy schodach, które K. przypadkowo wybrał.

Po drodze przeszkodził wielu bawiącym się na schodach dzieciom, złym wzrokiem patrzyły na niego, gdy wśród nich przechodził. „Gdybym miał tu przyjść następnym razem – pomyślał – musiałbym wziąć albo łakocie, by je sobie pozyskać, albo kij, by je zabić”. Tuż przed pierwszym piętrem musiał nawet chwilę poczekać, aż przeleci jakaś piłka, a dwóch małych chłopaków o wiele wiedzących oczach dorosłych włóczęgów trzymało go tymczasem za spodnie; gdyby chciał się od nich otrząsnąć, musiał im sprawić ból, a bał się ich krzyku.