Prokurator Alicja Horn - Tadeusz Dołęga-Mostowicz - ebook + audiobook

Prokurator Alicja Horn ebook i audiobook

Tadeusz Dołęga-Mostowicz

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pełna niezwykłych zwrotów akcji sensacyjno-romantyczna powieść, której akcja toczy się w Warszawie w latach trzydziestych XX wieku.  Jej bohaterem jest Jan Winkler, człowiek umiejący żyć pełną piersią, postać o wielu twarzach i rozlicznych życiorysach, ścigany przez niejeden wymiar sprawiedliwości. Po wielu latach nieobecności, wraca jako obywatel USA do Warszawy, gdzie rzuca się w wir interesów. Niezwykle atrakcyjny, budzi namiętność wśród wielu kobiet. Wśród nich jest także prokurator Alicja Horn, nadzwyczaj atrakcyjna, a przy tym nie do pokonania na sali sądowej.

 

Gdzie? Kiedy? Przysiągłby, że kiedyś musiał ją znać, że te płonące czarne oczy ze wspaniałymi zrośniętymi łukiem czarnymi brwiami i te złociste włosy, i te wprost nieprawdopodobnie wykrojone wargi... Kto?... Kiedy?... Na pewno... Na pewno...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 632

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 46 min

Lektor: Wojciech Masiak
Oceny
4,1 (8 ocen)
5
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ 1

Wyskoczył z tramwaju i szybko nastawił kołnierz palta. Siekł drobny deszcz zmieszany ze śniegiem, od Wisły ciągnął przejmujący chłodem wiatr.

Nie znał wcale tej dzielnicy miasta. Gdy przed kilkunastu laty mieszkał w Warszawie, Żoliborz jeszcze nie istniał. Na tym miejscu rozciągały się oba pagórki, teren Cytadeli.

Pomimo dość wczesnej pory ulica była pusta. Zbliżył się do latarni i jeszcze raz rzucił okiem na notatkę: Dębowa 26.

Stracił dobre pięć minut na wypytanie jakiegoś lękliwego przechodnia o kierunek, w którym ma iść, żeby odnaleźć ulicę Dębową. Nie zdziwił się zaniepokojeniu zaczepionego. Wiedział, że nie mógł wzbudzić zaufania swoim wyglądem: zniszczone i zabłocone ubranie na szerokich barach i od tygodnia nieogolona twarz.

Z chaotycznych informacji przechodnia wynikało, że trzeba skręcić w prawo, później będzie tor, za torem czerwona kamienica, później na lewo i trzecia czy druga uliczka znowu na prawo.

– Dziękuję – mruknął, wepchnął zmarznięte dłonie głęboko w rękawy i ruszył szybkim krokiem.

Wiedział, że nie zbłądzi. Miał wrodzony instynkt orientacji w nieznanych terenach. Po prostu jakiś węch przestrzeni, który nie zawodził go nigdy, czy to w setkach obcych miast, czy na karkołomnych bezdrożach gór, czy w zawiłych labiryntach oceanicznych portów…

Gdy skręcił w prawo, wiatr znowu uderzył mu w oczy prysznicem ostrych jak igły kropelek i wdarł się pod płaszcz. W chwili gdy przystanął, wyminął go w szalonym pędzie ogromny czarny samochód. Do jego uszu doleciał jakby stłumiony krzyk, następnie już całkiem wyraźny brzęk stłuczonej szyby i auto zniknęło za zakrętem.

Odwrócił głowę, ulica była pusta. Po obu stronach stały z rzadka małe domki o ciemnych oknach.

– Oho – mruknął do siebie – jakaś grubsza robota.

Na zakręcie przy świetle latami ujrzał kilka kawałków grubego szkła. Machnął ręką i ruszył dalej. Po kilku minutach odnalazł ulicę Dębową, jeszcze mniej zabudowaną niż inne, i zatrzymał się przed dużą białą willą.

Wysokie żelazne sztachety, a za nimi niewielki ogródek. Nacisnął klamkę furtki. Była zamknięta. Zadzwonił i czekał. Z przyzwyczajenia rozglądał się uważnie. Kilkanaście metrów dalej widniała brama wjazdowa, tuż za nią kilka zabudowań gospodarskich. Wyglądały mizernie przy okazałej dwupiętrowej willi. W oknach było ciemno. Musiały być szczelnie zasłonięte lub też mieszkańcy już spali.

Powtórnie nacisnął guzik dzwonka i teraz dopiero zauważył tabliczkę przy furtce: DR KAROL BRUNICKI, Prof. Uniwersytetu Warszawskiego.

Tymczasem jakieś boczne drzwi willi otworzyły się z hałasem i po chwili za furtką ukazała się niemal kwadratowa postać z kijem w ręku.

– Czego tam? – rozległ się chrapliwy głos.

– Ja do pana profesora, proszę otworzyć.

Krępy człowiek zbliżył do sztachet brodatą twarz, obrzucił przybyłego nieufnym spojrzeniem i wzruszył ramionami.

– Pan tu nikogo nie przyjmuje, tylko w klinice.

– Wiem, ale proszę powiedzieć panu, że przyszedł… Fakir.

– Jak?

– Fakir.

Służący niezdecydowanie zawrócił ku domowi, lecz po paru krokach zatrzymał się.

– Fakir?… Niby z cyrku?

– Nie z cyrku, do diabła! Proszę powiedzieć Fakir, profesor będzie wiedział.

Upłynęło sporo czasu, zanim brodacz wrócił, tym razem frontowymi drzwiami. Bez słowa wydobył z zanadrza pęk kluczy, otworzył furtkę, przepuścił przybyłego i starannie ją zamknął.

Kilkoma schodkami wchodziło się na ganek. Dwoje grubych drzwi, opatrzonych wieloma zamkami i zasuwami, prowadziło do niedużego przedpokoju. Ściany wyłożone dębową boazerią lśniły czystością, jak i podłoga. Miłe ciepło uderzyło w wilgotną od deszczu twarz.

– Proszę wytrzeć nogi – warknął służący, spode łba przyglądając się gościowi. Gdy ten możliwie najstaranniej oczyścił obuwie, brodacz otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju, mruknąwszy coś, co miało oznaczać zaproszenie, a sam zniknął.

Był to bardzo duży pokój, rodzaj holu, gęsto zastawionego mnóstwem miękkich mebli, o ścianach pokrytych dywanami. Daleko w rogu paliła się mała lampka pod rubinowoczerwonym abażurem. Dzięki temu pokój tonął w półmroku i przybyłego ogarnęło wrażenie, że oprócz niego jest tu jeszcze ktoś, że czyjeś oczy bacznie go obserwują. Wrażenie to wciąż rosło i stało się tak dokuczliwe, że nie mógł go nie sprawdzić. Wstał i kilkoma szybkimi krokami po miękkim dywanie dotarł do najciemniejszego kąta pokoju.

Z rogu szerokiej kanapy żarzyły się dwa zielone punkty. Leżał tam nieruchomo ogromny czarny kot. Skrzywił się. Nie znosił tych zwierząt. Już chciał wrócić na swoje miejsce, gdy na fotelu, tuż obok, dostrzegł drugiego kota.

Wzrok pomału przyzwyczaił się do czerwonego zmroku i z najwyższym zdumieniem odkrywał niemal na każdym fotelu, na każdej sofce, na każdym stosie ozdobnych poduszek koty. Ogromne, tłuste, opasłe koty.

– Psiakrew – zaklął przez zęby – cóż za ohydna menażeria.

W tej chwili w drzwiach ukrytych za portierą szczęknął zamek i na progu stanął szczupły, niski człowiek w czarnym ubraniu. Jego ręka, niezwykle drobna i uderzająco biała, wyciągnęła się z wolna do kontaktu i jaskrawe światło zalało pokój.

Przyglądali się sobie w milczeniu.

– Jak się masz, Fakir – odezwał się wreszcie gospodarz i jego wąskie usta wygięły się w nikłym uśmiechu – cieszę się, że cię znowu widzę.

Przybyły wyciągnął rękę i mocno potrząsnął wąską dłonią profesora.

– Źle się mam – odparł niskim głosem – dlatego masz przykrość mnie oglądać, kochany Karolu.

Spojrzał prosto w grube szkła profesora, zza których obserwowały go bacznie małe, czarne oczy, i dodał:

– Pozwolisz usiąść?

– Ależ proszę cię, drogi Fakirze, wybacz moje roztargnienie.

Przysunął gościowi fotel i wówczas zaleciała od niego mdła woń chloroformu.

– Oderwałem cię od pracy – zauważył Fakir, siadając.

– O, bynajmniej.

– Myślałem. Pachniesz chloroformem. Chętnie zapaliłbym papierosa.

– To jeszcze z kliniki – odpowiedział twardo profesor – w klinice wszystko cuchnie chloroformem.

Wydobył dużą złotą papierośnicę i podał Fakirowi.

– Tak… – odezwał się ten po chwili. – Bogaty jesteś… Bardzo bogaty.

– Bardzo – obojętnie powtórzył profesor. – Cóż chcesz, nie umiem trwonić pieniędzy.

– Bardzo ci współczuję! – roześmiał się gość. – I wciąż obdzierasz pacjentów?

– Nie. Od kilku już lat nie prowadzę praktyki.

Olbrzymi bury kot ciężko zeskoczył z kanapy i zaczął się ocierać o nogi swego pana.

– Polubiłeś koty – zauważył mężczyzna nazywający się Fakirem. – Czy interesują cię jako psychiatrę? Nie rozumiem, jak można trzymać w domu tyle tego obrzydlistwa?

Profesor nie odpowiedział i wciąż wpatrywał się w gościa.

– Dawno nie widzieliśmy się – odezwał się wreszcie. – Chyba z dziesięć lat albo więcej… Aleś się nie postarzał. Oczy ci się jarzą, nozdrza rozdymają… Widocznie służy ci twój tryb życia…

– Jednak czterdziestka ma swoje prawa. Widzisz, na skroniach posiwiały mi włosy.

Profesor uśmiechnął się ironicznie.

– To cię chyba nie martwi, kobiety to lubią… A trochę szronu we włosach dodaje ci poza tym pewnej powagi, solidności, co – jak sądzę – jest rzeczą nie do pogardzenia w twoich, że tak powiem, interesach.

Przybyły obrzucił gospodarza ponurym spojrzeniem.

– Zimno mi jest – powiedział. – Wypiłbym kieliszek wódki.

– Niestety, nie mam w domu… Chyba… mógłbym ci służyć spirytusem…

– Daj.

Profesor wrócił po chwili z dużą apteczną butlą. Od jego ubrania znowu zaleciał nieznośnie słodki odór chloroformu.

– Głodny jesteś? – zapytał.

– Wszystko jedno – odparł Fakir. – Teraz chcę się rozgrzać.

Nalał sobie pełną szklaneczkę i wypił duszkiem.

– Tęgie masz gardło – zauważył profesor.

– Daj mi jeszcze papierosa, strasznie czuć cię tym chloroformem.

– Wydaje ci się. – Gospodarz się skrzywił. – No, więc mów: dawno wróciłeś do Warszawy?

– Dziś.

– Zamierzasz długo tu popasać?

– Nie wiem jeszcze, zobaczę.

– A… a nie obawiasz się, że mogą cię poznać?

Gość wzruszył ramionami.

– Wątpię. Tyle lat… – Zaciągnął się dymem. – Nie słyszałeś o niej nic?

– Nie. Pewno już dorosła, za mąż wyszła.

– Psiakrew…

– A tyś sobie zwichnął życie. Kiedy wówczas uciekłeś za granicę, myślałem, że jednak jakoś staniesz na nogi. Ale kto raz znajdzie się na równi pochyłej…

– Dajmy temu spokój – przerwał Fakir. Nalał sobie nową szklankę i wychylił ją jednym łykiem.

– Skąd przyjechałeś? – zapytał profesor.

– Z całego świata.

– Musiało ci już być w tym całym świecie za ciasno, skoro zaryzykowałeś wrócić?

W głosie profesora zabrzmiała nutka złośliwości.

– Słuchaj, Karolu – warknął gość. – Nie po to przyszedłem do ciebie, żebyś drwił ze mnie. Widzisz… ja bardzo mało mam do stracenia!

Wzrok profesora prześlizgnął się po wysokim czole, zaciśniętych szczękach, szerokich barach i sprężystej postaci gościa.

– Uspokój się – odezwał się cichym głosem. – Wiesz, że się ciebie nie boję, jak i to, że… Twoja zaś moralność i twoje zatargi z kodeksem karnym nic mnie nie obchodzą. Jestem wyższy ponad… nie dlatego, bym z tytułu dawnej przyjaźni czuł względem ciebie jakieś zobowiązania, lecz po prostu… z wyrachowania.

– Nie rozumiem cię.

– Mniejsza o to. Nie zależy mi na tym, abyś rozumiał. Zatem, czego chcesz ode mnie? Pieniędzy?

– Tak. Oddam, gdy będę miał. Ale to nie wszystko.

– O?! – zdziwił się profesor.

– Nie przerażaj się. Chodzi o drobiazg. Miałem przed paru miesiącami pewną przygodę i zobacz…

Rozpiął kamizelkę i koszulę, odsłaniając szeroko sklepioną klatkę piersiową z małą różową blizną tuż nad obojczykiem.

– Widzisz – ciągnął – tu trafiła, a teraz obsunęła się aż pod pachę, i zaczęła mi zawadzać.

Wąskie, wypielęgnowane palce profesora namacały nieduży twardy przedmiot pod samą skórą.

– Rewolwerowa?

– Tak – potwierdził Fakir. – Próbowałbym sam skórę przeciąć, ale używając tylko jednej ręki, nie dam rady. Nie chcę zaś iść do żadnego szpitala czy pogotowia ratunkowego… Jeśli byłbyś tak łaskawy…

– No, dobrze – wycedził, ociągając się, profesor. – Ja jednak nie mam wprawy… Hm… mój pomocnik lepiej to zrobi. Zaczekaj!

Znikł za drzwiami.

Fakir wstał i, omal nie nadepnąwszy na kota, podszedł do lustra, by skonstatować, że wygląda fatalnie. Nieogolona twarz i zapadłe oczy, za ciasne i połatane ubranie…

– Przede wszystkim odpocząć, trzy, cztery dni odpocząć w takiej ciszy, jak tu, na tej Dębowej.

– Już jesteś przed lustrem? – usłyszał za sobą głos profesora.

Odwrócił się.

– Bardzo wyczerpany jestem. Nie zazdroszczę ci tego domu, ale ciszy, jaka tu panuje.

– Tak, to najcichsza dzielnica w Warszawie, mieszkają tu ludzie pracy i nauki.

– Tak wygląda – uśmiechnął się gość – ale wyobraź sobie, że na samym wstępie doznałem rozczarowania. Minęło mnie auto, w którym kogoś gwałcono czy zarzynano…

– Jak to, co ty mówisz? – Profesor się zerwał. – To niemożliwe!

– No, powiadam ci. Ktoś darł się z auta i nawet szybę wybił. Na własne uszy słyszałem, a nawet widziałem kawałki szkła na jezdni.

– A nie zauważyłeś przypadkiem, jak wyglądał ten samochód?

– Czarna, duża limuzyna. Może „Delage”, może „Benz”, zresztą czort wie.

– To dziwne – powiedział po pauzie profesor.

– Co się tak tym przejmujesz? – Gość wzruszył ramionami.

– No, zawsze to nie należy do rzeczy powszednich, zwłaszcza na Żoliborzu… Przepraszam cię na chwilę. Zdejmij marynarkę i koszulę. Zaraz wrócę z narzędziami.

Znowu znikł za drzwiami i wrócił po paru minutach z dużą niklową skrzynką w ręku. Za nim wszedł mały, chudy człowieczek w białym kitlu lekarskim, od którego ostro odbijała jego niezwykle żółta cera.

– Oto pacjent, doktorze – powiedział profesor, zawahał się chwilę i dodał: – Mój przyjaciel z lat szkolnych… pan…

– Winkler – pośpiesznie podpowiedział gość.

Lekarz, na którego twarzy zarysował się uprzejmy uśmiech, zdawał się nie spostrzegać braków w stroju pacjenta. Wyciągnął rękę i odezwał się niespodziewanie wysokim i melodyjnym głosem, o wybitnie cudzoziemskim akcencie.

– Bardzo mi przyjemnie. Doktor Kunoki.

– Jak to? – zdziwił się przybyły. – Doktor Kunoki?… Czy pan jest krewnym tego sławnego biologa japońskiego?

Profesor Brunicki z hałasem otworzył niklowe pudło.

– Mój drogi, chyba nie przyszedłeś tu na wywiad naukowy. Doktor Kunoki jest właśnie tym biologiem, o którym mówisz. Siadaj tu pod lampą i podnieś rękę.

W tonie profesora brzmiało niezadowolenie.

Krótko ostrzyżona głowa doktora Kunoki, pokryta rzadkim, niebieskawoczarnym włosem, pochyliła się nad pacjentem. Dotyk waty przepojonej eterem przeszedł dreszczem po skórze, kilka błysków lancetu, kilka kropel krwi i na niklowe wieko z brzękiem spadła mała kulka.

– Trzeba zabandażować? – zwrócił się doktor Kunoki do profesora.

– Obejdzie się. – Pacjent machnął ręką. – Niech pan będzie łaskaw po prostu zakleić jakimś plasterkiem. Na mnie goi się jak na psie.

Operacja była skończona.

– Co, doktorze – zapytał profesor Brunicki, wskazując plecy gościa, na których grały wspaniałe mięśnie – piękny okaz rozpłodowca?

Uśmiech przesunął się po żółtej twarzy biologa, a jego taksatorski wzrok prześlizgnął się po oglądanym obiekcie, który ubrał się właśnie i wyciągnął doń rękę.

– Bardzo panu dziękuję.

– O, proszę. Taki drobiazg. – Skinął głową i zabierając pudło, znikł za kotarą.

– Japończyk, a tak dobrze mówi po polsku – zauważył gość po jego wyjściu.

– Pół-Japończyk – odparł profesor – jego matka była Polką.

– Aha… To właśnie on odkrył te, no, jakże… elektro…

– Nerwony. Epokowe odkrycie – pokiwał głową profesor – biologia została przezeń pchnięta o olbrzymi krok naprzód.

– Słuchaj, Karolu, odkąd ty zajmujesz się biologią?

Profesor nagle drgnął. Jego blade policzki stały się niemal przezroczyste, palce zacisnęły się kurczowo.

– Odkąd? – powtórzył ochrypłym głosem. – Od tego dnia, kiedy jak szaleniec zacząłem chwytać się ostatniej nitki nadziei! Kiedy waliłem głową w próg wiedzy, błagając ją o potwierdzenie kłamstwa umierających ust, kłamstwa, w które wierzyć, znaczyło dla mnie tyle, co żyć!…

– Karolu, czy znowu żądasz ode mnie przysięgi?

– O, bądź przeklęta, bądź po trzykroć przeklęta!…

Profesor zerwał się i wzniósł nad głową zaciśnięte pięści. Grube krople potu pokrywały jego czoło.

– Karolu, Karolu!… Przecież wiesz, że strachu nie znam! Czyż kłamałbym ze strachu?!

Profesor zakrył dłonią oczy i powiedział niemal szeptem:

– Można też kłamać z… litości.

Opadł na fotel i znieruchomiał.

Zaległa cisza, tylko z kąta dolatywało mruczenie kota.

Pierwszy odezwał się profesor:

– Powiedziałeś, że cię nienawidzę. To prawda. Nienawidzę cię bardziej, niż sobie to możesz wyobrazić. Ale… zbyt głęboko tkwisz w mojej ranie, byś mi nie był najbliższy… Związała mnie z tobą… Ach, dajmy temu spokój… Twój niespodziewany przyjazd rozstroił mi nerwy…

Profesor przetarł szkła i sięgnął do kieszeni.

– Potrzeba ci pieniędzy. Ile?

– Na razie… tysiąc wystarczy.

– Proszę.

– Dziękuję, Karolu. Mam nadzieję wkrótce ci oddać.

– Mniejsza o to. Cóż zamierzasz robić?

– Jeszcze nie wiem. Rozejrzę się. Na razie kilka dni w łóżku w hotelu.

– A dokumenty masz?

– Mam. Nazywam się teraz Jan Winkler… Ale już późno.

– Pierwsza – potwierdził profesor, spoglądając na zegarek. Gość wstał.

– Do widzenia, Karolu.

– Zaczekaj chwilę. Nie chciałbym, żebyś odszedł tak zaraz… Nie proponuję ci, byś zamieszkał u mnie. Z wielu względów jest to niemożliwe…

– Ależ Karolu, ja bynajmniej nie miałem zamiaru…

– Nie – przerwał profesor. – Wiem, że nie chciałbyś tego. Ale widzisz, nie znaczy to, żebyś nie miał mnie odwiedzać… Jestem piekielnie samotny, przeraźliwie samotny… Nie spytałeś ani słówkiem nie wspomniałeś o nim, a przecież może cię obchodzić jego los.

Fakir zmarszczył brwi.

– Mówisz o swoim synu?

– Mówię o synu Wandy.

Zaległo milczenie. Profesor Brunicki wpił się wzrokiem w twarz gościa i zaczął mówić jakimś bezbarwnym, monotonnym głosem:

– Dorasta… Duży już jest… W ramionach niemal już całkiem tak szeroki jak ty… Ma takie same jasne, płowe włosy i takie zmysłowe usta… I nozdrza rozdęte, i oczy ogromne, niebieskie oczy o fenomenalnych ciemnozłotych źrenicach… Żaden okulista takich nie widział… A ja przecież znam aż dwie pary takich fenomenalnych oczu… Nie, nie dwie… to jest ta sama para…

Profesor pochylił się ku gościowi i przez zaciśnięte zęby wyrzucił:

– Właśnie tak połyskują ciemnym złotem!

– Przestań! – odezwał się cicho gość, odwracając głowę. – Znęcasz się nad sobą i nade mną. To nieprawda! Nieprawda! – zawołał po chwili Fakir i w podnieceniu uderzył pięścią w stół. – Przysięgam ci, że nieprawda!

– Uspokój się. – Profesor pokiwał głową. – Posłuchaj: widuję go co roku. Co roku odbywam tę… krzyżową drogę i co roku wracam bez… Ach, mój drogi, to jakaś szatańska karuzela wspomnień. Iście szatańska! O, to już nie jest mały Boh, z którym bawiłem się w Indian, to już nawet nie kolega Fakir, ten prowodyr klasy, który swymi pięściami bronił mnie i zasłaniał. Nie. To już prawie Bohdan Drucki, świetny Bohdan Drucki, który…

Profesor przełknął ślinę i wstał. Szedł jak lunatyk, zataczając się, a stanąwszy na środku pokoju, dodał szeptem:

– No, a za lat kilka, za lat kilkanaście… Jan Winkler. Nie, nic nie mów, musisz zrozumieć, że przecież jestem tylko człowiekiem, któremu natura dała te pięć czy więcej zmysłów i ograniczony rozmiarami czaszki mózg, któremu kazała bardziej wierzyć im niż opętańczym imaginacjom, niż przysięgom przyjaciela, niż samarytańskiemu kłamstwu umierających ust, ust droższych niż życie, niż świat, niż wszechświat!…

– Karolu!

– Poczekaj. Nie posądzaj mnie o rozstrój umysłowy. Za chwilę znów będę sobą. Ale tylko pomyśl: lata, długie lata duszę się swoją tragedią. Ty jesteś ostatni, z którym mógłbym o tym mówić, lecz, niestety, jedyny. Nie obawiaj się, za chwilę znów będę sobą, jakiego mnie znasz od dziecka. Zimnym, wyrachowanym, nieugiętym, zamkniętym człowiekiem – cha, cha, cha… bez serca! Takim, co to bez drgnięcia powieki potrafiłby zabić ciebie, gdyby potrafił jednocześnie zabić i jego… syna Wandy… Tak. Bohdanie, tak…

– Karolu! – zabrzmiał po pauzie cichy głos gościa – drogi przyjacielu, nie możesz pojąć, jaką męką jest nie mieć nawet prawa do jednego słowa współczucia…

– Nie mówmy już o tym – sucho przerwał Brunicki – dość. Zmęczony jesteś. Idź już. Jutro musisz zmienić sobie opatrunek. I nie zapominaj o mnie… Tym bardziej że będziesz mi potrzebny…

– Ja? – zdziwił się Drucki.

– Tak – po chwili wahania odparł profesor – jesteś silny, śmiały i, jak sam to stwierdziłeś, niewiele masz do stracenia…

– Nie rozumiem?!

– Idź już, nic pilnego. A co do pieniędzy, proszę, nie krępuj się. Ile razy będą ci potrzebne… No, do widzenia.

Podali sobie ręce i gość ruszył do drzwi, lecz zrobił nieuważny krok i nadepnął wylegującego się na dywanie kota. Przeraźliwe miauczenie było na to odpowiedzią i nagle ze wszystkich kątów wysunęły się zaniepokojone krzykiem jednego inne koty, tłuste, ogromne, opasłe.

– Psiakrew – zaklął winowajca alarmu – po co u diaska trzymasz tyle tych kotów? Musisz majątek wydawać na żywienie tego stada. Czym ty je karmisz?

– Mięsem. – Gospodarz skrzywił się.

Drucki wzdrygnął się. Przyszło mu na myśl, że sam jest wielkim kawałem mięsa.

– Do widzenia.

– Do widzenia.

W przedpokoju, skulony na krześle, siedział brodacz.

– Niech Antoni wypuści pana – odezwał się doń profesor. – Do widzenia, Fakirze!

Po chwili Drucki szedł szybkim krokiem pustymi ulicami. Gdy znalazł się na rogu za torem, przypomniał sobie czarną limuzynę i brzęk rozbijanej szyby.

Pamiętał dobrze, że kawałki szkła leżały pod tą właśnie latarnią. Nachylił się i przyjrzał uważnie: mokry asfalt i ani śladu szyby.

– Solidna robota – mruknął do siebie i otulił się jak najszczelniej.

Siekł drobny deszcz zmieszany ze śniegiem, od Wisły ciągnął przejmujący chłodem wiatr.

ROZDZIAŁ 2

Bohdan Drucki zamieszkał w „Hotelu Odeskim” przy ulicy Długiej. Był to mały i brudny hotelik, pełny za dnia nieznośnej woni przypieczonej cebuli, a nocą krzyków, awantur i bijatyk.

Oprócz właściciela, starego Żyda i jego półzidiociałego syna Nuchima, dwudziestoletniego wyrostka o spłaszczonej czaszce, stałym mieszkańcem hotelu był tylko jeden Drucki, którego obecność zaznaczona została, zgodnie z przepisami policyjnymi, na czarnej tablicy w kantorku, gdzie kulfonami wypisano: Jan Winkler.

Pozostali klienci hotelu, stanowiący główne źródło jego egzystencji, rekrutowali się z tych, którzy poszukiwali dachu nad głową na jedną noc lub po prostu na parę godzin, co nazywało się tu „na wizytę”.

Drucki odpoczywał. W ciągu trzech dni jedynym jego łącznikiem ze światem był Nuchim, przynoszący bułki, szynkę i dzbanek z białą kawą, czasem gazety i papierosy.

Gorączka z wolna ustępowała. Żelazny organizm wracał do dawnej sprawności, blizna goiła się szybko. Drucki jednak nie wstawał z łóżka. Miał to szczęśliwe usposobienie, że potrafił równie łatwo zmusić swój mózg i mięśnie do długotrwałego i najwyższego wysiłku, jak i do zupełnej bezczynności.

Stary Żyd z obojętną podejrzliwością patrzył na swego lokatora. Jego powierzchowność i dziwactwo leżenia w łóżku opłacone wprawdzie zostały dobrą gotówką, jednakże nie wyglądało to wszystko na rzecz w zupełnym porządku.

Dopiero czwartego dnia właściciel „Hotelu Odeskiego” zmienił zdanie. Nastąpiło to zaś dlatego, że jego syn otrzymał od lokatora list do zaniesienia na Nowolipie, do Borysa Załkinda.

Co ten obdartus Winkler może mieć za interes do samego Borysa Załkinda, do takiego bogacza?

Jakież było zdumienie ojca, gdy Nuchim powrócił z ustną odpowiedzią, że Borys Załkind zaczął się bardzo śmiać, jak list przeczytał, za przyniesienie dał całe dwa złote i powiedział, że sam przyjdzie do pana Winklera o ósmej wieczór.

Stary zdecydował, że tak ważną wiadomość musi osobiście zanieść lokatorowi.

Kłaniał się bardzo nisko, wypytywał, czy czego szanownemu panu nie trzeba, wyraził swoją radość z zaszczytu, że gości u siebie znajomego pana Załkinda i usiłował wywiedzieć się, skąd pan Winkler zna tego „Amerykańca”.

Jedyną odpowiedzią na te wszystkie zabiegi było krótkie: „nie pański interes” i zapowiedź:

– A jak będzie u mnie pan Załkind, to uważajcie, żeby mi nikt pod drzwiami nie podsłuchiwał, bo to niezdrowo. Rozumiecie? Bardzo niezdrowo!

Stary Żyd o tyle znał się na ludziach, że nie żądał bliższych wyjaśnień. Zresztą podsłuchiwanie nie zdałoby się na nic, bo w numerze szóstym mówiono po angielsku.

Załkind przyszedł punktualnie. Był to człowiek wyraźnie chromający na lewą nogę, która w dodatku swym skrzypieniem zdradzała protezę. Jego drapieżna twarz z dużą blizną przez policzek i świszczący głos sprawiały raczej przykre wrażenie, tak jak i ruchliwość małych czarnych oczu.

Klnąc strome schody, wszedł na drugie piętro i zapukał we wskazane drzwi, potem zamknął je za sobą i z pośpiechem zbliżył się do łóżka.

– Halo, kapitanie, co za radość, że pana widzę! – zaświszczał, wyciągając rękę.

Drucki z uśmiechem podał swoją.

– Nie spodziewał się pan, co?

– Ale co panu jest, kapitanie? Chory pan? I w tym parszywym hotelu? Dawno pan w Polsce?

– Pomału, mister Jack, bo doprawdy nie zdołam panu na wszystko od razu odpowiedzieć.

– Ach, kapitanie, czyż nie widzi pan, jak się cieszę! Cóż za piękny dzień w moim życiu! Myślałem, że pana już nigdy nie zobaczę. Ileż to lat? Chyba cztery?

– Pięć – poprawił Drucki.

– Pięć lat! I jakże New York? Czy wciąż spirytus jest takim dobrym interesem?

– Nie wiem. Cóż pan myślisz, Jack, że ja wciąż siedziałem w tej dziurze? Zaraz po panu diabli mnie stamtąd wynieśli.

– Dokąd?

– Fiu, Fiu!… Za długo byłoby opowiadać: Londyn, Marsylia, Konstantynopol, Berlin, Paryż i znowu Australia, i Chiny, i Brazylia… Tak, Jack, nie umiem siedzieć na miejscu.

Załkind przysunął swoje krzesło do łóżka i cmoknął.

– Piękne życie, ciekawe życie, ale co pan z tego ma?

– Wolność, Jack, wolność.

– Rozumiem, to duża rzecz, wolność. Ale najwięcej wolności ma ten, co ma pieniądze. Im więcej pieniędzy, tym wolniejszy.

– No, pan ma ich dosyć! – zaśmiał się Drucki.

– Co to znaczy dosyć? Mam ich bardzo dużo, ale dosyć? Czy może być dosyć pieniędzy? Panu, kapitanie, nigdy nie dosyć włóczęgi po świecie, to pan musi zrozumieć, że mnie nigdy nie dosyć pieniędzy. To jest taka sama pasja, jak i każda inna.

– To prawda.

– No widzi pan. Ale ja nie mogę tylko w swojej głowie pomieścić, dlaczego większa jest przyjemność podróżować bez grosza w kieszeni, zamiast wygodnie, nic nie robiąc, kajutą pierwszej klasy?

– Jak miałem na to, to i pierwszą klasą jeździłem.

– Co znaczy, jak miałem? Gdyby pan chciał, kapitanie, pan miałby na całe życie! Czyż nie proponowałem panu spółki? Miałby pan dziś tyle, co ja. Ba, obaj mielibyśmy więcej jeszcze, dużo więcej. Z pańską głową! Ba! Z pańską odwagą!

Drucki usiadł na łóżku i klepnął go wesoło po ramieniu.

– Ale ostre były czasy, co, Jack?

– Ostre, co tu gadać. Mówią, że ludzie mojej rasy są tchórzliwi, a to nieprawda. Przecież jestem Żydem z krwi i kości, a sam pan widział. Dobre były czasy, na każdym kroku ryzykowało się życie, ale spirytus i piwo – to był interes wart takiego ryzyka.

– No, a jakże tam noga?

– W porządku. Tylko podniebienie dokucza, tak mi ten rudy rozwalił. I wie pan co, kapitanie, że ja do śmierci nie zapomnę tego, co było w Chicago. Nie dlatego, że mi pan życie uratował…

– Dajmy spokój – przerwał Drucki – nie ma co wspominać.

– Nie dlatego, że opiekował się pan mną, nie dlatego, że oddał pan mi moje pieniądze, mój cały majątek… Nie… Ale nie zapomnę do śmierci tego, że nie ruszył pan Luby!… Tak… leżałem wówczas jak kupa ścierwa, mówić nie mogłem, ruszyć się nie mogłem, ale widziałem, jak ona patrzyła na pana! I cóż ona była dla pana? Nic, ot, ładna Żydóweczka… A co ja byłem dla pana? Ot, zdychający pies, co go pan dla własnej fantazji wyratował! A co pan zrobił? Przyszedł pan do mnie i powiedział: Nie bój się o Lubę, nie tknę jej i nikomu tknąć nie dam… Tak pan powiedział, bo czuł pan…

Nie dokończył. Podniósł głowę wysoko i zagryzł wargi. Z czarnych jak węgle oczu z wolna spłynęły po twarzy drapieżnego ptaka dwie łzy.

– Tam do diabła, stary – zawołał Drucki – co by powiedzieli na Broadwayu, gdyby zobaczyli, że Czarny Jack rozkleja się jak małpa od cebuli! No! Stary!

– Nie, kapitanie, nie! Ja tego panu nigdy nie powiedziałem, ale teraz musiałem. Bo jak tu wszedłem, jak zobaczyłem, że pan tu w nędzy i chory, a po mnie dopiero teraz posłał… To ja chcę, żeby pan wiedział, że ja mam takie psie prawo, żebym dla pana zrobił, co mogę, żebym nawet oddał wszystko, co mam!

– Uwaga, Jack – z żartobliwą powagą ostrzegł Drucki – uwaga, bo mogę pana przytrzymać za słowo!

– Niech pan nie myśli, kapitanie – z dumą odparł Żyd – że słowo kupca Załkinda chociaż o jeden cent mniej jest warte od słowa Czarnego Jacka.

Roześmieli się obaj. Załkind wypytywał Druckiego o stan zdrowia, chciał koniecznie sprowadzić lekarza. Wreszcie oświadczył, że natychmiast zabiera go do siebie, bo mu wstyd, żeby kapitan mieszkał w tej dziurze.

Ten jednak stanowczo zaprotestował. Owszem, przeniesie się, nawet na pewno, ale nie do Załkinda.

– Widzi pan, ja jestem taki zatwardziały samotnik. Jak tylko wydobrzeję i oporządzę się, będę musiał poszukać jakichś interesów. I właśnie wiedząc, że pan jest dla mnie życzliwy…

– Życzliwy?!

– Mniejsza o wyraz. Dość, że chodzi mi o to, żeby coś robić.

Załkind uśmiechnął się z zażenowaniem i zrobił niewyraźny ruch ręką.

– Drogi kapitanie Winkler, co ja mogę wymyślić? Mnie nawet jakoś głupio, ale ja tu, w kraju, to jestem bardzo solidny kupiec. Ja mam kasy ogniotrwałe, ja trzymam stróżów nocnych…

Drucki wybuchnął śmiechem.

– Cóż, do pioruna! Posądza mnie pan o zamiar zorganizowania bandy?! Cha… cha… cha… Panie Załkind… Ja też chcę być solidny! Czy pan przypuszcza, że ja do solidnych rzeczy się nie nadaję? Że mnie choćby czasami nie można zaufać?

Załkind złapał go za przegub ręki.

– Już! Już rozumiem. Chwileczkę… Ha, czy ja panu nie ufam! Sobie więcej nie ufałbym… Chwileczkę! Muszę się zastanowić…

Wbił oczy w podłogę i zmarszczył czoło.

– Handel to nie dla pana, kapitanie…

– A, nie dla mnie.

– Mam też fabrykę trykotaży, ale to też nie dla pana. Hm… lasem handluję… O, to wymaga dużo ruchu, podróży, wyjazdów, trzeba sprytu i prezencji… Mam w Białowieży nawet jedną ciężką sprawę z niejakimi Fajersonami. Zrobili mi machlojkę z kontraktem. Rzecz nie sądowa, tylko na własną gorącą robotę. Pan dałby im radę. Chodzi o okrągły milion. Co by pan na to powiedział?

Drucki zastanowił się i zaprzeczył ruchem głowy.

– Dlaczego nie?

– Chcę trochę posiedzieć na miejscu. Później, owszem…

– Kapitanie – zakonkludował Załkind – co ja panu powiem: niech się pan nic nie martwi. Już ja coś na mur dla pana znajdę. Dla pana spod ziemi wykopię! Niech pan tylko przeniesie się z tego hotelu i dba o zdrowie. Zdrowie to grunt.

Umówili się w ten sposób, że nazajutrz Drucki przyjdzie do Załkinda na kolację. Zjedzą we dwójkę, bo Luba z dzieckiem siedzi w Rabce, więc będą mogli swobodnie pogadać. Z tym się rozstali.

Drucki nazajutrz obudził się wcześnie rześki i wyspany.

Wyszedł na miasto w świetnym humorze i zaczął wędrować po sklepach: ubranie, buty, palto, kapelusz, bielizna, zegarek, rękawiczki, inne drobiazgi, potem kąpiel w łaźni na Krakowskim i tamże zabiegi fryzjerskie.

Wesołe usposobienie nie opuszczało go ani na chwilę. Bawił się znakomicie sensacją, jaką wszędzie w eleganckich sklepach wywoływała jego powierzchowność, tak niezrozumiała przy jednoczesnej wybredności gustów i umyślnie nadrabianej wielkopańskości.

Wreszcie ubrany i wyświeżony opuścił łaźnię, na pytanie służącego, co ma zrobić z pozostawioną garderobą, poradził odesłać ją do muzeum i wyszedł na miasto.

Jakże innym teraz czuł się na tychże ulicach człowiekiem. Aż sam się temu zdziwił. Przecież tyle razy w ten sposób zmieniał skórę! W New Yorku, gdy wracał z morza, w Sidney, po wędrówkach złotych, po wyjściu z więzienia w Lizbonie, po awanturze w Sztokholmie – i jakoś nigdzie w sklepach nie dziwiono się obdartemu człowiekowi kupującemu drogie przedmioty, nigdzie na ulicy nie oglądano się za oberwusem tak, jak tutaj w Warszawie.

Zresztą może i sam innymi oczami patrzył na ten tłum, którego teraz czuł się członkiem równouprawnionym… Ach, no i kobiety!…

Jeszcze przed dwiema godzinami nie spostrzegały go wcale, ba, sam ich też nie zauważał, a teraz…

Szedł elastycznym krokiem, jak na paradzie, i czuł, że ściąga na siebie spojrzenia tych istot – tak powabnych, tak znanych, a wciąż zaciekawiających i upragnionych.

„Do diabła! Wciąż jestem młody” – pomyślał z zadowoleniem, przykrytym nitką dobrotliwego upomnienia.

Istotnie był młody. Gdy usiadł przy stoliku w restauracji i ujrzał swe odbicie w lustrze, aż zdziwił się swej młodości. Dzięki piekielnej mordędze ostatnich dwóch miesięcy schudł, a jego smagła cera od słonego wiatru morskiego nabrała połysku brązu. Gdyby nie siwe skronie, nie mógłby temu pełnemu życia panu w lustrze dać ponad trzydziestkę.

Jadł obiad z apetytem, rozmyślając o swej sytuacji. Po tylu latach mogliby go ewentualnie poznać, gdyby nie to, że nie nosi teraz wąsów, no i że w ogóle bardzo się zmienił. Zresztą dokumenty obywatelstwa amerykańskiego gwarantują bezpieczeństwo.

Roześmiał się do siebie.

– Można by pomyśleć, że drżę o swoją skórę. Po diabła, w takim razie, zawsze lazłem z głową w niebezpieczeństwa?

Zapłacił rachunek, porozmawiał wesoło z kelnerem i wyszedł.

Warszawa bardzo się zmieniła. Wprawdzie poznawał bez omyłki ulice, ale pamiętał je całkiem innymi. W owych dawnych czasach była to niemal dziura prowincjonalna…

Zaczął padać śnieg.

Drucki wszedł do cukierni, kazał dać sobie czarnej kawy i zaczął przyglądać się publiczności. Najwięcej było kobiet. Po dwie, po trzy przy stoliku, od poważnych podlotków aż do rozchichotanych starszych pań, bardzo mocno wymalowanych.

„Zastanawiające – pomyślał – że wszystkie, prawdę mówiąc, są ładne i wszystkie wyglądają względnie młodo. Gdzie się podziały stare i brzydkie kobiety? Ale i pięknych nie ma…”

Z prawej pod filarem siedziały dwie brunetki. Mniejsza, w popielicowym futrze, żarłocznie jadła ciastka i atakowała Druckiego spojrzeniami połyskliwych oczu. Z lewej pod oknem samotna szczupła blondynka skracała sobie oczekiwanie na kogoś, kto się widocznie spóźnił, spoglądaniem to na zegarek, to na Druckiego. Tuż przed nim zajmowało większy stolik towarzystwo złożone z dwóch panów i jednej pani w czarnym, lśniącym futrze.

Jeden, łysawy blondyn w dużych rogowych okularach, opowiadał coś monotonnym głosem, drugi, przysadkowaty starszy pan, miał nieznośną manierę automatycznego otwierania i zamykania żółtej czeczotkowej papierośnicy. Twarzy kobiety Drucki dojrzeć nie mógł, gdyż siedziała doń tyłem. Widział tylko promień jasnych złotoblond włosów, wystający z boku spod kapelusza, i opartą na stole długą ładną rękę – bez pierścionków, co bardzo lubił.

Jak na złość nie obejrzała się ani razu, a tymczasem zbliżała się ósma i trzeba było jechać do Załkinda.

„Jeszcze poczekam” – uśmiechnął się do siebie Drucki, konstatując w myśli, że trzeba naprawdę być niepoprawnym kobieciarzem, żeby dla tak błahego powodu spóźnić się na ważną rozmowę.

Wreszcie postanowił użyć wypróbowanego sposobu. Wziął do rąk leżący opodal dziennik i, udając zaczytanego, zsunął na ziemię dużą szklaną popielniczkę.

Głośny brzęk tłukącego się szkła, ktoś krzyknął: „ach!”, wszystkie oczy zwróciły się na stolik Druckiego i – efekt osiągnięty: sąsiadka w czarnym lśniącym futrze obejrzała się.

Drucki drgnął i poczuł, że mu krew ucieka z twarzy.

Instynkt, wygimnastykowany w tysiącach niebezpieczeństw i sprawny jak automat, kazał mu natychmiast zakryć się płachtą gazety, lecz tym razem rozkaz nie został wykonany. Nie mógł oderwać od niej oczu.

Gdzie? Kiedy? Przysiągłby, że kiedyś musiał ją znać, że te płonące czarne oczy ze wspaniałymi zrośniętymi łukiem czarnymi brwiami i te złociste włosy, i te wprost nieprawdopodobnie wykrojone wargi… Kto?… Kiedy?… Na pewno… Na pewno…

Szukał odpowiedzi w jej wzroku: Zna go?… Poznaje?…

Lecz ona już odwróciła głowę i znowu z uwagą słuchała monotonnego głosu łysawego blondyna. Przysadkowaty starszy pan znowu miarowo potrzaskiwał czeczotkową papierośnicą.

Drucki nie był pewien. Uderzająca piękność tej kobiety musiałaby przecież głębszym, niedającym się zakwestionować wspomnieniem wrazić się w jego pamięć.

Udawał, że czyta, a jednocześnie myśl pracowała nieustannie:

„Może ktoś podobny… Ale kto? Chyba jakaś głośna aktorka filmowa o zbliżonym typie?… Jakaś gwiazda sportowa… lotniczka… tenisistka… Zresztą, gdyby obawy były słuszne, ona poznałaby go na pewno… Trudno sobie wyobrazić, aby spotkawszy gdzieś w życiu taką dziewczynę, mógł przejść obok niej obojętnie. Wykluczone! A kobiety zazwyczaj dobrze pamiętają tych mężczyzn, którzy bodaj bez skutku zabiegali o ich względy…”

A ona stanowczo nie patrzyła nań jak na znanego sobie człowieka. W jej wzroku była odrobina roztargnienia i odrobina ciekawości, lecz ciekawości nie większej niż ta, z jaką wszystkie kobiety zawsze na niego patrzą.

W każdym razie rozsądek dyktował ostrożność. Należało zaraz zapłacić i wyjść. Jednakże Bohdan Drucki nie zaliczał się do tych, którym ktokolwiek, bodaj nawet własny rozsądek, mógł cokolwiek dyktować. Dlatego został.

Dopiero po kwadransie towarzystwo przy sąsiednim stoliku uregulowało rachunek i wstało. Nieznajoma była wysoką, dobrze zbudowaną kobietą. Gdy przyglądał się jej sylwetce, doszedł do przekonania, że początkowo uległ złudzeniu. Nie znał takiej na pewno.

Nie zawiódł się, oczekując, że podczas wciągania rękawiczek spojrzy znowu na niego. Jakże była piękna! Spod zmrużonych powiek obserwował jej profil, dumny, zimny i namiętny. Wyglądała na lat dwadzieścia pięć, lecz mogła mieć więcej.

Przechodząc obok stolika Druckiego, prześlizgnęła się wzrokiem po jego twarzy i znowu zbudziły się w nim wątpliwości, chociaż wyraz jej oczu dobitnie świadczył, że patrzy na kogoś, kogo widzi pierwszy raz w życiu.

Odprowadził ją wzrokiem do drzwi, zapłacił za kawę oraz za rozbitą popielniczkę i wyszedł.

Nowy Świat był zatłoczony, tłumy posuwały się wolno chodnikami, jezdnią sunęła rzeka samochodów. Jaskrawe reklamy neonowe biły w oczy ostrymi czerwonymi liniami.

– Na Nowolipie!

Borys Załkind sam otworzył drzwi.

– Halo, kapitanie, oto znowu pana widzę w pełnej gali. Obawiam się jednak, że byłem cierpliwszy od kaczek, które w oczekiwaniu pana musiały się porządnie wysuszyć w rondlu.

Podali sobie ręce. Pokojówka w białym fartuszku, dygnąwszy z kokieterią, odebrała palto Druckiego.

– Czyżbym tak bardzo się spóźnił? – z udanym przerażeniem zapytał Drucki. – Miałem naprawdę sprawę dość wielkiej wagi.

– Czyżby? – roześmiał się Załkind, wprowadzając gościa do jadalni. – O ile znam pański gust, kapitanie, nie sądzę, by jej waga przewyższała, powiedzmy, sześćdziesiąt pięć kilo?

Drucki zrobił skupioną minę i odparł z powagą:

– Sądzę, że omylił się pan najwyżej o dwa, trzy kilogramy.

Uścisnęli sobie ręce z uśmiechem i Załkind karcąco pokiwał głową.

– Obawiam się, kapitanie, że przez kobiety spóźni się pan do piekła, tak że już najwygodniejsze kotły ze smołą będą zajęte.

– No! – zawołał po polsku z wyraźnym litwackim akcentem. – Co się Wikcia przygląda? Proszę natychmiast podawać!

Kuśtykając wokół bogato zastawionego stołu, napełnił kieliszki i podsunął gościowi krzesło.

Kolacja była smaczna i obfita, gęsto zakropiona alkoholem. Rozmowa obracała się wyłącznie dokoła wspomnień amerykańskich. Dopiero gdy usadowili się w gabinecie w głębokich klubach, Załkind przystąpił do interesu:

– Otóż, długo myślałem, co by tu takiego wynaleźć, co odpowiadałoby takiemu człowiekowi, jak kapitan Winkler. I zdaje się, że mam coś w sam raz dla pana.

– Byleby nie dyrekcję banku!

– I gorzej, i lepiej. Interes jest taki. Pamięta pan jeszcze dobrze Warszawę?

– Ja myślę.

– Zatem wie pan, gdzie jest ulica Hortensja?

– Wiem. Mała ślepa uliczka od Szpitalnej. Prawda?

– Tak – potwierdził Załkind – otóż na tej Hortensji dwaj bracia Tinkelman i taki jeden Rybczyński założyli przed rokiem nocną knajpę. Wie pan, rodzaj amerykańskich nocnych klubów. Bar, dancing, kabaret. Lokal piękny, punkt pierwsza klasa, wpakowali w to może pół miliona złotych, a może i więcej.

– I plajta?

– Plajta. Taki interes trzeba umieć prowadzić. To może być złote jabłko. Tylko pilnować go trzeba, żeby wszystko było w porządku, żeby służba nie kradła, żeby klienci nie zarywali. Trzeba wiedzieć, komu dać na kredyt, komu nie, kogo przyjmować z otwartymi rękami, a kogo zrzucać ze schodów na zbitą mordę. Trzeba trzymać cały interes za pysk żelazną łapą, ale żeby wyglądało, że to jest swoboda i zabawa, że klienci to tak, jak prywatni goście. Pamięta pan, kapitanie, knajpę Wesołego Billy’ego na Siedemdziesiątej Czwartej ulicy?

– Pamiętam.

– To nie była knajpa, to był kurnik, to była zwykła dziura. A dlaczego kto mógł, pchał się tam z dolarami? Dlatego, że interes prowadził Billy! Kobiety leciały na niego, mężczyźni uważali go za najlepszego kompana, wszyscy po prostu przepadali za nim. Ja nie wiem, co w nim było, ale w panu, kapitanie, jest akurat tego samego dwa razy więcej.

– Dobry chłop był ten Billy – powiedział z uśmiechem Drucki.

– Kapitanie! Ja nie mam jeszcze pięćdziesiątki, ale dużo rzeczy widziałem i jedno wiem: grunt to człowiek! Nie to ważne „jak”, „co”, ale tylko „kto”. Otóż obaj Tinkelmany i ten Rybczyński chodzą za mną już od dwóch miesięcy. Telefonują, pytają, zaczepiają. Po prostu nie dają żyć. Oni chcą, żebym ja odkupił tę knajpę. Ludzi, co mają więcej gotówki, diabelnie teraz mało, więc przyczepili się do mnie. A ja im mówię wciąż: po co mi ten kłopot? Sam tego prowadzić nie będę, a choćby teraz i sam czort poprowadził, to i tak rady nie da. Zapaskudziliście firmę, pies z kulawą nogą tam nie chodzi, jak kto chce ziewać z nudów, to woli ziewać w domu.

– I gratis – dorzucił Drucki.

– Pewno. Ja im tak mówię, ale myślę, że tak nie jest. Człowiek z nerwem, i z głową, i z tym, co właśnie ma Billy, mógłby interes postawić na nogi, jeżeli włoży jeszcze z dziesięć tysięcy dolarów… No, co pan o tym powie?

– Cóż powiem? Chce pan, Jack, kupić tę budę i mnie zrobić dyrektorem?

– I tak, i nie. Chcę kupić, ale do spółki z panem.

– Wolne żarty. Ja grosza przy duszy nie mam.

Załkind wzruszył ramionami.

– Co pan gada, kapitanie, przecie pół godziny klarowałem panu, że pan sam to żywy kapitał. Ja panu powiem tak. Ja zaryzykuję kupić od nich ten gips. Ale kupić na pańskie nazwisko. Pan będzie właścicielem. Postawi pan budę na nogi, to dobrze, nie – to trudno. Ale ja wierzę, że pan postawi. Rozumie pan? Taka cicha spółka: pół na pół.

Drucki wstał i pokręcił głową.

– Nie, Jack, nie jestem żebrakiem i jałmużny nie przyjmuję.

Teraz już Załkind nie wytrzymał. Zerwał się z miejsca, zaczął biegać po pokoju, wymachiwać rękoma, targać włosy i kląć na czym świat stoi.

Jak to, jego, Czarnego Jacka, posądzają o takie rzeczy! To człowieka szlag może trafić! To lepiej wziąć nóż i od razu go zarżnąć w samo serce! Cóż to sobie kapitan Winkler wyobraża! Że kapitan nie widzi tu uczciwego interesu dla nich obydwu, to nie dowód, żeby tego interesu nie było!

Póty się pieklił i krzyczał, aż Drucki zgodził się wszcząć znowu rzeczową rozmowę.

Załkind sypał argumentami, powoływał się na znane im obu przykłady, przytaczał cyfry, kalkulował, a nawet groził, przekonywał, wreszcie zaczął oburzać się, że kapitan tak zadziera nosa, że mógł sobie pozwolić na wielkopański gest uratowania życia i majątku uczciwego Żyda, ale nie pozwala mu odwdzięczyć się choćby okazaniem zaufania…

– Przestań, Jack, do diabła, histeryzować – ryknął Drucki – przyjmuję!

Na drapieżnej twarzy Załkinda rozpłynął się pogodny uśmiech. Wziął dłoń Druckiego, potrząsnął nią mocno i kuśtykając, podszedł do biurka.

Przez chwilę przewracał kartki książki telefonicznej, potem wziął słuchawkę i wymienił jakiś numer.

– Czy jest pan Abraham Tinkelman…? Pana Mieczysława też nie ma? To poproszę pana Rybczyńskiego… To pan Rybczyński? Co jest, panie Rybczyński, kiedy panowie zapłacą mi te siedem tysięcy?… Jak to, kto? Załkind! Ja panu komornika przyślę… Co? Ja zdrowia z wami już nie mam… Co? Murowane? Nu, dobrze, tylko szkoda, że Tinkelmana nie ma…

Zakrył ręką słuchawkę, zrobił oko do Druckiego i powiedział po angielsku:

– Pan myśli, kapitanie, że go nie ma?

Drucki nie mógł powstrzymać śmiechu. Różnica między Załkindem kupcem a Załkindem gangsterem była uderzająca.

Tymczasem znalazł się Tinkelman, któremu Załkind zakomunikował, że jest tu w Warszawie przejazdem Amerykanin, który ewentualnie mógłby zainteresować się kupnem „Argentyny”, jednakże on, Załkind, ani myśli Amerykanina namawiać na tę splajtowaną knajpę, ale ewentualnie można pogadać.

Umówili się na jutrzejszy wieczór w tejże „Argentynie”.

Za radą Załkinda Drucki tegoż dnia przeprowadził się do hotelu „Bristol” i rozlokował się na noc w wygodnym, czystym i szerokim łóżku. Już sam nie traktował poważnie swoich obiekcji co do zawartej oryginalnej spółki z Załkindem. Da sobie na pewno radę i pokaże Warszawie, jak ma wyglądać nocny lokal, który musi mieć powodzenie! Rekordowe!

Już zasypiając, przypomniał sobie nieznajomą z cukierni. Czyżby rzeczywiście nigdy jej przedtem nie widział?…

„Ale rasowa bestia…”

ROZDZIAŁ 3

W Sądzie Okręgowym od poniedziałku panowało niebywałe podniecenie. Zaczęło się od tego, że prokurator Martynowicz stanął w drzwiach kancelarii i, zwracając się do aplikanta Modronia, powiedział swoim burkliwym, a dobitnym głosem:

– Każe pan na drzwiach gabinetu po prokuratorze Korczyńskim przybić napis: Podprokurator Alicja Horn. Zrozumiano?

– Tak jest, panie prokuratorze.

Drzwi zamknęły się z lekkim trzaskiem. W kancelarii umilkły wszystkie maszyny, zaległa zupełna cisza.

– Że jak? – zapytała panna Serkowska od dziennika podawczego.

Aplikant Modroń zrobił głupią minę.

– Jak się nazywa ten nowy? – zaszczebiotała panna Latosikówna spod okna.

Modroń zirytował się, widząc wszystkie oczy wlepione w siebie.

– Co się państwo na mnie patrzycie jak na raroga?! Tyle samo wiem, co i wy. Słyszeliście: podprokurator Alicja Horn.

– Jakże, podprokurator Alicja Horn – oburzył się stary pan Rolko – niby kobieta?

– Nie! Bażant! – wykrzywiła się doń panna Serkowska.

Niemal wszyscy wstali z miejsc i otoczyli biurko Modronia.

– Jeżeli Alicja, to juści kobieta.

– Ale darujcie! Kto kiedy widział kobietę prokuratora!

– Jak pan powiada?

– Alicja Horn.

– Tak, tak – pokiwał głową pan Rolko – rozpusta i tyle. Niezłe czasy, co?

– Tfu! – potwierdził wymownie łysy jak kolano pan Garbarczyk.

– Niesłychane! Nie stójcie nade mną jak kat nad dobrą duszą – płaczliwym głosem prosił Modroń – jeszcze stary wejdzie.

– No, panie, ależ to po prostu skandal! Baba ma być prokuratorem?

– Świat się kończy!

– A cóż w tym złego – wzruszyła ramionami pani Więckowa – ciekawa jestem, dlaczego kobieta nie może być prokuratorem?

– Cooo? – oburzył się pan Rolko. – Jak pani nie wstyd, mając siwe włosy i troje dzieci, takie rzeczy opowiadać!

– Siwe włosy to, proszę pana, żaden argument. A tymczasem jest faktem, że kobiety pod względem umysłu wcale nie stoją niżej od mężczyzn.

– Nie tylko niżej, ale właśnie wyżej – zawołała czupurnie aplikantka Ciechowiecka. – Właśnie wyżej. A szczególnie w Polsce. Wszyscy cudzoziemcy to mówią, że Polki są mądrzejsze o całe niebo od Polaków!

– Hę?… – Garbarczyk uśmiechnął się, gładząc łysinę. – Gdybym był o trzydzieści lat młodszy, to niech mi pani wierzy, że i ja zapewniałbym panią…

Tymczasem z wszystkich wydziałów zaalarmowanych przez pannę Serkowską zaczęły napływać do kancelarii patrole wywiadowcze. Zrobił się taki harmider, że o dokończeniu dyskusji na temat mądrości płci niewieściej mowy być nie mogło.

Dopiero gdy aplikant Modroń wykaligrafował kartkę i ostentacyjnie ją niosąc, wyszedł na korytarz, ruszyła za nim cała procesja.

Od tej chwili ostatnie drzwi korytarza na pierwszym piętrze stały się celem nieustannych pielgrzymek, przedsiębranych z najodleglejszych zakątków gmachu, nie wyłączając pokojów sędziowskich, adwokackich i prasowych. Każdy chciał się przekonać na własne oczy, że na pozór niedorzeczna plotka nie jest plotką, lecz równie niedorzeczną prawdą.

Na drzwiach, przypięta pluskiewkami, wisiała tekturka z napisem: Podprokurator Alicja Horn.

Mężczyźni wzruszyli ramionami, a na pytania: „Czy nie wie pan, kto to jest ta Alicja Horn?” odpowiadali:

– Pojęcia nie mam, ale ręczę, że jakaś megiera.

W młodszym pokoleniu natomiast ustaliło się zdanie panny Latosikówny:

– Pewno histeryczka i do tego stare pudło.

W tych warunkach znaczną rewelacją, podważającą do pewnego stopnia ogólną opinię, była wiadomość wydobyta z wydziału personalnego Ministerstwa Sprawiedliwości:

– Alicja Horn ma lat dwadzieścia osiem.

W powodzi pogłosek przewijały się zresztą najrozmaitsze. Mówiono o kolosalnych stosunkach Alicji Horn w najwyższych sferach rządowych, o tym, że sam minister w niej się kocha, że nawet miał z nią dziecko, że jest ona nie kobietą, lecz hermafrodytą, a nawet goli się co dzień, bo jej wąsy i broda rosną. Sędzia Pszczółkowski słyszał od kogoś, że jest to istota psychicznie zboczona, coś między sadystką a wampirzycą, natomiast mecenas Kamionka utrzymywał, że w tej nominacji jest „coś”.

Na czym to „coś” miało polegać, sam mecenas nie umiał objaśnić.

Trwało to do czwartku, do godziny dziewiątej rano, o której w poczekalni prokuratora Martynowicza zjawiła się wysoka, elegancko ubrana kobieta i powiedziała woźnemu:

– Proszę mnie zameldować panu prokuratorowi. Alicja Horn.

Pięć minut potem elektryzująca wiadomość dotarła do wszystkich biur na przestrzeni całego gmachu:

– Przyszła! Jest młoda i bardzo ładna.

– Można pęknąć ze śmiechu! Baba-prokurator.

– Brunetka? Pewno Żydówka?

– Józef powiada, że nie wygląda na Żydówkę i że blondynka.

Tymczasem prokurator Martynowicz wezwał do swego gabinetu obu wiceprokuratorów i wszystkich podprokuratorów.

– Panowie pozwolą – odezwał się suchym tonem, wskazując stojącą obok niego młodą kobietę – że ich przedstawię naszej nowej koleżance, podprokuratorce Alicji Horn.

Nastąpiło kilkanaście uścisków długiej pięknej ręki przy akompaniamencie wymamrotanych nazwisk.

– Koleżanka Horn – odezwał się prokurator Martynowicz – obejmie dział podprokuratora Korczyńskiego, który został przeniesiony do Lwowa. Usilnie i stanowczo proszę panów o ułatwienie pracy nowemu członkowi prokuratury. Doszło do moich uszu, że fakt nominacji kobiety wywołał tu niemądrą sensację i głupie gadania, których nie cierpię i nie ścierpię. Oczekuję od panów zdecydowanego przeciwstawienia się tym nastrojom i wierzę, że dzięki taktowi i poczuciu obowiązku porządek zostanie natychmiast przywrócony. Dziękuję panom.

W ciągu minuty gabinet się opróżnił.

– Czy będę mogła zaraz przystąpić do pracy? – zapytała Alicja Horn.

– Naturalnie. Znajdzie pani wszystko w zupełnym porządku. Korczyński należał do najsystematyczniejszych z moich podwładnych. Zresztą aplikant, pan Modroń, zaznajomi panią szczegółowo z rozpoczętymi pracami.

Alicja Horn wstała.

– Zatem…

– Jeszcze jedno – zatrzymał ją prokurator Martynowicz.

– Słucham, panie prokuratorze.

– Uważa pani… Nie wiem, jak to wyrazić… Hm… Jest pani kobietą i to kobietą o powierzchowności… ujmującej. Nie zniósłbym, gdyby z tego powodu w pracy urzędników płci odmiennej mogły nastąpić jakiekolwiek zaniedbania! Uważam, że powinna pani trzymać ich na odpowiedni dystans. Rozumie pani, o co mi chodzi?

– Rozumiem, panie prokuratorze. – Alicja uśmiechnęła się, ukazując w rozchyleniu pełnych warg dwa rzędy olśniewających białych zębów.

Martynowicz spojrzał na nią znad okularów i zaczął przewracać jakieś papiery na biurku.

– Hm… Tak… To dobrze. I… tego… i nie trzeba się uśmiechać. Zatem pan Modroń – nacisnął guzik dzwonka – zaznajomi panią z tutejszym porządkiem.

Wszedł woźny i znikł, otrzymawszy polecenie poproszenia pana Modronia.

– Panie prokuratorze – odezwała się Alicja – jestem pewna, że nie dam panu powodów do niezadowolenia z mojej tu obecności. Chcę pracować, widzę w zawodzie oskarżyciela publicznego szczytne powołanie i całkowicie zdaję sobie sprawę z tego, że jako pierwsza kobieta w tej roli muszę tym bardziej zachować jej powagę.

– Tym lepiej – przytaknął Martynowicz – że porozumieliśmy się dokładnie.

Zjawił się aplikant Modroń, przedstawił się niezdarnie i niemal nie patrząc na Alicję, gdyż nie miał odwagi oderwać oczu od ust prokuratora. Po każdym zdaniu jego dyspozycji powtarzał automatycznie: „Tak jest, panie prokuratorze”, a dopiero usłyszawszy ostre „No?!” zrozumiał, o co chodzi.

Przyprowadził Alicję do jej gabinetu i nie mogąc pozbyć się dręczącego i – czuł to – ośmieszającego zażenowania, urywanym głosem udzielał fachowych objaśnień. Wyjmował pliki akt, skorowidze, noty, terminarze i mówił bez przerwy.

Dopiero gdy ona zaczęła mu zadawać krótkie rzeczowe pytania, nieco ochłonął i ukradkiem przyglądał się jej pochylonej nad papierami głowie. Jednakże gdy podnosiła nań swe płonące czarne oczy, pośpiesznie rejterował.

– Dziękuję panu – powiedziała po zaznajomieniu się ze wszystkim. – Jeżeli jeszcze będę musiała pana trudzić, znajdę pana w kancelarii, prawda?

– Tak jest, proszę pani. Moje uszanowanie.

Została sama.

Był to nieduży pokój z jednym oknem, wychodzącym na jakiś szary mur. Popielata farba ścian i żółte meble, składające się z szafy, biurka, stolika do maszyny i kilku krzeseł, robiły wrażenie oficjalnej oschłości i surowości.

Powoli zdjęła futro i mały czarny kapelusz, wyjęła z torebki wieczne pióro i usiadła przy biurku. Nie czuła tak wielkiej emocji, jak pierwotnie przypuszczała. Wprost przeciwnie, była teraz pewniejsza siebie niż zwykle. Wiedziała, że da sobie radę nie gorzej niż inni. Zresztą od niejednego z kolegów miała znacznie lepsze przygotowanie. Na uniwersytecie uważano ją za fenomenalnie zdolną, prawo znała świetnie, pochłonęła setki dzieł fachowych, a dzięki doskonałej pamięci zyskała sobie w łódzkim Sądzie Okręgowym, gdzie odbywała praktykę, przydomek encyklopedii prawniczej. W znacznej mierze przyczyniła się do tego jej niestrudzona pasja poznawania wszelkich dziedzin wiedzy mających jakąkolwiek styczność z jurysdykcją. Jeszcze na uniwersytecie ubocznie studiowała chemię, psychiatrię, później w Paryżu uzupełniała swe studia, wreszcie przewertowała historię wszelkich procesów i dla wprawy sporządzała akty oskarżenia tak, jak ona postawiłaby je na miejscu tamtych prokuratorów. Z jakąż łatwością odkrywała ich błędy i niedopatrzenia, w iluż sprawach, gdzie oskarżeni zostali uniewinnieni, można było dowieść ich winy!

Dumna była ze swojej inteligencji, przenikliwości i siły wewnętrznej, wiedziała, że może nie obawiać się współzawodnictwa mężczyzn. Jakże bardzo nimi gardziła! Jakże wielkie miała prawo ich nienawidzić!

Zaczęła czytać akta. Istotnie znalazła je w zupełnym porządku. Pierwsze dotyczyły jakiejś drobnej kradzieży i oszustwa, drugie morderstwa bez żadnych poszlak, trzecie fałszowania monet pięciozłotowych…

Spojrzała na zegarek. Była druga piętnaście. O pół do trzeciej miała naznaczoną oficjalną wizytę u prezesa sądu.

Złożyła akta, zamknęła szafę, biurko i wyszła na korytarz.

Gabinet prezesa, jak poinformował ją spotkany woźny, znajdował się w lewym skrzydle gmachu.

Idąc po schodach i przez nieskończenie długie korytarze, spotykała wciąż urzędników, urzędniczki, masę innych osób i bez trudu spostrzegła, że wszyscy obserwują ją z niesłychanym zaciekawieniem. Udawała jednak, że tego nie zauważa.

Prezes przyjął ją natychmiast. Mógł mieć około sześćdziesiątki i miał miłą, pogodną twarz.

Wyszedł na jej spotkanie i wyciągnął rękę.

– Bardzo mi przyjemnie panią poznać. Jestem Turczyński.

– Horn – odparła krótko.

– Proszę, niechże pani siada. – Podsunął jej krzesło. – Cieszę się, że wymiar sprawiedliwości zyskał nową, a tak utalentowaną współpracowniczkę.

– Pan prezes jest zbyt łaskawy – powiedziała zdawkowo.

– Bynajmniej. Słyszałem od pana ministra tyle pochwał dla pani, tyle uznania…

Podał jej pudełko z papierosami.

– Dziękuję panu prezesowi, nie palę.

– Nie pali pani?

W głosie prezesa zabrzmiało tak szczerze zdumienie, że zapytała:

– Dlaczego pan prezes przypuszcza, że muszę palić?

– Będę szczery, jeżeli pani pozwoli. Nie trzeba być szczególnie bystrym obserwatorem, by zauważyć, że na ogół kobiety, obierające sobie zawód właściwy mężczyźnie, starają się doń upodobnić w ubiorze, w sposobie bycia. A przyzna pani, że już po kobiecie, która została prokuratorem, można się spodziewać co najmniej palenia cygar – zakończył żartobliwie.

– Słusznie, panie prezesie, ale tylko o tyle, o ile kobieta – jak to bywa najczęściej – wybiera sobie fach tradycyjnie męski właśnie w celu upodobnienia się do mężczyzny.

– Więc pani…?

– Ja zaś przypuszczam, że w tym ich ustosunkowaniu się do kwestii jest mimowolne zaakceptowanie anachronizmu, że tylko mężczyzna jest zdolny być samodzielną jednostką. Schylają tym samym czoło przed szacownym przeżytkiem konwenansu, z którym pozornie walczą, a naśladując mężczyzn, po prostu ośmieszają się.

Prezes spojrzał na nią uważnie.

– Zaciekawia mnie pani. Przyznać muszę, że po raz pierwszy spotykam się z podobnym punktem widzenia u niewiasty, która właśnie… Czy zechciałaby pani rozwinąć swój pogląd?

– To wcale nie jest skomplikowane, panie prezesie. Sądzę, że kwestia płci nie może odgrywać roli w jakimkolwiek zawodzie. Jeżeli nawet chodzi o pracę fizyczną, widzimy miliony kobiet przystosowanych do niej świetnie.

– Bez wątpienia.

– Z drugiej strony mężczyźni w pracach od dawna uznanych za typowo kobiece bynajmniej nie nabywają cech kobiecych. Widziałam na Zachodzie mężczyzn dojących krowy, szorujących garnki, cerujących pończochy itp. i wcale nie zauważyłam, by używali pudru, nosili kokieteryjne błyskotki czy chodzili tanecznym krokiem.

– Kapitalne! – Prezes Turczyński podniósł brwi. – Zatem pani zdaniem płeć nie wpływa na rodzaj upodobań i uzdolnień?

Alicja Horn uśmiechnęła się.

– Wpływa tylko sugestia tradycji. Jestem głęboko przeświadczona, że kobieta zupełnie dobrze może wykonywać dosłownie każdy zawód, nic nie tracąc ze swej kobiecości. O sile mego przeświadczenia świadczy chyba najlepiej fakt, że obrałam zawód prokuratora.

– Zadziwiające! I nie obawia się pani, że pełnienie tego zawodu wymagać będzie od pani bezwzględności, surowości, czasem nawet pewnego okrucieństwa?

– Okrucieństwo, panie prezesie, jest bliższe psychice kobiety niż mężczyzny.

Prezes potrząsnął głową.

– Tak, to racja. Jednakże nie rozumiem, niech mi pani wybaczy otwartość, nie rozumiem, dlaczego pani została prokuratorem? Istotnie robi pani wrażenie bardzo kobiecej, a u kobiety inteligentnej i świadomej swoich celów decydują zawsze przy wyborze zawodu pobudki ściśle osobiste…

Alicja uśmiechnęła się blado.

– Jestem kobietą.

Zapanowała cisza.

– Bardzo panią przepraszam – odezwał się prezes – nie miałem doprawdy zamiaru. Niechże mnie pani nie uważa za niedelikatnego natręta.

– Broń Boże – zaprotestowała żywo.

– Byłoby mi przykro, gdyby od razu w pierwszym dniu znajomości wyrobiła pani sobie złą opinię o mnie.

– Pan prezes jest zbyt uprzejmy dla mnie, ale jeżeli chodzi o znajomość, ja znam pana od dawna. Nie raz i nie dziesięć byłam na procesach, w których pan prezes przewodniczył…

– Tak? I jakież pani odniosła wrażenia?

– Wrażenie… dobroci – odpowiedziała po chwili wahania.

– O?! To niedobrze. – Uśmiechnął się z udawanym zmartwieniem. – Z punktu widzenia prokuratorki musiała mnie pani potępić z kretesem, co?

Roześmieli się oboje, a prezes rzucił luźno:

– Swoją drogą w każdym z ludzi tkwi kawałek aktora chciwego pochwalnych recenzji, nawet w takim starym, bardzo starym prezesie sądu… No, ale panią nudzę, o, już po trzeciej. – Wstał i podał jej rękę. – Bardzo pani dziękuję. Rzadko się miewa tak miłe i interesujące oficjalne wizyty. W każdym razie życzę pani powodzenia.

– Dziękuję panu, panie prezesie.

– Pan prokurator Martynowicz jest trochę szorstki, ale zaliczam go do ludzi godnych szacunku. Mam nadzieję, że będzie pani miała dobre stosunki. Do widzenia pani.

– Do widzenia, panie prezesie.

Korytarze w powrotnej drodze wydały się Alicji znacznie krótsze. Wizyta u prezesa Turczyńskiego wprawiła ją w doskonały humor.

Za kilka dni będę się tu czuła zupełnie swobodnie.

Przed drzwiami swego gabinetu spotkała aplikanta Modronia. Miał dla niej jakieś papiery. Nie przeglądając, schowała je w biurku, nałożyła kapelusz, futro i wyszła.

Napadało dużo śniegu i obszerny dziedziniec promieniał białością.

Była w doskonałym usposobieniu, jednakże wystarczył pierwszy rzut oka na ulicę, by czoło jej spochmurniało: po przeciwległym chodniku przechadzał się doktor Czuchnowski i wlepiał swoje okulary krótkowidza w bramę Pałacu Paców.

Oczywiście nie zauważył jej i miała wielką ochotę po prostu wyminąć go, chociażby za karę, że przylazł tu wywietrzać swój sentymentalizm starej ciotki. Jednak zatrzymała się, a gdy podbiegł i całując ją w rękę, pochylił swoją szeroką, łysiejącą blond głowę, roześmiała się.

– Robisz na mnie wrażenie kaczki hodującej kurczęta, to jest nie, na odwrót – kury hodującej kaczęta!

– No i jakże, Alu, powiedz, wszystko dobrze?

– Źle.

– Co ty mówisz?! – przeraził się. – Dlaczego?!

– Dlatego, żeś tu przyszedł. Co za pomysł! Jestem zła na ciebie. Ładna historia! Fatyganci sterczą przed sądem, wyczekując, aż wyjdzie prokuratorka.

– Alu, nie masz racji…

– Mój drogi – przerwała – nie jestem pensjonarką ani panną sklepową. Nie znoszę tego. Ładną opinię wyrobią mi te twoje wystawania.

– Przecież jako twój narzeczony chyba mogę…

– Ach, mój Władku, dziś instytucja narzeczeństwa straciła już nawet swoje dwuznaczne znaczenie, przynajmniej w opinii ogółu.

– Poza tym możesz przecie powiedzieć, że jesteśmy spokrewnieni. Ostatecznie…

– Po pierwsze, dziesiąta woda po kisielu, a po drugie, czy ty naprawdę tak mało mnie znasz, że możesz przypuszczać, bodaj przez jedną chwilę, że ja będę się przed kimkolwiek tłumaczyć?!

Skręcili w Krakowskie Przedmieście.

– W ogóle, mój drogi, nie znoszę czułostkowości. Już samo to, że pozwoliłeś sobie na ten wybryk, świadczy, że stanowczo nie odpowiadamy sobie usposobieniami.

– Alu, przecież nie możesz robić mi zarzutów z tego, że chciałem jak najprędzej dowiedzieć się, jak…

– Właśnie z tego robię ci zarzut. Nie rozumiesz tego?!

Była już poirytowana i wsiadając do tramwaju, umyślnie takie zajęła miejsce, że Czuchnowski nie mógł z nią rozmawiać o rzeczach intymnych. Gdyby nie zdrowie Julki, kazałaby mu wysiąść.

– Jakże Julka? – zapytał, pochylając się, Czuchnowski.

– Z rana miała trzydzieści siedem i pięć. Chciała nawet wstać i iść do szkoły.

– Broń Boże!

– Toteż nie pozwoliłam. Obawiam się o jej nerki. Już po szkarlatynie przed trzema laty omal nie zapadła na nie. A teraz, jeżeli to grypa, to też często rzuca się na miedniczki.

– A spała dobrze?

– Gdzież tam. Znasz ją przecie. Do trzeciej w nocy kuła fizykę.

– Nie powinnaś na to pozwalać. Dziewczęta w jej wieku łatwo zapadają na błędnicę.

– Mówiłam jej, ale ona ma swój stały argument – matura. Jak zrobi maturę – powiada – będzie miała czas na wylegiwanie się i wysypianie.

Przy Topolowej wysiedli. Czuchnowski próbował powrócić do przerwanej rozmowy, lecz Alicja z miejsca przerwała.

– Nie nudź. Wiem, co mi jeszcze mógłbyś powiedzieć i wcale nie jestem tego ciekawa.

Ulica Topolowa wychodziła na lotnisko iskrzące się różowym, w zachodzącym słońcu, śniegiem.

Weszli na trzecie piętro. Alicja otworzyła drzwi z zatrzasku.

– Nie masz pojęcia, jak kocham to twoje mieszkanko – odezwał się Czuchnowski. – Za każdym razem, gdy tu się znajdę, mam uczucie przybicia do portu.

– Och, jakież kwieciste porównanie! Ale jeżeli już tak chcesz, to port ten ma za mało doków.

– Bo to też jest port… kameralny.

– Alu! Alu! – rozległ się z głębi mieszkania głos dziewczęcy.

– Zaraz, mała!

– Dzień dobry, panno Julko! – zawołał Czuchnowski.

– Dzień dobry doktorowi!

– Nie pójdę do niej, póki ręce mi się nie rozgrzeją – powiedział.

– Alu! – krzyczała Julka. – Czy już wpakowałaś kogoś do więzienia?

– Nie wrzeszcz, bo gardło cię będzie bolało! Zaraz Władek przyjdzie do ciebie. Ja muszę zajrzeć do kuchni.

W małej kuchence krzątała się stara Józefowa, mrucząc swoje wieczne pacierze. Alicja nie zapytała o nic, wiedziała bowiem, że Józefowa i tak nic nie odpowie, póki danej modlitwy nie skończy. Pogodziła się od dawna z tym zwyczajem staruszki i sama zajrzała do garnków.

Zupa pomidorowa była już w porządku, ale sztufada musiała się jeszcze poddusić, licząc na oko, z pół godzinki. Kompot stygł na oknie, a stojące obok talerze z resztką rosołu i kośćmi kury świadczyły, że Julka już jest po obiedzie.

Alicja weszła do swego pokoju, poprawiła włosy przed lustrem, lekko przypudrowała nos i poszła do Julki.

Czuchnowski siedział przy niej na łóżku i liczył puls.

Julka wyciągnęła wolną rękę i, żeby doktorowi nie przeszkodzić, posłała Alicji milczącego buziaka.

Wyglądała znacznie lepiej niż rano. Oczy jej błyszczały i miała zarumienione policzki.

„Jakaż ona śliczna” – pomyślała Alicja, przyglądając się jej promieniejącej twarzyczce pół dziecka – pół kobiety.

– Hm… – odezwał się Czuchnowski – panienka nocami nie śpi, a później jest pogorszenie.

– Ależ ja czuję się świetnie! – zaoponowała Julka.

– No, jeszcze zobaczymy, co nam termometr o tym powie. Tylko, panno Julko, proszę trzymać dobrze.

– Smakował ci obiad? – zapytała Alicja.

– Wyborny!… No więc opowiedz!… Taka jestem ciekawa. Jak cię tam przyjęto? To musieli mieć sensację! No więc?

– Nic nadzwyczajnego. Prokurator przedstawił mnie kolegom, później złożyłam wizytę prezesowi sądu.

– Sympatyczni?

– Owszem.

– A masz swój pokój?

– Mam. Nieduży gabinecik.

Julka wydęła wargi.

– Niedobra jesteś, Alu. Zbywasz mnie półsłówkami. I to tak zawsze! Ja ci mówię o sobie wszystko, wszystko! I co robię, i co myślę, a ty nigdy!… Traktujesz mnie jak smarkatą…

Alicja z uśmiechem pogładziła kasztanowate włosy dziewczyny.

– Więc cóż ci mam powiedzieć?

– No, chociażby to, czy są tam jacyś przystojni panowie?

– Ho, ho! – oburzył się doktor – co też panienkę interesuje!

– Też! – Julka wzruszyła ramionami.

– Uwaga – przytrzymał ją – termometr!

– Więc wyobraź sobie – powiedziała Alicja – że jest tam jeden taki młokos, aplikant, co wywraca do mnie oczy. Reszta to starsi i poważni ludzie.

– Och, jestem pewna, że oni wszyscy tam się w tobie zakochają!

– Nie pleć głupstw, Julko.

Dziewczynka zrobiła do Alicji oko i powiedziała umyślnie żałosnym tonem:

– Biedny doktorek, będzie usychał z zazdrości.

Czuchnowski chrząknął i poprawił swoje rogowe okulary, co było tak wymowną ilustracją jego zakłopotania, że Julka pożałowała swej złośliwości i pogłaskała go po policzku.

– Chyba już można wyjąć termometr – zauważyła Alicja. – Chcę dowiedzieć się, jaka temperatura, bo muszę zdążyć przebrać się przed obiadem.

– Trzydzieści osiem i dwie kreski – sprawdził doktor – oto skutki uczenia się po nocach!

Wydobył z kieszeni lekarską słuchawkę.

– No, panienko, proszę zdjąć koszulkę i usiąść.

– Zaczekaj, nim wyjdę – zatrzymała ją Alicja. – W sąsiednim pokoju jest zimno i mógłby cię powiew zaziębić.

Gdy drzwi zamknęły się za nią, Julka powiedziała:

– Nie gniewa się pan na mnie, doktorku?

– Ależ za co? No, jazda, moja panno.

Usiadła i ściągnęła koszulę.

Stanowczo nie wyglądała na typ skłonny do gruźlicy. Łagodna spadzistość ramion, prawidłowo osadzona szyja, dostatecznie rozwinięta klatka piersiowa. I ostatecznie dość mięśni. Szczupłość zwykła u siedemnastoletniej dziewczyny.

Zaczął opukiwać szczyty. Jego dwa palce przesuwały się cal po calu po ciepłej jedwabistej skórze, trzeci uderzał w nie jak młotek. Dźwięk był czysty i pełny. Oparł niechcący dłoń na małej, jędrnej piersi, Julka drgnęła i zarumieniła się, on jednak tak był pochłonięty badaniem, że tego nie zauważył. Opukał plecy i wziął słuchawkę.

– Teraz posłuchamy, co nam powie stetoskop. Proszę głęboki oddech… tak… teraz znowu… tak jeszcze… No, doskonale… A jak tam serduszko? Proszę nie oddychać.

– Wolne – roześmiała się Julka.

– Co?

– No, serduszko!

– Nie rozumiem? – Podniósł głowę i spojrzał na nią.

– Pytał pan, jak tam serduszko, więc powiedziałam, że wolne.

– Aha – zaśmiał się i dopiero teraz spostrzegł, że ta mała go kokietuje. – Ważniejsze to, że płuca są wolne – dodał.

Miał przy tym tak speszoną minę, że Julka postanowiła jeszcze bardziej go zmieszać.

– Doktorku – zaszczebiotała – proszę mi powiedzieć, czy jestem dobrze zbudowana?

– No, owszem, zupełnie normalnie.

– Nie, nie o to mi chodzi. Ja pytam, czy ładnie?

– Eee, nie znam się na tym. Proszę się odwrócić.

Przyłożył słuchawkę do jej pleców.

– Ale przecież doktorek ma…

– Cicho! Proszę oddychać głęboko… jeszcze… tak… wciągnąć powietrze… dobrze.

Złożył stetoskop i schował do kieszeni.

– Mogę nałożyć koszulkę? – zapytała z figlarną minką.

– No… można. Już po auskultacji, ale jeszcze nie wszystko. Proszę się położyć na brzuszku.

– O, będzie doktorek mnie bić?

– Należałoby – mruknął i pomyślał, że Julka jest dziś strasznie rozbrykana.

Odsunął kołdrę i lekko naciskając mięśnie w okolicach nerek, zapytał:

– Boli?

– Nie.

– A tu?

– Też nie… – jej głos wydobywał się z poduszki w którą wcisnęła twarz – nigdzie mnie nie boli! Pan chce mnie udusić w tej poduszce.

– Władku! – rozległ się w sąsiednim pokoju głos Alicji – skończyłeś?

– Już za chwilę.

– No więc idź umyć ręce. Obiad na stole.

– Sekundka.

Julka nakładała koszulę i borykając się z rękawem, zapytała:

– Więc nie powie mi pan, czy jestem ładnie zbudowana?

– Powiem co innego – zirytował się – mała zrobi siusiu i napełni tym buteleczkę. Zabiorę do analizy.

Pokazała mu język.

– A, doskonale – ucieszył się tym dowodem poskromienia krnąbrnej pacjentki – proszę, proszę pokazać języczek.

– Nie pokażę!

– No? Jeszcze nie skończyliście? I jakże? – Alicja stanęła na progu.