Przebudzenie  - Kate Chopin - ebook

Przebudzenie ebook

Kate Chopin

4,0

Opis

Najbardziej znana powieść Kate Chopin, o niezadowolonej z małżeństwa żonie. Tuż po wydaniu krytykowana z przyczyn moralnych. Tagi: klasyka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 210

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (8 ocen)
3
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gertruda1234

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca historia nieszczęśliwej miłości
00

Popularność




Przebudzenie

Kate Chopin

Strona redakcyjna

Spis treści ISBN: 978-83-7991-052-6 Licencja: Tekst z domeny publicznej. Źródło: Polska Biblioteka Internetowa Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab, 2013. Rok pierwszego wydania: 1899. Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne - zgodnie z oryginalnym wydaniem. Zdjęcie na okładce: Gursoy Seref
MASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków E-mail: [email protected]

ROZDZIAŁ 1

Zielonożółta papuga wisząca w klatce przy drzwiach powtarzała w kółko:

— Allez vous-en! Allez vous-en! Sapristi! Już dobrze!

Znała trochę hiszpański, a także język nie znany nikomu z wyjątkiem zapewne drozda w klatce po drugiej stronie wejściowych drzwi, który z obłędnym uporem wyśpiewywał głosem fletu melodie unoszone przez wiatr.

Pan Pontellier nie mogąc w spokoju przeczytać gazety wstał z oburzonym wyrazem twarzy, burknął coś pod nosem i skierował się ku galeryjce, która za pomocą „mostków” łączyła poszczególne pawilony pensjonatu pani Lebrun. Siedział był na ganku głównego domu. Papuga i drozd jako własność pani Lebrun miały pełne prawo czynienia zgiełku o każdej porze. Panu Pontellier pozostał przywilej opuszczenia tego towarzystwa z chwilą, gdy przestało go bawić.

Dotarł do swego domku, który był czwartym — licząc od głównego budynku — i przedostatnim w szeregu. Rozsiadł się w plecionym fotelu na biegunach i jeszcze raz przystąpił do lektury. Była niedziela; miał gazetę z soboty. Niedzielna prasa nie dotarła jeszcze na Grand Isle. Zdołał już zaznajomić się z raportem giełdowym, przebiegł więc teraz pobieżnie artykuł wstępny i te z wiadomości, których nie miał czasu przeczytać przed wyjazdem z Nowego Orleanu.

Pan Pontellier nosił szkła. Miał lat czterdzieści, był mężczyzną średniego wzrostu i raczej smukłej budowy, lekko się garbił. Włosy miał brązowe, proste, z przedziałkiem na boku; brodę krótko przystrzyżoną i starannie utrzymaną.

Raz po raz podnosił wzrok sponad gazety i rozglądał się dokoła. Jakiż niezwykły hałas panował w domu. „Domem” nazywano główny budynek w odróżnieniu od „domków”. Ptaki nadal gadały i gwizdały. Para podlotków — bliźniaczki Farival — grała na pianinie duet z Zampy. Madame Lebrun krzątała się to w domu, to na podwórzu; z pokoju rzucała donośnym, piskliwym głosem polecenia chłopcu stajennemu, a z podwórka — równie donośnie — komenderowała służącą w jadalni. Pani Lebrun była wdzięczną, ponętną niewiastą, ubraną zawsze w białą suknię z rękawami odsłaniającymi łokcie. Jej wykrochmalone spódnice głośno szeleściły przy każdym kroku. Nieco dalej, za jednym z domeczków przechadzała się po ścieżce dama w czerni i z miną nabożną odmawiała różaniec. Większość osób mieszkających w tym pension udała się lugrem Beaudeleta do Chêniére Caminada na mszę. Młodzież grała w krokieta pod dębami. Było tam również dwoje dzieci pana Pontellier — malcy w wieku lat czterech i pięciu. Doglądała ich niańka pół-Mulatka z twarzą powleczoną wyrazem głębokiej zadumy.

Pan Pontellier zapalił wreszcie cygaro, puścił jeden i drugi kłąb dymu i pozwolił gazecie leniwie wysunąć się z jego ręki. Utkwił wzrok w białej plamie parasola, zbliżającego się w ślimaczym tempie od strony plaży. Ujrzał parasol najpierw pomiędzy sękatymi pniami dębów, potem na tle łąki porośniętej złocistymi rumiankami. W dali zatoka stapiała się mgliście z błękitem horyzontu. Parasol powoli się przybliżył. Okryta jego cieniem, zaróżowionym od jedwabnej podszewki, szła pani Pontellier z młodym Robertem Lebrun. Gdy dotarli do domeczku, osunęli się oboje z wyrazem znużenia na najwyższy stopień ganku i zwróceni do siebie twarzami oparli plecy o słupy podtrzymujące daszek.

— Ależ to prawdziwe szaleństwo! Kąpać się o tej porze, w taki upał! — wykrzyknął pan Pontellier. On sam wziął kąpiel o świcie. Z tego też powodu tak mu się dłużył poranek.

— Opaliłaś się, że trudno cię poznać — dodał patrząc na żonę, jak się patrzy na cenną własność, która doznała pewnego uszczerbku. Żona w odpowiedzi uniosła w górę ramiona — mocne, kształtne — i podwijając mankiety przyjrzała się krytycznie swym dłoniom. Widok ten przypomniał jej, że przed pójściem na plażę zostawiła mężowi wszystkie pierścionki.

Bez słowa wyciągnęła rękę; zrozumiał jej gest, sięgnął do kieszonki kamizelki i opuścił pierścienie w otwartą dłoń żony Wsunęła jeden po drugim na palce; potem objąwszy kolana spojrzała na Roberta i wybuchnęła śmiechem. Pierścionki zabłysły na jej palcach. Robert uśmiechem odpowiedział na jej śmiech.

— O co chodzi? — zapytał pan Pontellier przenosząc leniwe, rozbawione spojrzenie z żony na Roberta. Chodziło o coś zupełnie niedorzecznego — jakiś śmieszny epizod w wodzie, o którym próbowali oboje jednocześnie opowiedzieć. W opowiadaniu wcale nie wypadł zabawnie. Było to oczywiste dla całej trójki. Pan Pontellier ziewnął i przeciągnął się. Potem wstał mówiąc, że ma ochotę zajrzeć do hotelu Kleina i pograć w bilard.

— Chodź ze mną, Lebrun — zaproponował Robertowi. Lecz Robert otwarcie przyznał, że woli pozostać na miejscu i porozmawiać z panią Pontellier.

— Trudno. Odpraw go, Edno, kiedy zacznie cię nudzić — pouczył żonę zabierając się do odejścia.

— Czekaj! Weź to! — zawołała sięgając po parasol. Wziął go z rąk żony, z rozpiętym nad głową parasolem zszedł po stopniach ganku i oddalił się.

— Czy wrócisz na kolację? — krzyknęła za nim. Przystanął na moment i wzruszył ramionami. Dłonią przeciągnął po kamizelce, wymacał w kieszeni banknot dziesięciodolarowy. Nie był zdecydowany: być może wróci na wczesną kolację, być może nie. Wszystko zależało od tego, jakie zastanie u Kleina towarzystwo i jak mu pójdzie gra. Nic z tego nie powiedział, lecz domyśliła się, roześmiała i kiwnęła mu głową na pożegnanie.

Obaj chłopcy chcieli iść z ojcem, gdy ujrzeli, że odchodzi. Ucałował dzieci i przyrzekł, że przyniesie im cukierków i orzeszków.

ROZDZIAŁ 2

Oczy pani Pontellier były błyszczące i ruchliwe; miały jasnobrązowy odcień jej włosów, Z charakterystyczną bystrością kierowała spojrzenie na przedmiot zainteresowania, a potem zatrzymywała na nim wzrok znieruchomiały przez chwilę, jakby pod wpływem natłoku myśli lub głębokiej zadumy.

Brwi miała odrobinę ciemniejsze od włosów. Tworzyły grubą i prawie prostą linię, podkreślającą głębię oczu. Była raczej urodziwa niż piękna. Twarz jej zniewalała swym szczerym wyrazem, w rysach czaiła się subtelna gra wewnętrznych sprzeczności. Sposób bycia miała ujmujący.

Robert skręcił papierosa. Palił papierosy, ponieważ — tak twierdził — nie mógł pozwolić sobie na cygara. Miał w kieszeni jedno cygaro, otrzymane w podarunku od pana Pontellier, ale chował je na popołudnie. Było to słuszne i naturalne w jego sytuacji.

Robert przypominał kolorytem swą towarzyszkę. Wzajemne podobieństwo wzmagała jego gładko wygolona twarz — byłoby inaczej, gdyby miał zarost. Otwarte oblicze tego młodego mężczyzny nie zdradzało najmniejszego śladu jakiejkolwiek troski. Oczy jego wchłaniały i odbijały blask i ospałość letniego dnia.

Pani Pontellier sięgnęła po leżący na ganku wachlarz z palmowego liścia i zaczęła się wachlować. Robert puszczał wargami kłęby dymu z papierosa. Gwarzyli bez przerwy: o tym, co ich otacza; o śmiesznym incydencie nad morzem — odzyskał teraz swój zabawny aspekt; o wietrze, o drzewach, o osobach, które wybrały się do Chêniére; o dzieciach grających w krokieta pod dębami i o bliźniaczkach Farivalów, które grały dla odmiany uwerturę do Chłopa i poety.

Robert wiele mówił o sobie. Był bardzo młody i nie znał lepszego tematu. Z tego samego powodu pani Pontellier również mówiła o sobie. Słuchali się nawzajem z ciekawością. Robert zwierzył się z zamiaru podróży do Meksyku jesienią; w Meksyku na pewno czekała go fortuna. Wybierał się od dawna, lecz dziwnie jakoś nie mógł tam dotrzeć. Zamiast tego trzymał się skromnej posadki w domu handlowym w Nowym Orleanie, gdzie biegła znajomość zarówno angielskiego, jak i francuskiego i hiszpańskiego zapewniała mu nie najgorszą rangę urzędnika prowadzącego korespondencję firmy.

Spędzał letnie wakacje, jak zwykle, u matki na Grand Isle. Dawniej, w czasach, których Robert nie mógł pamiętać, dom ten był luksusową letnią rezydencją rodziny Lebrun. Obecnie, powiększony o tuzin lub więcej letnich pawilonów, zawsze wynajmowanych przez wytwornych gości z Quartier Français, zapewniał Madame Lebrun utrzymanie, a nawet egzystencję pełną wygód, do których — we własnym przekonaniu — miała prawo przyrodzone.

Pani Pontellier opowiadała o plantacji swego ojca w stanie Missisipi i o latach dziewczęcych spędzonych w rodzinnym domu w Kentucky, kochanym starym kraju, porośniętym błękitną trawą. Była Amerykanką, a niewielka domieszka krwi francuskiej chyba całkowicie już rozpuściła się w jej żyłach. Przeczytała list od swej siostry bawiącej na Wschodzie, która miała niebawem poślubić swego narzeczonego. Robert słuchał z zainteresowaniem, pragnął wiedzieć, jakie były siostry pani Pontellier, jaki był jej ojciec i kiedy umarła jej matka.

Gdy pani Pontellier złożyła odczytany list, pora była przebrać się do wczesnej kolacji.

— Widzę, że Léonce nie wraca — zauważyła rzuciwszy spojrzenie w stronę, w której zniknął jej mąż. Robert przytaknął; u Kleina zebrało się sporo bywalców nowoorleańskich klubów.

Pani Pontellier opuściła Roberta i udała się do swego pokoju; młody człowiek zszedł po stopniach ganku, skierował się ku gromadce młodzieży grającej w krokieta i przez pół godziny, aż do kolacji, bawił się z dziećmi państwa Pontellier, które za nim przepadały.

ROZDZIAŁ 3

Minęła już jedenasta, kiedy pan Pontellier powrócił od Kleina. Był w świetnym humorze i w nastroju do pogawędki. Wejście jego zbudziło Ednę, która już mocno spała. Gadał rozbierając się, powtarzał anegdoty, wiadomości i plotki zasłyszane w ciągu dnia. Wyjął z kieszeni spodni garść pomiętych banknotów i srebrnego bilonu i niedbale położył to wszystko na biurku wraz z kluczami, scyzorykiem, chusteczką i innymi drobiazgami, które nosił w kieszeniach. Edna rozespana odpowiadała mu monosylabami.

Poczuł się dotknięty faktem, iż żona, której poświęcał wszystkie swe starania, okazała tak mało ciekawości dla spraw dotyczących jego osoby i tak mało sobie ceniła rozmowę z własnym mężem.

Pan Pontellier zapomniał przynieść chłopcom cukierki i orzeszki, niemniej — kochał ich bardzo i udał się do przyległego pokoju, aby rzucie okiem na synów i upewnić się, że śpią spokojnie. Rezultat tej inspekcji wcale go nie zadowolił. Musiał poprawić pościel i ułożyć chłopców — jeden z nich brykał przez sen i mamrotał o jakimś koszyku pełnym krabów.

Pan Pontellier powrócił do żony z wiadomością, że Raoul ma gorączkę i trzeba się nim zająć. Powiedziawszy to zapalił cygaro i usiadł przy otwartych drzwiach, żeby spokojnie je wypalić.

Pani Pontellier była zupełnie pewna, że Raoul nie ma żadnej gorączki. Poszedł spać w doskonałym zdrowiu, odrzekła, i nic go nie bolało przez cały dzień. Pan Pontellier zbyt dobrze znał symptomy gorączki, by się mylić. Zapewnił żonę, że gdy tu rozmawiają ze sobą, dziecko leży w sąsiednim pokoju rozpalone.

Zarzucił żonie brak troskliwości i typowe dla niej zaniedbywanie dzieci. Jeśli nie matka powinna opiekować się dziećmi, to któż, na Boga, będzie to robił! Przecież nie on, który ma pracę na giełdzie! Nie może być w dwóch miejscach naraz; zarabiać na dom i jednocześnie siedzieć w tym domu i pilnować, by nic złego się nie stało. Rozprawiał wytrwale, ton głosu miał nudny i natarczywy.

Pani Pontellier wyskoczyła z pościeli i pobiegła do sąsiedniego pokoju. Po chwili wróciła, przysiadła na brzegu łóżka i bez słowa skłoniła głowę na poduszkę odmawiając odpowiedzi mężowi, gdy zadał jej pytanie. Pan Pontellier wypalił cygaro, położył się i po minucie spał twardo.

Tymczasem jego żona całkowicie wybiła się ze snu. Zaczęła cicho popłakiwać, potem otarła oczy rękawem peniuaru. Zgasiła zostawioną przez męża świecę, wsunęła bose stopy w satynowe mules stojące przy łóżku i wyszła na ganek; tam usiadła w trzcinowym fotelu na biegunach, który się lekko pod nią kołysał.

Było po północy. We wszystkich pawilonach zaległa ciemność. Słabe, przymglone światło dobiegało z hallu domu. Ciszę panującą dokoła przerywało pohukiwanie starej sowy na szczycie dębu i odwieczny głos morza stłumiony w tej spokojnej godzinie. Przenikał noc niczym echo smętnej kołysanki.

Łzy lały się tak obficie z oczu pani Pontellier, że nie wystarczał do ich otarcia zupełnie już mokry rękaw peniuaru. Zarzuciła ramię za oparcie fotela — ramię, które wyjrzało nagie z szerokiego rękawa, mokrą i spoconą twarz wcisnęła w zgięcie łokcia i płakała nie dbając już o otarcie twarzy, oczu, rąk. Nie umiałaby powiedzieć, dlaczego płacze. Takie sceny jak tej nocy były czymś zwykłym w jej małżeńskim życiu i raczej pozbawione znaczenia wobec ogromnej dobroci męża i przykładnego wprost jego oddania, o którym zresztą przestał już zapewniać, jako o czymś, co się samo przez się rozumie.

Uczucie nieopisanego przygnębienia, które zdawało się rodzić gdzieś w niezbadanych warstwach jej świadomości, napełniło całe jestestwo tej kobiety nieokreślonym lękiem. Było jak cień, jak mgła, która spadła na letni dzień jej duszy. Dziwne to było i niesamowite; przedziwne ogarnęło ją uczucie. Siedząc na ganku nie złorzeczyła w duchu swemu mężowi, nie lamentowała nad Przeznaczeniem, które skierowało jej kroki na tę, a nie inną ścieżkę. Po prostu pragnęła wypłakać się w samotności. Tańczące w powietrzu moskity kłuły jej krągłe, jędrne ramiona i kąsały gołe podbicia stóp.

Te jadowite i brzęczące stwory zdołały w końcu zniszczyć nastrój, który zdolny byłby zatrzymać ją w mroku jeszcze przez pół nocy.

Następnego ranka pan Pontellier wstał o stosownej porze, by dojechać bryczką na przystań statku.

Powracał do miasta, do swych interesów i zjawi się na wyspie dopiero w sobotę. Odzyskał panowanie nad sobą, które ubiegłej nocy zdawało się nieco zachwiane. Pragnął czym prędzej wyjechać, czekał go tydzień ożywionej działalności na ulicy Carondelet.

Pan Pontellier dał żonie połowę pieniędzy, które przyniósł z hotelu Kleina poprzedniego wieczoru. Lubiła pieniądze, jak większość kobiet, i przyjęła je z niemałym zadowoleniem.

— Kupię za to piękny prezent ślubny dla Janet! — orzekła wygładzając i przeliczając pomięte banknoty.

— Och, moja droga! Twoją siostrę Janet po traktujemy z większą hojnością — roześmiał się pan Pontellier nachylony do pożegnalnego pocałunku.

Malcy skakali dokoła ojca, obejmowali go za nogi, dopominając się o przywiezienie różnych drobiazgów. Pan Pontellier cieszył się ogólną sympatią i nigdy nie brakowało pań panów, dzieci i nawet nianiek spieszących go pożegnać. Żona z uśmiechem kiwała mu ręką, a chłopcy krzyczeli, gdy stara bryka, w której siedział, znikała za zakrętem piaszczystej drogi.

Parę dni później nadeszła pocztą przesyłka dla pani Pontellier od męża z Nowego Orleanu, a w niej pudło pełne friandises — najlepsze owoce i pates, prócz tego kilka butelek pysznego syropu i mnóstwo cukierków.

Pani Pontellier szafowała zawsze zawartością takich przesyłek, które przywykła otrzymywać, gdy bawiła poza domem. Pates i owoce znalazły się w jadalni, cukierki zostały rozdane. A panie — małe łakomczuszki — wybierając łakocie delikatnymi, wybrednymi paluszkami oświadczyły, że pan Pontellier jest najlepszym na świecie mężem. Pani Pontełlier pod naciskiem przyznała, że lepszego istotnie nie zna.

ROZDZIAŁ 4

Pan Pontellier niełatwo mógłby określić w sposób zadowalający jego i innych, w czym właściwie żona jego uchybiała swym obowiązkom wobec dzieci. Chodziło o coś. co raczej wyczuwał, niż spostrzegał, i gdy zdarzyło mu się dać głośny wyraz swym odczuciom, to potem zawsze cierpiał żal i wielką skruchę.

Gdy któryś z malców nabił sobie guza przv zabawie, wcale nie był skłonny biec z płacze;;; do matki, żeby w jej ramionach znaleźć pociechę; bardziej było prawdopodobne, że wstanie i własnych siłach, połknie łzy, otrze buzię z piasku i powróci do zabawy. Choć była to jeszcze para malców, nie ustępowali nikomu w dziecinnych potyczkach, z krzykiem i zaciśniętymi pięściami rzucali się na wszystkich maminsynków. Niańkę pół-Mulatkę uważała za wielką zawadę — dobra była do zawiązania fartuszka i wciągnięcia majtek, wyszczotkowania włosów i rozczesania przedziałka — skoro już obowiązki towarzyskie domagały się jednego i drugiego.

Krótko mówiąc, pani Pontellier nie była kobietą-matką, Kobiety-matki zdawały się przeważać tego lata na Grand Isle. Łatwo można je było rozpoznać — krążące z opiekuńczo rozpostartymi skrzydłami, gdy tylko jakieś niebezpieczeństwo, prawdziwe lub wyimaginowane, zagrażało ich cennemu potomstwu. Były to kobiety, które ubóstwiały swe dziecię czciły swych mężów i uważały za święty przywilej wyzbycie się wszelkiej indywidualności w za mian za skrzydła anioła stróża.

Wiele kobiet odznaczało się w tej roli nie małym urokiem, jedna z nich była wręcz wcieleniem kobiecego wdzięku i czaru Gdyby mąż jej nie uwielbiał, to byłby brutalem zasługującym na śmierć w powolnych torturach. Nazywała się ta pani Adèle Ratignolle. Brak słów doprawdy, by ją opisać, chyba że sięgniemy po owe staroświeckie określenia służące niegdyś do odmalowania bohaterki starego romansu lub wyśnionej damy naszego serca. Nie było nic wyrafinowanego lub tajemniczego w jej wdziękach; była to uroda jawna, bujna: włosy jak złote runo, nie dające się ujarzmić ani grzebieniem, ani szpilkami, oczy niebieskie jak prawdziwe szafiry, wargi pełne i tak pąsowe, że przywoływały na myśl wiśnie albo jakiś inny smakowity czerwony owoc. Zaczynała lekko tyć, lecz nie odejmowało to ani odrobiny lekkości i wdzięku jej krokom, postawie, ruchom. I nikt by chyba nie pragnął, aby ten biały karczek był choć o jotę mniej pulchny lub piękne ramiona smuklejsze. Ręce o kształcie bardziej doskonałym trudno byłoby znaleźć i wielką zaiste przyjemność sprawiał ich widok, gdy nawlekała igłę albo wkładała złoty naparstek na wskazujący paluszek szyjąc z zapałem parę małych śpioszków lub krojąc stanik czy śliniaczek.

Madame Ratignolle lubiła panią Pontellier i często przychodziła z robótką, by spędzić popołudnie w towarzystwie przyjaciółki. Była u niej również tego dnia, gdy zjawiło się pudło z Nowego Orleanu. Siedziała w bujanym fotelu zajęta szyciem pary maleńkich śpioszków.

Przyniosła ich wykrój dla pani Pontellier — arcydzieło konstrukcji niebywale zręcznej: okryte aż po” oczy niemowlę wyglądało w nich jak mały Eskimos; strój na zimę, gdy poprzez komin docierają zdradliwe przeciągi i przez dziurkę od klucza wnika zabójczy chłód.

W sprawie bieżących potrzeb materialnych swych dzieci pani Pontellier sumienie miała spokojne i nie widziała powodu do przesadnej zapobiegliwości — bo czemuż by, zaiste, ubranka przeznaczone na zimę miały zaprzątać jej umysł w czasie letnich medytacji... By jednak nie okazać braku życzliwości i zainteresowania, przyniosła gazety, rozpostarła je na podłodze i pod kierunkiem Madame Ratignolle wycięła patron owego okrycia, co tak dobrze chroni przed zimnem.

Był przy tym Robert, jak poprzedniej niedzieli; pani Pontellier siadła naprzeciw niego na najwyższym stopniu i leniwie przylgnęła plecami do słupa ganku. Obok niej leżało pudło słodyczy, które raz po raz podsuwała Madame Ratignolle.

Dama ta długo zwlekała z wyborem, wreszcie zdecydowała się na kawałek nugatu, zaniepokojona, czy nie nazbyt pożywny, czy jej nie zaszkodzi. Madame Ratignolle od siedmiu lat była mężatką. Mniej więcej co drugi rok rodziła dziecko. W owym czasie miała już ich troje i zaczynała myśleć o czwartym, Wiecznie mówiła o swym „stanie”. Jej obecny „stan” wcale nie rzucał się w oczy i nikt by się niczego nie domyślił, gdyby uparcie nie powracała do tego tematu.

Robert zaczął pocieszać ją zapewniając, że znał pewną damę, która żywiła się wyłącznie nugatem przez cały czas swej... — lecz ugryzł się w język widząc rumieniec na twarzy pani Pontellier i zmienił temat.

Pani Pontellier, jakkolwiek poślubiła Kreola, trochę nieswojo czuła się wśród Kreolów. a tak się złożyło, że zdana tu była wyłącznie na ich towarzystwo. U Lebrunów tego lata byli wyłącznie Kreole. Znali się wszyscy i czuli się jedną wielką rodziną, zespoloną uczuciem szczerej serdeczności. Cechował ich wszystkich charakterystyczny, a dla pani Pontellier niezwykle krępujący, brak jakiejkolwiek pruderii. Z początku śmiałość ich rozmów była dla niej wprost niepojęta, jakkolwiek bez trudu godząca się z wrodzoną Kreolkom nieskazitelną czystością moralną.

Nigdy nie potrafiła zapomnieć uczucia zakłopotania, z jakim słuchała Madame Ratignolle, gdy ta raczyła kiedyś starego pana Farival nie pozbawioną najintymniejszych szczegółów opowieścią o udręce jednego ze swych accouchements. Z biegiem czasu Edna zasmakowała nawet w słuchaniu różnych śmiałych historyjek, choć nie potrafiła jeszcze za panować nad rumieńcem barwiącym jej policzki przy podobnych okazjach Nierzadko swym nadejściem przerywała pieprzne anegdotki, którymi Robert bawił grono rozweselonych mężatek.

W pension krążyła z rąk do rąk pewna książka. Gdy trafiła do Edny, ta czytała ją z najwyższym zdumieniem, a nawet — w przeciwieństwie do innych osób — instynktownie kryła się z lekturą i na odgłos zbliżających się kroków pospiesznie chowała książkę. Krytykowano otwarcie takie postępowanie i bez żenady omawiano je przy stole. Pani Pontellier przywykła wreszcie do miejscowych obyczajów doszedłszy do wnioski że dziwnym rzeczom nigdy nie ma końca.

ROZDZIAŁ 5

Tworzyli zgrane towarzystwo siedząc na ganku owego letniego wieczoru. Madame Ratignolle zajęta była szyciem, które nierzadko przerywała, by opowiedzieć jakąś historyjkę czy wydarzenie z pełnym ekspresji gestem swych pięknych rąk; Robert i pani Pontellier siedzieli bezczynnie; raz po raz wymieniali to jakąś krótką uwagę, to spojrzenie lub uśmiech dowodzące dość daleko posuniętej zażyłości i prawdziwej camaraderie.

Przez ostatni miesiąc Robert żył w cieniu pani Pontellier. Nikt nie miał mu tego za złe. Wiele osób przepowiedziało, że gdy przyjedzie pani Pontellier, to Robert odda się w jej służbę całkowicie. Od bardzo dawna, od czasu gdy miał piętnaście lat, Robert spędzał każde lato na Grand Isle i sam siebie mianował adiutantem pięknych pań lub panien: nieraz była to młoda dziewczyna, to znów jakaś wdowa, lecz najczęściej — interesująca mężatka.

Przez dwa kolejne sezony grzał się w słońcu obecności Mademoiselle Duvigné. Lecz umarła nie doczekawszy kolejnego lata; nieutulony w żalu Robert rzucił się wówczas do stóp Madame Ratignolle po okruchy współczucia i pocieszenia, których w swej łaskawości mu nie pożałowała.

Pani Pontellier lubiła siedzieć i patrzeć na swoją śliczną towarzyszkę jak na pełen doskonałości wizerunek Madonny.

— I kto by przypuszczał, że tyle jest okrucieństwa pod powłoką takiej piękności — szepnął Robert. — Wiedziała, że kiedyś ją uwielbiałem i pozwalała się uwielbiać. „Robercie, chodź tu, idź tam; siadaj, zrób to, zrób tamto; zobacz, czy mały śpi; mój naparstek, jeśli łaska, nie mam pojęcia, gdzie się zapodział. Chodź i poczytaj mi Daudeta, a ja zajmę się szyciem.”

— Par exemple! Nigdy nie musiałam prosić. Byłeś zawsze u moich stóp, jak natrętne kocisko.

— Raczej jak pełen oddania pies. I jak psa mnie traktowano, gdy na horyzoncie pojawiał się Ratignolle. „Passez! Adieu! Allez vous-en!”

— Może bałam się obudzić zazdrość w moim mężu — wtrąciła z niewinną minką. Rozśmieszyło to całą trójkę. Prawa ręka zazdrosna o lewą! Serce zazdrosne o duszę! Lecz jeśli już o to chodzi, to Kreol nie zna zazdrości o żonę — trująca ta namiętność skarlała w nim do cna wskutek braku podniety.

Tymczasem Robert, zwracając się do pani Pontellier, mówił dalej o swym dawnym, beznadziejnym uwielbieniu dla Madame Ratignolle; o bezsennych nocach, trawiących go takim ogniem, że morze syczało, gdy wchodził do rannej kąpieli. Dama przy igle raz po raz przerywała mu pogardliwym słówkiem:

— Blaguer, farceur, gros bête, va!

Ów ton pół żartem, pół serio znikał, gdy Robert był sam na sam z panią Pontellier. Ona zaś nigdy nie wiedziała, co właściwie oznaczał; niezdolna była odgadnąć, ile w tym było swawoli, a ile powagi- Rozumiało się samo przez się, że Robert mówiąc Madame Ratignolle słowa miłości nie sądził ani przez chwilę, że mogą być wzięte poważnie. Pani Pontellier była zadowolona, że nie przybierał identycznej pozy wobec niej. Byłoby to nie do przyjęcia, sprawiłoby jej przykrość.

Pani Pontellier przyniosła swój szkicownik, którym lubiła się bawić zupełnie po amatorsku. Znajdowała w tym satysfakcję, której nie dawało jej żadne inne zajęcie.

Od dawna pragnęła wypróbować swe siły na pani Ratignolle Nigdy jeszcze przyjaciółka nie wydawała jej się bardziej ponętnym modelem jak właśnie w tym momencie — gdy odblask gasnącego dnia nasycił tę postać zmysłowej Madonny nieporównanym kolorytem.

Robert przeniósł się na drugą stronę ganku i usiadł o stopień niżej od pani Pontellier, by móc obserwować jej pracę. Posługiwała się pędzlem z niejaką wprawą i fantazją, idącą nie tyle ze znajomości rzemiosła, co z wrodzonego talentu. Robert w skupieniu śledził ruchy jej ręki nie szczędząc mimowiednych okrzyków zachwytu, które w języku francuskim kierował do pani Ratignolle.

— Mais ce n'est pas mal! Elle s'y connait, elle a de la force.

W tym zapamiętaniu oparł lekko głowę o ramię pani Pontellier. Równie delikatnie ją odtrąciła. Jeszcze raz powtórzył poufały gest. Wierzyła, że był to z jego strony gest nieumyślny, niemniej trudno było coś takiego tolerować. Bez wyrzutu czy uwag znów tę głowę odepchnęła spokojnie, lecz stanowczo. Robert ani słowem jej nie przeprosił.

Ukończony szkic nie zdradzał najmniejszego podobieństwa do Madame Ratignolle. Była ogromnie rozczarowana, gdy to stwierdziła. Lecz obrazek sam w sobie był ładny i pod wielu względami stanowił dzieło całkiem zadowalające.

Pani Pontellier myślała jednak inaczej. Przyjrzawszy się swej pracy krytycznie, nagłym pociągnięciem pędzla przekreśliła wszystko i zgniotła papier w dłoniach.

Obydwaj malcy wbiegli po stopniach na ganek, niania nadciągała za nimi w przyzwoitym oddaleniu — rzecz, której chłopcy wymagali od niej z całą surowością. Pani Pontellier kazała im wnieść do domu farby i cały swój warsztat malarski. Pragnęła zatrzymać dzieci, by z nimi trochę porozmawiać i pożartować. Lecz chłopcy miny mieli poważne. Przyszli jedynie po to, by zbadać zawartość pudla z łakociami. Każdy z nich wyciągnął obydwie rączki w próżnej nadziei, że zostaną napełnione cukierkami, lecz przyjęli bez szemrania to, co matka dać im raczyła, i odeszli.

Słońce wisiało nisko na zachodzie, delikatny, leniwy powiew z południa napełnił powietrze urzekającym zapachem morza. Pod dębami zebrały się dzieci na zabawę. Przenikliwe ich głosy niosły się daleko.

Madame Ratignolle złożyła swoje szycie, naparstek, nożyczki i nici starannie zawinęła w materiał i zawiniątko spięła szpilkami. Powiedziała, że źle się czuje. Pani Pontellier pobiegła po wodę kolońską i wachlarz. Obmyła jej twarz, podczas gdy Robert z wręcz przesadną gorliwością poruszał wachlarzem.

Napad słabości wkrótce minął i pani Pontellier nie mogła się powstrzymać od. podejrzenia, że przyczyną była tu imaginacja, gdyż kolory z twarzy przyjaciółki nie zniknęły ani na chwilę.

Edna wstała odprowadzając wzrokiem piękną kobietę, która szła przez galerię z wdziękiem i dostojeństwem prawdziwie królewskim. Młodsze dzieci wybiegły na spotkanie matki. Dwoje z nich chwyciło się jej białych spódnic, trzecie wzięła od niańki i obsypując pieszczotami niosła w czułych ramionach. Jakkolwiek lekarz — o czym wszyscy wiedzieli — nie pozwolił jej podnosić nawet szpilki!

— Czy pójdzie się pani kąpać? — spytał Robert panią Pontellier. Było to nie tyle pytanie, co przypomnienie.

— Chyba nie — odrzekła tonem niezdecydowanym. — Jestem zmęczona; raczej nie pójdę. — Spojrzenie jej pobiegło ku zatoce, której dźwięczny szept docierał do niej niby czułe, lecz natarczywe błaganie.

— Chodźmy! — nalegał. — Nie powinna pani opuszczać kąpieli. Chodźmy. Woda musi być cudowna, nie zaszkodzi pani. Chodźmy.

Sięgnął po jej duży słomkowy kapelusz wiszący zawsze na kołku przy drzwiach i włożył jej na głowę. Zeszli po stopniach i poszli razem na plażę. Słońce już zachodziło, powiewał ciepły, łagodny wiatr.