Przeklęta krew - Daphne du Maurier - ebook

Przeklęta krew ebook

Daphne du Maurier

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Daphne du Maurier swym znakomitym piórem opisuje pasjonującą historię pięciu pokoleń irlandzkiej rodziny, tworzy sagę obejmującą całe stulecie - od 1820 do 1920 roku. 
Miedziany John, człowiek przedsiębiorczy, surowy i stanowczy, dorobił się fortuny na kopalniach miedzi. To ogromne przedsięwzięcie dla jego potomków nie zawsze jednak okazywało się dobrodziejstwem; bywało też przytłaczającym brzemieniem, wywierając dramatyczny wpływ na losy ich samych oraz bliskich im osób. 
Odmienność natur, charakterów, postępowania kolejnych przedstawicieli rodu Brodricków, jak również wahania koniunktury i zachodzące nieuchronnie przemiany w mentalności ludzi przesądziły w końcu o ruinie dziedzictwa Clonmere. Czy jednak ostateczny upadek, który dokonał się niemal na oczach Johna-Henry'ego, najmłodszego Brodricka, nie stanie się dla niego nowym wyzwaniem? 

[Opis wydawnictwa] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Książnica Podlaska im. Łukasza Górnickiego w Białymstoku 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2) 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (4) 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 628

Rok wydania: 2003

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Daphne du Maurier

 

Przeklęta krew

 

W serii Biblioteczka pod Różą ukazały się m.in.:

Maeve Binchy

Dublin 4, Linia centralna, Droga do Tary, Jej największa miłość,Miłość i kłamstwa

Dorothea Benton Frank

Pojednanie, Ocalenie

Victoria Holt

Mój wróg królowa, Wyjawiony sekret, Król na zamku,Złoty jubileusz, Tajemnica Zuzanny, Indyjski wachlarz

Judith Lennox

Zimowy domek, Tajemne lata,Splątana nić, Ślady na piasku, Dziecko cienia, Trzy przyjaciółki

Judith McNaught

Jak w raju, Na zawsze, Królestwo marzeń, Whitney, moja miłość,Coś wspaniałego, Szepty w świetle księżyca

Barbara Michaels

Szary brzask, Czekaj nieubłaganego losu,Taneczny Krąg, Duch rodziny Bellów, Czarna tęcza

Hilary Norman

Zamek Ella, Pakt, Obsesja, Miłość i przyjaźń,Zgubna miłość

Deirdre Purcell

Tęczowe Niebo, Meandry uczuć, Rozmowy z Ambrożym

Karen Robards

Żona senatora, Księżyc myśliwego,

Nocną porą, Księżycowe widmo, Uwodziciel, Pocałunek ognia,Zaufać nieznajomemu

Barbara Wood

Oznaki życia, Zielone miasto w słońcu

 

Daphne du Maurier

Przeklętakrew

Przełożyła

Anna Bańkowska

Prószyński i S-ka

 

Tytuł oryginału

HUNGRY HILL

Copyright © 1943 by Daphne Du Maurier

All Rights Reserved

Ilustracja na okładce PWA International

Opracowanie graficzne serii

Zombie Sputnik Corporation

Redaktor prowadzący serię

Ewa Witan

Redakcja

Ewa Witan

Redakcja techniczna

Małgorzata Kozub

Korekta

Bronisława Dziedzic-Wesołowska

Skład i łamanie

Ewa Wójcik

ISBN 83-7337-378-0

Warszawa 2003

Biblioteczka pod Różą

Wydawca

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

Druk i oprawa

Drukarnia Naukowo-Techniczna Spółka Akcyjna 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65

KSIĘGA PIERWSZA

Miedziany John

1820-1828

1

Trzeciego marca 1820 roku John Brodrick wyruszył z Andriff do Doonhaven, zamierzając pokonać piętnastomilowy dystans przed zapadnięciem zmierzchu. Pogodę miał typową dla południowego zachodu: chmury sunęły nisko, a łagodny, choć porywisty wiatr niósł z sobą przelotne ulewy, po których wyłaniał się nie większy od męskiej pięści skrawek błękitnego nieba. Jeśli nawet błysnęło na chwilę słońce, nie zwiastowało to bynajmniej żadnej zmiany.

Droga, jak to w owych czasach, była nierówna i wyboista, więc karetka pocztowa kołysała się z boku na bok. John Brodrick krzyknął w końcu na woźnicę, żeby bardziej uważał, bo inaczej obaj wylądują na noc w rowie z połamanymi kośćmi i na dodatek bez kolacji.

Ciągle się mówiło o budowie nowego gościńca, ale na rozmowach się kończyło, jak zresztą zawsze w tym kraju1. Rząd nigdy nie dał nawet złamanego pensa na naprawę dróg, tak więc w dalszej perspektywie koszty spadną pewnie na Johna Brodricka i innych właścicieli ziemskich. Kłopot w tym, że żaden z nich nie miał dość energii, by sięgać do cudzych kieszeni, a gdyby nawet ktoś się na to porwał, napotkałby zdecydowany opór. Zalano by go takim potokiem słów na temat ciężkich czasów, zaległości w wypłatach, opieszałości dzierżawców, że oszczędzając własne nerwy i czas, szybko porzuciłby temat i zostawił drogi w stanie tylko trochę lepszym od bagien wokół Kileen.

Jednakże w Slane odbędą się niebawem wybory, więc jeśli Hare chce utrzymać swój mandat (a niewątpliwie ma taki zamiar), John Brodrick uświadomi mu z całą mocą, że głosów nie otrzymuje się za nic, a z pewnością nie powinni się ich spodziewać ministrowie siedzący z założonymi rękami w Londynie i zaniedbujący własny kraj.

Kiedy już wszystko zostało powiedziane i zapięte na ostatni guzik, była ich zaledwie garstka udziałowców. Nie chodzi o próżność, ale naprawdę nikt poza nim samym nie zdołałby dokonać tego, co właśnie dziś w Andriff doczekało się finału. Tylko on jeden wierzył, że całe przedsięwzięcie jest realne.

- To zbyt ryzykowne - orzekł na początku stary Robert Lumley, kręcąc głową i wysuwając jedno zastrzeżenie za drugim; nigdy nie odzyskają swych pieniędzy, będą musieli wyprzedać majątki i pójdą z torbami.

- Ryzykowne? - żachnął się John Brodrick. - Cóż, z pewnością jest w tym jakieś ryzyko, ale nie większe od tego, jakie człowiek podejmuje codziennie, kiedy wystawia głowę za drzwi, narażając się na złamanie karku. Zgoda, koszt uruchomienia kopalni nie będzie błahy, potrzebne będą maszyny, siła robocza; przyznaję też, że tutejszy grunt bardzo różni się od kornwalijskiego, gdzie wystarczą łopaty i wózki, by w błyskawicznym tempie dokonać załadunku rudy. Tutaj z pewnością nie obejdzie się bez dynamitu. Ale miedź jest nasza i tylko czeka, by ją wydobyć. W zeszłym tygodniu objeżdżał ze mną teren niejaki pan Taylor, jeden z najbardziej doświadczonych kornwalijskich dyrektorów kopalni. I wiesz pan co, panie Lumley? Mamy na swoich gruntach fortunę! Jeśli zgodzicie się na utworzenie prywatnej spółki pod moim zarządem - a weźcie pod uwagę, że zgodnie z warunkami, jakie przedstawił mój agent, ja ryzykuję znacznie więcej niż wy - obiecuję, że w ciągu paru lat wasze zyski przekroczą tysiąc funtów rocznie. Ale bez waszego uczestnictwa nie ma o czym mówić.

To rzekłszy, podniósł się z krzesła, zgarnął swoje papiery i dał znak agentowi, że na tym zamyka dyskusję. Był w połowie drogi do drzwi, kiedy Robert Lumley zawołał:

- Ależ drogi panie, nie ma powodu do pośpiechu. To przecież oczywiste, że zanim podejmę ostateczną decyzję, trzeba wyjaśnić parę punktów.

Zasiedli więc ponownie i cierpliwie omawiali to, co zostało już omówione ze dwadzieścia razy, przy czym stary Lumley kręcił nosem na swój, i tak wysoki, procent zysku. Ostatecznie jednak porozumienie zostało podpisane. Opieczętowano dokumenty, panowie uścisnęli sobie dłonie, po czym do biblioteki wniesiono poczęstunek. Wprawdzie teraz, po osiągnięciu celu, John Brodrick wołałby jak najprędzej odjechać, ale nikt nie chciał o tym słyszeć, więc został i z czystej uprzejmości zamienił kilka słów z gospodarzem.

- Mam nadzieję, że gdy interesy sprowadzą pana do Doonhaven, odwiedzi mnie pan w Clonmere. Moje córki powitają pana z zachwytem, a synowie zorganizują jakieś polowanie.

Stary Lumley, udobruchany swym dwudziestoprocentowym udziałem w przyszłej kopalni, zrewanżował się zaproszeniem młodych Brodricków do Duncroom na zające i bażanty.

John Brodrick zawołał woźnicę. Wsiadał właśnie do karetki, kiedy wrócił z polowania zięć Lumleya, Simon Flower, z twarzą i butami zabrudzonymi błotem. Obejmował ramieniem swą dwunastoletnią córkę.

- I co? - zapytał z uśmiechem na przystojnym, rumianym obliczu. - Namówiłeś starego, by ci podpisał ten świstek?

- Utworzyliśmy kompanię do eksploatacji złóż na Hungry Hill, jeśli o to właśnie ci chodzi - odparł sucho Brodrick.

- Czy naprawdę dopiąłeś swego w ciągu tych kilku godzin? Toż ja pracuję nad nim od piętnastu lat, aby zgodził się położyć kilka nowych dachówek! Ale choć przysięgam, że deszcz mi kapie do gęby, kiedy leżę w łóżku, stary nie pozwala nawet zmieszać zaprawy.

- Nie minie rok, a będziecie mieli tyle pieniędzy, że starczy i na nowy dach, i nawet na dodatkowe skrzydło, jeśli wola.

Simon Flower wzniósł oczy ku niebu z szyderczą pokorą.

- Sumienie nigdy mi na to nie pozwoli - oświadczył. - I powiem ci szczerą prawdę, mój drogi Brodricku: nawet gdybym wierzył, że dzięki znojnej pracy młodych mężczyzn i chłopców z tych gór popłynie miedź, nie tknąłbym złamanego pensa z pieniędzy mego teścia. Niech już lepiej dach zawali mi się na głowę.

John Brodrick patrzył z okna karetki na ojca i córkę. Oto uśmiechnięty, nonszalancki Simon Flower, jego rówieśnik, który nigdy nie splamił się uczciwą pracą i żył z pieniędzy swej żony - i ładniutka, zaróżowiona dziewczynka o lekko skośnych oczach, wtórująca śmiechem swemu ojcu.

- Powinieneś zostać dyrektorem kompanii, Flower. To oznacza długie godziny spędzone na nadzorowaniu pracy robotników, pilnowaniu porządku i tak dalej. Co sześć miesięcy trzeba wysyłać statek z urobkiem do huty w Bronsea, prowadzić rachunki i wykonywać dziesiątki innych czynności.

Simon Flower pokręcił głową i westchnął.

- Szkoda, że w ogóle budujecie tu kopalnie. Tak spokojnie nam się dotąd żyło! Po co te wszystkie kłopoty i zamieszanie, po co wyciskać z ludzi siódme poty, a nieszczęsne wzgórze rozsadzać dynamitem?

Brodrick usadowił się wygodnie.

- Ja tam wierzę w postęp. Chcę dać zatrudnienie biedakom, którzy teraz ledwie wiążą koniec z końcem, chcę też zrobić pieniądze, by zapewnić przyszłość moim dzieciom i wnukom.
- Ach, wcale ci za to nie podziękują. Dobra, Brodrick, rozkręcaj swoją kopalnię, zbijaj fortunę, ja zaś będę siedział z założonymi rękami i zgarniał zyski. - Flower uśmiechnął się i pocałował córkę w czubek głowy. - Pomyśl o tych wszystkich umęczonych górnikach, ryjących w ziemi dla naszej wygody.

Zaśmiał się, po czym uniósł kapelusz i machnął nim wesoło na pożegnanie.

Typowe, myślał John Brodrick, patrząc na zatokę Mundy. Typowe dla niemal wszystkich ludzi w tym kraju. Nieodpowiedzialni, lekkomyślni, w głowie im tylko psy i konie. Pół roku spędzają na kontynencie w pogoni za słońcem, a drugie pół na ziewaniu z nudów we własnych czterech ścianach. Dzierżawcy się z nimi nie liczą, ziemia leży odłogiem, a sami dziedzice już o drugiej są nieźle wstawieni.

Bez trudu usunął ze swych myśli Simona Flowera, gdyż ludzi, których nie rozumiał, miał w głębokiej pogardzie. Kiedy patrzył na długie atlantyckie fale, pędzące ku zatoce, wyobraził sobie statki z rudą, które niebawem wyruszą z portu Doonhaven i przez kanał popłyną do Bronsea. Transport to najbardziej newralgiczna część przedsięwzięcia. W basenie portowym jest za niski poziom wody, jak na tak wielkie obciążenie; zła pogoda może unieruchomić statki nawet na kilka tygodni. Przypomniał sobie, że tak właśnie się zdarzyło, kiedy tuż przed narodzinami Jane miał przewieźć do Bronsea biedną Sarę; przez trzy tygodnie nie mogli ruszyć się z portu, bo szyper nawet na krótko nie chciał narażać statku na południowo-zachodni sztorm, a podróż lądem była dla żony niewskazana z powodu wyboistej drogi.

Tak, statki będą musiały nieźle się zwijać w czasie letnich miesięcy, gdyż zimą wszystko ulegnie spowolnieniu. Z satysfakcją pomyślał o paru świetnych kutrach, które parę tygodni wcześniej zauważył przy nabrzeżach w Slane - jeden z nich dopiero co zwodowano, nawet nie obeschła na nim farba. Na pewno uda mu się je zdobyć za stosunkowo niską cenę, musi tylko wystąpić z propozycją dostatecznie wcześnie, zanim rozniesie się wieść o kopalni. Owen Williams z Bronsea też będzie miał oko na odpowiednie jednostki po drugiej stronie wody. Na szczęście on, Brodrick, już doszedł do znakomitego porozumienia z firmą, która w przyszłości miała transportować rudę do wytopu. W następnych latach czekają go coraz częstsze podróże do Bronsea, a skoro tak, trzeba będzie się rozejrzeć za jakąś niedużą posiadłością w pobliżu portu, bo w samym Bronsea zatrzymywać się nie sposób. Będzie to także miła odmiana dla dziewcząt. Clonmere leży na odludziu i jest odcięte od wszelkich rozrywek - teraz, kiedy córki dorosły, zaczyna im to doskwierać, robią różne aluzje, szczególnie Eliza. Z chłopcami jest inaczej - po Eton i Oksfordzie Clonmere wydaje im się wymarzonym miejscem na wakacje. No cóż, dziewczęta nie strzelają do zajęcy na wyspie Doon ani nie wiosłują po rozlewiskach w pogoni za słonkami.

Karetka mijała właśnie kościółek w Ardmore, samotnej nadmorskiej osadzie. Była to najdalej wysunięta placówka szeroko rozrzuconej parafii Doonhaven. Dalej droga wznosiła się i wiła wokół Hungry Hill. John Brodrick kazał woźnicy stanąć.

- Zaczekaj na mnie. Niedługo wrócę.

Szedł pod górę, póki karetka nie zniknęła mu z oczu. Mniej więcej po pięciu minutach znalazł się na miejscu przyszłej kopalni. Stał tam przez jakiś czas z założonymi rękami, rozglądając się dokoła. Pomyśleć, że za kilka miesięcy powstaną tu szyby, kominy i wszystkie te ponure, przemysłowe zabudowania... Tam gdzie nie ma teraz nawet ścieżki, wybuduje się drogę, chaty dla górników, będzie słychać warkot i buczenie maszyn.

Tymczasem niską trawę rozwiewał wiatr. Zza chmury wyjrzało słońce, oświetlając omszałą skałę, która niedługo miała się rozpaść, wysadzona dynamitem. Nagle z ziemi zerwała się słonka i pomknęła naprzód w nerwowym, nierównym locie.

John Brodrick spojrzał w górę. Tuż nad nim rozciągał się wielki masyw Hungry Hill - dziki, z wierzchołkiem ukrytym we mgle. Brodrick znał to wzgórze przy każdej pogodzie, o każdej porze roku. Zimą, nawet kiedy Doonhaven omijały mrozy, na szczycie leżała czapa śniegu, a położone nieco niżej jezioro kryła cienka tafla lodu. Białą ścianę zbocza widać było aż z Clonmere. W lutym, kiedy przeciągały burze i deszcze, wzgórze chowało się za kurtynę mgły, aż nagle wczesną wiosną wstawał ranek pełen niewiarygodnego blasku, z powietrzem przesiąkniętym cudowną miękkością, spotykaną tylko tutaj, w rodzinnym kraju Brodricka. Hungry Hill uśmiechało się doń spod błękitnego nieba, bez śladu mgieł i burz, kusząc go nieprzeparcie, by rzucił wszystkie powszednie sprawy i obowiązki dziedzica. Przypominało o słonkach, o zającach, o rybach ukrytych w toni jeziora oraz o szorstkiej, wygrzanej trawie, na której człowiek mógł się wyciągnąć i uciąć sobie drzemkę w ciepłych promieniach słońca.

Albo letni skwar: cisza, spokój, na tle nieba widać zastygłego w locie jastrzębia, powierzchnię jeziora muskają motyle, a czysta, chłodna woda zaprasza do kąpieli...

Teraz ukryte skarby Hungry Hill miały wyjść na jaw, a cisza i spokój paść ofiarą postępu. Moce natury, myślał John Brodrick, trzeba poskromić i zaprząc w służbę człowieka. Pewnego dnia ten kraj, tak dotąd biedny i zaniedbany, zajmie należne sobie miejsce pośród narodów świata. Nie nastąpi to za życia Johna Brodricka, nawet nie za życia jego synów, ale za sto lat - kto wie?

Kolejna chmura przesłoniła słońce i na głowę Brodricka spadły krople deszczu. Odwrócił się tyłem do zbocza i zaczął schodzić.

Kiedy dotarł do karetki, zobaczył, że ktoś na niego czeka. Był to wysoki, przygarbiony mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat, wsparty ciężko na lasce. Błękitne oczy dziwnie kontrastowały z twarzą w kolorze mahoniu. Ujrzawszy Brodricka, uśmiechnął się, ale raczej mało przyjaźnie. Wyglądało to tak, jakby miał jakiś własny, ukryty powód do radości.

- Dzień dobry, Donovan - powitał go Brodrick, skinąwszy nieznacznie głową. - Daleki spacer, jak na waszą chorą nogę.

- Dzień dobry, panie Brodrick. Co do mojej nogi, to przywykła do wędrówek po wzgórzach i drogach, całkiem nieźle mi służy. Jak pan znajduje teren swojej nowej kopalni?

- Skąd wiecie o kopalni?

- Może krasnoludki mi powiedziały - odparł tamten z uśmiechem, drapiąc się laską po siwej głowie.

- Cóż, nie ma w tym żadnej tajemnicy. Rzeczywiście na Hungry Hill istnieją złoża miedzi. Właśnie dziś podpisałem umowę z panem Lumleyem z Duncroon i zamierzamy jak najszybciej rozpocząć wydobycie.

Człowiek nazwiskiem Donovan nic nie odpowiedział. Przyglądał się przez chwilę swemu rozmówcy, po czym skierował wzrok w stronę wzgórza.

- Wiele pan na tym nie zyska - rzeki wreszcie.

- Owszem, spodziewamy się sporych zysków.

- Ach, ja nie mówię o pieniądzach. - Stary machnął pogardliwie ręką. - Miedź zarobi je dla pana, o tak, a także dla pańskich synów i wnuków, natomiast ja i moi zbiedniejemy do reszty na naszym skrawku ziemi. Mam na myśli kłopoty, jakie ściągnie pan sobie na głowę.

- Damy sobie radę.

- Powinien pan najpierw poprosić wzgórze o zgodę, panie Brodrick. - Starzec wskazał laską górujące nad nimi zbocza. - Och, może pan się śmiać. Jest pan wykształconym prawnikiem, czyta pan uczone książki o wielkim postępie. Pańscy synowie i córki chodzą po Doonhaven z takimi minami, jakby to miejsce zbudowano wyłącznie dla ich wygody, a jednak powiadam panu, że pańska kopalnia popadnie w ruinę, pański dom będzie zburzony, dzieci zostaną zapomniane i może okryją się hańbą, ale to wzgórze przetrwa wszystko i nadal będzie się tu wznosić na pańskie urągowisko.

John Brodrick wsiadł do karetki, nie zważając na ów popis retoryki.

- Może pan Morty Donovan sam zechce przystąpić do naszego przedsięwzięcia? Wtedy przynajmniej nie okazywalibyście tak jawnie swej niechęci, zresztą robotnikom zamierzam dobrze płacić. Jeśli wasi synowie nabiorą dla odmiany chęci do uczciwej pracy, z przyjemnością ich zatrudnię.

Stary splunął z pogardą na ziemię.

- Moi synowie nigdy nie pracowali dla żadnego pana i póki ja żyję, nie będą. Czyż nie mają prawa do całej tej ziemi, razem z miedzią, i czy nie mogą jej sobie zabrać, gdy tylko taka myśl wpadnie im do głowy?

- Mój drogi Donovanie - odparł poirytowany Brodrick - żyjecie przeszłością sprzed dwustu lat i gadacie jak głupiec. Jeśli chcecie tej miedzi, to czemu nie utworzycie kompanii, nie najmiecie robotników i nie ustawicie maszynerii?

- Dobrze pan wie, panie Brodrick, że jestem biedny. A czyja to wina, jeśli nie pana i pańskiego dziadka?

- Obawiam się, że nie mam czasu na dyskusje o starych waśniach. Najlepiej o nich zapomnieć. Do widzenia!

I dał znak do odjazdu. Stary, wsparty na swej lasce, odprowadzał go wzrokiem, już bez uśmiechu na twarzy.

Kiedy karetka pięła się pod górę, John Brodrick przyglądał się widokowi w dole. Tam, po drugiej stronie zatoki, której wlotu strzegła wyspa Doon, znajdował się mały port. Dalej, za Doonhaven, u ujścia potoku, stał samotny strażnik tych wód - zamek Clonmere.

Karetka z turkotem zjeżdżała do miasta. Minęła port, rozpędziła bydło i gęsi na placu targowym, omal nie zabijając psa, który z donośnym szczekaniem rzucał się na koła. Tylko cudem nie rozjechała małego, bosego chłopca, zaganiającego kury. Następnie za pocztą i sklepikiem Murphy’ego wydostała się poza zabudowania, na wzgórze w Oatmont, by wreszcie koło stróżówki wjechać do parku. Brama była otwarta, co sprawiło, że John Brodrick zmarszczył brwi. Przez takie zaniedbanie krowy wydostały się niedawno na wrzosowisko, gdzie przechwycił je człowiek Morty’ego Donovana i na domiar złego ocechował własnym znakiem, co jeszcze bardziej popsuło i tak złe stosunki między dwiema rodzinami. Brodrick postanowił przy najbliższej okazji rozmówić się stanowczo z wdową Creevy z domku przy bramie i przypomnieć jej, że stanowisko odźwiernego należy do najbardziej zaufanych. Jeśli pani Creevy nadal będzie zaniedbywać obowiązki, to wielu dzierżawców tylko czeka na jej miejsce, z pożytkiem dla obu stron.

Za parkiem była druga brama, a dalej pas drzew, sadzonych jeszcze przez dziadka Johna Brodricka, i krzewy rododendronów - duma biednej Sary. Teraz pielęgnowały je córki. Gładki, żwirowany podjazd prowadził obok potoku i wodnego ogrodu przez kamienny łuk aż pod szare mury zamku.

2

Brodrickowie jadali o piątej. Zanim John umył się i zmienił podróżny strój na zwykły, obiad był już na stole. W jadalni zebrała się cała rodzina, gotowa powitać ojca po tygodniowym pobycie w Slane i Mundy. Jego żona Sara nie żyła od kilku lat, więc miejsce pani domu zajmowała najstarsza córka Barbara. Wyszła ojcu naprzeciw i ucałowała go serdecznie, potem to samo uczyniły jej siostry - Eliza i Jane. Henry, najstarszy syn, przywitał ojca wcześniej, tuż po przyjeździe, teraz zaś ostrzył przy bufecie nóż, którym pan domu miał zaatakować pieczone prosię. Lokaj Thomas stał z boku, gotów do usług. Przed krojeniem mięsa John Brodrick zmówił krótką modlitwę i dopełniwszy w ten sposób formalności, zaczął nakładać plastry na podawane przez Thomasa talerze.

- Czy to prawda, ojcze - odezwała się Barbara - że jacyś okropni spiskowcy chcieli zamordować ministra podczas jego podróży po kraju?
- O tak, to pewne, że był spisek. Na szczęście wykryto go w porę i nic się nikomu nie stało. To sprawka jakichś opryszków, ale ktokolwiek za tym stoi, niechybnie trafi przed sąd. Oczywiście w Slane nie mówi się o niczym innym. Nie pozostanie to bez wpływu na wybory.

- Czy kandydatem hrabstwa znowu będzie pan Hare? - spytał Henry.

- Tak sądzę. Aha, Henry, zapowiesz wszystkim, że mają głosować, jak im się powie, a jeśli ktoś pozwoli sobie tego dnia na nieobecność, nie będąc obłożnie chorym, to może wkrótce znaleźć się bez dachu nad głową.

- Mogę już teraz wymienić kilku, którzy z pewnością będą mieli wysoką gorączkę i nawet księdza przy łóżku - zaśmiał się Henry.

- Wielebny będzie wołał trzymać się z dala od kłopotów, jeśli ma choć trochę rozsądku - zauważył John Brodrick, zajmując swe miejsce u szczytu stołu.

Spojrzał na puste sąsiednie krzesło i zmarszczył brwi.

- John znowu się spóźnia. Czy nie wiedział, że wracam?

- Chyba popłynął na wyspę - wyjaśniła Barbara. - Wybierał się na całodzienne polowanie z jednym z oficerów z garnizonu. Może w drodze powrotnej wyniknął jakiś kłopot z łodzią.

- Nie toleruję braku punktualności u nikogo, a już szczególnie u dziewiętnastoletniego młokosa. Clonmere to nie Andriff i nikt tu nie będzie robił, co mu się podoba, jak u Simona Flowera. Zapamiętajcie to wszyscy, a ty, Henry, przypomnij łaskawie bratu o dobrych manierach. Sądziłem, że w Eton i Oksfordzie przynajmniej tego was uczą.

- Przepraszam, ojcze - bąknął Henry, wymieniając spojrzenia z siostrą.

- John nigdy nie miał poczucia czasu - rzekła oskarżycielsko Eliza, spodziewając się za to poparcie szczególnych względów ojca. - Ciągle przesypia porę śniadania, Thomas musi wołać go dwa razy.

Nieszczęsny John w tym właśnie momencie stanął w progu. Wszyscy (z wyjątkiem ojca i Elizy) spojrzeli na niego ze współczuciem. Zaczerwieniony po uszy, mamrotał pośpiesznie słowa usprawiedliwienia. Ledwie zajął miejsce, powiększył pulę swych win, rozlewając sos na obrus.

- Ciekawe - zauważył sucho jego ojciec - że po dłuższym pobycie w naszym kraju człowiek staje się takim prostakiem, że aż marnuje jedzenie. Twoi przyjaciele z Brasenose College pewnie by cię nie poznali. Ale mówmy o czym innym. Thomas, możesz nas zostawić. Panicze Henry i John sami obsłużą swe siostry. Chodzi o to - dodał po wyjściu służącego - że mam wam do powiedzenia coś ważnego na temat przyszłości.

Odłożył sztućce na talerz i uśmiechnął się do Henry’ego, jak gdyby potwierdzając wcześniejsze porozumienie. Reszta rodziny zamieniła się w słuch.

Senior rodu przeżywał właśnie swą chwilę chwały. Przez całe miesiące, odkąd zaświtał mu pomysł wydobywania miedzi z Hungry Hill, John Brodrick nie myślał o niczym innym. Z całą determinacją zabrał się do walki z marazmem i nieufnością właścicieli sąsiednich majątków, wiedział bowiem, że sam nie podoła początkowym kosztom. Poza tym tereny przyszłej kopalni nie były w zasadzie jego własnością. Część Hungry Hill należała do Duncroom - posiadłości Roberta Lumleya - i bez jego zgody na utworzenie kompanii nic nie dało się zrobić. Ale wreszcie stary podpisał stosowny dokument i prace mogły ruszyć. I wcale nie chodziło o to - myślał John Brodrick, wodząc dumnym wzrokiem po twarzach swych dzieci - że chciał zbić fortunę, obojętne, dla siebie czy dla nich. Owszem, pieniądze też napłyną, to oczywiste. Po jego śmierci Henry będzie żył wygodnie w Clonmere, by następnie przekazać je swoim potomkom. Może dokupi gruntu, zasadzi więcej drzew, dobuduje nowe skrzydło zamku, może też, jeśli przyjdzie mu taka myśl, sięgnie po ziemię za wodą?

Nie to jednak stanowiło istotę rzeczy, tylko fakt, że bogactwo leżało w zasięgu ręki i tylko lenistwo ziomków stało na przeszkodzie w czerpaniu z niego korzyści. Brodrick poczytywał sobie za obowiązek wobec kraju i Boga wydobyć ukryte w Hungry Hill skarby, po czym zaoferować je po odpowiedniej cenie ludziom z całego świata. Zerknął nad kominek, gdzie wisiał portret jego dziadka, także Johna Brodricka, który zbudował Clonmere, a w roku 1754 zginął od kuli w plecy w drodze do kościoła, ponieważ próbował położyć kres przemytowi na wybrzeżu. Tak, dziadek na pewno przyklasnąłby pomysłowi budowy kopalni, i byłaby to dla niego kwestia zasad, podobnie jak dla jego wnuka. Cóż, może i on zarobi kiedyś kulkę w plecy. Niech mu kaleczą bydło i podpalają zbiory, ale nie powstrzymają go od spełnienia tego, co uważa za swą misję. Uśmiechnął się do zebranych, przyglądając się kolejno każdej twarzy.

- Dziś na zamku Andriff - oświadczył - podpisałem umowę z Robertem Lumleyem. Utworzyliśmy kompanię i zamierzamy zbudować na Hungry Hill kopalnię miedzi.

Młodzi patrzyli na niego w osłupieniu. Uświadomił sobie z rozbawieniem, ale i z dumą, że w gruncie rzeczy są bardzo do siebie podobni. Każde z jego dzieci, poczynając od wysokiego Henry’ego, a na małej Jane kończąc, ma wprawdzie własny, indywidualny charakter, lecz we wszystkich zakorzenione jest głęboko owo nieomylne, czysto Brodrickowskie przeświadczenie o własnej wyższości nad zwykłymi śmiertelnikami, i to zarówno pod względem rozumu, jak wychowania.

Przypomniał sobie, jak jego ojciec, Henry, złamał na polowaniu kręgosłup. Nieśli go potem na powiązanych żerdziach do najbliższej chaty, chcąc rannego położyć na łóżku, ale ten ich tylko sklął: „Do wszystkich diabłów, pozwólcie mi umrzeć pod gołym niebem i wtedy, kiedy zechcę!”. No i mokli przez pięć godzin na deszczu, podczas gdy ojciec gapił się w niebo. Teraz z drugiej strony stołu uśmiechał się jego dwudziestojednoletni wnuk, także Henry, o takim samym ufnym spojrzeniu ciemnych oczu. Tylko jego jednego John Brodrick wtajemniczył w swe przyszłe plany, spotykając się zresztą z gorącym entuzjazmem i ofertą pomocy.

A oto Barbara - najstarsza w rodzinie, dwudziestotrzyletnia panna, o miękkich, brązowych włosach, opadających na czoło. Czoło to zmarszczyło się właśnie, gdyż Barbara zwykle potrzebuje czasu, by oswoić się z nowym projektem; z natury jest konserwatystką i nie lubi zmian. Młodsza o rok Eliza - tęższa, o jaśniejszych włosach, bardziej podobna do matki - już pewnie kalkuluje, co też jej przyszłość przyniesie. Ojciec zrobi fortunę, to oczywiste, a wtedy może nie będą musieli spędzać całego roku w Clonmere, tylko na przykład wybrać się w sezonie do Bath czy nawet na kontynent, jak córki lorda Mundy’ego w zeszłym roku.

Myśl o podróży na kontynent zaświtała także Henry’emu, kiedy obserwował wyraz twarzy ojca. Kochał Clonmere, kochał też swą rodzinę i wierzył, że eksploatacja złoża to poważne pod każdym względem przedsięwzięcie, korzystne dla ludzi i kraju. Jeśli dzięki temu będzie mógł zwiedzić Francję, Włochy, Niemcy, Rosję, obejrzeć wszystkie słynne obrazy i posłuchać muzyki, o której dyskutowano w Oksfordzie, to czemu nie? Im prędzej na Hungry Hill ruszą maszyny, tym lepiej dla niego.

Drugi z braci patrzył tymczasem przez okno na płynący w dole potok. Razem z siostrą Jane stanowili parę o najciemniejszych włosach w rodzinie. Było coś niemal hiszpańskiego w ich oliwkowej karnacji i ciepłych piwnych oczach, jakaś cygańska cecha, której inni nie posiadali.

Hungry Hill i kopalnia... Huk maszyn przepłoszy dzikie ptactwo, króliki i zające, a na ich miejsce zacznie napływać dzień w dzień tłum ohydnych wyrobników. Będą ryć pod ziemią, ciesząc się, że mają pracę, dzięki której nie zdechną z głodu, a zarazem kląć w żywy kamień tego, który im tę pracę dał. John wiedział, jak to będzie. Oglądał to już w Doonhaven, ilekroć ojciec mówił ludziom o postępie. W oczy same uśmiechy i grzeczności, ale gdy tylko odwrócił się tyłem, zaczynały się gniewne pomruki, potem ktoś przewracał płot, kradł krowę czy kaleczył konia, powodowany dziwną, bezsilną złością.

No trudno. Ojciec będzie miał kopalnię, a oni wszyscy zostaną milionerami, i tyle. Tak długo, póki jemu, Johnowi, nie każą nadzorować robót czy przyjmować posady związanej z jakąkolwiek odpowiedzialnością, to wszystko mu jedno, niech sobie zakładają nawet dziesięć kopalń, byle tylko zostawili w spokoju wierzchołek wzgórza. Będzie tam jak dotąd trenował psy i leżał do, góry brzuchem w słońcu, zażywając samotności bez poczucia, że ojciec wciąż czegoś od niego chce.

Jane już w wieku ośmiu lat była rodzinną pięknością, toteż pieściła ją (ale nie psuła) cała rodzina. Dziewczynka, która miała bujną wyobraźnię i często fantazjowała, widziała już oczyma duszy krwisty strumień miedzi, spływający po zboczu Hungry Hill, tłum górników uwijających się tam niczym czarne diabły, a wśród nich ojca siedzącego na wysokim tronie jak sam Bóg.

- Kiedy zamierzasz wystartować z robotami? - spytał Henry.

- W przyszłym miesiącu, ale wstępne wykopki można rozpocząć jeszcze wcześniej. Mam w Bronsea kogoś, kto obejmie nadzór i przywiezie z sobą inżyniera. W ciągu lata powinniśmy dotrzeć pod ziemię, a przy odrobinie szczęścia zdążymy przed nastaniem jesieni przeprowadzić trzymiesięczną próbę. Jeśli będzie coś do sprzedania, nie wolno nam przepuścić szczytu cenowego. Ale nie spodziewam się dużego zysku w ciągu pierwszych dwóch lat, bo trzeba spłacać koszty.

- A co z siłą roboczą? - zapytała Barbara.

- Zaangażowałem już sztygara. To Kornwalijczyk, zapewne sprowadzi tu swoich ludzi. Potem... no cóż, zobaczymy.

Przez chwilę panowało milczenie. Henry zerknął z ukosa na ojca.

- Będą protesty - rzekł cicho.

John Brodrick podniósł się zza stołu i ukroił sobie przy bufecie jeszcze jeden plaster mięsa.

- Jasne, że będą. Ludzie pyskowali, kiedy do Doonhaven po raz pierwszy dotarła poczta, pyskowali też wtedy, kiedy otwarto aptekę. Nie oczekiwałem niczego innego. Ale inaczej zaśpiewają, kiedy zobaczą, jak Kornwalijczycy nabijają sobie co tydzień kabzy. Mieliśmy ciężką zimę, prawda? Może zechcą pomyśleć o następnej, przynajmniej ja tak uważam. A wtedy przyjdą na Hungry Hill i poproszą o robotę.

Młody John ze zmarszczonym czołem bawił się widelcem.

- No, John, co o tym sądzisz? - zagadnął go ojciec.

Chłopak się zaczerwienił. Nigdy nie był zbyt elokwentny w obecności ojca.

- Owszem, przyjdą, masz rację, ojcze. Ale uraza pozostanie. Pomyślą sobie: „Czemu mamy być wdzięczni, że nie daje nam umrzeć z głodu?”. To im przewróci w głowach, rozumiesz? A potem będą utrudniać i wstrzymywać pracę na wszelkie sposoby, nie bacząc, że z niej żyją.

- Ty chyba z nimi trzymasz?

- Nie, ojcze - wyjąkał John. - Tylko widzisz, oni jeszcze ciągle traktują nas jak intruzów, nie ma co temu zaprzeczać.

- To śmieszne! Przynależymy do tego kraju w tym samym stopniu, co oni. Przecież żył tu już wasz pradziadek, a przed nim jego stryj. Brodrickowie mieszkali tu już w szesnastym wieku!

- Więc czemu zastrzelili pradziadka?

- Wiesz przecież. Za to, że przestrzegał swych obowiązków wobec Boga i króla. Za to, że wierzył w prawo. Przemyt był przestępstwem, więc mój dziadek chciał położyć mu kres.

- Nie, nie, ojcze. To tylko pretekst. Tak naprawdę Donovanowie zastrzelili pradziadka, ponieważ jego ziemia należała przedtem do nich. Nie mogli zapomnieć, że ich przodkowie władali Clonmere, Doonhaven i wyspą Doon wtedy, kiedy Brodrickowie byli tylko gryzipiórkami w Slane. I nie zapomnieli tego po dziś dzień. Dlatego Morty Donovan pozwala swym dzierżawcom kraść nasze bydło i dlatego twoi Kornwalijczycy nie utrzymają się tu dłużej niż jeden sezon.

Zapadła cisza. John Brodrick przyglądał się z namysłem synowi, pozostałe rodzeństwo zaś siedziało skrępowane i oszołomione wybuchem brata.

- Bardzo dobrze, Johnie - odezwał się wreszcie ojciec. - Widzę, że Eton i Brasenose dały ci więcej, niż myślałem. Jeszcze parę lat w Lincoln’s Inn2 w Londynie i będzie z ciebie mówca całą gębą. A teraz, Barbaro, jeśli skończyliście jeść, pozwólmy Thomasowi posprzątać i chodźmy do salonu na herbatę.

- Tak, ojcze - odrzekła Barbara, zerkając z wyrzutem na Johna.

Ruszyła pierwsza na górę, gdzie służący przygotował już zastawę do herbaty.

- Ty głupku - rzekł Henry, klepiąc brata w ramię, zanim ojciec pojawił się w salonie. - Co cię podkusiło? Wiesz, że ojciec wścieka się na samą wzmiankę o Donovanach. I jeszcze występujesz przeciwko kopalni!

- To było bezmyślne, drogi Johnie - poparła go Barbara - zwłaszcza że spóźniłeś się na obiad. Teraz będziesz na czarnej liście co najmniej do końca tygodnia.

- Ach, do licha z tym wszystkim - westchnął John, rzucając się na fotel. - Czemu ja zawsze muszę wszystko zepsuć? I dlaczego wszyscy, ze mną włącznie, tak bardzo wzdragają się przed prawdą? Chyba nie sądzicie, że lubię Donovanów? Stary Morty to łajdak, dobrze o tym wiem.

Wyciągnął ręce do Jane. Dziewczynka usiadła mu na kolanach i oplotła ramionkami jego szyję.

- I co teraz zrobimy, serduszko? Może uciekniemy i zbudujemy sobie chatkę na wyspie Doon?

- W zimie tam będzie okropnie - roześmiała się Jane, skubiąc kołnierzyk brata. - Zaraz wpadniesz w zły humor i zaczniesz się wyżywać na biednej Jane. Henry lepiej niż ty znosiłby niewygody.

- Henry wszystko znosi lepiej niż ja - westchnął John. - Nieprawdaż, stary? Ty chodzisz przykładnie na wszystkie zajęcia w Oksfordzie i jadasz śniadanka z połową wykładowców. Lista znajomych naszego braciszka ma chyba cały jard, a do mnie przychodzą tylko handlarze albo hodowcy, którzy próbują mi sprzedać psa.

- Czy myślicie - wtrąciła się Eliza - że gdy kopalnia zacznie przynosić zyski, będziemy bardzo bogaci?

- Jasne! Tacy bogaci, że zubożali hrabiowie zbiegną się z całego kraju, by uderzyć do ciebie w konkury - odparł Henry, mrugając do brata. - Powinnaś pomyśleć o stosownej garderobie. Biedna pani Murphy będzie musiała przygotować spory zapas igieł, nici i materiałów.

- Pani Murphy! - fuknęła Eliza. - Dziękuję bardzo, z nią już koniec. Stroje będę kupować w Bath i Cheltenham.

- To byłoby niezbyt uprzejmie - upomniała ją Barbara. - Czasem można i u niej zamówić to lub owo. Biedna kobieta robi, co w jej mocy, lepiej, żeby nie dowiedziała się o Bath.

- Arbiter Barbara! - wykrzyknął John. - Zawsze musi wszystkich zadowolić i nikogo nie urazić. Co byśmy bez niej poczęli? Jane, ty mały potworze, zostaw mój kołnierzyk. Czy nie powinnaś już iść spać? Mam cię zanieść czy zaczekasz, aż Marta po ciebie przyjdzie?

- Jeszcze nie powiedziałam „dobranoc” tatusiowi.

- Więc zrób to, a potem cię zaniosę.

Mała zbiegła na dół i przystanęła pod drzwiami biblioteki, skąd słychać było głosy. Na widok siedzącego na sofie mężczyzny w kapeluszu z szerokim rondem skrzywiła się i spojrzała na brata, który obserwował ją ze schodów.

- U ojca jest Ned Brodrick - szepnęła.

- Nie szkodzi, na chwilę możesz wejść.

Drobne ramionka Jane zatrzęsły się od śmiechu, ale dziewczynka zaraz się opanowała i przybrawszy stosowną, poważną minę, zapukała do drzwi. Ojciec stał przed kominkiem, zwrócony do swego gościa, którego wychudła, trupia twarz uderzająco przypominała jego własną. Ned Brodrick był w rzeczy samej naturalnym bratem Johna i ten, kierując się szczególnym poczuciem obowiązku, dał mu kilka lat temu posadę rządcy. Matka Neda, obecnie bardzo szanowana kobieta, wpadła w oko dziedzicowi, gdy była mleczarką w Clonmere. Żyła ze skromnej pensyjki w jednym z domków w Oakmount. Syn, który z nią mieszkał, otrzymał po zmarłym w roku 1800 ojcu dziesięciofuntową rentę wraz z pobożnym życzeniem, by - według słów Henry’ego Brodricka - „trzymał się z dala od figli, które sprowadziły go na świat”. Życzenie to nie zostało spełnione, gdyż Ned Brodrick, nie bacząc na ojcowskie przestrogi, miał już co najmniej czworo nieślubnych dzieci, i to każde z innej matki. Dlatego też z zadowoleniem przyjął propozycję powiększenia swego dochodu o pensję rządcy swego brata i pilnie przestrzegał zasady, by nigdy nie pozwalać sobie na najmniejsze nawet aluzje do łączącego ich pokrewieństwa. Zawsze zwracał się do brata „panie Brodrick”, a do jego dzieci „panienko” i „paniczu”. Był zresztą najlepszym rządcą, jakiego John Brodrick mógł znaleźć, a jeśli nawet od czasu do czasu przywłaszczył sobie dodatkową sumkę, fałszując wykazy należności dzierżawców, to i tak nie brał więcej, niż zrobiłby to kto inny na jego miejscu.

- Dobry wieczór, panienko Jane - rzekł i przywitał ją obowiązkowym ukłonem. Miał przy tym tak namaszczoną minę, że nikt by go nawet nie podejrzewał o zlekceważenie ojcowskiej woli w sprawie „figli”.

- Dobry wieczór, Ned - odpowiedziała dziewczynka, szybko podchodząc do ojca i podnosząc ku niemu buzię.

Ten ucałował ją w oba policzki. Surowy wyraz jego twarzy wyraźnie złagodniał. John Brodrick bardzo kochał tę córeczkę, kto wie, czy nawet nie bardziej niż Henry’ego, i nie mógł się doczekać, kiedy naprawdę zacznie mu dotrzymywać towarzystwa zamiast być tylko uroczą pieszczoszką.

- Dobranoc - rzeki. - Śpij dobrze.

Patrzył za nią przez chwilę, ale gdy zamknęła za sobą drzwi, natychmiast usunął ją z myśli i znów zwrócił się do brata.

Jane weszła na schody, rozglądając się za Johnem, ale ten oczywiście - to dla niego typowe! - zdążył już zapomnieć o swej obietnicy. Musiała więc powędrować przez korytarz do jego pokoju na wieży, w końcu domu. Siedział przy otwartym oknie i wpatrywał się w potok połyskujący srebrem w księżycowym blasku. Daleko majaczył ciemny garb wyspy Doon. Jane uklękła obok brata na podokiennej ławeczce i tkwili tak razem w milczeniu.

- John - odezwała się po chwili - co oni zrobią z Hungry Hill? Czy zniszczą je tak, że już nigdy nie wybierzemy się tam na piknik?

- Tylko to miejsce, gdzie będzie kopalnia. Sprowadzą maszyny, wybudują sztolnie i szyby. Widziałaś to na obrazku, prawda? Ale tę dziką część przy samym wierzchołku zostawią w spokoju, nie tkną też jeziora. Nadal będziemy mogli tam chodzić i miło spędzać czas.

- Gdybym była tym wzgórzem, chybabym się rozzłościła. Zgładziłabym śmiałka, który odważyłby się naruszyć mój spokój. Wiesz przecież, jak tam jest zimą, kiedy wszystko zasnuwa mgła i pada deszcz. Wzgórze wygląda wtedy jak zły olbrzym. Na miejscu ojca nie urządzałabym tam kopalni, znalazłabym jakieś inne miejsce.

- Tak, serduszko, ale gdzie indziej nie ma miedzi.

- Więc obyłabym się bez miedzi.

- Nie chcesz być bogata i wyjść za hrabiego, jak Eliza?

- Ani trochę. Jestem podobna do Barbary: chcę, żeby każdy był szczęśliwy.

- Ja tam będę szczęśliwy, kiedy przestanę być dłużnikiem połowy oksfordzkich handlarzy - westchnął John.

- Aż tyle jesteś im winien? To niedobrze. Słyszałam, jak ojciec mówił, że nie wolno się zadłużać, szczególnie u ludzi niższego stanu.

- To nie jest takie złe, tylko irytujące. Nie mówmy o tym więcej. Chodź, zaniosę cię do łóżka.

John zawsze zmieniał temat, kiedy rozmowa ocierała się za bardzo o jego sumienie. Wziął dziewczynkę na ręce i zaniósł ją do sypialni, którą ciągle dzieliła ze starą piastunką Martą.

Marta wyszła akurat na kolację, więc Jane rozebrała się przy bracie, poskładała ubranie, tak jak ją nauczono, a potem uklękła na jego kolanach i odmówiła pacierz ze szczerą pobożnością, bez cienia skrępowania, które zwykle dręczyło Johna. Ucałował ją na dobranoc, otulił kołdrą i ruszył na dół do salonu, ale przed drzwiami zmienił zdanie; paplanina Elizy i dobroduszne żarty Henry’ego dziwnie go dziś drażniły. Przez kuchenne schody i boczne wyjście wydostał się na podwórze, a potem poszedł do stajni, gdzie rezydowała jego suka Nellie w otoczeniu szczeniaków.

Stajenny Tim czekał na niego z latarnią i obaj chłopcy, ramię w ramię, przyklękli obok legowiska. John wziął najsłabszego pieska w swe silne, lecz delikatne dłonie.

- Biedny malec! - westchnął. - Nie będzie z niego żadnego pożytku z tą przygniecioną nóżką.

- Lepiej go utopić, paniczu - zasugerował Tim.

- Nie, Tim, tego nie zrobimy. Jest zdrowy i choć nigdy nie zdobędzie nagrody, nie ma powodu pozbawiać go życia. Już dobrze, Nellie, nie skrzywdzę twoich dzieci.

John przy psach zawsze zapominał o wszystkich troskach. Uległość i przywiązanie zwierzaków wyzwalały w nim wszystkie najlepsze cechy. Najchętniej przesiedziałby w stajni pół nocy, ale Tim musiał iść na kolację, a potem do łóżka.

- Czy to prawda, paniczu, co gadają w Doonhaven? - spytał chłopak, ryglując drzwi i stawiając puste wiadro przy pompie.

- A co takiego gadają?

- No, że pan Brodrick zamierza sprowadzić z Bronsea dynamit, żeby rozsadzić Hungry Hill, a potem powyrzuca nas z domów, żeby zrobić miejsce dla kornwalijskich górników.

- Nie, Timie, to bujda na resorach, a z ciebie też niezły gagatek, że ją powtarzasz. To prawda, ojciec z panem Lumleyem chcą wybudować na wzgórzu kopalnię, ale nikt nie będzie musiał wynosić się z domu. Przeciwnie, ci, którzy nie mają ani pracy, ani ziemi, będą teraz mieli szanse na zarobek.

Chłopak patrzył na niego z powątpiewaniem, kręcąc głową.

- W Doonhaven powiadają, że nic dobrego nie przyjdzie z mieszania się w sprawy matki natury. Gdyby święci chcieli, by z tej miedzi był jakiś pożytek, to spływałaby ze wzgórza strumieniem, żebyśmy mogli ją znaleźć.

- Kto tak mówi? Morty Donovan?

- Po prostu ludzie gadają - odparł wymijająco Tim, nie dając się ciągnąć za język. Potem powiedział „dobranoc” i zniknął w kuchni.

John wzruszył ramionami i wsadziwszy ręce do kieszeni, okrążył dom. Z wysokiej, porośniętej trawą skarpy zszedł na brzeg potoku.

Nad małą zatoczką u podnóża zamku świecił księżyc. Szeroka srebrna smuga prowadziła aż do rozległych wód wokół wyspy Doon. Za jej ciemnym kształtem kryła się zatoka Mundy, a dalej otwarte morze. Za Doonhaven, mniej więcej siedem mil od zamku, wyrastał czarny masyw Hungry Hill, daleki i posępny w księżycowej poświacie.

Tymczasem w bibliotece John Brodrick senior mówił z irytacją do swego rządcy:

- Sam pozwoliłem oficerom z garnizonu strzelać do słonek i bażantów na wyspie, pod warunkiem, że zostawią w spokoju zające i przepiórki. Zgodzili się chronić zwierzynę w miarę swych możliwości. Nie mogę uwierzyć, że oficerowie, z których większość jest dżentelmenami, złamali umowę. A jednak powiadasz, że została ledwie połowa zajęcy?

- Tak mi mówił Baird, panie Brodrick. Podobno widziano, jak strzelało kilku młodszych oficerów. Był z nimi Morty Donovan.

- Morty Donovan? Zawsze i wszędzie on, gdy tylko wyniknie jakiś kłopot. Przejdź się do niego w moim imieniu, Ned, i zapowiedz, że jeśli jeszcze raz ktoś mi wejdzie w paradę na Doon, ukarzę go z całą surowością i pozwę do sądu w Mundy.

- Dobrze, panie Brodrick. Ten człowiek nie ma wstydu, ciągle to powtarzam w Doonhaven.

- Morty Donovan nawet nie wie, co to wstyd, podobnie jak cała reszta jego rodziny. Więc myślisz, że będą mi szkodzić w związku z kopalnią?

- Tego nie powiedziałem, panie Brodrick, ale nie chciałbym być w skórze tych kornwalijskich górników. Może się okazać, że najlepiej by postąpili, nie ruszając się z domów.

- Z ciebie też niezłe ziółko, Ned. Jestem przekonany, że gdy tylko się odwrócę, plotkujesz po chałupach jak stara baba i jeszcze odmawiasz z nimi różaniec.

- Klnę się Bogiem, panie Brodrick, że nigdy nie zadaję się z miejscowymi. Chodzę do nich tylko po czynsze, a to żadna przyjemność nawet w najlepszych czasach. Co zaś do różańca, to czyż nie widzi mnie pan co niedziela w naszym anglikańskim kościele i czyż nie daję na tacę?

- To prawda, Ned, wcale się nie skarżę. Zawsze wypełniałeś swoje obowiązki i tego ci nie zapomnę. Ale jak mam się nie irytować, kiedy taki niedouczony półgłówek jak Morty Donovan wykorzystuje tutejsze przesądy i wmawia ludziom, że to, co robię, jest dziełem szatana czy czarów? Przecież gdyby mieli rozum, pojęliby, że chcę dać im chleb za nic.

- Nie ma wdzięczności w narodzie, panie Brodrick, i to jest błąd.

- Wdzięczności? Do diabła, nie proszę o żadną wdzięczność. Proszę tylko o szczyptę zdrowego rozsądku. No, dość już o tym. Idź do domu, Ned, póki księżyc świeci. Nie mamy już nic do omówienia. I przypomnij odźwiernej, że ma trzymać bramę zamkniętą. Nie lubię widoku moich krów, błąkających się po wrzosowiskach z cechą Morty’ego Donovana.

Zostawszy wreszcie sam, odłożył księgi na bok i poskładał starannie papiery. Na dziś koniec ze sprawami majątku.

Niebawem uda się na górę, pogada godzinkę z dziewczętami, wypyta je, co sądzą o ewentualnym nabyciu małej posiadłości za wodą, skąd mogłyby w sezonie robić wypady do Bath. A kiedy pójdą spać, pogrzebie w palenisku i opowie Henry’emu o górniczych metodach w Kornwalii, o propozycjach człowieka z Bronsea, o tym, jak stary Lumley uparł się przy swych dwudziestu procentach i jaka to szkoda, że Simon Flower jest takim nicponiem.

Ale najpierw trzeba obejść grunty i zaczerpnąć trochę świeżego, morskiego powietrza dla większej jasności umysłu. Zszedł na brzeg potoku i nagle, patrząc w stronę wyspy, uświadomił sobie, że nie jest sam. Nieopodal stał jego drugi syn - dziwnie samotny i powściągliwy, wyraźnie pogrążony w bezcelowej zadumie.

- Nie jesteś z innymi, Johnie? - spytał obcesowo.

Chłopiec drgnął. Nie zauważył zbliżającego się ojca.

- Nie.

Zapadła cisza. Żaden nie wiedział, co powiedzieć, gdyż obaj mieli w pamięci incydent przy stole. Dopiero po chwili chłopak wyjąkał impulsywnie:

- Przepraszam, ojcze, za to, co mówiłem przy obiedzie.

- W porządku, Johnie, już o tym zapomniałem.

Zastanawiał się, czy powiedzieć synowi, że rozumie, co tamten chciał wyrazić. Miał ledwie dziewiętnaście lat, on zaś czterdzieści osiem i świetnie wiedział, dlaczego naprawdę pierwszy John Brodrick dostał kulkę w plecy. Wiedział też, że miejscowi do dziś o tym gadają, chociaż on sam uznał za wygodne zapomnieć o całej sprawie. W tym kraju nie wolno mieć zbyt długiej pamięci, na tym właśnie polega błąd miejscowych. Owszem, on też wierzył w sprawiedliwość, dlatego aż do przesady uczciwie traktował tych, którzy mieli mniej szczęścia od niego, ale zbytnie zagłębianie się w szczegóły uważał za niebezpieczne. Nadmiar współczucia sprawia, że ludzie stają się słabi, leniwi, zaczynają rozpamiętywać w nieskończoność domniemane krzywdy wygasłe waśnie, przeszłość, która dawno powinna być pogrzebana. Jeśli nie pokieruje prawidłowo synem, nie wpoi mu posłuszeństwa, dyscypliny i szacunku wobec starszych i mądrzejszych, wyrośnie z niego taki sam gamoń, jak Simon Flower.

Dlatego nie odezwał się już ani słowem. Stał na brzegu potoku, patrząc w stronę swej przyszłej kopalni. Tuż przy nim podenerwowany syn obserwował, jak na ciemnej ścianie Hungry Hill drgają promienie księżyca.

3

Kiedy John Brodrick obiecywał Robertowi Lumleyowi, że za kilka lat jego należność za koncesję górniczą wyniesie niemal tysiąc funtów, nie kierował się tylko czczym optymizmem, ale silną wiarą w rzetelność swego oświadczenia. Pod koniec czwartego roku suma wpłacona na rachunek starszego pana w banku w Slane przekroczyła półtora tysiąca, a wszystkie wstępne koszty zostały spłacone w niecałe dwa lata.

Cena miedzi nigdy jeszcze nie była tak wysoka. Dzięki zakupowi trzech statków, które przeznaczono wyłącznie do transportu rudy z Doonhaven do Bronsea, udało się utrzymać koszty frachtu na niskim poziomie. W tej sytuacji Robert Lumley zapomniał o swych poprzednich uprzedzeniach i usiłował wymusić na wspólniku podwojenie liczby zatrudnionych, żeby w ziemi nie pozostała nawet uncja kruszcu. Brodrick jednak odmówił.

- Pewnie, możemy zatrudnić więcej górników i po prostu wybrać jak najprędzej najlepszą rudę. Ja jednak mam na uwadze przyszłość naszych rodzin. Może się zdarzyć, że jeśli Nicholson zejdzie zbyt głęboko pod ziemię, pokrzyżujemy nasze własne zamiary. Siła wody jest ogromna, więc jeśli dojdzie do zalania, nie zdołamy jej opanować i stracimy dostęp do złoża.

Raz na pół roku Robert Lumley przyjeżdżał do Doonhaven na inspekcję kopalni i za każdym razem wytykał takie czy inne błędy. Zupełnie nie znał się na robocie, toteż John Brodrick, który miał tyleż doświadczenia, co sami górnicy, tracił do niego cierpliwość.

- Narzekasz pan, że kopalnia nie jest zarządzana, jak należy? Więc zechciej łaskawie przeczytać, co pisze jeden z największych specjalistów, który odwiedził nas w ubiegłym miesiącu.

Staruszek zerkał przez okulary do listu z pochwałami, odkładał go na bok i oświadczał, że bez względu na dobre czy złe zarządzanie, płace są za wysokie, a już zwłaszcza pensja kierownika Nicholsona.

- W Kornwalii - tłumaczył mu Brodrick - istnieje stary zwyczaj, według którego właściciele wypłacają sztygarom premie proporcjonalne do wielkości urobku jako dodatek do stałej pensji. Proponuję przyznać panu Nicholsonowi taką samą premię.

- Ale to oznacza kolejne uszczuplenie naszych zysków, czyż nie?

- Owszem, ale uważam to za konieczne. Pan Nicholson pracuje w tej kopalni od samego początku, i to w warunkach nieraz wyjątkowo przykrych zarówno dla niego, jak dla jego ludzi, co wynika z wrogiego nastawienia miejscowych. Mimo to trwa na swym stanowisku i nigdy nie groził, że wróci do Kornwalii.

Lumley wykłócał się i protestował, ale ostatecznie dawał za wygraną, po czym wsiadał do powozu i odjeżdżał. Na miejscu zostawał poirytowany dyrektor, który marzył tylko o tym, by jak najprędzej wykupić udziały starego i pozbyć się go na zawsze.

Kopalnia okazała się sukcesem. Zyski były wysokie, ale wciąż jeszcze pozostawały do pokonania pewne trudności. Po pierwsze, mieszkańcy Doonhaven szkodzili im więcej, niż Brodrick się spodziewał. Bynajmniej nie oczekiwał serdecznego powitania swych Kornwalijczyków, owszem, był przygotowany na pewne animozje, którym jednak starał się zapobiec. Na własny koszt wybudował w pobliżu kopalni chaty, wyposażył je także w niezbędne meble, pościel, a nawet naczynia kuchenne, gdyż niektórzy górnicy przywieźli ze sobą rodziny.

Pierwsze kłopoty wynikły, kiedy przybysze wybrali się do Doonhaven na zakupy. W sklepie Murphy’ego półki świeciły pustkami, nie było nawet jednej świeczki ani kawałka mydła. Właściciel, cały w przepraszających uśmiechach, zapewniał zawiedzione żony Kornwalijczyków, że świec nie widział u siebie od trzech miesięcy, a co do mydła, to jego żona nie dalej jak dziś rano przyniosła z plaży kubeł piachu do szorowania podłogi w sklepie. To samo kobiety słyszały przy próbie zakupu jajek, masła czy nawet mleka na pobliskich farmach. Kury nie niosą się od Wielkanocy, zapadły na jakąś zarazę, a słońce tak przygrzewa, że mleko kwaśnieje i trzeba je wylewać, nawet świnie nie chcą pić tego paskudztwa. Tak więc nieszczęśni górnicy zagłodziliby się na śmierć, gdyby John Brodrick nie wysłał do Slane statku po zaopatrzenie. Sposób ten szybko stał się zwyczajem i Kornwalijczycy żywili się odtąd wyłącznie tym, co raz w tygodniu sprowadzano dla nich z Mundy, gdyż w Doonhaven nie mogli niczego kupić. Tym większa zasługa pana Nicholsona, że potrafił ich powstrzymać przed powrotem do domu.

Statek z aprowizacją zapewnił im pewną niezależność, z czasem zaczęli uprawiać jarzyny i hodować po kilka kur, toteż w sumie żyło im się dość znośnie. Ale szybko się okazało, że sadzonki ziemniaków i główki kapusty znikają nocami z pola, a kury giną bez wieści. Kiedy przybysze próbowali wypytywać sąsiadów, ci kręcili tylko głowami i unosili ze zdziwieniem brwi. John Brodrick musiał więc wynagradzać straty, posyłając worki ziemniaków z własnych zbiorów, sadzonki kapusty i kurczęta do hodowli. Zimą - ponieważ ginęło drewno opałowe i torf - górnicy chodzili zbierać chrust i kłody wyrzucone przez morze koło Clonmere. Ned Brodrick starał się prośbą i groźbą nakłaniać miejscowych mężczyzn do pracy w kopalni i wreszcie na początku drugiego roku zaczęli się zgłaszać po dwóch, po trzech. Nie wpłynęło to jednak na poprawę ich wrogiego stosunku do kopalni.

O tak, nie było łatwo. Dlatego takim wytchnieniem stały się dla Johna Brodricka wypady za wodę, do Bronsea i Lletharrog, gdzie kupił przytulny, wiejski dom, aby córki mogły tam spędzać kilka zimowych miesięcy. Marzenie Henry’ego także się spełniło: odwiedził Paryż, Brukselę i Wiedeń, a John nadal studiował w Lincoln’s Inn.

Jesienią roku 1825, kiedy rodzina od sierpnia siedziała w Lletharrog, John Brodrick otrzymał list ze stemplem Doonhaven, adresowany do biura okrętowego w Bronsea. Pismo było zamazane i trudne do odczytania. Anonimowy nadawca pisał: Radzę przyjechać do domu, bo mogą być kłopoty. Brodrick wetknął list do kieszeni i zupełnie o nim zapomniał. Przypomniał sobie dopiero po tygodniu, kiedy do Bronsea zawinęła „Henrietta”, jeden z jego statków z rudą. Pokazał list szyprowi jako ciekawostkę, ale ten zasępił się i przez chwilę nic nie mówił.

- Nie miał pan wiadomości od pana Nicholsona? - spytał w końcu.

- Nie, ostatni raz pisał do mnie jak zwykle na początku miesiąca. Czemu pan pyta? Stało się coś złego?

- Może nie chciał pana niepokoić, zresztą i tak nie bardzo jest o czym mówić. Po prostu zastanawiam się, czy w liście, który pan otrzymał, nie chodzi czasem o ostatnie straty w kopalni.

- Straty? Jakie straty?

- Nie powiem panu zbyt wiele, bo zawijam do Doonhaven tylko po załadunek, który trwa raptem cztery dni. Ale podobno w Slane, Mundy i innych miejscach na wybrzeżu pojawiła się ruda z Hungry Hill. Nie przewiozły jej pańskie statki, nie przeszła też przez ręce pana Nicholsona ani żadnego z nas.

- Skąd pan to wie?

- Bo kilka razy słyszałem, jak ludzie pana Nicholsona o tym gadali. Pod ziemią wszystko idzie swoim trybem, a na powierzchni dzieją się cuda. Zapewne pan Nicholson wprowadził warty w nocy, bo właśnie wtedy urobek jest rozkradany, ale nic więcej mi nie wiadomo.

- Czy w Doonhaven w ogóle się o tym mówi?

- Nie wprost, proszę pana. Ale mam wrażenie, że ludzie o wszystkim wiedzą.

John Brodrick podziękował szyprowi „Henrietty” i wezwawszy swój powóz, odjechał do Lletharrog. Postanowił wieczorem napisać do Nicholsona i zażądać natychmiastowych wyjaśnień. List jednak nie został wysłany, gdyż rano nadeszła wiadomość od samego sztygara, pisana w wielkim pośpiechu i wyraźnie w stanie skrajnego zdenerwowania.

Trwa zorganizowana grabież, która, jeśli tak dalej pójdzie, może położyć kres naszej robocie. Od jakiegoś czasu zauważyłem, że urobek składowany na powierzchni, w oczekiwaniu na załadunek, po trochu znika, ale ostatnio wyparowała duża partia, przy której ustawiłem straż, podejrzewałem bowiem, że do kradzieży dochodzi po zmroku. Wartownik - Kornwalijczyk nazwiskiem Collins - został znaleziony o świcie z roztrzaskaną głową i nie spodziewamy się, by przeżył. Jak się wydaje, uderzono go z tyłu, żeby nie widział napastnika. Atak napędził stracha jego ziomkom, tak że mam trudności z wyznaczeniem następnych wartowników. Niektórzy nawet mówią o pakowaniu rzeczy i powrocie z rodzinami do Kornwalii.

John Brodrick odczytał głośno list córkom i oznajmił, że natychmiast wraca do Clonmere.

- Napisałem już do Henry’ego i Johna w Londynie, żeby także przyjechali, jeśli im się uda. Dobrze wiem, kto za tym wszystkim stoi.

- Masz na myśli Morty’ego Donovana? - spytała po chwili wahania Barbara.

- Jest za sprytny, żeby osobiście przykładać rękę do kradzieży, ale zdziwiłbym się, gdyby nie był mózgiem całej sprawy.

- Jak myślisz, kto napisał ten list? - zainteresowała się Eliza.

- Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Może jakiś dzierżawca, który ze strachu przed Mortym Donovanem wołał nie podpisywać się własnym nazwiskiem? Zresztą to nieważne. Sprawcy jednak powinni być przykładnie ukarani i doprowadzę do tego, choćbym miał ryzykować głowę.

Córki wymieniły zaniepokojone spojrzenia.

- Błagam cię - rzekła Barbara - nie rób niczego pochopnie. Czy nie mógłbyś uzyskać pomocy z garnizonu na wyspie?

- Ależ moja droga! Jeśli nie dam sobie rady z paroma miejscowymi szkodnikami bez angażowania w to wojska, nigdy nie będę mógł chodzić po Doonhaven z podniesionym czołem. Wasz pradziad nie prosił o pomoc, kiedy rozprawiał się z przemytnikami.

- Nie, nie prosił - przyznała Jane. - I dostał kulkę w plecy.

John Brodrick popatrzył na nią surowo.

- Pewnie to John namącił ci w głowie.

Jane zaprzeczyła milcząco, ale oczy napełniły jej się łzami. Zerwała się z krzesła i okrążywszy stół, przy którym jedli śniadanie, rzuciła się ojcu na szyję.

- Weź mnie ze sobą, proszę! Nie boję się Donovanow ani nikogo, ty zaś będziesz potrzebował kogoś, kto o ciebie zadba i dopilnuje porządku w domu. Nie jestem już dzieckiem, mam prawie czternaście lat!

John Brodrick uśmiechnął się i poklepał ją po policzku.

- Myślisz, że Miedziany John nie potrafi o siebie zadbać? Nie patrz z takim zakłopotaniem, Elizo, dobrze wiem, jak mnie nazywają w Doonhaven. A więc, Jane, dziecino, chcesz się mną opiekować, tak? Przypilnujesz tych leni służących, żeby grzali mi wodę, podawali obiad na czystych talerzach, sprawdzisz, czy pościel nie jest wilgotna? Cóż, musisz zapytać o zdanie Barbary, to nie moja sprawa. Ale cokolwiek uzgodnicie, jutro wyjeżdżam do Bronsea i wieczorem wsiadam na statek do Slane.

Do Londynu poszedł więc list z prośbą, by - o ile to możliwe - Henry i John przybyli do Clonmere, a następnego dnia John Brodrick i Jane, której towarzyszyła stara Marta, wsiedli na pokład pocztowego parowca, kursującego regularnie między Bronsea a Slane. Przy okazji pobytu w Slane, gdzie zatrzymali się na nocleg, Brodrick próbował zasięgnąć informacji na temat nielegalnej sprzedaży miedzi i odpowiedzialnych za to osób.

Dyrektor biura okrętowego zainteresował się sprawą, ale mimo szczerego współczucia niewiele mógł pomóc. Przyznał, że dochodziły do niego wieści o czarnym rynku w hrabstwie. Zawsze znajdą się pobawieni skrupułów agenci, którzy zgodzą się kupić rudę i wysłać ją za wodę do wytopienia, ale co to za jedni i z jakimi firmami współpracują, trudno powiedzieć.

John Brodrick opuścił biuro w nastroju ponurej determinacji. Jest gorzej, niż się spodziewał. Wystarczyły trzy miesiące nieobecności, by uruchomiono cały system kradzieży, który zmierzał do zrujnowania kopalni. Brodrick miał za złe panu Nicholsonowi, że ten nie uświadomił mu w porę, co się dzieje, podobnie zresztą jak Ned Brodrick.

Ten ostatni czekał na niego w Mundy. Widząc wyraz twarzy swego chlebodawcy, od razu zaczął się usprawiedliwiać.

- Chciałem wsiąść na statek i przypłynąć do Bronsea, ale pan Nicholson upierał się, że sam sobie ze wszystkim poradzi. I prawdę rzekłszy, miałem tyle pracy przy posiadłości, że zostawiłem kopalnię na jego głowie.

Brodrick nic nie powiedział, gdyż odgadł prawdę: Ned spędził trzy miesiące jego nieobecności w błogim lenistwie. Na pewno przesiadywał po całych dniach w domku swej matki w Oakmount, grzejąc nogi przy kominku, a przy ładnej pogodzie strzelał do bażantów na wyspie albo flirtował z licznymi w okolicy wdówkami, które wyraźnie upodobały sobie jego patykowatą postać o trupiej karnacji.

Powóz pokonał drogę z Mundy do Doonhaven w czasie o połowę krótszym niż kilka lat wcześniej; budowa nowego gościńca nareszcie dobiegła końca, głównie zresztą dzięki interwencjom Johna Brodricka u posła do parlamentu.

- Teraz ewentualnie można by się obawiać najwyżej uszkodzenia nasypów, które chronią drogę przed zapadnięciem - tłumaczył Jane, która wychyliła się z okna powozu - ale nie sądzę, by nam coś takiego groziło. Ciekawe, czy Simon Flower wygrał zakład i przejechał tędy w dwie godziny. O, jesteśmy już przy kopalni. Jedz z Martą do Clonmere, Jane, a potem odeślij tu powóz.

Padał drobny deszczyk i wierzchołek Hungry Hill tonął we mgle. Z gościńca do kopalni wiódł szeroki trakt o powierzchni porytej koleinami od kół furgonów, kursujących tam i z powrotem do przystani w Doonhaven. Wzdłuż traktu ciągnął się długi szereg drewnianych górniczych domków, na końcu stały zabudowania kopalni i wysoki szyb. Na widok dyrektora robotnicy zatrudnieni na powierzchni dotykali z szacunkiem kapeluszy i rzucali zaciekawione spojrzenia - nikt im nie mówił o powrocie Miedzianego Johna. Wieść rozniosła się wkrótce po całej kopalni. Towarzyszyło temu uczucie głębokiej ulgi z pewną domieszką lęku, gdyż z pewnością należy się spodziewać surowych konsekwencji za kradzież urobku, a niewykluczone, że przy okazji ucierpią także niewinni.

Sztygar Nicholson przyjął dyrektora w biurze, gdzie mogli porozmawiać bez obawy podsłuchu. Na szczerej, zwykle tak pełnej ufności twarzy Kornwalijczyka widać było zdenerwowanie - to oczywiste, że ten człowiek od wielu dni nie sypiał, jak należy. Potwierdził fakt kradzieży miedzi, którą następnie wywożono do sąsiedniego hrabstwa, a także do Mundy i Slane, ale sprawcy, jak dotąd, pozostawali nieuchwytni.

- Jestem przekonany, że moi Kornwalijczycy nie mają z tym nic wspólnego i że winni są miejscowi. Ci, którzy sami nie kradną, kryją swych kompanów z fałszywego poczucia lojalności i ze strachu przed represjami.
- Czy rewidujecie ludzi po szychcie?
- Tak jest, panie Brodrick. Po wyjściu na powierzchnię każdy górnik, kornwalijski czy tutejszy, idzie do myjni i tam jest przeszukiwany. Nigdy nie znaleźliśmy niczego. A jednak ruda musi znikać z baraków obróbki jeszcze przed załadunkiem na wózki. Innej możliwości nie ma.
- Chciałbym teraz zejść na dół.
- Proszę bardzo, pójdę z panem.

Obaj mężczyźni nałożyli kombinezony i specjalne górnicze kapelusze ze świeczką na przodzie. Po długiej drabinie, która prowadziła na różne poziomy - niektóre są tak wąskie, że dwóch ludzi nie mogło się wyminąć - zeszli pod powierzchnię. Miedziany John wizytował każdy chodnik i rozmawiał z każdym napotkanym górnikiem.

Nie darował sobie nawet najmniejszego zakamarka; przy okazji pomógł umieścić ładunek wybuchowy pod skałą, którą trzeba było wysadzić. Zaczekał na eksplozję, a potem przyglądał się uprzątaniu rumowiska. Kiedy wrócili z Nicholsonem na powierzchnię, było późne popołudnie. Miedziany John nie zdradzał jednak oznak zmęczenia i od razu zabrał się do inspekcji baraków obróbki i sortowni. Obejrzał nawet rząd wózków ustawionych na poboczu traktu, aż wreszcie zmierzch uniemożliwił dalszą inspekcję.

- No dobra, Nicholson. Na razie nie odnieśliśmy wielkich sukcesów, ale bynajmniej mnie to nie zniechęca. Możesz pan być pewien, że niedługo dogrzebię się do sedna tej sprawy. Proszę postępować tak jak dotąd, to znaczy przeszukiwać każdego górnika po zakończeniu pracy i wystawiać na noc warty. Jeśli trzeba, płacić strażnikom podwójne wynagrodzenie. Zobaczymy się rano.

Następnego dnia po południu Miedziany John wyruszył z Clonmere na zachód, na wrzosowiska Kileen. Towarzyszył mu przyrodni brat z psem.

Powietrze, jak na koniec lata, było łagodne i ciepłe. Słonka nad mokradłami zataczała kręgi, to znów dawała nura w wodę, spłoszona przez spaniela, który biegł przed swoim panem z nosem przy ziemi. W dole, ukryte za lasami Clonmere, leżało Doonhaven, a jeszcze dalej sterczał na tle nieba samotny czubek Hungry Hill. Bracia minęli drogę, która doprowadziłaby ich na zachód, do rzeki Denmare, i skręcili na ścieżkę biegnącą wzdłuż brzegu bagna. Po paru milach droga kończyła się nagle przy płocie farmy. Nierówny podjazd wił się wokół stromego pagórka aż do domostwa na szczycie.

Ponure, odludne miejsce otaczał skrawek zapuszczonego ogródka. Dom zbudowany był z brunatnego kamienia. Wielkie, przeważnie nieosłonięte okna ziały pustką. Kiedy szli w stronę drzwi, zza węgła wychynął kundel - mieszaniec charta z terierem - i powarkując z cicha, ruszył na ich spotkanie z podkulonym ogonem.

Hałas wywabił z domu kobietę. Na widok obcych chciała zatrzasnąć drzwi, ale nagle zmieniła zdanie i nawet dygnęła.

W młodości musiała być ładna, zresztą i teraz zwracała uwagę regularnością rysów, ciemnymi oczami i pełnym godności zachowaniem.

- Nieczęsto zaszczyca nas pan swoim towarzystwem, panie Brodrick. Obawiam się, że wędrówka po tych bezdrożach do naszej biednej chatki okazała się dość uciążliwa. Życzy pan sobie rozmawiać z moim mężem?

- I owszem, pani Donovan. Czy jest w domu?

- Jest, nie wychodzi już od trzech tygodni. Noga nie daje mu spokoju dniem i nocą. Znajdzie go pan w bawialni, od czasu choroby stoi tam jego łóżko. Proszę nie wycierać butów, mój nieszczęsny dywan i tak rozpadnie się lada chwila.

Ta nutka litości nad sobą nie umknęła uwagi Johna Brodricka. Przepraszając za ciemność w korytarzu, kobieta otworzyła drzwi bawialni.

- Oto pan Brodrick z rządcą - powiedziała. - Panowie przyszli pieszo aż z Clonmere.

Pokój był zimny i przepełniony dymem z torfu, który dawał mało ciepła. Pod oknem, na polowym łóżku, leżał wsparty na niezbyt czystych poduszkach Morty Donovan. Postarzał się znacznie od ostatniego spotkania z Brodrickiem, a jego mahoniowa twarz mocno przybladła. Patrzył na przybyłych bladoniebieskimi, pozbawionymi wyrazu oczyma.

- Siadajcie, panowie - rzekł - jeśli potraficie znaleźć krzesło, które nie załamie się pod waszym ciężarem. Jak widzicie, nie mogę wstawać, ta piekielna noga w końcu mnie zmogła. Co się tak gapisz, kobieto, przynieś trochę wina i trzy szklanki! Może jesteśmy biedni, ale nikt nam nie zarzuci braku gościnności wobec jaśniepaństwa. Mam w swojej piwnicy klaret, który może iść w zawody ze wszystkim, co trzyma pan w Clonmere.

Rządca spojrzał z nadzieją na gospodynię. Szklaneczka klareta byłaby mile widziana, ale chlebodawca machnął ręką na znak, że jest innego zdania.

- Nie przyszedłem tu pić ani waszego, ani mojego zdrowia. To nie jest sąsiedzka wizyta. Chcę wam powiedzieć, że doskonale wiem o szkodach na Hungry Hill i że zamierzam z tym skończyć. To jedyny powód mojego powrotu w te strony. Jeśli nie każecie swoim ludziom zaprzestać zorganizowanej grabieży, wszyscy robotnicy trafią za kratki.

Na twarz Morty’ego Donovana wypełznął leniwy uśmieszek.

- A potem ława przysięgłych w Mundy wszystkich uniewinni. Nie mam pojęcia, o co panu chodzi, panie Brodrick. Od kilku miesięcy nie zbliżam się nawet do Hungry Hill. Co zaś się tyczy kradzieży, to proszę zapytać pańskich Kornwalijczyków i sztygara Nicholsona, którego stać na haftowane szale dla żony. Doszły mnie słuchy, że baba paraduje po Doonhaven wystrojona i dumna jak pawica.

- Kornwalijczycy są w porządku i dobrze o tym wiecie. Ludzie z Doonhaven także pracowaliby uczciwie i cieszyli się z możliwości zarobkowania, gdybyście nie spiskowali za moimi plecami i nie rozsiewali swoich jadów.

- Jadów, powiada pan? - krzyknął stary z udawanym wzburzeniem. - Więc jadem jest wzywanie świętych, by zlitowali się nad panem za niepokoje, jakie wywołał pan w Doonhaven, budując kopalnię, w której zmusza pan młodych ludzi, dzieci niemal, do nabijania panu kabzy? Wzywam mury tego domu na świadków, że z mych ust nie wyszło ani jedno słowo na temat kopalni, które mogłoby pana zdenerwować, przeciwnie, moja mowa jest przepełniona litością dla pana.

Miedziany John wysłuchał starego do końca, bynajmniej nie poruszony tym popisem elokwencji.

- Możecie zdzierać sobie gardło, Donovan, ale i tak doskonale wiecie, że pozostanę przy swoim. Bądźcie pewni, że bez względu na to, jakich sposobów się imacie, by wykradać rudę i sprzedawać ją w Mundy, Slane i sąsiednim hrabstwie, wykryję je i z winowajcami surowo się rozprawię. Nie sądzę, byście chcieli zakończyć swoje życie w więzieniu, ale tak się stanie, jeśli nie przestaniecie grabić mnie i mojej kompanii.

Morty Donovan nie odpowiedział, ale jego oczy przygasły. Opadł z powrotem na poduszki, jakby zmęczyła go ta dyskusja.

- Jeśli nawet ludzie z Doonhaven sprzedają rudę za pańskimi plecami, to sam pan jest sobie winien, panie Brodrick. To pan uruchomił kopalnię i wystawił tych biedaków na pokusę.

Tego już Miedzianemu Johnowi było za wiele. Wstał i skinął głową gospodarzowi.

- Pamiętajcie - rzekł na odchodnym. - Przyszedłem tu, aby ostrzec zarówno was, jak waszych synów. Będę też wdzięczny, jeśli zostawicie moich dzierżawców w spokoju i dopilnujecie swego bydła, by pasło się tam, gdzie powinno.

Wyminął stojącą w progu kobietę i wyszedł na podwórze razem z rządcą.

- Byłem głupi, że zmarnowałem tyle czasu, ale przynajmniej go ostrzegłem. Wie już, czego się spodziewać.

W tym momencie kundel Donovanow dopadł spaniela Neda Brodricka. Psy zwarły się z sobą, warcząc i szczekając, podczas gdy rządca daremnie próbował je rozdzielić. Na przeraźliwy krzyk pani Donovan z przybudówki wyszedł mężczyzna i odciągnął kundla, kopiąc go przy tym i tłukąc tak, że biedne zwierzę umknęło ze skowytem.

Sam Donovan miał około trzydziestki i stanowił niefortunną mieszankę cech obojga swych rodziców, nie dziedzicząc jednak nic z ich urody. Miał wodniste niebieskie oczy, a kilkudniowy zarost na brodzie krył miękkie, sflaczałe usta. Zwykł uśmiechać się półgębkiem, patrząc przy tym w ziemię i skrobiąc się za uchem.

- Dzień dobry, Samie - powitał go John Brodrick. - Jeśli chcesz wiedzieć, czemu wkroczyłem w wasze progi, to lepiej zapytaj ojca, póki zachował jeszcze moją wizytę w pamięci.
- Pewnie chodzi o płot Toma Moore’a, ale kiedy krowy tu wtargnęły, byłem w Doonhaven - tłumaczył się Sam, zerkając to na Miedzianego Johna, to na rządcę. - Chodzi o to, że ten płot jest za bardzo wysunięty na północ i narusza nasze ziemie, każdy panu to powie. Tom Moore nie miał żadnego powodu, by go stawiać.
- Sprawa płotu trafiła do arbitrażu pół roku temu i doskonale o tym wiesz - wtrącił się rządca, popisując się przy okazji swą władzą.

- Czyż osobiście nie mierzyłem gruntu? Mam dwóch bezstronnych świadków na rzetelność tego, co zostało uzgodnione. Przypomnij sobie, sam powiedziałeś, że...

- Wystarczy, Ned - przerwał mu niecierpliwie John Brodrick. - To rzecz bez znaczenia, a Sam dobrze wie, że jeśli krowy jego ojca uszkodziły płot, to trzeba zapłacić i tyle. Wracajmy do domu, zanim zupełnie przemokniemy.

Odwrócił się na pięcie i odszedł, nie żegnając się z Samem Donovanem. Rządca, chcąc nie chcąc, podążył za bratem. Żałował, że dyskusja się urwała. Gdyby przeciągnęła się jeszcze trochę, może wróciliby do środka i kontynuowali ją przy szklaneczce whisky. Niestety, w towarzystwie chlebodawcy nie można było na to liczyć.

Pogoda się zmieniła, co często zdarzało się w tym kraju. Zjawiła się gęsta mgła i padał kapuśniaczek. Wrzosowiska w deszczu wyglądały tak, jakby tego dnia w ogóle nie świeciło słońce. Jedno jest pewne, myślał Miedziany John, wędrując brzegiem bagien co najmniej pięć kroków przed rządcą. Nadszedł czas, by Donovanowie zrozumieli raz na zawsze, że ich wpływy w Doonhaven muszą się skończyć. Ta śmieszna rodzinna nienawiść należała do martwej i dawno pogrzebanej przeszłości. Jeśli Donovanowie stracili swą pozycję w świecie, to tylko przez lenistwo i nieudolność, sukcesy Brodricków nie miały z tym nic wspólnego. Każdy grosz swego majątku John Brodrick zawdzięczał własnej energii i umiejętnemu podążaniu z duchem czasu. Skoro tamci tego nie rozumieją i obstają przy swej polityce rzucania kłód pod nogi, należy ich pokonać. Im szybciej to nastąpi, tym lepiej dla Doonhaven. W całym kraju jest wiele podobnych rodzin - dumnych, leniwych i do niczego niezdatnych, za to zawsze gotowych sprzeciwiać się prawu. Stanowią ciągłe zagrożenie dla rządu i lojalnych właścicieli ziemskich, takich jak on sam. Dopóki tym ludziom nie przytrze się rogów i nie zmusi, by dopasowali się do nowych czasów, w kraju nigdy nie zapanuje dobrobyt.

Tak przynajmniej sądził John Brodrick, wychodząc po długim marszu przez mokre wrzosowiska na drogę w ociekającym wilgocią płaszczu. Kiedy dotarł do domku przy bramie, odprawił rządcę i powędrował dalej podjazdem. Niebo rozpogodziło się tak nagle, jak przedtem zachmurzyło. Trawa skrzyła się w słońcu. W lesie, nad brzegiem wody, czaple zerwały się ze swych gniazd na wysokich drzewach i z ciężkim łopotem pofrunęły wolno nad potok. Brodrick zboczył z podjazdu i stał na skraju gładkiego trawnika przed zamkiem, ogarniając pełnym dumy i uczucia spojrzeniem szare mury, wieżę, porośnięte drzewami wzgórze z tyłu. Marzył, że dobuduje kiedyś drugie skrzydło, o jeszcze mocniejszych murach, większych oknach, z dodatkowymi wieżami - nie dla siebie, o nie, dla Henry’ego i jego dzieci. Kiedyś zamek Clonmere wpisze się na stałe w krajobraz, będzie go widać W całej okolicy, a podróżni udający się z Mundy do Doonhaven będą przystawali przy Hungry Hill i mówili, wskazując za wodę: „To Clonmere, siedziba rodu Brodricków”. Obok zaś będą sterczeć szyby kopalni.

4

Henry i John przyjechali z Londynu w końcu tygodnia. Tymczasem w kopalni nie wydarzyło się nic nowego; według pana Nicholsona to powrót dyrektora odstraszył złodziei i być może przywiódł ich do nieco uczciwszego życia.

Opinia ta miała jednak krótki żywot. Następnego dnia po przyjeździe młodych ludzi jeden z załadowanych urobkiem wózków pozostawiono - jak zwykle - na noc przed barakiem, gdzie miedź płukano i oddzielano od pozostałości skalnych. Rano, po przetoczeniu wózka do miejsca dalszej obróbki, okazało się, że w środku zamiast miedzi są żelazne odpady. Sztygar Nicholson wezwał natychmiast ludzi odpowiedzialnych za ten właśnie wózek i skrupulatnie ich wypytał, ale obaj górnicy byli tak samo zaskoczeni. Zjechał więc sam na dół i przez wąski chodnik doczołgał się do wczorajszego przodka. W ciągu ostatniego tygodnia często używano prochu i w powietrzu wisiał jeszcze gryzący, gorzki zapach. Gruzu nie uprzątnięto do końca. Ludzie, którzy wybierali urobek i napełniali kubły, pochodzili z Doonhaven, ale podobnie jak ci z powierzchni, przysięgali, że nie mają pojęcia, jakim sposobem odpady dostały się do wózka. Na dowód swej niewinności przypomnieli sztygarowi, że sam był obecny przy rewizji na zakończenie szychty (ostatnio weszła ona w zwyczaj) i że nie znaleziono przy nich nawet śladu żadnego minerału.

- Myślisz pan, że łykamy to świństwo, czy jak? - spytał jeden z nich ze złością. - Może rozetniecie nam brzuchy, żeby sprawdzić?