Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzy przyjaciółki z nadmorskiego miasteczka marzą o wielkiej miłości. Szczęście wybiera różne drogi…
Daisy
Daisy chce zdobyć idealnego męża. Wybrała już nawet najlepszego kandydata – rozsądnego, spokojnego i trochę nudnego urzędnika. Jednak zmienia plany, gdy w miasteczku niespodziewanie pojawia się przystojny i bardzo interesujący nieznajomy…
Marta
Marta zamierza przebudować dom, by otworzyć w nim księgarnię. Termin otwarcia zbliża się nieubłaganie. Pilnie poszukuje fachowca, który pomógłby jej przy remoncie. Pomoc oferuje nieznajomy mężczyzna, nowy w miasteczku…
Sasha
Sasha skręciła nogę na schodach willi, którą obserwował Jake, prywatny detektyw. Tak się poznali. Jake zawiózł ją do szpitala, a potem zaopiekował się nią w jej domu. Wkrótce sytuacja się odwraca i to on potrzebuje pomocy…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 426
Tłumaczenie:
Daisy zawsze szczyciła się swoją punktualnością. Dlatego teraz, kiedy spóźniła się na pogrzeb, była na siebie naprawdę zła. Najpierw rozdzwonił się telefon, a potem, kiedy już się ubierała, ktoś zastukał do drzwi wejściowych. Wybiegając z pokoju, potknęła się o pantofel ze swojej najlepszej pary, który wpadł głęboko pod łóżko. Na szczęście na dole była Faylene i zajęła się gośćmi – to byli ludzie z elektrowni, chcieli wiedzieć, kiedy mają wyłączyć prąd.
Pognała z powrotem na górę. Żeby odzyskać pantofel, musiała wpełznąć pod łóżko. Zgubę znalazła, ale za to w ostatniej parze czarnych matowych pończoch, które miała na sobie, poszło oczko. Na domiar wszystkiego, jak zawsze w deszczowy dzień, samochód nie chciał zapalić. W efekcie spóźniła się ponad dziesięć minut.
Stała sztywno, z dala od pozostałych, nad grobem swojego pacjenta. Padał zimny, nieprzyjemny deszcz. Jej płaszcz przeciwdeszczowy zaczął przemakać. Przewidywała, że tak to się skończy, ale uważała, że lepszy stary, lecz czarny płaszcz niż nowa żółta kurtka.
Oczywiście Egbert już tam był. Jak zawsze punktualny. Zza ciemnych, dużych okularów badawczo przyglądała się mężczyźnie, którego postanowiła poślubić. Była już wystarczająco dojrzała, aby wiedzieć, co jest istotne, a co zupełnie nie ma znaczenia. I nie zamierzała po raz drugi popełnić błędu.
Egbert nie miał o tym na szczęście najmniejszego pojęcia. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że jakaś kobieta może celowo zastawić na niego sidła. W końcu skromność była jedną z jego zalet. Daisy straciła już serce do mężczyzn z nadmiarem testosteronu czy też samochwałów, jak ich nazywała.
Zebrani nad grobem trochę się rozsunęli i Daisy zauważyła, że obok Egberta stoi jakiś mężczyzna. No proszę, pomyślała, to dopiero musi być niezły model. Zdziwiłaby się, gdyby w jego smukłym, wysportowanym ciele znajdował się choć gram skromności. Szeroko rozstawił nogi, ręce założył na piersiach. Nawet jego postawę można sprowadzić do jednego słowa: arogancja.
Przybyłem, zobaczyłem, więc do diabła – zwyciężyłem.
Miała wrażenie, że może mu niemal czytać w myślach. Że je wręcz czuje.
Egbert miał na sobie jak zwykle ciemny garnitur, a także dobrze skrojony czarny płaszcz przeciwdeszczowy. I, jak przystało na rozsądnego mężczyznę – parasol. Obiektywnie rzecz biorąc, był naprawdę przystojny. Może nie miał hollywoodzkiej urody, ale z pewnością był atrakcyjny.
Daisy głęboko wierzyła w umiar. W przeciwieństwie do swoich dwu szalonych najlepszych przyjaciółek, nie miała za sobą pasma nieudanych małżeństw. Tylko raz była bliska tej decyzji. Ale też ten związek miał fatalny wpływ na jej psychikę. A zatem Egbert będzie jej pierwszym mężem. Oczywiście jak tylko uświadomi sobie, że Daisy jest idealną kandydatką na żonę. Będzie to związek dwojga dojrzałych, pracujących ludzi, a nie jedno z tych młodych, zaczynających od zera małżeństw, które ostatnio stały się bardzo powszechne.
Nad głowami zebranych przeleciało stado dzikich kaczek. Daisy odprowadziła je wzrokiem aż nad brzeg rzeki, po czym znów przyjrzała się nieznajomemu.
Nie miał praktycznego płaszcza przeciwdeszczowego, ani tym bardziej parasola. Stał w deszczu z odkrytą głową. Mokre pasemka włosów przykleiły się do jego opalonych skroni. Z jakiegoś zupełnie niezrozumiałego dla niej samej powodu poczuła, że ten mężczyzna ją pociąga. Życie dało jej wiele lekcji, ale jedna szczególnie zapadła Daisy w pamięć: kiedy do głosu dochodzą hormony, zdrowy rozsądek ląduje za drzwiami.
Pastor, między jednym kichnięciem a drugim, zdołał powiedzieć parę ciepłych słów o człowieku, którego żegnali. Daisy niewiele z tego słyszała, bo jej uwagę całkowicie zaprzątał nieznajomy. Była pewna, że nigdy wcześniej go nie widziała.
Musiała przyznać, że w niebieskich dżinsach i skórzanej lotniczej kurtce prezentuje się całkiem nieźle. Na pewno dużo lepiej niż ona w swojej starej, czarnej sukience i przemakającym płaszczu przeciwdeszczowym, nie wspominając już o zabłoconych czółenkach.
Nieznajomy z pewnością nie był z Muddy Landing. Znała tu już wszystkich przynajmniej z widzenia. Zresztą, gdyby tu mieszkał, Sasha i Marta z pewnością zwróciłyby na niego uwagę i wpisały go na swoją listę kawalerów do wzięcia. O ile oczywiście był do wzięcia.
Próbowała dojrzeć, czy ma na palcu obrączkę. Nie miał, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło.
W taką pogodę mógł przynajmniej włożyć kapelusz. Wyobraziła go sobie w stetsonie – koniecznie czarnym, nie białym, z rondem uniesionym z jednej strony i okazałym pękiem piór za tasiemką. Taki kapelusz zresztą pasowałby do jego kowbojskich butów.
Nieznajomy, jakby wyczuwając na sobie wzrok Daisy, spojrzał nagle prosto na nią. Wstrzymała oddech. W zasadzie niebieskie oczy nie mają w sobie nic niezwykłego, lecz osadzone pod kruczoczarnymi brwiami w opalonej na złoty brąz twarzy robiły – musiała to uczciwie przyznać – piorunujące wrażenie.
Od strony North Landing River nadciągnęła kolejna chmura i rozpadało się jeszcze bardziej. W tej sytuacji uroczystość siłą rzeczy została skrócona. Pastor znów zaczął kichać, a ponieważ zmarły nie miał krewnych, powiedział kilka przepraszających słów, nie kierując ich do nikogo konkretnego, po czym pośpieszył do czarnego minivanu. Niewielka grupa żałobników szybko się rozeszła. Oprócz dwóch.
Och, Boże! Zmierzali w jej kierunku. Nie teraz – błagam!
Daisy udała, że nie słyszy, jak Egbert ją woła, i niemal biegiem dopadła do swojego samochodu. Nie miała ochoty, aby ktokolwiek – na przykład nieznajomy ani tym bardziej Egbert – oglądał ją z mokrymi włosami oblepiającymi kark, w starej sukience sprzed sześciu lat i jeszcze starszym przemoczonym płaszczu. Nie była wyrachowana. Zdawała sobie jednak sprawę, że najprawdopodobniej opóźniłoby to realizację jej planów o co najmniej sześć miesięcy.
Jej plany zaś nie uwzględniały takiej możliwości. W końcu była coraz starsza. Za trzy miesiące upłynie rok, odkąd Egbert owdowiał. Wybranie właściwego momentu to klucz do sukcesu. Nie chciała go pospieszać, ale nie zamierzała również czekać, aż jakaś inna kobieta wykona ruch i uzna go za swój łup.
Wyjechała na autostradę, deszcz wściekle walił o przednią szybę. Wycieraczki pracowały jak oszalałe: rozbiegane niczym jej myśli.
Wkrótce upora się z porządkowaniem domu zmarłego pacjenta, a wtedy spokojnie usiądzie i po raz trzeci wysłucha wyjaśnień Egberta, dlaczego nie mógł po prostu przeczytać ostatniej woli Harveya oraz jego testamentu i przekazać wszystkiego spadkobiercom. Czyli gospodyni, którą Harvey dzielił z jej dwiema najlepszymi przyjaciółkami, oraz słabo zorganizowanemu, niezbyt prężnemu lokalnemu towarzystwu historycznemu.
Rzut oka we wsteczne lusterko uświadomił jej, że samochód Egberta jedzie za nią, poniżej górnej granicy dopuszczalnej prędkości. Wstąpił w nią chyba jakiś diabeł, bo docisnęła pedał gazu, aż o dobrych osiem kilometrów przekraczając dozwoloną prędkość.
Daisy zawsze jeździła zgodnie z przepisami. Ostrożność była jej drugą naturą.
– Musimy coś zrobić z Daisy. – Deszcz dzwonił o szyby. Sasha z namaszczeniem zaczęła malować paznokcie purpurowym lakierem. – Ma wszystkie objawy ciężkiej depresji.
Na wyraźną prośbę Daisy żadna z jej przyjaciółek nie uczestniczyła w tym pogrzebie. Zresztą zbytnio nie nalegały.
– Ależ ona nie jest w depresji. Cierpi, bo zmarł jej pacjent. Zawsze tak reaguje. Zwłaszcza jeśli opiekuje się kimś tak długo. A poza tym ten kolor zupełnie nie pasuje do twoich włosów.
Sasha badawczo przyjrzała się swoim paznokciom, po czym powoli przeniosła wzrok na przyjaciółkę Martę Owens.
– Purpurowy i pomarańczowy? Naprawdę uważasz, że nie pasują? Widzisz, cały kłopot w tym, że ona wszystkim się przejmuje. To, że tyle godzin poświęca drugiej osobie cierpiącej na przewlekłą chorobę, już samo w sobie jest deprymujące. Ale jak przeprowadza się do takiego pacjenta, tak jak zrobiła w przypadku biednego Harveya Snowa… – Sasha westchnęła i starła smugę lakieru.
– To chyba było całkiem rozsądne. Przecież dostała nakaz opuszczenia swojego mieszkania. A on mieszkał sam w wielkim pustym domu.
– Nie dostała nakazu. Wszyscy mieszkańcy tego domu musieli się wyprowadzić po pożarze. I gdzie miała się wtedy podziać? Najbliższy czynny motel jest w Elizabeth City. Dojazd do domu Harveya zająłby jej ze czterdzieści minut więcej niż zwykle. Ale na pewno tak by tego nie przeżywała, gdyby nie to, że oboje byli samotni.
Marta skinęła głową i nalała sobie kolejny kieliszek wina. Wypiła już więcej niż powinna, ale przecież w weekend mogła sobie na to pozwolić. Problem był tylko w tym, że teraz, kiedy musiała zamknąć księgarnię, dzień powszedni niewiele różnił się od weekendu.
– O ile wiem, zawsze zwracała się do niego per „panie Snow”, ale wiesz, co myślę? Że on był dla niej kimś w rodzaju zastępczego dziadka. Jak myślisz, komu znajdziemy teraz drugą połówkę? Sadie Glover czy tej okularnicy z lodziarni?
Obie panie – a właściwie trzy, licząc Daisy – uwielbiały bawić się w kojarzenie par.
– A może Faylene? – spytała Sasha.
Marta spojrzała na nią ze zdziwieniem.
– Naszej Faylene? Chybaby nas zabiła.
– Daisy dobrze to zrobi. Powinna się oderwać. To dopiero wyzwanie: znaleźć kogoś dla Faylene.
– O, to z pewnością jest wyzwanie. Ale i tak nie mamy żadnych kandydatów.
– No cóż, ja chyba miałabym parę pomysłów – odparła Sasha po namyśle.
Kilka lat temu to Sasha i Daisy namówiły Martę na to, by skojarzyć nieśmiałego starszego sąsiada z owdowiałą kasjerką z miejscowej apteki. Akurat wtedy Martę porzucił jej drugi mąż, co gorsza – dla innej kobiety. Musiała się czymś zająć. Wyszło im całkiem nieźle: sąsiad wynajął swój dom, po czym zamieszkał z kasjerką i jej siedemnastoma kotami.
Przyjaciółki uczciły sukces lampką wina i zaczęły rozglądać się za kolejnymi ofiarami, którym jedynie zdecydowana interwencja z zewnątrz mogła pomóc w wyrwaniu się z rutyny samotności. Wkrótce kojarzenie par stało się ich ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu. Nie chodziło o to, aby podsunąć ładną samotną dziewczynę jakiemuś kawalerowi do wzięcia. To by było za proste.
Zajmowały się tymi, którzy porzucili już wszelkie nadzieje – chorobliwie nieśmiałymi, porzuconymi, niezbyt atrakcyjnymi i niezaradnymi ludźmi. Taktownie wkraczały do akcji, gotowe doradzić odpowiedni strój, fryzurę, makijaż, a także taktykę w trakcie nawiązywania znajomości. Często okazywało się, że wystarczy tylko wzmocnić czyjeś poczucie własnej wartości. Lub, jak to określała Sasha, przypomnieć komuś dawne melodie, a wraz z nimi dobre wspomnienia. Następnie aranżowały spotkanie. Świetnym pretekstem były organizowane przez miejscowy kościół dwa razy w miesiącu aukcje charytatywne, na których licytowano przygotowane przez miejscowe gospodynie specjały.
– Daj spokój z Faylene – powiedziała Marta. – Znajdźmy raczej kogoś dla Daisy. – Spośród nich trzech jedynie Daisy jeszcze nigdy nie wyszła za mąż. Marta, która pochowała pierwszego męża, a z drugim się rozwiodła, zdecydowała, że nie chce już żadnych mężczyzn w swoim życiu.
Sasha rozwiodła się z czterema i, choć była jak najgorszego zdania o mężczyznach, nie przeszkadzało jej to w wybieraniu kandydatów dla innych samotnych kobiet.
– Beznadziejny przypadek – odparła. – Daisy zna mnóstwo mężczyzn. Pracuje z tyloma lekarzami, i co?
– No wiesz! Po tym Jerrym Jak-mu-tam? Tym, co nosił mokasyny od Gucciego bez skarpetek i garnitury od Armaniego? I zawsze był starannie uczesany i obficie spryskany wodą kolońską? Drań rzucił ją, zanim cokolwiek się między nimi na dobre zaczęło.
– No dobrze. Może Daisy wybiera niewłaściwych mężczyzn. Wobec tego witamy w klubie – powiedziała Sasha.
– No właśnie. Twój drugi mąż poszedł do więzienia za pranie brudnych pieniędzy, tak?
– Ależ skąd – rudowłosa zaprzeczyła z oburzeniem. – To był mój pierwszy mąż. Miałam tylko osiemnaście lat. Co ja tam mogłam wtedy wiedzieć?
Obie zachichotały.
– No dobrze. Skoro Daisy jest teraz zajęta opłakiwaniem pana Snowa, pakowaniem jego rzeczy i porządkowaniem domu, my możemy rozejrzeć się za jakimiś kawalerami do wzięcia, powiedzmy w wieku od dwudziestu pięciu do pięćdziesiątki, prawda? A tak przy okazji, to kto ci przyszedł do głowy dla Faylene?
– Och, właściwie mam dwa pomysły, ale mogłybyśmy zacząć od Gusa, wiesz, z tego warsztatu, gdzie naprawiali mi ostatnio hamulce. Właśnie się dowiedziałam, że jest samotny.
– Może jest gejem?
– Słyszałaś kiedyś o mechaniku, który by był gejem? – Sasha zsunęła sandałki i przyjrzała się swoim niepomalowanym paznokciom u nóg.
– Nadal uważam, że Faylene dostanie ataku furii, jak się dowie, co kombinujemy.
Sasha roześmiała się.
– Może się złościć, ile chce, tylko niech nie rzuca pracy u mnie. Wiesz, że w tych sprawach mam dwie lewe ręce.
Kilka kilometrów dalej, pod miasteczkiem Muddy Landing, w pięknym starym domu, który z pewnością pamiętał lepsze czasy, Daisy Hunter pakowała kolejne pudło ubrań swego zmarłego pacjenta. Wolałaby wyprowadzić się z domu w dzień po jego śmierci, ale jej mieszkanie nadal nie było gotowe. No i Egbert zaproponował, aby tu pozostała, dopóki nie znajdzie kolejnego pacjenta: „Do czasu, aż uporządkujesz i spakujesz jego rzeczy, urząd będzie wypłacać ci pensję. Zresztą domy, które przez dłuższy czas stoją puste, szybko podupadają”.
Egbert miał specyficzny sposób formułowania myśli. Wszystko, co mówił, nie brzmiało zbyt ekscytująco, ale dawało poczucie bezpieczeństwa. U boku takiego mężczyzny jak Egbert Blalock kobieta zawsze wiedziałaby, na czym stoi.
Póki żył Harvey, ich stosunki ograniczały się do wymiany paru zdawkowych zdań. Ale potem spotkali się kilka razy, żeby omówić sprawy związane z jego śmiercią. Podczas drugiego, a może trzeciego z takich spotkań, Daisy spojrzała na niego z pewnym zainteresowaniem. Im więcej o nim myślała, tym bardziej była przekonana, że stanowi doskonały materiał na męża. W końcu był już najwyższy czas, by wyjść za mąż.
Dlatego teraz, pakując garderobę Harveya, starała się ułożyć jakiś sensowny plan działania. Musiała przy tym przyznać, że dużo łatwiej było wydać za mąż kogoś obcego niż siebie samą.
Nie mogła powierzyć tej sprawy przyjaciółkom. Marta i Sasha za bardzo by się zaangażowały i wszystko by przez to popsuły. Sasha sprawdzała kolejnych mężów tak jak inne przymierzają pantofle. Marta nie była wiele lepsza. Choć zarzekała się, że po ostatnich doświadczeniach dużo się nauczyła.
Daisy kątem oka spojrzała na swoje odbicie w wielkim lustrze. Dotknęła potarganych włosów. Już dawno temu powinna zrobić pasemka. Wcześniej musiała jednak dowiedzieć się, jakie włosy lubi Egbert. Długie czy krótkie? Czy lubi blond? A jeśli tak to jaki? Platynowy czy raczej miodowy? Jej włosy były nieokreślonego koloru.
Włosy Egberta miały natomiast ładny odcień brązu. Były, co prawda, trochę przerzedzone na czubku głowy. Ale w końcu nic w tym złego, od razu się zganiła. Ostatnio przecież łysiny są nawet całkiem modne i uważane za seksowne. Sasha nazwała kiedyś Egberta nudziarzem. Zdaniem Daisy, on nie był nudny, tylko zrównoważony i odpowiedzialny. Niektóre kobiety wolą bardziej atrakcyjnych mężczyzn. Jeszcze niedawno Daisy również się do nich zaliczała. Teraz już zmądrzała.
Ale jakiego koloru były jego oczy? Piwne?
Nie, brązowe. To Harvey miał piwne oczy. Daisy jeszcze ani razu nie płakała po jego śmierci, ale wiedziała, że wcześniej czy później to nastąpi. Zbyt mocno się z nim związała. Tak, zdecydowanie powinna jakoś poprawić sobie nastrój.
Jak tylko skończy porządkowanie domu, pójdzie na zakupy i przy okazji poszuka czegoś kobiecego i zwiewnego na spotkanie z Egbertem. Od dawna nie tańczyła. Niegdyś to uwielbiała. Ciekawe, czy Egbert lubi tańczyć? Mogliby razem poćwiczyć kroki, to byłoby zabawne. Niestety, nawet takie rozmyślania nie poprawiały jej nastroju.
Tak, zdecydowanie pójdzie do fryzjera. Lekko rozjaśni włosy i podetnie końce. Nic wielkiego – akurat tyle, żeby trochę lepiej wyglądać przy następnym spotkaniu z Egbertem. Właściwie mogłaby już zadzwonić i umówić się z fryzjerem.
Telefon zaczął dzwonić akurat w chwili, gdy do niego podeszła.
– Rezydencja pana Snow, słucham? – wyrecytowała jak zwykle.
Odebrała w ostatnich dniach tyle telefonów, że zaczęła już poważnie zastanawiać się nad zainstalowaniem automatycznej sekretarki, choćby na te kilka dni, które zamierzała tu jeszcze spędzić.
– Daisy, kochanie, masz taki zmęczony głos. Przydałby ci się masaż albo dobry drink i pudełko wiśni w czekoladzie. Jak dziś poszło?
– Lał deszcz, pastor cały czas kichał, a nad grobem zebrała się garstka ludzi. Coś jeszcze cię interesuje?
– Przecież proponowałyśmy, że z tobą pójdziemy – przypomniała jej Sasha.
– Wiem. Jestem w podłym nastroju. – W duchu musiała przyznać, że właściwie od kilku dni walczy z depresją.
– Posłuchaj, pomyślałyśmy z Martą, że już najwyższy czas zacząć kolejną sprawę. Odkąd zamknęła księgarnię, o wiele za dużo popija. – Daisy usłyszała w tle protest. – Wiem to stąd, że przytyła parę kilo. Wchodzisz w to?
– Tym razem nie. Najpierw muszę uporządkować rzeczy Harveya, a potem własne życie. Nie mam teraz głowy do zajmowania się innymi.
– Och, kotku. Wiem, że to wszystko jest bardzo przygnębiające, ale rozczulanie się nad sobą donikąd nie prowadzi. – Sasha była w głębi serca bardzo ciepłą osobą, ale nauczyła się to ukrywać. Jej krzykliwy styl i bezceremonialny sposób bycia bardzo jej to ułatwiały.
– Wcale się nie rozczulam. – Daisy wiedziała, że nie należy za bardzo związywać się z pacjentem. Ale nikim nie opiekowała się tak długo jak Harveyem.
– A może najwyższy czas, żebyś przed sobą postawiła jakieś wyzwanie?
Daisy westchnęła. Niczym innym się ostatnio nie zajmowała. Lepiej jednak, żeby myślały, że się umartwia po śmierci pacjenta. Inaczej zaraz umówią ją z jakimś cymbałem z klubu samotnych serc.
O nie, bardzo dziękuję. Skoro już się nastawiła na działanie, poradzi sobie sama. Tak jak ze wszystkim, odkąd jej przybrani rodzice rozwiedli się, a potem okazało się, że żadne z nich jej nie chce. Daisy miała wtedy trzynaście lat. Dała sobie radę, i teraz też tak będzie. Za rok zamieszka u Egberta przy Park Drive.
– Daisy. Obudź się, kochanie.
– Przepraszam, zamyśliłam się. Niech ci będzie. Kim chcecie się teraz zająć?
– Faylene.
– Nie ma mowy! Zająć się nową sprawą to jeszcze rozumiem, ale nie beznadziejnym przypadkiem! To akurat nie jest mi teraz potrzebne. – Przez ostatnie kilka lat Faylene Beasley pracowała u Harveya i jej obu przyjaciółek. Jako gospodyni domowa była fantastyczna, ale jako panna na wydaniu? – Chyba nie mówisz poważnie?
– Ależ jak najbardziej. Kochanie, nie zauważyłaś, jaka jest ostatnio nieznośna? Tej kobiecie potrzebny jest mężczyzna.
– Posłuchaj, zadzwoń do mnie jutro. Dziś nie mam siły o tym myśleć. Zjem wczesną kolację i położę się spać. A tak na marginesie, zdaje się, że mamy nowego kawalera do wzięcia, któremu mogłybyśmy kogoś znaleźć.
Z pewnością, pomyślała, nie mogła to być Faylene. O nie – kimkolwiek był ten mężczyzna, zasługiwał na jakąś wyjątkową kobietę.
Kell miał nadal przemoczone buty, ale przynajmniej zdrapał już z nich większość błota. Był rozczarowany. Nie zdążył poznać swojego wuja. Za to widok tajemniczej kobiety na pogrzebie sprawił mu niekłamaną przyjemność. Podskakiwała z gracją, żeby uchronić swoje śliczne kostki przed zamoczeniem. Miała bardzo ładne nogi. Była chyba blondynką – w każdym razie coś w tym rodzaju. Miała wysoko postawiony kołnierz płaszcza i ciemne okulary, więc zdołał tylko zobaczyć jej jasną cerę. Oprócz tego nic więcej – tylko te mokre kosmyki jasnych włosów i zabłocone nogi. Zdecydowanie śliczne.
Kell nawet nie spytał Blalocka, kim była kobieta, która poprzedniego wieczora odebrała telefon i skierowała go do urzędnika bankowego. Nadal był w lekkim szoku, wywołanym wiadomością o śmierci człowieka, którego przyjechał odwiedzić.
Nie powinien tak długo zwlekać, lecz przyjechać od razu, gdy tylko odkrył pokrewieństwo między Snowami z Karoliny Północnej, a rodziną Magee z Oklahomy. Ale zatrzymało go kilka spraw. A co więcej, wymyślił sobie, że zjawi się niespodziewanie. Oczyma wyobraźni widział, jak wuj Harvey staje w progu, przygląda mu się i rozpoznaje w jego twarzy rysy swego przyrodniego brata.
Co prawda, było to mało prawdopodobne. Kell w niczym nie przypominał swego ojca. Evander Magee miał rude włosy i był piegowaty. Jedyne, co Kell po nim odziedziczył, to kolor oczu i wyraźnie zarysowane kości policzkowe.
No cóż, jak zwykle optymistycznie założył, że wszystko pójdzie po jego myśli. Tak, w wieku trzydziestu dziewięciu lat Kell nadal był niepoprawnym optymistą. Zresztą pewnie tylko dlatego chciało mu się szukać dalekich krewnych. Tak jak w czasach, kiedy jeszcze grał zawodowo w baseball, zawsze wierzył w zwycięstwo.
Tym razem wszystko poszło na opak. Przyjechał do Muddy Landing już po zmroku. Na miejscu dowiedział się, że jedyny motel w mieście jest zamknięty od czasu huraganu Isabel, który we wrześniu mocno dał się miastu we znaki. Musiał przejechać wiele kilometrów, żeby znaleźć nocleg w okropnym miejscu, gdzie dostał pokój z za krótkim łóżkiem, ścianami, przez które wszystko było słychać, i podłymi poduszkami.
Z samego rana pojechał do miasta, żeby zobaczyć się z człowiekiem o nazwisku Blalock. Czekał na niego godzinę tylko po to, żeby usłyszeć, że pan Blalock jest zajęty i nie ma dziś dla niego czasu.
Ale Kell tak łatwo się nie poddawał. Niemal wdarł się do gabinetu, przedstawił się i wyjaśnił, że jego ojciec miał młodszego brata przyrodniego, który nazywał się Harvey Snow. On zaś przyjechał, aby dowiedzieć się, gdzie ten człowiek mieszka, bo w książce telefonicznej nie było adresu. Jakaś kobieta, która odebrała telefon, skierowała go właśnie tutaj.
I wtedy usłyszał złą wiadomość.
– Przykro mi, ale człowiek, którego pan poszukuje, zmarł kilka dni temu. Dziś odbywa się jego pogrzeb. Właśnie jadę na cmentarz. Więc, jeśli pan pozwoli…
Kell potrzebował chwili, żeby ochłonąć. Nie ruszył się z miejsca.
– O ile mi wiadomo – dodał Blalock – nikt z krewnych pana Snowa nie żyje.
Kell miał ochotę zaprotestować. Przecież on właśnie był żyjącym krewnym!
Nic jednak na to nie odpowiedział, ale postanowił pojechać wraz z Blalockiem na pogrzeb. Kiedy po skończonej uroczystości wrócili do banku, Blalock sprawdził dane w swoim komputerze, przemaglował go na wszystkie strony i wreszcie raczył podać mu adres domu, w którym kiedyś mieszkał jego ojciec.
Najprawdopodobniej mieszkał, jak zastrzegł Blalock.
Kell uznał, że może tu spędzić jakieś pięć dni. Najwyżej tydzień. Chłopcy powinni poradzić sobie ze sklepem. A jeśli nie, to mieli do kogo zadzwonić.
Praca z młodzieżą z rodzin patologicznych zaczęła ostatnio pochłaniać go w dużo większym stopniu niż prowadzenie sklepu sportowego. Równocześnie przekształcał swoje ranczo w baseballowy obóz treningowy. Miał wszystko, czego potrzeba mężczyźnie do szczęścia. Satysfakcjonującą pracę, zabezpieczenie finansowe i wokół siebie wiele kobiet, które nie oczekiwały z jego strony zobowiązań, a gotowe były dotrzymywać mu towarzystwa.
Jedyne, co nie dawało mu spokoju, to odnalezienie krewnych ojca. Skoro zaczął już poszukiwania, nie zamierzał łatwo się poddać. Blalock mógł mieć wątpliwości. On jednak ufał swojemu instynktowi. Był pewny, że jego korzenie tkwią w Muddy Landing.
Jadąc wąską drogą pomiędzy polami a przybrzeżnymi bagnami, coraz bardziej utwierdzał się w tym przekonaniu. Powinien był jasno powiedzieć Blalockowi, że nie interesuje go spadek. Chciał tylko dowiedzieć się czegoś o dzieciństwie swojego taty i wyjaśnić, czy ma tu jakichś krewnych.
Obie rodziny straciły ze sobą kontakt ponad pięćdziesiąt lat temu, kiedy szesnastoletni Evander Magee opuścił dom. Rodzice Kella zginęli w pożarze, który pochłonął cały dom wraz ze wszystkimi pamiątkami i dokumentami rodzinnymi. Do niedawna Kell w ogóle nie zastanawiał się nad korzeniami swojej rodziny. Ale fakt, że wkrótce miał obchodzić czterdzieste urodziny, a także to, że miał zostać ojcem chrzestnym bliźniąt swego najlepszego przyjaciela, sprawił, że zaczął myśleć o własnej rodzinie.
Kell po raz pierwszy uświadomił sobie, że jest ostatnim z linii Magee. Był to spory ciężar jak na mężczyznę, który całe życie świadomie unikał poważnych związków.
Znów pomyślał o blondynce w czerni. Lubił blondynki. Lubił kobiety – w czerni i w każdym innym kolorze. Lubił je jeszcze bardziej, gdy w ogóle nic na sobie nie miały. Podejrzewał, że to ona jest tą pielęgniarką, o której wspominał Blalock i która odebrała jego telefon. Miała całkiem interesujący głos. Wyglądała również interesująco, choć była taka przemoknięta i blada.
Zastanawiał się, czy zdążyła już odtajać.
Daisy miała wrażenie, że ten dzień nigdy się nie skończy. Późnym popołudniem nareszcie przestało padać. Siedziała teraz w bujanym fotelu, a jej przyjaciółki, które uznały, że powinny ją jednak odwiedzić, popijały mrożoną herbatę i przeglądały stare wydania „Southern Living”. Siedziały na werandzie, którą dwa miesiące temu uszkodził huragan Isabel. Weranda nadal nie była naprawiona. I nie tylko ona. Muddy Landing i okolice bardzo ucierpiały. Wszystkie firmy budowlane w okolicy nadal zajmowały się remontem uszkodzonych domów. Właściciel domu, w którym mieszkała, wciąż twierdził, że prace nie zostały jeszcze ukończone. Była wyrozumiała, ale naprawdę nie mogła dłużej pozostawać w domu Harveya. W końcu miała własne życie, którym powinna się zająć.
Daisy marzyła, żeby przyjaciółki już sobie poszły. Chciała jak najszybciej przejrzeć te wszystkie szafy, szuflady, półki i pomóc Faylene wysprzątać pozamykane od wielu lat pokoje. Może jutro poczuje się na tyle dobrze, aby wybrać się na zakupy i do fryzjera. Dziś z pewnością nie była w nastroju.
– No cóż, dla mnie zawsze był miły, nawet kiedy miał mnóstwo samochodów czekających w kolejce – powiedziała Sasha. – W warsztacie ma porządek. I wiem, że jest uczciwy.
Daisy domyśliła się, że rozmawiają o potencjalnym zalotniku Faylene.
– No dobrze. Dziś jest piątek. – Sasha spojrzała na swój zegarek, który po naciśnięciu odpowiedniego przycisku pokazywał wszystko, począwszy od fazy księżyca aż po wskaźniki giełdowe. – Wobec tego nastawmy się na aukcję charytatywną w środę. Piknik, jeśli będzie ładna pogoda, lub kolacja w ośrodku miejskim, jeżeli będzie padać.
– To dopiero będzie romantyczne – powiedziała oschle Marta. – Słodkie pogaduszki w tej okropnej sali.
– Przestań. Z pewnością dopisze pogoda. To jak? Przygotujemy cztery pudła ze smakołykami zamiast trzech? Mam dużą purpurową kokardę, którą mogę ofiarować na ten cel. Trzeba będzie tylko napisać imię Faylene na jednym z pudeł i powiedzieć Gusowi, że właśnie w nim są jego ulubione potrawy.
– Najpierw musimy się dowiedzieć, jakie są te jego ulubione dania – zauważyła jak zawsze praktyczna Daisy.
– Nie, najpierw trzeba coś zrobić z jej włosami. – W tym specjalizowała się Sasha. W ciągu ostatnich kilku lat jej włosy przechodziły od odcieni brzoskwini, przez oberżynę, po tycjanowski brąz. Kiedy uparła się, że nie pamięta, jaki jest jej prawdziwy kolor, Marta przypomniała jej, że wystarczy poczekać na odrosty.
– I nie może iść na kolację charytatywną organizowaną przez kościół w tych swoich szortach. Jej nogi wyglądają nieźle z daleka, ale jak się do niej zbliżyć… – Marta pokręciła głową.
– Dobrze – przytaknęła Sasha. – Ja zajmę się włosami, a ty wymyśl dla niej jakiś przyzwoity strój. Pozostaje tylko sprawa zawartości naszych pudeł. Co ty na to, Daisy?
Daisy siedziała ze wzrokiem utkwionym w dal.
– Daisy, jesteś z nami, kochanie? Co ty na to? Przygotujesz swojego słynnego kurczaka w maślance, placuszki kukurydziane i może surówkę z białej kapusty i parę kawałków tego pysznego czekoladowego placka z rumem?
– Słucham? Och, no dobrze. Ale może najpierw powinnyśmy zastanowić się nad jakimiś innymi kandydatami dla Faylene? – Choć Daisy nie miała takiego doświadczenia w tych sprawach jak jej przyjaciółki, wiedziała doskonale, że mężczyzna i kobieta muszą być do siebie bardzo dobrze dopasowani. Wzajemne przyciąganie z pewnością jest ważne, ale na długo nie wystarczy. Jeśli nie ma nic więcej, to po opadnięciu pierwszych emocji, kiedy fascynacja erotyczna już się wypali, nagle odkrywasz, że jesteś z zupełnie obcym ci człowiekiem.
Z Egbertem problem wzajemnego przyciągania w ogóle nie istniał. To był fundament jej planu. Skoro od początku nie będzie między nimi przyciągania, to nie będzie im tego brakowało w późniejszej fazie, kiedy i tak w naturalny sposób przestałoby działać. Daisy z pewnością nie była naiwna. Ale w odróżnieniu od swoich przyjaciółek wiedziała, kto jest dobrym i solidnym materiałem na męża.
Jej rozmyślania przerwał dzwonek telefonu. Pobiegła na korytarz, pewna, że to kolejny telefon nie do niej.
Po chwili wróciła na werandę.
– To był Egbert, to znaczy pan Blalock – powiedziała. Mówił, że dziś rano zjawił się mężczyzna, który twierdzi, że jest krewnym pana Snowa.
– Harveya? Myślałam, że on nie miał rodziny – odparła Marta.
– Też tak sądziłam. Na pewno nie miał nikogo bliskiego. Ale Egbert, to znaczy pan Blalock, przejrzał po pogrzebie dokumenty i twierdzi, że nie można tego wykluczyć. Powiedział, że ten mężczyzna uparł się, żeby pojechać z nim na pogrzeb.
Nagle oczy Daisy rozszerzyły się z przerażenia. Proszę, nie, tylko nie ten kowboj! Jeśli to on jest tym człowiekiem, który podaje się za krewnego Harveya, to ona wynosi się stąd natychmiast. Znika.
Wiedziała, że nie jest teraz w stanie znieść obecności kogoś tak absorbującego jej uwagę. Nie, to nie może być on – przecież kowboj wcale nie przypomina Harveya.
Po bezsennej nocy i długim wyczerpującym dniu czuła się jak cień samej siebie.
Oczywiście to bez znaczenia, powtarzała sobie w duchu, biegnąc do łazienki, żeby trochę się ogarnąć.
Kell Magee zbliżał się do domu, w którym – był o tym przekonany – jego ojciec spędził pierwsze szesnaście lat życia. On sam w ciągu trzydziestu dziewięciu lat nauczył się, że należy być realistą. Starał się to przekazać swoim dzieciakom. Ale one zwykle wolały rozmawiać o jego krótkiej karierze miotacza. Większość z nich na początku pytała o to, ile zarobił pieniędzy. Miał na to gotową odpowiedź: „Nie tyle, co Greg Maddux czy Randy Johnson, ale dużo więcej, niż się kiedykolwiek spodziewałem”.
Kiedy Kell wjechał na otoczony olbrzymimi drzewami hikory podjazd, było późne popołudnie. Wreszcie wypatrzył miejsce do zaparkowania, z dala od zwieszających się nisko gałęzi.
Raz jeszcze sprawdził adres. Był zdumiony. Przed jego oczami roztaczał się widok na dom, który wyglądał jak porzucony w ulewnym deszczu tort weselny. Na wszelki wypadek wysiadł ze swojego porsche i podszedł do skrzynki na listy, żeby upewnić się, że trafił pod właściwy adres.
H. Snow. Małe literki zaczynały już odpadać.
To wtedy, gdy odwrócił się w stronę dwupiętrowego domu z dwuspadowym dachem, witrażowymi oknami i ledwo umocowaną rynną, zobaczył stojącą na progu kobietę. Choć słońce świeciło mu prosto w oczy, rozpoznał w niej tę samą osobę, którą widział tego ranka na cmentarzu. Jej sylwetka wyglądała znajomo, choć teraz nie była już przemoczona ani nie miała na sobie płaszcza przeciwdeszczowego.
– Dzień dobry – powiedział, gdy znalazł się już dostatecznie blisko. – Odjechała pani tak szybko, że Blalock nie zdążył nas sobie przedstawić. Ale pewnie już panią uprzedził, że się tu zjawię. – Sposób, w jaki go przyjęła, stojąc z założonymi na piersi rękami, nie był zbyt zachęcający. – Zapewne to pani jest panią Hunter. Pielęgniarką, prawda?
– Czy mogę zobaczyć pańskie dokumenty?
Kell stanął jak wryty u stóp schodów.
– Oczywiście. – Dziś rano zostawił większość kopii dokumentów u Blalocka. Ale oryginały miał jak zwykle przy sobie. Dlaczego ten facet nie uprzedził jej, że przyjedzie obejrzeć dom?
– Nazywam się Kelland Magee – odparł, sięgając do kieszeni. – Przypuszczam, że pan Blalock z banku powiedział pani, że obaj jesteśmy całkiem pewni, że Harvey Snow był moim wujem?
Kell nie miał już teraz co do tego żadnych wątpliwości, choć Blalock nalegał, żeby się jeszcze wstrzymać do czasu przeprowadzenia szczegółowych badań.
Postanowił w tej sytuacji przyjąć wobec nieznajomej przyjacielską i uspokajającą postawę, niepozbawioną jednak nuty władczości.
– Czy powiedział pani, że moja babcia ze strony taty po śmierci pierwszego męża poślubiła człowieka o nazwisku Snow, który pochodził właśnie z tych stron?
Gdy znalazł się na werandzie, podał jej prawo jazdy i legitymację ubezpieczeniową. Ta kobieta przyprawiała go o zawrót głowy, choć jak dotąd nie kiwnęła nawet palcem, po prostu stała w miejscu nieruchoma jak posąg.
Kiedy była zajęta sprawdzaniem jego dokumentów, udał, że przygląda się z zaciekawieniem trawnikowi. W istocie w jego szerokim polu widzenia znalazły się również pasemka jej jasnych włosów, a także para stalowoszarych oczu, z których emanowało tyle ciepła, co z maszynki do robienia lodów. Oceniał jej wiek na jakieś trzydzieści do trzydziestu pięciu lat. Ładne usta. Gdyby rozluźniła się na tyle, żeby pojawił się na nich uśmiech, zapewne byłby tej samej klasy, co jej nogi.
Czekał, aż zaprosi go do środka. Wreszcie spojrzała na niego, przeszywając go zimnym wzrokiem.
– Co pan Blalock panu powiedział?
– O czym? – Próbował przypomnieć sobie wszystko, czego się dowiedział podczas dwu spotkań z urzędnikiem.
– O panu Snow. Mnie poinformował, że być może jest pan jego krewnym. Skąd mam wiedzieć, że nie jest pan jakimś agentem od nieruchomości albo kimś w tym rodzaju?
– Mam przyjść kiedy indziej?
Nadal stała czujnie przy drzwiach. Oddała mu dokumenty i znów skrzyżowała ręce na piersi. I nagle, bez żadnego widocznego powodu, poddała się.
– No dobrze. Może pan wejść. Ale ostrzegam, jeśli będzie pan próbował coś mi sprzedać albo coś ode mnie kupić, to wyleci pan za drzwi. Czy to jasne?
A niech to. Innymi słowy możesz sobie popatrzeć, ale niczego nie dotykaj.
– Tak, proszę pani.
Kell wszedł za nią do środka. Nie mógł powstrzymać zdziwienia. Wystarczył rzut oka, żeby dostrzec, że dom jest pełen przedmiotów, z których każdy mógłby stanowić ozdobę jakiegoś muzeum. W swojej gwiazdorskiej, choć cokolwiek krótkiej karierze starszego miotacza w ligowej drużynie baseballu, miał okazję mieszkać w luksusowych hotelach. Zadawał się z ludźmi, których stać było na przepuszczanie pieniędzy. Zresztą on sam przez pewien czas przepuszczał swoje dochody. Do czasu aż zmądrzał i zaczął przeznaczać je na bardziej sensowne cele.
Ale to było coś zupełnie innego. Te przedmioty były autentyczne. Przekazywane z pokolenia na pokolenie, a nie kupione przez dekoratorów wnętrz, którym zapłacono za to, by wypełnili czymś pustą przestrzeń. Kiedyś, jeszcze w Houston, gdy miał już dość apartamentu, który wyglądał tak, jakby nie został jeszcze do końca urządzony, wynajął coś specjalnego. Kosztowało go to trzy miesiące poszukiwań i mnóstwo pieniędzy. Ale w końcu otoczony był chromowanymi meblami, czarnym marmurem, taflami z grubego szkła i białą skórą.
– Czy pan wchodzi, czy też zamierza tu stać przez cały dzień?
– Tak, proszę pani. Już idę za panią. – Jeśli z tyłu wyglądała równie dobrze, jak z przodu, był gotów podążyć za nią tymi wielkimi schodami do najbliższej sypialni. Jedyny problem w tym, że jej najwyraźniej nic takiego nie chodziło po głowie.
Zresztą, upomniał się surowo, on również nie miał takich zamiarów. Przynajmniej nie do chwili, gdy zobaczył ją z bliska. To zabawne, jakie reakcje wywołują niektóre kobiety.
Była teraz ubrana w szorty koloru khaki i niebieski sprany podkoszulek. Co prawda nie był to strój żałobny, ale również nie była to żadna wystrzałowa kreacja. A jeśli chodzi o jej oczy…
Kell nigdy nie miał słabości do szarych oczu. Zresztą wiele spośród jego znajomych nosiło barwione szkła kontaktowe, więc rzadko miał okazję oglądać naturalny kolor oczu. Teraz jednak uznał, że szary jest właściwie całkiem ładny. Uspokajający. Mógłby nawet określić go jako romantyczny.
Minęła kręcone schody i zaprowadziła go do wysokiej kuchni, w której starsza kobieta w obcisłych białych szortach pakowała do kartonu naczynia. Kobieta wycelowała w jego stronę imbryk do herbaty i oznajmiła:
– Skądś pana znam! Jak się pan nazywa?
– Twierdzi, że nazywa się Kelland Magee – wyjaśniła blondynka, jakby w ogóle nie wzięła wcześniej do ręki jego dokumentów. – I że pan Snow był jego wujem.
– Powiedziałem, że prawdopodobnie nim był – sprostował Kell. – Jestem pewny, że mężczyzna o nazwisku Harvey Snow był przyrodnim młodszym bratem mojego ojca. Za późno dotarłem dziś do sądu. Żeby mieć całkowitą pewność, musimy jeszcze sprawdzić dokumenty. A dziś niestety jest piątek. Może w okolicy mieszka jeszcze jakiś inny Harvey Snow. Ale to raczej mało prawdopodobne.
Daisy wzięła głęboki oddech. Ze wszystkich sił starała się zachowywać tak, jakby zamiast byle jakich ciuchów miała na sobie wyprasowany pielęgniarski uniform. Nie dość, że za pierwszym razem, kiedy ją zobaczył, musiała wyglądać jak czarownica, to na dodatek teraz było jeszcze gorzej. Miała za mało czasu, żeby zrobić coś z włosami. Były niesforne, więc ich układanie zawsze wymagało czasu. Musiała je suszyć powoli i zakręcać na szczotkę. W przeciwnym razie przypominały porzucone gniazdo wiewiórek.
Nie miała pojęcia, dlaczego w ogóle tym się przejmuje. To miało jakiś związek z jego głosem i twarzą. Nie wspominając już o sylwetce.
– Proszę pani?
– Tak, nie ma sprawy. Proszę się rozejrzeć. – Nie mogła mu odmówić. Gdyby sama miała możliwość dowiedzieć się czegoś o własnych przodkach, natychmiast by to zrobiła. Musiała uwierzyć mu na słowo. – To jest Faylene Beasley – dodała, wskazując na gospodynię. – Jest późno, a my mamy sporo pracy, ale mogę poświęcić chwilę i pokazać panu dom. – Starała się, żeby zabrzmiało to uprzejmie, ale efekt był daleki od zamierzonego.
Pani Beasley spojrzała na niego spod przymrużonych powiek.
– Magee? Brzmi znajomo. Założę się, że grałeś w koszykówkę. – Faylene mówiła z charakterystycznym południowym akcentem.
– Nie. To musiał być jakiś inny Magee – odparł Kell, po czym ruszył za oddalającą się pielęgniarką.
Miał wrażenie, że jej cierpliwość wkrótce się skończy. Wcześniej zamierzał wyciągnąć z niej jak najwięcej informacji lub, jeśli to się nie uda, przynajmniej napatrzeć się na nią do woli.
– O co chodziło Faylene?
– Faylene?
– Gospodyni, którą przed chwilą poznałeś. Powiedziała, że cię zna.
Ładna mi gospodyni. W takim stroju raczej przypominała króliczka á la „Playboy” z piekła rodem.
– Nie wiem. Zdaje się, że mam taką pospolitą twarz. Nie masz pojęcia, ile osób uważa, że skądś mnie zna.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
Kell zastanawiał się, czy powinien jej opowiedzieć o swoich piętnastu minutach sławy. Trwało to przez pięć sezonów, z czego przez trzy jeździł na decydujące mecze. Obawiał się, że zabrzmi to tak, jakby się przechwalał. Miał wrażenie, że na tej damie nie zrobi to żadnego wrażenia.
Mimochodem zaczął zastanawiać się, co zrobiłoby na niej wrażenie.
Daisy postanowiła, że pobieżnie pokaże mu dom i jak najszybciej się go pozbędzie. Otwierała kolejno wszystkie pokoje na drugim piętrze. Dawała mu chwilę, żeby się rozejrzał, i biegła do następnych drzwi. Byłoby dużo lepiej, gdyby nieznajomy nie wyglądał tak atrakcyjnie z bliska. Uruchamiał alarm w tych częściach jej ciała, które od lat trwały w błogim uśpieniu.
– Wszystkie są mniej więcej tak samo umeblowane – oznajmiła, starając się, żeby jej głos brzmiał bezosobowo. Otworzyła drzwi na końcu korytarza, zajrzała do środka i zamierzała już je zamknąć – jak na dziś miała już naprawdę dość – lecz mężczyzna wszedł do pokoju, niemal się o nią ocierając. Owiał ją zapach jego skórzanej kurtki, wody po goleniu i zdrowej męskiej skóry. Żałowała, że nie wzięła prysznica i nie przebrała się w coś świeższego.
Mały pokój rozświetlało jedynie wpadające przez mansardowe okno światło.
– Nie ma tu nic ciekawego, więc jeśli pozwolisz…? – powiedziała.
Zamiast się cofnąć, wszedł do pokoju.
– Moja mama miała coś takiego w Oklahomie! – wykrzyknął.
Chodziło o starą maszynę do szycia. Daisy poddała się i weszła również do środka. Im szybciej zaspokoi swoją ciekawość, tym szybciej sobie pójdzie.
– Zapewne mama pana Snow urządziła tu szwalnię. Zdaje się, że od tamtej pory pokój nie był używany. Najwyżej przechowywano tu jakieś rzeczy. – Czy maszyny do szycia to rzeczy osobiste czy meble? Będzie musiała o to spytać Egberta. – Możemy już iść?
– A co jest w tych pudłach?
– Pewnie jakieś tkaniny. Może dawno zapomniane ubrania czy pościel do cerowania. – A niech to. Ona też zapomniała o tych pudłach. Nagle, zapewne z powodu wyczerpania i stresu, ogarnęło ją wzruszenie. Wyobraziła sobie stosy ubrań: koszulek i małych ogrodniczek, przygotowane do cerowania i łatania.
Próbowała stłumić szloch, ale nic to nie dało. Kiedy rozpłakała się na dobre, on już był przy niej.
– Daisy?
O Boże, co za wstyd!
– Proszę zejść na dół. Ja… ja zaraz…
Położył dłonie na jej plecach i wziął ją w ramiona. Pokręciła głową. Nie chciała tego, wcale tego nie chciała.
A jednak było jej to potrzebne. Jak długo można powstrzymywać łzy?
– To alergia – wyszeptała, on zaś pomrukiwał uspokajająco.
Choć miała zapchany nos, czuła ten zapach – skórzany, leśny, niezwykle męski. Wmawiała sobie, że wszystko przez alergię. Miała alergię, owszem, na swojego byłego narzeczonego. Jerry, typowy egocentryk, każdego dnia spędzał więcej czasu na zabiegach pielęgnacyjnych niż ona w ciągu całego życia, i obficie spryskiwał się wodą kolońską.
Magee w niczym go nie przypominał.
Kell pomrukiwał uspokajającym, ciepłym głosem, głaszcząc ją po plecach. Niewiele to jednak pomagało. Wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić, ale nie odsunęła się od niego. Jeszcze tylko kilka sekund, obiecała sobie.
Byłoby lepiej, gdyby wcześniej zamknął oczy. Od samego rana wyglądała fatalnie, a teraz doszły do tego zaczerwienione oczy i mokry nos. Jej włosy musiały już zapewne wyglądać tak, jakby właśnie przegrała walkę z wentylatorem.
– Już lepiej? – spytał miękko. Trzymał ją w ramionach w taki sposób, że nie mogła nie czuć wszystkich jakże interesujących kształtów jego ciała. – Tu jest chłodno, a ty jesteś lekko ubrana. Zejdźmy na dół. Może ta gospodyni zaparzy nam kawy, co ty na to?
Daisy z ulgą przyjęła propozycję.
Kiedy zeszli na dół, usłyszeli nagle jakiś dziwny odgłos, jakby coś uderzyło o ścianę domu.
– Och, nie. To pewnie ptak. Zobaczę, czy nic mu się nie stało. Czasem w oknach odbijają się promienie słoneczne i…
Kiedy wybiegła na ganek, znów rozległ się ten sam dźwięk.
– Na górze – powiedział Kell.
– Na zewnątrz – odparła.
– To może być gałąź – powiedział cicho. – Wiatr się wzmógł.
– Świetnie. To znaczy, że znów trzeba będzie grabić ogród.
W milczącym porozumieniu wybiegli na zewnątrz i zaczęli szukać wśród orzechów hikory, szyszek sosnowych i połamanych gałęzi zaścielających zaniedbany trawnik, ogłuszonego ptaka.
– A może to była rynna? – Kell przypomniał sobie, że kiedy wjechał na teren posiadłości, zauważył niebezpiecznie kołyszącą się rynnę.
– Rynny – powtórzyła. – Bingo. Mówiłam Egbertowi, że wymagają naprawy, ale twierdził, że można z tym zaczekać, aż dom znajdzie się w innych rękach.
– A kiedy to nastąpi?
– Za jakieś sześć miesięcy. Nie jestem pewna. Egbert musi poczekać, czy nie zjawią się jacyś wierzyciele albo ktoś inny…
– …nie wystąpi z roszczeniem. Nie martw się. Ja nie mam takiego zamiaru. – Spojrzała na niego ze sceptycyzmem. – To miejsce wymaga sporych inwestycji, prawda?
Obdarzyła go przelotnym uśmiechem. Miała nadal czerwony nos, ale nie miało to znaczenia. To zabawne, pomyślał, zwykle podobały mu się kobiety, które w każdej sytuacji dbały o to, żeby wyglądać atrakcyjnie. Ona była ich całkowitym przeciwieństwem.
– Jeśli oberwał się kawałek rynny, mogę spróbować to naprawić. – Doskonale zdawał sobie sprawę, że ona go tu nie chce. Problem był w tym, że im bardziej ona chciała, żeby wyjechał, tym bardziej miał ochotę zostać. – Pozwolisz, żebym się tym zajął?
Uniósł wzrok na kołyszącą się rynnę. Da sobie radę. W końcu to męska robota. Nieświadomie naprężył mięśnie.
– Gdzie jest drabina? – spytał. – Przyniosę ją.
– Z tyłu domu w szopie. Zawieszona na zewnętrznej ścianie. Przynajmniej tam ją ostatnio widziałam, ale to było przed huraganem. Mogło ją wywiać nawet do sąsiedniego stanu.
– Nie ma sprawy. Po drodze widziałem magazyn z narzędziami.
– Nie będziesz kupować drabiny – oznajmiła stanowczo, jakby podejrzewała go o jakieś niecne zamiary. Ostra dziewczyna. – No proszę, jest. Weź ją z jednej strony, a ja z drugiej.
– Będzie łatwiej, jeśli zarzucę ją na plecy. – Podejrzewał, że zacznie się spierać, ale Daisy odmaszerowała w stronę domu. W uniformie pielęgniarki mogła wyglądać jak lwica, ale w szortach, podkoszulku i sportowych butach wyglądała…
No cóż, określenie „lwica” zupełnie tu nie pasowało.
Kiedy znaleźli się na miejscu, wyjął ze skrzynki odpowiednie narzędzia, wcisnął je za pasek, po czym wziął głęboki oddech i zaczął się wspinać.
Gdy znalazł się już prawie na samej górze, przypiął się klamrą i sprawdził, czy drabina stoi jak trzeba.
– Lepiej uważaj tam w górze – upomniała go.
Kell wiedział, że najważniejsze to nie patrzeć w dół. Prawdę mówiąc, nie czuł się najlepiej na dużych wysokościach. Wzgórek na boisku do baseballu, z którego rzucał piłką jako miotacz, znajdował się akurat na takiej wysokości, jaką tolerował. Chyba że leciał samolotem, najlepiej przestronną pierwszą klasą ze szklaneczką słodowej whisky w dłoni, żeby uspokoić nerwy.
Kiedy wyciągnął rękę, żeby sięgnąć śrubokrętem do jedynej śruby utrzymującej obluzowany fragment rynny, Daisy na wszelki wypadek złapała obydwoma rękoma drabinę. Zawołał, żeby ją ostrzec, ale było już za późno. Śruba puściła i cały odcinek miedzianej rynny spadł na ziemię.
– Aj!
Odwrócił się, żeby zobaczyć, co się stało. Drabina się zachwiała, Kell krzyknął i poleciał w bok. Spadł tuż obok niej na grząską ziemię. Daisy posępnie przyglądała się swojej otartej przez spadający kawałek rynny nodze. Zadrapanie miało długość dwudziestu pięciu centymetrów. Kell rozmasował plecy i odsunął stertę hikorowych orzechów, na której wylądował upadając. Cały trawnik był nimi usłany.
– Nic ci nie jest? – spytał.
– Co ty wyprawiasz? Chciałeś mi amputować nogę, czy co?
– Ostrzegałem, żebyś się odsunęła.
– Krzyknąłeś, jak ta cholerna rynna już leciała w dół.
Podniósł się i rozprostował nogi, upewniając się, że żadna z nich nie jest złamana, po czym podał jej rękę.
– Przepraszam, źle to wyliczyłem. Naprawa rynien to niezupełnie moja specjalność.
Nie przyjęła podanej dłoni. Wstała i jeszcze raz przyjrzała się skaleczonej nodze.
– Lepiej czymś to przemyję. Czy nic sobie nie złamałeś, spadając?
– Nie spadłem, tylko zeskoczyłem. – Poszedł za nią do domu.
– Zeskoczyłeś? A to dopiero! To niezłe miałeś lądowanie. Mam nadzieję, że nie stłukłeś sobie niczego cennego?
A skąd możesz wiedzieć? Musiał przyznać, że dziewczyna miała jednak poczucie humoru. Bardzo to cenił. I słusznie uważał, że ma ładne usta. Bez odrobiny szminki jej uśmiech był w stanie stopić najtwardszy lód.
Kell zapytał, czy jest szczepiona przeciw tężcowi. Skarciła go wzrokiem.
– Przecież jestem pielęgniarką. A ty kim jesteś?
– Teraz zgłodniałym i zmęczonym człowiekiem. To był długi dzień. – Wolał nie opowiadać jej historii swojego życia. To mogło tylko wszystko skomplikować. Albo wyszłoby na to, że jest nieudacznikiem, albo fanfaronem, a w rzeczywistości nie był ani jednym, ani drugim.
– Gdzie się zatrzymałeś? – Daisy dezynfekowała właśnie ranę.
– Ostatnią noc spędziłem w motelu przy autostradzie. Właściciel jest chyba sadystą. Może ty mogłabyś polecić mi coś lepszego, najlepiej z przyzwoitą restauracją w sąsiedztwie?
– W mieście był jeden motel, ale od czasu huraganu jest zamknięty. Mają jakiś problem z grzybem.
– A restauracje? Większość też jest zamknięta. Czy wy tutaj nie jadacie?
– Większość ludzi po prostu tu mieszka, niepotrzebne im restauracje. Jest kilka dobrych w Elizabeth City. Są tam również motele. To tylko trzydzieści, może trzydzieści parę kilometrów od Muddy Landing.
– Tak wiem. Zapoznałem się z mapą okolic.
– Aha. – Spojrzała na niego, ale zaraz odwróciła wzrok, jakby się zawstydziła, że jest głodny i bezdomny, gdy za oknem zapada już mrok.
Kell ze wszystkich sił starał się wyglądać na głodnego i bezdomnego, aż wreszcie się złamała.
– Och, na litość boską, jeśli masz ochotę, możesz tu chyba przenocować. Miejsca jest dość.
Kiedy weszła Faylene, ledwo zdołał ukryć radość z odniesionego zwycięstwa.
– Tak, na górze jest mnóstwo pustych pokoi. Żaden nie jest przygotowany, ale znajdę chyba jakąś pościel. Daisy, idę na bingo na siódmą, a wcześniej muszę wpaść do domu, żeby się przebrać. Więc, jeśli pan zostaje, to przygotuję ten narożny pokój. – Obrzuciła go taksującym spojrzeniem. – Tam stoi to wielkie łóżko. Chyba będzie pasować.
– Dziękuję. Naprawdę bardzo to doceniam – szybko odparł Kell w obawie, że propozycja zostanie zaraz wycofana. – Zamierzałem już kupić namiot i materac, żeby móc się przyzwoicie wyspać.
Daisy wiedziała, że postąpiła impulsywnie. Niesamowite, jak reagowała na niego. Zupełnie traciła głowę.
– Choć przypuszczam, że powinnam wcześniej spytać Egberta – powiedziała cicho.
– Blalocka? Świetny pomysł. Może już sprawdził moje dokumenty? Czy pozwolisz, że naleję sobie szklankę wody?
Najdziwniejsze było to, że doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jest manipulowana. Nie miała tylko pojęcia, w jaki sposób on to robi. Jak taki mężczyzna może wzbudzić współczucie, pytając o motele?
– Słucham? – uświadomiła sobie, że coś do niej mówił.
– Czy pozwolisz, że zaproszę cię na kolację? To znaczy w zamian za miejsce do spania. Jeśli jesteś zbyt zmęczona, żeby wyjść, możemy zamówić coś do domu. Jeśli to możliwe. Albo pojadę i wezmę coś na wynos.
Daisy opadła na krzesło, sycząc z bólu. Skaleczenie zaczęło dawać się we znaki.
– Mówiłam ci już, że od czasu huraganu wszystko jest tu pozamykane. Włącznie z barami, w których można kupić coś na wynos.
– Nic nie szkodzi. Nie jestem aż tak głodny. Wystarczy łóżko, z którego nie będę spadać. To naprawdę był długi dzień.
A niech go. Skoro potrafi być aż tak miły…
– Jeśli lubisz kurczaki, to jeden właśnie marynuje się w maślance. Trzeba go dziś zjeść. Robisz dobre sałatki?
Kell był niezrównany w robieniu sałatek, zwłaszcza jeśli miał do dyspozycji jarzyny z torebki, a pozostałe składniki stały przygotowane w równym rządku. Sumiennie zabrał się do krojenia słodkich cebulek i papryczek. Faylene zajrzała do kuchni, żeby poinformować, że pokój jest już gotów, a także żeby się pożegnać.
– Naprawdę gdzieś już pana widziałam. Jeżeli Daisy zamierza smażyć kurczaka, to proszę dopilnować, żeby użyła smalcu z bekonu. Inaczej weźmie ten mdły olej. To świństwo wcale nie ma smaku.
– To olej rzepakowy. A ty lepiej się pospiesz, bo spóźnisz się na bingo – powiedziała Daisy z uśmiechem. Obie panie mogły mieć różne poglądy na temat kuchni, ale widać było, że się lubią.
Kiedy Daisy nachyliła się, żeby wyjąć coś z dolnej szafki, zerknął na jej uda, które widział teraz w całej okazałości. Były opalone równo do połowy. Większość znanych mu kobiet miała jednolitą opaleniznę.
Upomniał się w duchu, że sprawa opalenizny Daisy naprawdę go nie dotyczy. Przynajmniej nie nosiła rajstop do szortów, jak ta druga. Gospodyni naprawdę była dziwaczną postacią.
Daisy zorientowała się, że Kell gapi się na jej nogi. Zakłopotany zaczął rozpaczliwie ratować się z opresji:
– Nogi, to znaczy konary. Tyle tu konarów. To znaczy drzew. Pewnie wuj Harvey w dzieciństwie lubił się na nie wspinać?
Daisy nie odpowiedziała. Wrzuciła kolejne udko na rozgrzaną patelnię, odskakując natychmiast, żeby się nie poparzyć.
– Uważaj – ostrzegł. – To niebezpieczne. Znam gościa, któremu kropla rozgrzanego oleju wpadła do oka.
– Rety! Zapomniałam nałożyć gogle – powiedziała z sarkazmem.
– Blalock mówił, że jesteś tu od ponad roku. Czy wuj Harvey opowiadał ci o swoim dzieciństwie? Starsi ludzie lubią o tym mówić.
Do licha, nie miał najmniejszego pojęcia, o czym lubią rozmawiać staruszkowie. Jego koledzy z drużyny lubili rozmawiać o samochodach, golfie i kobietach. A dzieciaki, z którymi teraz pracował, z reguły paplały o tym, kim chciałyby zostać. Rozpiętość ich pomysłów była ogromna, począwszy od zaciągnięcia się do piechoty morskiej po skonstruowanie największego w historii samolotu.
To mu przypomniało, po co tu przyjechał. Jakoś nie potrafił sobie wyobrazić swojego ojca w tym domu. Ale jego wspomnienia o rodzicach były dość mgliste. Wszystko spłonęło w pożarze: trofea jego mamy, a także wystrugane przez tatę ptaki o długich nogach i dziobach, które stały w serwantce obok malowanych w kwiaty talerzy i filiżanek.
– Twój wuj, to znaczy pan Snow, był raczej fizycznie niezdolny do wspinania się na drzewa. Urodził się z reumatoidalnym zapaleniem stawów. Skończyłeś sałatkę?
– Chcesz powiedzieć, że był… – Kell odezwał się dopiero po chwili.
– Był wspaniałym człowiekiem, który nie mógł się wspinać na drzewa. A sądząc po tym, jak sobie radziłeś dzisiaj z drabiną, ty chyba również nie jesteś w tym najlepszy. To co? Zrobiłeś tę sałatkę?
– Jest już na stole. – Jeśli chciał spędzić tu więcej czasu, powinien staranniej dobierać tematy rozmowy. Niektóre lepiej na przyszłość omijać. – Mój tata często opowiadał o polowaniu na niedźwiedzie na bagnach Dismal Swamp. Wtedy nie wiedziałem nawet, gdzie to jest. Czy wuj Harvey kiedyś wspominał o polowaniu? Tego raczej nie robi się w pojedynkę.
Nie miał pojęcia, czy można samemu polować na niedźwiedzie. Może tak, jeśli mężczyzna musi nakarmić rodzinę.
Ale ci, którzy mieszkali w tak okazałym domu, z pewnością nie musieli martwić się o to, co włożyć do garnka.
– Ostrożnie! – zawołał, widząc, że Daisy odskakuje znów od patelni i łapie się za rękę.
– A nie mówiłem? – powiedział, odsuwając ją od strefy zagrożenia. – No, pokaż, coś ty sobie zrobiła.
– Nic mi nie jest – odparła, wywijając mu się z ramion.
Zajrzał jej przez ramię, żeby zobaczyć oparzenie.
– Ojej. Będzie bąbel. – Zaprowadził ją do zlewu i wsunął oparzoną rękę pod strumień wody.
– Masz jakiś środek na oparzenia?
Jej karcący wzrok natychmiast sprowadził go na właściwe miejsce: gościa, korzystającego z wyjątkowej uprzejmości Daisy. Kosmyki jej włosów muskały jego policzek. Gwałtownie wciągnął powietrze i zaraz zaczął się zastanawiać, jak to możliwe, żeby mieszanka zapachu róż i bekonu nasunęła mu na myśl gorące noce i splątaną pościel.
– Popilnuj kurczaka, dobrze? Zaraz wrócę. – Wyślizgnęła się z jego ramion, wręczyła mu widelec i ruszyła do drzwi.
Kell wpatrywał się w nią jak zaczarowany. Poruszała się z wdziękiem. Naprawdę miło było na nią patrzeć, a jeszcze milej trzymać ją w ramionach. Jeśli tak reaguje zaledwie po kilku godzinach spędzonych w jej towarzystwie, to co będzie później! Rozsądny mężczyzna zwiałby natychmiast gdzie pieprz rośnie.
Poszukał w szufladach specjalnego widelca na długiej rączce. Skoro o rozsądku mowa, to każda kobieta, która miała go wystarczająco dużo, by zostać pielęgniarką, powinna wiedzieć, że do każdej pracy należy użyć właściwego narzędzia.
Kiedy wróciła, kurczak był już upieczony. Odsunęła Kella na bok i osuszyła każdy kawałek na papierze. Kell oparł się o lodówkę i uważnie ją obserwował. Zaplotła włosy w warkocz, z którego już wystawały pojedyncze kosmyki. Co za nieposłuszne włosy. Ciekawe, co jeszcze w tej dziewczynie nie daje się ujarzmić?
Miała wilgotną twarz. Najwyraźniej spryskała ją wodą, ale nie zadała sobie trudu, żeby zrobić cokolwiek ponadto. Może nie należała do najpiękniejszych kobiet świata, ale było w niej coś, co wywierało niezwykłe wrażenie.
Jak jasne światło na końcu ciemnego tunelu.
Rozsądny mężczyzna powinien wiedzieć jeszcze jedną rzecz: w takiej sytuacji należy zniknąć albo przygotować się na stawienie czoła konsekwencjom.
– Przypuszczam, że musisz zabrać swoje rzeczy z tego motelu, w którym spędziłeś ostatnią noc? – spytała Daisy, gdy zasiedli do stołu.
Kell ugryzł kawałek kurczaka. O rany! Na dodatek ta kobieta świetnie gotuje.
– Już to zrobiłem. Zamierzałem znaleźć jakieś miejsce z większym łóżkiem i wygodniejszymi poduszkami. – I może jeszcze blondynkę o szarych oczach, z którą mógłbym je dzielić, dodał w duchu.
Spojrzała na niego tak, jakby czytała w jego myślach. Poczuł, że się czerwieni.
– To ile tu jest pokoi? – spytał raptownie. – W końcu nie oprowadziłaś mnie po całym domu.
– Tyle, co zazwyczaj – odparła, skrapiając sałatę sosem winegret.
– Ach, aż tyle? – Trudno. Spróbuje jeszcze raz. I tak odkrył, że bardziej interesuje go jej reakcja na pytania niż same odpowiedzi. W końcu dom to dom. Każdy wie, jak wygląda.
Ta kobieta natomiast była pełna zagadek.
– Czy werandy liczą się jako pokoje? – spytał, zastanawiając się, czy sięgnąć po kolejne udko.
– Można je tak traktować. Na dole jest pięć pokoi, nie licząc werand, kuchnia i pokoje dla służby. I jedna mała sypialnia z niewielką łazienką.
– Dlaczego werandy liczysz oddzielnie? – Czy pod tą nic nieznaczącą wymianą zdań kryła się jakaś inna rozmowa, czy tylko wyobraźnia podpowiadała mu takie niedorzeczności?
– Możesz je policzyć jako pokoje, to bez znaczenia. – Nałożyła sobie kolejną porcję kurczaka. On również.
Podobały mu się kobiety z apetytem. To skłaniało do rozważań, czy w innych dziedzinach były równie łakome.
Ledwo skończyli, Daisy wstała i zaczęła zbierać naczynia.
– Pozwól, że ja to zrobię. Nie powinnaś moczyć tej ręki. – Bez zastanowienia przyjął ten ciepły, słodki tembr głosu, który zawsze działał na atrakcyjne, wolne kobiety. Używał go do czasu, gdy stał się na tyle sławny, że nie musiał stosować żadnych specjalnych taktyk.
Ze zdziwieniem stwierdził, że dawne dobre czasy nie wydają mu się już tak wspaniałe jak niegdyś.
– Pytałeś o polowania. Zdaje się, że kilka lat temu wisiała w bibliotece wielka wypchana głowa niedźwiedzia.
– I co się z nią stało? – Wylał trochę płynu do mycia naczyń na talerz, przetarł go gąbką, po czym wsunął pod strumień gorącej wody, ochlapując sobie koszulkę.
Skrzywiła usta, powstrzymując śmiech.
– Z głową niedźwiedzia? Nigdy jej nie widziałam, ale na północnej ścianie na pewno wisiało coś dużego. Jest tam taka jaśniejsza plama. Faylene, która pracuje tu od wielu lat, chyba kiedyś wspominała, że trzeba było zdjąć głowę niedźwiedzia, bo zalęgły się w niej parchy. Pewnie to były pchły.
– Jeśli wuj Harvey nie polował, to może ustrzelił go mój tata. Zdaje się, że wyjechał stąd w wieku szesnastu lat. Mógł już polować. – Kell wycierał ostatni ciężki srebrny widelec z wygrawerowaną literą „S”. – Byłoby milej, gdyby to było „M”, ale pewnie nie można mieć zbyt wygórowanych oczekiwań.
Daisy znów zrobiło się go żal. Skoro Kell chciał dowiedzieć się czegoś o swojej rodzinie, to nie miała prawa mu tego zabraniać. W końcu to bardzo rozsądne wiedzieć, jakie się ma geny. Ona, co prawda, nie paliła się za bardzo, żeby poznać kobietę, która trzydzieści sześć lat temu wydała ją na świat. Kobietę, która opiekowała się nią przez pierwsze trzy lata jej życia, po czym porzuciła w damskiej toalecie w centrum handlowym z karteczką przyczepioną do zimowego kombinezonu, na której napisała: „Ma na imię Daisy. Nie mogę jej zatrzymać.” Wkrótce została adoptowana, ale tym razem również nie miała szczęścia.
– Jak się teraz czujesz? Czy ręka bardzo boli? A noga? Jest spuchnięta? – Kell znów przyjął ten aksamitny, słodki jak miód tembr głosu, którym już wcześniej ją czarował.
– Czuję się świetnie – odparła z udawanym ożywieniem. – Dziękuję. – Jak to możliwe, że w ciągu jednego dnia przydarzyło jej się tyle drobnych katastrof? Chyba naprawdę jest przemęczona.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem. Kończył już wycierać naczynia. Miał ładne dłonie. Długie palce, zadbane paznokcie.
Ale Egbert pod tym względem również był bez zarzutu: miał jasne, delikatne dłonie i nienaganny manicure.
– Nie znam przepisów dotyczących polowań w tym stanie, ale jestem pewny, że mój tata, nawet jeśli był zbyt młody, żeby mieć zezwolenie, nie złamał żadnego przepisu. Był porządnym człowiekiem.
Podobnie jak ty, przyznała w duchu Daisy, zaskoczona, że nachodzą ją takie myśli.
– Ile razy w życiu zmywałeś naczynia?
– Dlaczego? Nie jesteś pod wrażeniem moich metod? – posłał jej uwodzicielski uśmiech, ona zaś wpatrywała się oczarowana w jego usta.
– Nazywasz to metodą? Nalewanie płynu na każdy talerz z osobna, a potem spłukiwanie ich pod strumieniem wody?
– Jeżeli robiłem coś nie tak, powinnaś mi powiedzieć.
– Nie powiedziałam, że robiłeś to nie tak jak trzeba, tylko inaczej.
– Nie podoba ci się mój styl. To boli.
– Wątpię – odparła cierpko.
Kłopot w tym, że podobał jej się za bardzo, zważywszy na to, że znała go zaledwie od paru godzin. Popełniła błąd, zapraszając go tutaj. Ewidentnie zmęczenie psychiczne i fizyczne negatywnie wpływało na jej zdolność oceny sytuacji.
Trudno. Jutro coś wymyśli, żeby się go pozbyć.
Równocześnie sięgnęli do kontaktu, żeby zgasić światło. Ich palce otarły się o siebie. Daisy cofnęła rękę.
Kell delikatnie oparł dłoń na jej ramieniu i wyprowadził ją ze staroświeckiej kuchni.
– Czy wuj Harvey łowił ryby? To chyba mógł robić, prawda?
– Nie przypominam sobie. Uwielbiał książki. I zawsze marzył o nurkowaniu. Miał kilka książek na ten temat. Zresztą miał książki z różnych dziedzin. Jest ich mnóstwo. I wszystkie trzeba odkurzyć. – Znów paplała bez ładu i składu.
– Ten pokój można chyba nazwać werandą, prawda? – Kell otworzył najbliższe drzwi. Daisy bezwiednie wbiła wzrok w jego pośladki. Musiał się nieźle potłuc przy upadku. Może powinna zaproponować, że wmasuje mu maść w obolałe części? Oczywiście w ramach czysto zawodowych umiejętności.
– To jeden z dwu saloników. – Daisy zapaliła światło. Im szybciej obejrzy wszystko, co go interesuje, tym lepiej.
Kell pokręcił głową na widok wnętrza salonu: sofy wyściełanej końskim włosiem, podobnych foteli, prostych krzeseł, bujaka, który wyglądał na bardzo niewygodny, i stolika na kółkach. Pokryty kurzem blat zajmowała wypchana sowa, fotoplastykon i wazon z wyblakłymi, osnutymi pajęczyną, suszonymi kwiatami.
– Nie znam się na antykach, ale muszę powiedzieć, że te meble, nawet jeśli to rodzinne pamiątki, są straszne.
– Spróbuj je przesunąć, żeby pod nimi odkurzyć – powiedziała Daisy cierpko. – Niestety jak dotąd nie wymyślono lepszego sposobu na sprzątanie pod czymś takim.
Przez kilka minut krążyli po pustych pokojach. Kell starał się użyć umiejętności, jakie rozwinął w trakcie pracy z wrażliwą młodzieżą z rodzin patologicznych. Delikatnie wypytywał ją o to, jakiego rodzaju człowiekiem był jego wuj.
– Czy twój tata nigdy nie mówił ci o specyficznej sytuacji Harveya?
– O jego sytuacji? Mój tata nigdy nie wspomniał nawet o swojej rodzinie. A jeśli nawet, to byłem za młody i za głupi, żeby go wysłuchać. A potem było już za późno. Nie wiem, dlaczego wyjechał z domu. Może nie chciał być ciężarem. W końcu lekarstwa i opieka musiały sporo kosztować.
A może był zazdrosny o młodszego brata. Kto wie?
Jaka szkoda, że przyjechał tak późno. Przejechał taką drogę i co zastał? Pogrzeb i dom pełen reliktów przeszłości.
– Chciałabym ci pomóc, ale jestem tu zaledwie od sierpnia zeszłego roku.
Daisy wzięła głęboki oddech. Zaczął się zastanawiać, czy chciała tym zwrócić uwagę na krągłe piersi rysujące się pod wyblakłym podkoszulkiem.
– Jeśli pozwolisz, położę się już spać. Poradzisz sobie, prawda? Twój pokój jest po lewej stronie tuż przy schodach. A łazienka na końcu korytarza.
Kell z trudem ukrył rozczarowanie. Miał tyle pytań. Nie ma mowy o tym, żeby wyjechał bez odpowiedzi.
– Tylko nie próbuj przesuwać tych ciężkich mebli beze mnie – ostrzegł.
– A jak twoje plecy? Nie bolą cię po upadku? – spytała Daisy.
Uniosła dłoń do ust, żeby ukryć ziewanie. Wtedy jej koszulka również się uniosła, ukazując oczom Kella fragment nagiego ciała.
– Chciałaś powiedzieć: po skoku. Nic mnie nie boli. – Przełknął ślinę i odwrócił wzrok.
Jego ciało było w stanie najwyższego pogotowia. Lubił widok nagiego kobiecego ciała. Im bardziej nagie, tym lepiej.
I kto by pomyślał, że w odpowiednich warunkach umiar robi większe wrażenie niż całkowita nagość?
– Świetnie. Wobec tego, jeśli jutro znajdziesz czas, to nim stąd wyjedziesz, możesz nam pomóc poprzesuwać cięższe meble. Większość nie była ruszana od tak dawna, że pewnie przykleiły się do parkietu.
Czy on mówił, że jutro wyjeżdża?
– Z przyjemnością – odparł.
To na pewno będzie przyjemność, nawet jeśli dostanie przepukliny, podnosząc tę monstrualną sofę. Może nie jest już zawodowym atletą, ale nigdy nie wyszedł całkiem z formy jak kilku jego kolegów, którzy zaraz po skończeniu kariery przestali trenować.
To niesłychane, pomyślał. Przecież nawet pewna seksowna pani meteorolog, której twarzy nie mógł sobie akurat przypomnieć, nie doprowadziła go do takiego stanu w takim tempie, pozwalając mu jedynie rzucić okiem na niewielki fragmencik swojego ciała.