Przypadki Robinsona Crusoe - Daniel Defoe - ebook

Przypadki Robinsona Crusoe ebook

Daniel Defoe

3,0

Opis

Powieść podróżniczo-przygodowa Daniela Defoe należy do kanonu literatury światowej. Opowieść o rozbitku na bezludnej wyspie, który samotnie potrafił zapanować nad przeciwnościami natury, zbudować swój dom, zagospodarować pole uprawne, oswoić zwierzęta, a nawet stawić czoła najazdowi wrogich ludożerców, jest nie tylko klasykiem literatury dziecięcej i młodzieżowej. Przypadki Robinsona Crusoe wpisały się do dorobku ludzkiej myśli, jako najsławniejsza literacka obrona kapitalizmu i ludzkiej przedsiębiorczości. Powieść Daniela Defoe jest od trzech wieków jedną z najczęściej wydawanych i tłumaczonych książek w dziejach literatury. Należy też do powieści, które doczekały się największej ilości ekranizacji filmowych.

Lektura w klasie VI szkoły podstawowej

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
1
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Behemotkowa

Nie polecam

Bardzo dziwne 😮
01

Popularność




I

Urodzenie moje • chęć Żeglugi •rodzice sprzeciwiajĄ się temu

W roku 1654 ojciec mój był kupcem w Hull, mieście portowym wschodniej Anglii. Miał się wcale nieźle, bo prowadził znaczny handel towarami zamorskimi, ale nie był szczęśliwy. Z trzech synów ja tylko zostałem w domu: najstarszy brat zaciągnął się do marynarki królewskiej i zginął w bitwie z Hiszpanami; średni, puściwszy się przed dziesięciu laty na morze, przepadł, jak kamień w wodzie, a i ze mnie rodzice nie mogli się wielkiej spodziewać pociechy, gdyż przyznam się, że byłem próżniakiem i unikałem pracy, jak zaraźliwej choroby.

Ojciec, pragnąc, abym wyszedł na porządnego człowieka, starał się dać mi jak najlepsze wychowanie. Trzymał nauczyciela, potem do szkół posyłał; ale nieszczęściem przed kilku laty został porażony i nie mógł opuszczać swego pokoju przyległego do sklepu; matka musiała zajmować się handlem i gospodarstwem. Sam sobie zostawiony, wymykałem się spod oka ojca, a z matką robiłem, co mi się podobało, bo jak tylko zaczęła czynić mi najmniejsze uwagi, zaraz udawałem chorego, a biedna kobieta, drżąc o życie jedynego syna, pozwalała na wszystkie moje wybryki.

Więc też zamiast iść do szkoły albo siedzieć nad książką, wymykałem się z domu i biegałem do portu, gdzie mi się nadzwyczajnie podobało. Bo też w porcie było co widzieć: różne okręty, jedno-, dwu- i trzymasztowe, ogromne statki kupieckie rozmaitych narodów i zgrabne łodzie nadbrzeżnych rybaków; różnokolorowe bandery, rozmaite ubiory majtków, wszystko to bardzo ładne i zajmujące. Kiedy zaś przypadkiem okręt liniowy albo fregata wojenna zawitały do portu, to już dla mnie była prawdziwa uroczystość.

Wdawałem się przy tym w pogawędkę z majtkiem, co to wrócił gdzieś z Indii albo Ameryki, który się napatrzył czarnym jak kruk Murzynom, żółtym Chińczykom albo czerwonym Amerykanom, co to jak zacznie rozpowiadać o lasach brazylijskich, nieprzebytych, zarosłych olbrzymimi drzewami, o różnobarwnych papugach, złotopiórych kolibrach, gromadach swawolnych małpek, na których widok trzeba się brać za boki od śmiechu, to aż serce wydziera się w tamte strony! Cóż dopiero, jeżeli stary sternik pocznie opisywać, jakie to swobodne i wesołe życie prowadzi się na okręcie, jakie to wspaniałe miasta na Wschodzie, jaka żyzność i bogactwo krain podzwrotnikowych, gdzie dość się schylić, ażeby zbierać złoto, perły, rubiny i diamenty...

Kiedy się nasłuchałem tych opowieści, to sobie miejsca znaleźć nie mogłem. Dom wydawał mi się taki nudny, sklep tak obrzydliwy, a szkoła tak szkaradna, że nieraz płakałem po kątach, desperując, że tutaj siedzieć muszę, zamiast bujać na prześlicznym okręcie po niezmierzonym oceanie.

Nieraz gdy ojciec był w dobrym humorze, zaczynałem rozmowę o żeglarstwie, unosiłem się nad pięknością krajów zamorskich; ale starzec rozdrażniony stratą mego średniego brata, jednym słowem usta mi zamykał.

– Milcz! – mówił. – Nie waż się przy mnie morza wspominać, nienawidzę tego zdradzieckiego żywiołu. Gdyby biedny Tom pozostał w domu, byłoby nam daleko lepiej, miałbym w handlu wyręczyciela, a to przeklęte morze wydarło mi podporę mojej starości.

Miałem już blisko lat osiemnaście, a jeszcze nie wiedziałem, kim będę. Ojciec chciał mnie wykierować na kupca; matka wolałaby, żebym został duchownym; mnie zaś marynarka zawróciła głowę. Próżniactwo moje nieraz ściągało na mnie surowe napominanie ojca, matka parę razy płakała, usiłując obudzić we mnie chęć do pracy. Kiedy mówili, słuchałem ze skruchą, płakałem, także nieraz i ze szczerego serca przyrzekałem poprawę, ale te piękne zamiary bardzo prędko wietrzały z mej głowy, i w parę dni potem broiłem po dawnemu.

Jednego razu powróciłem z portu nadzwyczaj rozdrażniony. Stary Smith, kapitan okrętu kupieckiego, odbywszy świeżo podróż do Indii Wschodnich, więcej jak dwie godziny rozpowiadał o łowieniu pereł przy wyspie Cejlon, o polowaniach na słonie, o bogactwach i gościnności tamtejszych osadników. Nasłuchawszy się jego opowiadań, postanowiłem bez dłuższego odwlekania zostać marynarzem i z powrotem oświadczyłem to stanowczo mojej matce.

Biedna kobieta struchlała na te słowa.

– Moje dziecko! – zawołała ze łzami. – Czyż nie wiesz, że obaj twoi bracia na morzu zginęli, że tylko ty nam pozostałeś? Czy masz zamiar wpędzić nas do grobu, opuszczając biedne sieroty? Porzuć tę myśl szaloną, jeżeli nie chcesz, żebym umarła.

– Ha! Jeśli matka będzie się sprzeciwiała mojemu zamiarowi i nie wyjedna pozwolenia od ojca, to ja się utopię i kwita! – zawołałem ze złością. – Ja nie chcę siedzieć w tym nudnym domu, wolę umrzeć, aniżeli tutaj się mordować: raz niech się to skończy!

Kochana matka, zastraszona tą pogróżką, poczęła mię ściskać, całować i zaklinać na wszystko, żebym się opamiętał. Czułem, jak jej gorące łzy spadały mi po twarzy, ale ja niegodziwy nie wzruszyłem się tym wcale; cierpienie drogiej matki wcale mię nie obchodziło, upierałem się przy swoim... O, jakże mię ciężko Bóg za to później ukarał!

Upór mój skłonił nieszczęśliwą kobietę, iż narażając się ojcu, poszła prosić go za mną. Starzec, usłyszawszy to, wpadł w gniew niepohamowany i kazał mnie natychmiast zawołać. Z bijącym sercem wszedłem do pokoju, a ojciec, ujrzawszy mnie, gwałtownie krzyknął:

– Cóż to za głupstwa chodzą ci po głowie? Zachciało ci się żeglować, zostać marynarzem?... Czy myślisz, że cię od razu admirałem zrobią? Chcąc być marynarzem, trzeba znać matematykę, astronomię i inne umiejętności; trzeba służyć długie lata na morzu, aby po tysięcznych niebezpieczeństwach i trudach wyjść na kapitana okrętu. Chcąc być majstrem okrętowym, trzeba znać kowalstwo, ciesiołkę, mechanikę; a ty co umiesz? Bąki zbijać i gawronić się na okręty; na przyszłego kapitana to trochę za mało. Bez nauki i pracy człowiek jest zerem i do niczego nie dojdzie. Choćbym nawet i dogodził twoim zachciankom, powiedz mi, co będziesz robił na okręcie?... Możesz zostać ledwie majtkiem, skazanym na wspinanie się po masztach i rejach przez całe życie, na nieustanne plagi i poniewierkę! Na to znowu ja nie przystanę. Wybij sobie raz z głowy te wszystkie urojenia, bo nigdy – rozumiesz – nigdy nie pozwolę ci nogą wstąpić na okręt. A ponieważ nie chcesz się uczyć, więc od jutra przestaniesz chodzić do szkół i wstąpisz do handlu. Pracuj albo wynoś się z mojego domu, gdyż nie myślę dłużej żywić próżniaka. A teraz precz!

Ostra przemowa ojca przeraziła mię nadzwyczajnie; jak żyję, nie widziałem go w takim uniesieniu. Wszystkie moje świetne projekty żeglowania na wyspę Cejlon rozpierzchły się jak mgła poranna; wiedziałem dobrze, że z ojcem żartów nie ma, więc nie mówiąc ani słówka matce, położyłem się spać, a nazajutrz rano stałem już za kasą w naszym sklepie.

Nowość zatrudnienia i praca zajęły mię zrazu bardzo. Przez kilka tygodni sprawowałem się jak najlepiej; matka rosła z radości, a ojciec podczas obiadu łagodniej na mnie spoglądał. O żegludze przynajmniej w tym czasie nie myślałem prawie. Prawda, że nieraz, ważąc kawę, imbir lub goździki, przypominałem sobie te prześliczne kraje, gdzie te towary rosną, i nieraz westchnąłem ciężko z tęsknoty za nimi, ale się też na westchnieniach kończyło.

I kto wie, czy nie wyszedłbym na kupca i obywatela miasta Hull, szanowanego przez całe miasto, gdyby wypadek nie rozbudził na nowo chętki do żeglowania i nie nastręczył mi sposobności do uczynienia zadość pragnieniom.

Jednego dnia ojciec przy śniadaniu rzekł do mnie:

– Dostaliśmy świeży transport towarów. Mathews nie ma czasu, więc ty pójdziesz je odebrać. Tylko pamiętaj pośpieszyć się i nie gawronić się w porcie!

Ucieszyłem się bardzo z tego polecenia; od dwóch miesięcy oprócz kościoła nie wychodziłem nigdzie, więc też poleciałem jak strzała do portu, podskakując z radości przez drogę.

Ale humor ten wesoły zniknął w chwili, gdy zobaczyłem przystań. Kilkanaście rozmaitych okrętów stało w porcie; morze lekko zmarszczone unosiło inne, posuwające się wspaniale, jak łabędzie, po wód zwierciadle; jeden właśnie opuszczał przystań przy wesołych okrzykach majtków i wystrzałach działowych. Serce zabiło mi gwałtownie, łzy zakręciły się w oczach i załamawszy ręce, mimowolnie w głos zawołałem:

– O mój Boże, mój Boże! Dlaczegóż jestem tak nieszczęśliwy!

– A ty, krecie ziemny, czego tak lamentujesz? – zawołał ktoś, uderzając mię z lekka po ramieniu.

Odwróciłem się i ujrzałem Wiliama, kolegę szkolnego, miłego i wesołego chłopca, który od czterech lat służył na statku własnego ojca.

– To ty, Wiliamie? – zawołałem z radością. – Nie widzieliśmy się tak dawno!...

– Ba, nic dziwnego, toż przeszło dwa lata krążyliśmy z ojcem po morzach indyjskich: byłem w Goa, Kalkucie, Batawii, Manili, a nawet w Makao, podczas kiedy ty, ślimaku, pełzałeś po kamienistym bruku twego rodzinnego miasteczka.

– Ach, jakżeś ty szczęśliwy! – mówiłem ze smutkiem. – Cóż bym dał za to, żeby być na twoim miejscu.

– A któż tobie broni spróbować lubej włóczęgi? Morze dla każdego otwarte, a na okrętach miejsca nie braknie.

– Mnie nawet mówić o tym nie wolno – odrzekłem z niechęcią.

Opowiedziałem mu więc całe moje położenie, wyspowiadałem się ze wszystkich zmartwień, utyskując, że mi rodzice zagradzają drogę do szczęścia.

Wiliam, wysłuchawszy mię, wzruszył ramionami i rzekł:

– I któż ci winien, że sobie radzić nie umiesz? Ja, na twoim miejscu, nic nikomu nie mówiąc, porzuciłbym od dawna starych i zaciągnął się na pierwszy lepszy okręt. Takiego porządnego chłopca każdy kapitan z otwartymi rękoma przyjmie; a że nic nie umiesz, jak powiada twój ojciec, to nic nie znaczy: nie święci garnki lepią, i ja, wchodząc na okręt, o niczym nie miałem wyobrażenia, a teraz proszę patrzeć, jaki ze mnie wyborny marynarz.

– Przyznam ci się – odpowiedziałem – że dawno byłbym to zrobił, ale jestem trochę zabobonny. Ojciec powtarza mi ciągle, że kto rodziców nie słucha, marnie zginie i Bóg mu nigdy błogosławić nie będzie. Otóż dwóch moich starszych braci wbrew woli ojca porzuciło dom, puścili się na morze i obaj w młodym poginęli wieku. To mię tak przeraża, iż nie mogę się odważyć.

– Niedołęga jesteś, kochaneczku, i kwita – zawołał z pogardą Wiliam. – Miliony ludzi puszcza się na morze i wracają szczęśliwie. Każdy stary lubi gderać, to już taka ich natura. Teraz gniewa się i zabrania ci spróbować szczęścia; ale jak powrócisz i przywieziesz huk pieniędzy, przyjmie cię z otwartymi rękami. Raz trzeba być mężczyzną! Ot, wiesz co, jutro płyniemy do Londynu, jeżeli masz ochotę, siadaj z nami. Zobaczysz wielkie miasto, zakosztujesz marynarskiego życia; a jak ci się nie spodoba, to za parę tygodni wrócisz do domu i będziesz sobie znowu ważył miły pieprz i kochane goździki.

– Popłynąłbym z całej duszy – rzekłem, wzdychając – ale cóż... kiedy... kiedy...

– Co takiego? Mów, do kroćset masztów!

– Oto nie mam pieniędzy... i...

– Głupstwo! – zawołał Wiliam. – Biorę cię na mój koszt tam i na powrót! Czy zgoda?

– Zgoda! Zgoda! – zawołałem, rzucając mu się na szyję.

– A więc ruszaj i przygotuj się. A pamiętaj, żebyś się nie spóźnił, bo jak przed świtem nie będziesz w porcie, to popłyniemy bez ciebie.

– Niech cię o to głowa nie boli – mówiłem odchodząc. – Umiem ja wstawać bardzo rano, kiedy tego potrzeba.