Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
24 osoby interesują się tą książką
Nie mają żadnych wspomnień, nie mają przeszłości. Gdy ich drogi się skrzyżują, świat, który znają, zmieni się na zawsze.
Wataha wilków poluje na dziewczynę, która wydaje z siebie ostatnie tchnienie nad brzegiem rzeki. Gdy jest niemal na krawędzi śmierci, zostaje odnaleziona i uratowana przez klan Nhilów władający magią ognia.
W tym samym czasie stado wilków przygarnia mężczyznę, który jest na skraju wyczerpania. Karmi go i przywraca do życia. Ale bacznie przygląda mu się samiec alfa sfory, który sprawia wrażenie jakby wiedział, kim jest nieznajomy.
Pamięć mężczyzny jest pustą kartą; nie zna on swojej przeszłości ani swego imienia. A jednak... coś ciągnie go tam, gdzie widać dym osady.
Gdy dociera do miejsca zamieszkanego przez ludzi, spotyka dziewczynę z takim samym znamieniem na udzie, która tak samo jak on nie ma wspomnień i włada takim samym zapomnianym językiem. On jest przekonany, że się znają. Ona jest pewna, że są sobie obcy.
Im więcej czasu spędzają razem, tym trudniej jest im dotrzeć do prawdy. Czy rozdzielono ich celowo? Aby się zgubili i nigdy nie odnaleźli. Aby nie mogli odzyskać swojej prawdziwej mocy, ponieważ ta moc może zniszczyć świat... albo ich samych.
Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek: 18+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 923
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:
When a Moth Loved a Bee. Destini Chronicles #1
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska
Wydawczyni: Agnieszka Nowak
Redakcja: Magdalena Kawka
Korekta: Anna Jasińska
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcia na okładce: © Vecster; © alex_bond / Stock.Adobe.com
Wyklejka: © veleri_kz / Stock.Adobe.com
DTP: pagegraph.pl
When a Moth Loved a Bee
Copyright © 2023 Pepper Winters
Copyright © 2024 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Janusz Maćczak, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8321-913-4
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Monika Lipiec
Czy mogę zadedykować tę powieść królikowi?
Bo zamierzam to zrobić.
Dla Mo – mojej puszystej muzy, która wydaje się zawsze wiedzieć, kiedy piszę te sceny pocałunków.
Świat, w który zaraz wkroczycie, jest ogromny i złożony. To dzieło fikcji, powstałe wyłącznie dzięki mojej wyobraźni. Inspirację czerpałam z fantastycznych światów, żywiołów oraz niewzruszonej wiary, że wszyscy jesteśmy istotami magicznymi – zarówno śmiertelnicy, jak i inni.
Ta powieść zawiera mroczne motywy i treści przeznaczone dla dorosłych czytelników.
Jeśli chcecie się zapoznać z ostrzeżeniem dotyczącym jej zawartości, zajrzyjcie do zakładki na mojej stronie internetowej www.pepperwinters.com.
Wszystkie przedstawione w powieści rasy, religie, kultury i obyczaje są czysto fikcyjne – podobnie jak wymyślone zwierzęta, chociaż żałuję, że one nie istnieją naprawdę!
Ogromnie wam dziękuję za to, że zdecydowaliście się sięgnąć po tę powieść fantasy!
Serce.
Zwykły narząd, niezbędny do utrzymania przy życiu ciał śmiertelników.
Pompuje krew.
Umożliwia życie.
Chroni kości i oddech przed obróceniem się na powrót w proch i wspomnienie.
Ale nie to jest jego prawdziwym celem.
Żałuję, że nie pamiętałem o tym, kiedy ją znalazłem.
Żałuję, że nie pamiętałem, iż to, co bije w mojej piersi, nie jest zwykłym organem usiłującym utrzymać przy życiu moje wątłe, słabe ciało, lecz ścieżką prowadzącą z powrotem do domu.
Prowadzącą znów do tego, kim byłem, czym byłem.
Do wszystkich wspomnień o niej.
Gdybym tylko o tym pamiętał.
Być może wówczas zdołalibyśmy uniknąć całego tego cierpienia.
– Czy ty… żyjesz?
Czyjaś ręka stanowczo, lecz zarazem delikatnie pociągnęła mnie za ramię, sprawiając, że otworzyłam piekące oczy i przełknęłam, czując suchość w ustach. Ktoś obrócił mnie na plecy, zmuszając, abym spojrzała w oślepiające, rozpalone słońce.
Skrzywiłam się i spróbowałam skulić się w kłębek.
Poczułam klepnięcie w policzek.
– No ocknij się. Powiedz, że żyjesz.
– Ona umarła, Niya. Zostaw ją sępom.
– Ona żyje, Kivva.
Drugie, mocniejsze klepnięcie wcisnęło mi głowę w kamyki, które zachrzęściły pod czaszką. Ten ból wyrwał mnie z gęstej mgły otumanienia, z poczucia, że unoszę się w pustce, i przywiązał mnie mocno na powrót do ciała, które już opuściłam.
Westchnęłam cicho, gdy moje serce zabiło mocniej, a płuca odetchnęły głębiej.
– Właśnie tak. – Dłoń przestała klepać mnie w policzek i teraz delikatnie przegarnęła moje włosy. – Doszłaś do siebie. Już nie jesteś samotna.
„Samotna”.
To słowo przeszyło mi pierś niczym piorun i sprawiło, że po mojej spalonej słońcem twarzy popłynęły łzy, których nie byłam w stanie powstrzymać. Napełniło mnie takim przenikającym do kości bólem, że nie zdołałam złapać następnego oddechu.
Zaczęłam się dusić.
Kaszlnęłam i…
– Ona z trudem oddycha, Niya. Jest chora. Uciekajmy od niej.
– Nie jest chora, Kivva. Po prostu powraca z krainy śmierci, to wszystko.
„Śmierć”.
Kolejne słowo, które szarpnęło mi serce, wbiło we mnie pazury i zęby, rozrywając mi duszę.
Ten ktoś, kto mnie dotknął, nadal przegarniał palcami moje włosy, zakotwiczając mnie w tym świecie, podczas gdy usiłowałam zdecydować, czy chcę do niego wrócić.
– No dalej, otwórz oczy. Wiem, że nie jesteś martwa – powiedział kojący kobiecy głos. – A przynajmniej… już nie jesteś martwa.
Czyżbym powróciła z krainy śmierci? Czy właśnie tam przebywałam, odkąd osunęłam się bezwładnie na brzegu rzeki?
Ta kobieta przesunęła dłoń ku moim oczom i przycisnęła nią policzek, a jednocześnie drugą uniosła mi brew. To zmusiło mnie, żebym uchyliła powieki i wpuściła do oczu oślepiający, przeszywający promień słonecznego światła.
Jęknęłam i zebrałam wszystkie siły, by odepchnąć jej rękę.
Cofnęła dłoń.
Znów ogarnęła mnie ciemność.
Jednak coś się zmieniło.
Ten świat, który zdawał się mnie nienawidzić, dał mi teraz coś, czego nigdy dotąd nie widziałam.
Ludzi.
Takich jak ja.
Zacisnęłam zęby i z własnej woli otworzyłam oczy.
– Widzicie? – Dziewczyna obok mnie uśmiechnęła się przez ramię do pozostałych. – Mówiłam wam, że ona żyje.
– Tak, ale jest chora. – Jedna z wyższych postaci przysunęła się bliżej. – Gdzie jej klan? Nikt nie przetrwałby tutaj samotnie. Czy ją wygnano? – Mówiący to mężczyzna uniósł długi kij z trzepoczącymi u szczytu pasmami winorośli i liści. Powinniśmy ją zostawić, Niya. Nie mamy czasu, żeby podczas polowania jeszcze ją dźwigać.
Dziewczyna uklękła przy mnie, ukazując w uśmiechu idealnie równe i białe zęby.
– Czy jesteś tak bezduszny, by pozostawić śmiertelniczkę, żeby umarła? Śmiertelniczkę taką jak my?
– Ona na to zasługuje. – Mężczyzna kiwnął głową, nozdrza falowały mu gniewnie. – Spójrz na nią. Nie ma żadnego ubrania ani dobytku. Nawet bukłaka z wodą. Zważ na moje słowa, klan pozbawił jej pozycji i wygnał. Nosi piętno skalanych.
Wzdrygnęłam się, gdy dźgnął długim kijem w górną część mojego uda.
– Tutaj. Jest napiętnowana przez samą śmierć.
I znów to słowo szarpnęło mi serce czymś, co jednak zaraz zniknęło.
Niya pochyliła się nade mną i delikatnie starła błoto i ziemię przywierające do mojej nogi. Splunęła na swoją ciemną dłoń i rozsmarowała ślinę na brudnej skórze mojego uda w miejscu, w które przed chwilą mężczyzna szturchnął kijem. Marszcząc czoło, przysunęła blisko twarz. Zbyt blisko.
Przeniknęły mnie ciarki, gdy spróbowałam się odsunąć.
Lecz nie zdołałam. Moje ciało nie miało siły. Ani odrobiny energii do walki. Pozostało mi tylko kilka uderzeń serca, abym rozpłynęła się w szepczącej mgle zapomnienia o miejscu, w którym się znalazłam.
– To nie jest piętno skalanych – szepnęła Niya, zerkając na mnie czarnymi oczami okolonymi jeszcze ciemniejszymi rzęsami. – To znamię.
– Piętno z samego źródła – rzekł mężczyzna i potrząsnął kijem, co zakołysało winoroślami i liśćmi.
Inni stojący za nim mężczyźni pochylili głowy i przycisnęli czubki palców do oczu, jakby chronili się przed widokiem mojej potworności.
– Nie – prychnęła Niya. – Nie jesteś naszym Mistrzem Duchowym, Kivva. Nie udawaj, że wiesz, o czym mówisz.
– Więc zabierz ją do Solina i niech on ci powie. Ale wtedy będziesz odpowiedzialna za zawleczenie do naszego klanu choroby jako kary za to, że ośmieliliśmy się sprowadzić to coś do naszego domu.
– To coś jest osobą taką samą jak my – warknęła ostro Niya. – A, jak powiedziałam, to, co z taką obawą nazywasz piętnem, jest po prostu znamieniem. Znamieniem w kształcie słońca, jeśli już chcesz wiedzieć.
Mężczyzna skrzyżował ramiona na piersi, ściskając w pięści ozdobny kij.
– Ona zostanie tutaj. Tutaj umrze.
– Nie. – Niya, klęcząc, odwróciła się wprost ku mnie. – Musisz teraz wstać. Pójdziesz z nami – Uśmiechnęła się miło – Mamy uzdrowicieli. Jeśli jesteś chora, wyleczymy cię. Potrzebujesz pomocy i...
– Trzeba zostawić ją na śmierć – burknął mężczyzna. – Chodźcie.
Ruszył energicznym krokiem, oddalając się od dwóch innych mężczyzn i kobiety.
Na przemian traciłam i odzyskiwałam wzrok, gdy moje serce usiłowało bić resztką sił. W porównaniu z moim wychudzonym ciałem o ziemistej skórze i sterczących kościach ci ludzie wyglądali kwitnąco. Dwaj mężczyźni stojący za tym podejrzliwym mieli skórę lśniącą jak czarne rzeczne kamienie, ciemne dłonie o wydatnych kościach i ścięgnach, z paznokciami połyskującymi niemal różowo. W ich równie czarnych oczach błyszczała głębia i mądrość.
Mężczyzna, który tak brutalnie szturchnął mnie kijem, miał jasną skórę pokrytą piegami i brązowe włosy spłowiałe od słońca. Karnacja drugiej kobiety, w odróżnieniu od skóry dziewczyny klęczącej przy mnie, była podobna do jego, ale westchnęłam cicho na widok jej misternie splecionych warkoczy.
Wszyscy mieli długie włosy, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, starannie splecione i ozdobione piórami, koralikami i muszelkami. Kilka piór powiewało na lekkim wietrzyku.
Przełknęłam ślinę, starając się zignorować ból przeszywający ciało i przyprawiający niemal o zemdlenie. Utkwiłam wzrok w warkoczach z wplecionymi kwiatami, spadających na piersi stojącej kobiety.
Zesztywniałam.
Pomimo doskonałości ich zdrowych, pełnych energii ciał, ukrywali ich części pod futrami zarżniętych zwierząt. Mężczyźni nosili pasy skóry wokół bioder, a kobiety dodatkowymi pasmami futra obwiązywały piersi.
Ci ludzie zakrywali własną nagość skórami swych ofiar.
Dlaczego ten widok zrobił na mnie takie dziwne wrażenie…?
– Nie martw się – rzekła uprzejmie Niya, czym znów zwróciła na siebie moją uwagę. – Znajdziemy dla ciebie ubranie. – Rzuciła okiem na moje brudne i wychudzone ciało.
Moja naga skóra miała odcień czegoś pomiędzy stratowanym kopytami błotem a spaloną słońcem ziemią. Nogi z pęcherzami oparzeń słonecznych pokrywały też blizny koloru kości słoniowej oraz świeże rany na udach. W moich bezbarwnych białych włosach także tkwiły liście i gałązki paproci, lecz nie były ozdobą, tylko śladami rozpaczliwej walki o przetrwanie.
– Chodźcie – polecił mężczyzna z kijem. – Dość już tego.
Nikt z jego klanu się nie poruszył. Spoglądali to na mnie, to na klęczącą Niyę, usiłując samodzielnie podjąć decyzję.
Niya wykorzystała ich wahanie.
– To po prostu osoba taka jak my. Nie jest żadnym duchem. Nie jest chora ani zła. Jeśli zostawimy ją tutaj, umrze. Nie wiem jak wy, ale ja nie chcę wyznać podczas następnej narady ognia, że moja bierność doprowadziła do czyjejś śmierci.
Wyglądało na to, że te słowa odniosły magiczny skutek.
Tamci dwaj mężczyźni poderwali się do działania. Podali swoje identyczne kije kobiecie z grubymi warkoczami, po czym otoczyli mnie i spojrzeli na Niyę, unosząc brwi.
– Więc ruszajmy. Będziemy musieli ją nieść. Na dziś koniec z polowaniem.
Niya podniosła się z kolan i posłała mi pokrzepiający uśmiech.
– Teraz cię podniesiemy, dobrze? – Jej czarne oczy błysnęły. – Masz jakieś imię?
Imię?
Czym było imię?
Chyba nie miałam żadnego.
Nie pamiętam, pomyślałam.
Nie czekając na odpowiedź, wskazała na krąg ludzi nade mną.
– To są Huo, Rin i Moke. – Unosząc podbródek w stronę gburowatego mężczyzny, dodała: – A to Kivva. – Poklepała się po piersi owiniętej futrem i uśmiechnęła się, ukazując białe zęby. – Ja jestem Niya. – Uniosła brwi i wskazała na mnie. – Teraz ty. Masz imię?
Z trudem przełknęłam ślinę i przechyliłam głowę w kierunku szemrzącej rzeki obok. Musiałam jeszcze się napić. Moje ciało błagało o wodę, jedzenie i cień. O rzeczy, których potrzebowałam, by przeżyć. Ale nie wiedziałam, czy chcę żyć, skoro pozostanie przy życiu było czymś tak trudnym, tak samotnym.
Jak długo wędrowałam, zanim moje ciało w końcu utraciło siły?
Miesiąc, rok, dekadę?
Szłam, dopóki moje stopy nie zaczęły krwawić, a kości były bliskie pęknięcia. Wędrowałam pod piekącym słońcem i ulewnym deszczem. Próbowałam znaleźć schronienie w legowiskach zwierząt, ale odstraszały mnie ich wycia i kły. Nawet bardziej przyjazne zwierzęta unikały mnie i czmychały, gdy szłam chwiejnie przez ich terytorium.
Kilka słońc temu zaczęła mnie tropić wataha wilków z krętymi rogami na majestatycznych łbach. Ich nozdrza łowiły woń mojej zbliżającej się nieuchronnie śmierci. Śmierci, której oddałam się, gdy znalazłam tę rzekę i upadlam twarzą w dół w jej przyjazną toń.
Łzy napłynęły mi do oczu, a serce przeszył ból.
Nie wiedziałam, dlaczego wędrowałam, czego szukałam ani czemu byłam taka samotna, ale przygniótł mnie ciężar tej samotności i opuszczenia.
W mojej piersi wezbrał szloch. Próbowałam zwinąć się w kulkę, ukryć się, zapomnieć, umrzeć.
– Hej… – Niya przysiadła na piętach i ujęła w dłoń moje brudne policzki. – Wszystko dobrze. – W jej oczach błysnęła ogromna życzliwość. – Już nie jesteś samotna.
„Już nie jesteś samotna” – jej głos rozbrzmiał echem w mojej głowie, a potem odbił się zwielokrotnione, wpędzając mnie z powrotem w wieczną mgłę zapomnienia.
A ostatnim, co zapamiętałam, były silne ramiona wślizgujące się pode mnie.
Poczułam się nieważka, gdy upomniało się o mnie niebo.
Wzdrygnąłem się, gdy po mojej twarzy przesunęło się coś wilgotnego i ciepłego.
Pierwsze wrażenie, którego doznałem od tak dawna.
Zbyt dawna.
To wilgotne ciepło powróciło, przesunęło się po konturze mojego nosa, a potem w górę po brudnym czole. Jęcząc, skuliłem się ciaśniej w trawie, w którą osunąłem się bezwładnie ubiegłej nocy.
Moim ostatnim wspomnieniem, gdy opuszczały mnie resztki sił, był bezlitosny, morderczy blask księżyca.
Nie obchodziło go, że dotarłem do mego kresu. Nie próbował mnie powstrzymać, gdy ugięły się pode mną nogi i upadłem w błoto. Po prostu przyglądał się mojej śmierci.
Byłem samotny, odkąd mogłem sięgnąć pamięcią. Nie miałem żadnych wspomnień o innym życiu. Żadnych wspomnień o innej egzystencji oprócz niekończącej się, mozolnej wędrówki, poszukiwania…
Pragnąłem po prostu zniknąć…
Zapomnieć o tym życiu, tak jak zapomniałem o jakimś innym, które być może wcześniej miałem.
Moje myśli znów spowiła czarna mgła, uciszając koniki polne cykające w trawie i przysłaniając zapadający zmierzch, który zapowiadał mój ostatni dzień na tej boleśnie samotnej ziemi.
Wilgotny dotyk powrócił. Tym razem prześliznął się po moim nagim ramieniu, a potem w dół ręki. Nie miałem siły go odepchnąć. Nie miałem nawet siły, by znów jęknąć.
Owionęło mnie z boku ciepłe sapnięcie i poczułem na skórze chłodny i wilgotny oddech. Nagle pojąłem, co to takiego. One tropiły mnie od kilku dni. Wlekły się za mną w cieniach, unikając światła księżyca.
Wilki.
Wilki, które pozostawiały na ziemi odciski łap większe od śladów moich stóp. Czworonożni myśliwi o srebrno-czarnym futrze obsypanym złotem wokół grubych szyi. Ich kręte rogi barwy kości słoniowej wyglądały na równie ostre jak kły, gdy wilki wyły w nocy.
Więc niech i tak będzie, uznałem.
Rozluźniłem wszystkie mięśnie i poddałem się przeznaczeniu. Jeśli dzięki mojemu wyczerpaniu te wilki zdobędą posiłek, umrę z radością. Będę im wdzięczny, że położą kres mojej samotności i uwolnią od poczucia nieznośnej pustki.
Wilk znów powęszył przy mnie, trącając mnie nosem w ramię.
Gdy moje serce wydawało ostatnie nierówne uderzenia, obróciłem się na plecy i się poddałem, odsłaniając goły brzuch wilczym kłom.
Drapieżnik sapnął i polizał mnie poniżej pępka, smakując zaschniętą krew ze skaleczeń, które powstały, gdy kilka dni temu pełzłem przez gąszcz ciernistych krzewów, szukając na ich gałęziach nielicznych jagód.
To był mój ostatni posiłek. Byłem rad, że zbliża się koniec. Czekałem w napięciu.
Czekałem, aż wilk zatopi we mnie kły. Aż rozerwie mój odsłonięty brzuch i zmieni mnie z żywej istoty w posiłek.
Czekałem.
…
Czekałem dalej.
…
I wreszcie powróciło wilgotne liźnięcie, podążając wzdłuż blizn na udach i wokół osłabłych nóg. Poczułem na biodrze łaskoczący dotyk szorstkiego futra, gdy zwierzę szturchnęło mnie pyskiem. Nikłe skrobnięcie kłów wzbudziło we mnie ostatni rozpaczliwy odruch, by przeżyć.
Jeśli się nie poruszę, umrę.
Nawet jeżeli się poruszę, zapewne i tak umrę.
Nie miałem siły, żeby odpędzić wygłodniałego wilka.
Bez względu na to, czy w moich ostatnich chwilach będę walczył, czy leżał nieruchomo, i tak zginę. Zdecydowałem się więc zignorować nagłe gwałtowne bicie serca i pozostać rozciągnięty w trawie.
Pospiesz się, dokończ to, ponagliłem wilka.
Przesunął koliście jęzorem po mojej twarzy i wsunął go w kącik ust. Moje wyziębłe nagie ciało okryło futro niczym koc, gdy ułożył się obok mnie i przycisnął się bliżej.
Otworzyłem zamglone głodem oczy. Światło zmierzchu rzucało na wszystko pełzające cienie. Słońce zachodziło za odległą górę, oświetlając równinę, na której osunąłem się bezwładnie, i swym oślepiającym pięknym blaskiem barwiąc zieleń traw czerwienią i złotem.
Zebrałem całą siłę woli, by odwrócić głowę i zmusić się do skupienia wzroku na leżącej obok mnie olbrzymiej bestii ze spiralnymi rogami.
Napotkałem jego pradawny bezlitosny wzrok.
Wpatrywał się we mnie, oblizując jęzorem ostre zęby. Pochylił majestatycznie głowę, na jego zwiniętych rogach błysnęły resztki blasku zachodu słońca, otworzył pysk i chwycił mnie za nadgarstek.
Poczułem ukłucie kłów grożące przebiciem skóry, ale nie wyrwałem ręki z jego paszczy. Nie próbowałem uderzyć wilka ani bronić się przed nieuchronną śmiercią. Po prostu leżałem na plecach i oddawałem wszystko, co we mnie zostało, temu stworzeniu, które zaraz wybawi mnie z niedoli.
– Dziękuję ci… – wyszeptałem chrapliwym zduszonym głosem.
Dźwięk tych słów zawibrował w mojej obolałej klatce piersiowej. Pochodził ode mnie, jednak nie wydał mi się ani trochę znajomy. Wiedziałem, że jest mało prawdopodobne, bym nigdy dotąd nie mówił, jednak nie potrafiłem sobie przypomnieć, abym kiedykolwiek użył mojego głosu albo rozmawiał z innymi podobnymi do mnie lub dzielił z kimś życie.
Moje serce przeszył skurcz.
Wilk mocniej zacisnął szczęki na moim nadgarstku, jego zęby przecięły delikatną skórę. Nacisk rozpalonych kłów przeniknął mnie strachem. Czy bycie zjadanym boli? Czy wilk zabije mnie, zanim zacznie przeżuwać?
Ponownie zmusiłem się, by rozluźnić napięte mięśnie.
Żadnego bólu nie da się porównać z pustką wewnątrz mnie, z dręczącymi koszmarami, snami o kimś, kogo kiedyś uwielbiałem.
To była ulga. Ulga doświadczania czegoś innego niż samotności. Ulga, że nareszcie zamknę oczy i nie będę już musiał dłużej szukać.
Westchnąłem ciężko i pogrążyłem się głębiej w mroku, gdy grunt zadudnił tupotem następnych łap. Wataha, która ścigała mnie od kilku dni, dołączyła do samca alfa, gotowa ucztować.
Wpatrzyłem się w pięć wilków wyłaniających się z morza traw.
Przysiadły wokół mojego nagiego ciała, ich futra lśniły w ostatnich promykach zachodzącego słońca, a ich rogi zdawały się rozrywać chmury obrysowane blaskiem zmierzchu, gdy wili uniosły łby, odsłoniły zęby i zawyły.
– Jesteś gotowa, żeby porozmawiać?
Poderwałam wzrok na osobę otoczoną blaskiem słońca, stojącą w wejściu utworzonym przez dwa kije i odchyloną zasłonę z rozpiętej na nich skóry bizona. Gdy po raz pierwszy obudziłam się w tym miejscu, pomyślałam, że jestem w brzuchu pożerającej mnie bestii.
Wrzasnęłam wtedy i rzuciłam się gwałtownie, skopując z siebie ciężkie futrzane narzuty i wymachując pięściami w powietrzu.
Zjawili się ludzie. Przytrzymali mnie na łóżku i otworzyli mi usta.
Zakrztusiłam się kwaśnym płynem, który wlali mi do gardła.
A potem zapadłam znów w tę mgłę zapomnienia – bezpieczna, samotna… niechciana.
Od tego czasu minęły cztery wschody słońca, a każdy był łatwiejszy od poprzedniego. Wiedziałam już, że leżę w lupiku – kryjówce stworzonej przez bystre umysły ludu Nhil. Żyli na równinach, gdzie nie rosną żadne drzewa, i polowali na wielkie bizony przemierzające to olbrzymie morze traw.
Wykorzystywali każdą część tych zwierząt, ale najcenniejsze były ich skóry. Zapewniały ludziom domy, ubrania i posłania.
W ciągu minionych kilku godzin odzyskałam siły na tyle, by móc usiąść na futrach, które mi dano. Rozkoszowałam się spokojem, a jednocześnie przysłuchiwałam się dobiegającym z zewnątrz łagodnym głosom członków klanu. Moje nogi nadal były zbyt słabe, bym mogła do nich dołączyć, więc siedziałam i przyglądałam się konstrukcji pomieszczenia.
Pnie młodych drzewek podtrzymywały skóry bizonów, a pędy winorośli i ścięgna wiązały je i nadawały całości stożkowaty kształt. Pośrodku dachu znajdował się otwór umożliwiający wydobywanie się gęstego dymu z paleniska uformowanego koliście z rzecznych kamieni.
Teraz ogień się nie palił, jedynie w nocy, gdy temperatura spadała.
– Rozumiesz mnie, dziewczyno? – spytał mężczyzna, wchodząc do lupiku.
Nie był bosy jak ja, jego stopy osłaniała skóra bizona z trzcinową plecionką zawiązaną na nogach. Futro owinięte wokół nóg kryło jego męskość, natomiast na nagą klatkę piersiową koloru hebanu padały spowijające go cienie.
Cienie…
To słowo wbiło szpony w mój umysł. Jeszcze jedna istotna kwestia, której nie potrafiłam sobie przypomnieć.
Mężczyzna skłonił głowę, a pióra w jego włosach zatrzepotały. Przeszedł cicho przez maty splecione z pędów winorośli i usiadł przede mną ze skrzyżowanymi nogami.
– Poinformowaliśmy cię, kim jesteś, kim my jesteśmy i czego się od ciebie oczekuje, lecz ty w zamian tylko milczysz. – Wsparł dłonie na kolanach. – Byłem cierpliwy. Moi ludzie cię wyleczyli, zapewnili ci jedzenie i bezpieczeństwo. Nie spotkała cię żadna krzywda, jednak nadal zachowujesz się, jakbyś nie ufała nikomu z nas.
Zamrugałam i oblizałam usta. Nie odmawiałam rozmowy. Po prostu czułam się… przytłoczona.
Pierwsze dni były niewyraźnym wspomnieniem wpychania mi siłą do gardła jedzenia, a potem wlewania tam jakiegoś płynu. Ciężkiego snu pełnego mdlącego zamętu, dłoni dotykających mnie w miejscach, których wcześniej nikt nie dotykał, oraz kąpania, leczenia i pielęgnowania mojego ciała, podczas gdy unosiłam się wstanie półżycia, w którym czułam się bliższa czemuś, czego nie umiałam nazwać.
Bezimiennego mężczyzny.
Ukochanego ze snu, który wypełniały cienie śmierci.
Bałam się, że tracę zmysły. Obawiałam się, że pomimo życzliwej opieki, jaką otoczyli mnie ci ludzie, część mnie umarła na brzegu tamtej rzeki. Wówczas zrezygnowałam. Dlaczego miałabym pozostać przy życiu, skoro nie potrafiłam sobie przypomnieć, kim jestem, gdzie i dlaczego.
– Twoje myśli przemawiają głośno, dziecko – rzekł z uśmiechem mężczyzna. – Otwórz usta i pozwól kilku z nich swobodnie wypłynąć.
Na jego ciemnej skórze wokół oczu pojawiły się zmarszczki, gdy uśmiechnął się szerzej.
Nie umiałam odgadnąć jego wieku – wydawała się zarówno młody, jak i stary, wścibski i mądry. Bez względu na to, ile lat przeżył, otaczała go aura świadcząca o władzy i autorytecie. Ze wszystkich ludzi klanu Nhil, którzy opiekowali się mną przez minione kilka dni, on był inny.
Zachowywał się rozważnie, roztropnie – jakby wiedział o sprawach, których inni nie znali. Nocami, gdy sądził, że śpię, wpatrywał się w ogień i wpadał w trans, który czasami trwał aż do rana.
I przyglądał mi się, jakby wiedział o mnie więcej, niż sama kiedykolwiek wiedziałam.
Wytrzymałam intensywne spojrzenie jego czarnych oczu, owinęłam futra wokół bioder i znów oblizałam usta. Moja naga klatka piersiowa w porównaniu z jego torsem wydawała się taka wątła. Sterczały mi żebra, niezdrowo blada, ziemista cera jeszcze bardziej zblakła. Gdy spuściłam wzrok na moje sutki, ogarnął mnie wstyd.
Znaleziono mnie nagą i wciąż byłam naga.
Ten mężczyzna nadal siedział cierpliwie, jak zawsze. Odkąd przynieśli mnie tutaj Niya i jej grupa myśliwych, ilekroć budziłam się w stanie na poły delirium, a na poły śmierci, napotykałam wzrok tego człowieka. Siedział milczący, podczas gdy inni karmili mnie, leczyli i opatulali w futra, żebym odpoczęła. Pozostał przy mnie, gdy zaszło słońce i przez otwór w suficie wpadło światło księżyca, zabarwiając srebrzystym blaskiem płomienie w palenisku okolonym kamieniami.
Mężczyzna podniósł się zwinnie na nogi i ruszył energicznym krokiem w kierunku wyjścia z lupiku. Jego sylwetkę obrysowało słoneczne światło, gdy zawołał do kogoś w pobliżu:
– Hyath, przynieś ubranie, które zrobiłaś dla naszej rekonwalescentki. Ona nie jest już na skraju śmierci.
Znów się wzdrygnęłam.
Reagowałam tak zawsze, gdy wymawiano to słowo.
„Śmierć”.
Gdybym miała odwrócić się do niej plecami i postanowić żyć, potrzebowałam porady. Potrzebowałam pomocy, aby powrócić do żywych, gdy tak wiele ze mnie lgnęło do niewyraźnego srebrzystego świata, który desperacko uważałam za mój dom.
Mężczyzna wrócił, ponownie usiadł ze skrzyżowanymi nogami i się uśmiechnął.
– Na wypadek gdyby twój umysł znajdował się wciąż w stanie zawieszenia, kiedy ostatnio do ciebie mówiłem, pozwól, że ci to przypomnę. – Splótł dłonie na kolanach i kontynuował: – Jesteśmy klanem Nhil, pokojowo nastawionym i odnoszącym się do innych z szacunkiem, ale nasi myśliwi są równie zaciekli jak wszyscy wojownicy. Jesteśmy zadowoleni z naszych ziem i, inaczej niż niektórzy, nie mamy zamiaru atakować innych królestw. Mamy zaszczyt żyć na terenach tworzących krainę Quelis.
Przechylił głowę na bok i zakołysały się jego długie włosy splecione w warkocze.
– Czy ta nazwa coś ci mówi? Czy jesteś z krainy Quelis albo Lokath? A może pochodzisz z Rivozy bądź Vetak? Odezwij się, dziecko, i podziel się ze mną twoją opowieścią.
Zamrugałam, czekając, by wypowiedział słowa, które zabrzmią znajomo dla mojej niepamięci. Zgarbiłam się przygnębiona, gdy żadne z nich nie wywołało skojarzeń.
Po tym, gdy jak zwykle nic nie odpowiedziałam i zapadła ciężka cisza, mężczyzna wziął wdech i mówił dalej:
– Lud Nhil szczyci się tym, że żyje w królestwie ognia. Bycie mieszkańcem krainy Quelis oznacza, że należymy do żywiołu ognia, który od początku ukształtował nasz sposób życia. Jesteśmy obdarzeni łaską i czcimy przesłania dostarczane nam przez płomienie.
Poruszył się nieznacznie i kontynuował głębszym tonem:
– Mówię ci to, abyś wiedziała, z kim dzielisz dach. Niektórzy uważają moich ludzi za dzikusów niepotrafiących obronić naszego klanu, lecz się mylą. Nie szukamy wrogów… – W jego czarnych oczach zamigotał ostrzegawczy błysk. – Dopóki odnosisz się do nas pokojowo i z szacunkiem, będziesz tu zawsze mile widziana. Będziesz naszą przyjaciółką, a nie wrogiem.
Kiwnęłam głową. Nie pierwszy raz słyszałam tę jego mowę. W ciągu minionych kilku dni dowiedziałam się, że Nhil są ludźmi szczodrymi i pełnymi energii, umieją śmiać się i kochać, jednak w głębi duszy potrafią być groźni, do czego są wychowywani od kołyski i to wywiera wpływ ma ich sposób życia.
Wiedziałam o nich więcej niż o własnym życiu.
Jego ciemna skóra zalśniła w mrocznym świetle ognia. Przyjrzał mi się uważnie.
– Twoje milczenie jest pełne pytań. Czy zechciałabyś zadać kilka z nich?
Posłałam mu zdawkowy uśmiech i znów wzruszyłam ramionami.
Nie potrafiłam sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek użyłam mojego głosu.
Nie wiedziałam, jak on brzmi.
Skinął głową, jakby przywykł do mojego milczenia, i machnął ręką, ogarniając tym gestem przytulne wnętrze.
– Ten lupik należy do mnie i jesteś tu mile widziana, jakkolwiek długo zechcesz w nim mieszkać. Mam szczęście, że posiadam go na własność i nie muszę z nikim dzielić. Lecz chętnie podzielę go z tobą. – Posłał mi cierpki uśmiech. – Zauważyłem, że mnie obserwowałaś, udając, że śpisz. Wiem, że widziałaś moje zespolenie się z płomieniami.
Uniósł brew i czekał, aż potwierdzę albo zaprzeczę.
Lecz ja tylko wytrzymałam jego spojrzenie, oczekując, że zrozumiem, co robił późno w nocy i dlaczego ogień mógł wprowadzić go w taki głęboki trans.
Nieznacznie pokręcił głową i odchrząknął.
– Jeśli mam wyznać ci, kim jestem, twoje milczenie musi się skończyć. Oczekuję twojej prawdy w zamian za moją. Zrozumiałaś?
Przełknęłam z wysiłkiem ślinę. Moje serce zabiło szybko. Przeniknął mnie lęk, że ten człowiek nie zaakceptuje tego, kim jestem, ponieważ ja nie mam o tym pojęcia. Ale pragnęłam lepiej go poznać. Pragnęłam lepiej poznać jego ludzi. Chciałam okazać, jak bardzo jestem im wdzięczna za to, że mnie uratowali… nawet jeśli nie byłam pewna, czy tego chciałam.
Przytaknęłam powoli. Dotknęłam milczących ust i skłoniłam głowę.
Mężczyzna zaakceptował moją obietnicę i nie zwlekając, powiedział:
– Jestem w moim klanie Czytającym z Ognia Mistrzem Duchowym. Odziedziczyłem tę magiczną moc po moich krewnych i przekazałem ją potomkom z mojej krwi.
Przerwał, oceniając moją reakcję.
Jeśli spodziewał się podziwu, dostał go. Jeżeli szukał we mnie przerażenia, nie znajdzie go.
Wszystko tutaj było dla mnie magiczne, nieznane i nowe. Nie wiedziałam, czy członkowie jego klanu są podobni do mnie, czy może są kimś o wiele lepszym. Byłam tylko istotą tak wątłą, że żywioły przyprawiały mnie o drżenie i lęk, tak słabą, że stale potrzebowałam jedzenia i wody, tak kruchą, że to coś, co straciłam i czego zapomniałam, wystarczało, by wpędzić mnie do grobu.
Mnie lud Nhil już wydawał się magiczny. Byli tacy pełni życia, zamożni i szczęśliwi…
– Jesteś zagadkową istotą – wyszeptał mężczyzna. – Otwierasz szeroko oczy ze zdumienia niczym małe dziecko, jednak masz ciało kobiety. – Spuścił wzrok na moją nagą klatkę piersiową. – Kobiety, która zjawiła się znikąd, z bliznami na młodym ciele i ustami, którym brak słów.
Zostawił na boku tę swoją pełną zdziwienia uwagę i kontynuował opowieść:
– Moi ludzie przychodzą do mnie z wizjami zsyłanymi przez płomienie. Tylko ja mam dar ich interpretowania. Nawet nasz przywódca i nasza przywódczyni wysłuchują moich rad. – Oczy mu błysnęły. – Wizja nadejdzie, tak jak nadeszła, gdy cię znaleźliśmy, i wkrótce dowiem się, kim jesteś. – Uśmiechnął się i skłonił głowę. – Kiedy pierwszy raz się ocknęłaś, powiedziałem ci moje imię, ale pozwól mi powtórzyć to powitanie, abyś mogła się dowiedzieć, jak uczynić to samo. Nazywam się Solin, jestem potomkiem rodu Czytających z Ognia i Mistrzów Duchowych i mam zaszczyt zajmować w moim klanie drugą co do ważności pozycję. Kiedy odzyskasz siły na tyle, by dołączyć do pozostałych, poznasz naszych przywódców, Trala i Tiptu. A gdy będziesz…
– Solinie, przyniosłam to, czego zażądałeś – powiedziała jakaś dziewczyna.
Jej pojawienie się w wejściu mnie zaskoczyło – nie z powodu nagłego przybycia, lecz dlatego że stanowiła przeciwieństwo siedzącego przede mną mężczyzny.
„Przeciwieństwo”.
To słowo wzbudziło w moim sercu gwałtowny ból.
Ból, który wpełzł do żołądka i zatopił zęby w mojej duszy.
Ujrzałam przelotny obraz mężczyzny spowitego w cień, który zaraz zniknął, a ja przyjrzałam się nowo przybyłej dziewczynie.
Nie miała ciemnej skóry jak Solin, tylko perłową i tak przejrzystą, że na szyi i nadgarstkach widać było wyraźnie błękitne i czerwone linie jej sił życiowych. Jej sięgające do ramion włosy lśniły niczym liście rosnących na zewnątrz roślin, a oczy płonęły jaskrawą zielenią.
– Zjawiłaś się w idealnym momencie, Hyath – powiedział Solin, przyzywając ją gestem. – Właśnie miałem powiedzieć… – Urwał i spojrzał mi w oczy. – Teraz twoja kolej, dziewczyno. Znasz już moje imię, więc podaj mi swoje.
Hyath stanęła nade mną z naręczem futer. Na jej ustach pojawił się zachęcający uśmiech i zdałam sobie sprawę, że pragnę się odezwać.
Po plecach przebiegły mi ciarki, gdy przełknęłam nerwowo, odkaszlnęłam i rzekłam cicho:
– P-podałabym swoje imię… g-gdybym je pamiętała.
Solin zesztywniał, jakby nie spodziewał się, że usłyszy mój głos. Zabrzmiał tak słabo w porównaniu z jego głosem. Był schrypnięty i zdarty, jakbym żyła o wiele dłużej, niż pamiętałam.
Przyglądając mi się uważnie, powiedział:
– Czasami można stracić wspomnienia, jeśli przebywa się zbyt długo gdzie indziej.
– G-gdzie indziej? – powtórzyłam.
– Tak. – Uśmiechnął się miło, choć z rezerwą. – W sferze zawieszenia, gdzie nasze umysły mogą działać, lecz nasze ciała nie. Uzyskujemy dostęp do tej sfery w snach, a także dzięki wizjom, w chorobie i w śmierci.
Śmierć.
Znów zesztywniałam.
Solin to spostrzegł i się rozluźnił.
– Reagujesz gwałtownie na pewne słowa. Czy łączą się z nimi jakieś wspomnienia? – Nie dał mi szansy na odpowiedź, tylko pytał dalej. – Dokąd wędrowałaś? Gdzie jest twoje miejsce? Czy prawdą są słowa Kivvy, że wygnano cię z twojego klanu?
Jego pytania kłębiły się w mojej głowie i odbijały od pustki we mnie. Stojąca za Solinem dziewczyna czekała w bezruchu z taką samą ciekawością jak on, aż przemówię.
Potarłam gardło nieco drżącą dłonią i powiedziałam tyle prawdy, ile mogłam:
– J-ja… nie wiem. Niczego nie pamiętam. W jaki… w jaki sposób ty cokolwiek pamiętasz? Być może zapomniałam, jak to się robi, i muszę po prostu przypomnieć sobie, jak się pamięta… a wtedy… dowiem się…
Mój głos rozpłynął się w pustce, podniosłam wzrok na Solina.
Mężczyzna rzucił zaniepokojone spojrzenie Hyath, która stała jak sparaliżowana z tobołkiem futer. Potem zmierzył mnie ostrym wzrokiem niczym obcą, którą byłam, chociaż jeszcze przed chwilą zaprosił mnie uprzejmie do swojego domu, i powiedział:
– Jeśli nie pamiętasz niczego o sobie, z pewnością przypominasz sobie pojedyncze pierwsze wspomnienie, które wszyscy dzielimy. Wspomnienie przekazywane przez pokolenia.
Przeszukałam mój umysł, a potem przecząco pokręciłam głową, gdy natrafiłam tylko na ciemność i pustkę.
Ozdoby w jego warkoczach zabrzęczały kojąco, gdy przysunął się bliżej i zajrzał mi głęboko w oczy.
– Wspomnienie chwili, gdy zostajemy stworzeni. Kiedy grunt rozstępuje się, umożliwiając nasze narodziny, a my bierzemy pierwszy wdech. Wszyscy wyłaniamy się z ziemi i stajemy się powietrzem, ogniem i wodą. Mamy w sobie wszystkie te żywioły, jednak niektórzy zostają obdarzeni silniejszym darem każdego z nich. Pomimo dzielących nas różnic, wszyscy rodzimy się na obraz samego Źródła.
– Źródła?
– Mocy dającej życie.
Moje serce zamarło na moment, lecz zaraz znów zaczęło bić.
Żałowałam, że nie podzielam wiary Solina w istnienie. Żałowałam, że nie wiem, kim byłam, zanim jego klan znalazł mnie i nakarmił. Pokręciłam głową i odparłam nieśmiało:
– Przykro mi, ale niczego takiego nie pamiętam.
Hyath podeszła bliżej. Miała gołe nogi, a palce stóp pokryte pyłem.
– Nic nie szkodzi – rzekła łagodnie. – Niemal umarłaś. Twoje ciało dochodzi do zdrowia. Pozwól mu odzyskać siły, a wtedy twój umysł również wyzdrowieje.
Solin posłał jej miły uśmiech, a potem skinął głową ku mnie.
– Hyath jest mądra. Przepraszam, że cię ponaglam. – Wyciągnął rękę i pogładził mnie ciepłą mocną dłonią po nagim ramieniu. – Tutaj nic ci nie grozi.
Wzdrygnęłam się. Jego dotyk był kojący, ale obcy. Delikatny, lecz dziwny.
Spoglądając mu w oczy, szepnęłam:
– Być może nie wiem, kim jestem, ale zapewniam cię, że żywię dla was wdzięczność. – Znów przełknęłam i skrzywiłam się, gdy poczułam ból w gardle. – Ja… nie jestem waszym wrogiem.
Solin ścisnął mi ramię, a potem odchylił się do tyłu i cofnął rękę.
– Wiem. – Zmarszczył czoło, jakby właśnie uświadomił sobie coś ważnego. – Płomienie nie zesłały nam wizji, lecz dostarcza jej powszechna wiedza. Jesteś z Quelis.
– T-tak?
Ładna twarz Hyath rozpromieniła się w uśmiechu.
– Oczywiście. Och, Solinie, jak cudownie, – Ujmując mocniej tobołek, dodała: – Mówisz w naszym języku. Znasz mowę ogniową.
– Ogniową?
Podskoczyła w miejscu.
– Nie należysz do klanu Nhil, ale być może pochodzisz z Lagol albo Karfe. Jesteś naszą kuzynką zza morza traw. Mówimy wszyscy ojczystym językiem krainy Quelis, znanym także jako ogniowy.
Zakręciło mi się w głowie od tych nowych nazw i poczułam pulsujący ból, gdy usiłowałam zrozumieć.
Jestem jedną z nich? Oni są moimi krewnymi? Cała moja wędrówka i poszukiwania doprowadziły mnie z powrotem do kuzynów, których nie pamiętam?
Wtuliłam się głębiej w futra na posłaniu, walcząc z chęcią, by się ukryć. By zanurzyć się głębiej w tę mgłę, która spowijała mnie i chroniła od tak dawna, uciec od tego dezorientującego nowego życia. Łzy zapiekły w oczy, gdy wyszeptałam z dojmującym zawstydzeniem:
– Przykro mi, ale… nie pamiętam żadnej z tych nazw. Nie wiem, czy pochodzę z… – Pokręciłam głową, bo już zapomniałam nazwy miejsc, które wymieniła. – Bardzo przepraszam.
Solin nagle rozprostował nogi i wstał.
– Nie masz za co przepraszać. Czas przyniesie nam odpowiedzi. Musimy po prostu zachować cierpliwość.
– Jeżeli jesteś z Lagol – odezwała się Hyath – być może przypominasz sobie głębokie jezioro, w którym pływają krewetki połyskujące barwami tęczy. Albo jeśli pochodzisz z Karle, dorastałaś w olbrzymi łańcuchu gór Sunite, gdzie kamienie błyszczą jak płomienie i…
– Hyath. – Solin nieznacznie pokręcił głową. – Zbyt wiele słów może zdezorientować tak samo jak zbyt mało. – Popatrzył mi w oczy. – Nie zmuszaj swojego umysłu do udzielenia odpowiedzi, których nie jesteś gotowa usłyszeć. Chwilowo powinnaś wiedzieć tylko, że jesteś gościem klanu Nhil, a nasze trawiaste równiny są teraz twoim domem.
Ból głowy zapłonął tuż między moimi oczami. Tyle spraw. Zbyt wiele, by je zapamiętać.
Lupik zawirował wokół mnie i poczułam zawrót głowy. Nie wiedziałam, ile jeszcze zdołam znieść. Wszystko to nie miało sensu. Wszystko było nie tak.
Nic nie pamiętam.
Nie pamiętałam mojego poprzedniego klanu ani żadnych znajomych słów. Nie przypominałam sobie lupików, ognisk ani krewnych o skórze w kolorze łączącym czerń nocy z blaskiem gwiazd.
Mój oddech przyspieszył. Łzy pociekły mi po policzkach.
– Hej… – Hyath przykucnęła na piętach i położyła dłoń na mojej, zanurzając palce w futrze posłania. – Z pewnością musi być ci trudno słuchać o rzeczach, których nie pamiętasz. – Westchnęła cicho i położyła mi na kolanach tobołek futer. – Proszę, masz. – Odgarnęła mi za ucho pasmo bezbarwnych białych włosów i szepnęła: – Możemy porozmawiać znowu… kiedy będziesz na to gotowa. Na razie powinnaś wypocząć. Spać i dochodzić do zdrowia. – Wstała i podeszła do Solina. – Jesteś tutaj bezpieczna… u nas.
Uniosłam głowę i otarłam łzy. Ścisnęłam tobołek, który mi dała, w moim sercu wezbrała wdzięczność.
– Dziękuję ci.
Uśmiechnęła się.
– To ubranie. Sama je wykonałam. I jesteś tu mile widziana.
Solin ujął ją za rękę. Palce ich spowitych światłem ciemnych dłoni splotły się ze sobą. Solin krótko skłonił głowę i wyszeptał:
– Być może nie pamiętasz twojego ludu ani własnej przeszłości, ale tak długo, jak zechcesz, będziesz należeć do klanu Nhil. – Przesunął dłonią po atramentowoczarnym piórze wplecionym we włosy i ruszył do wyjścia, pociągając za sobą Hyath. – Odpocznij. Jeśli później nabierzesz sił, włóż ubranie, które Hyath dla ciebie sporządziła, i dołącz do nas. Reszta klanu z radością cię powita.
Otworzyłem oczy.
Nade mną świecił księżyc w pełni, srebrzysty i jaskrawy, oświetlając wysokie trawy w miejscu, gdzie pogodziłem się z moją śmiercią, lecz z jakiegoś powodu nie umarłem.
Dlaczego wciąż oddychałem?
Wziąłem płytki wdech, przeklinając ból ściskający mi żołądek niczym imadło i zamęt w głowie. Zmusiłem się do wytężenia wzroku.
Coś z cichym, głuchym odgłosem wylądowało na mojej piersi. Było ciężkie, ciepłe i wilgotne.
Wilk stanął nade mną, jego jęzor plamiła purpura, a rogi zdawały się przebijać księżyc. Zaskowyczał, pochylił olbrzymi łeb i szturchnął mnie w podbródek. Zobaczyłem w mroku, że pomachał wielkim puszystym ogonem. Dołączył do niego drugi wilk, stając po mojej drugiej stronie. Nie był tak duży jak ten, który nadal węszył przy mojej klatce piersiowej i przesuwał leżący na niej ciężar.
Wzdrygnąłem się, gdy drugi wilk warknął. Jego zęby błysnęły w blasku księżyca, gdy chwycił w paszczę to coś leżącego nad moim sercem, i zalał mnie strumień ciepłej cieczy. Połyskiwał czarno w mroku i poczułem ostrą woń krwi.
Oderwałem spojrzenie od wilków i skupiłem wzrok na zewłoku, który na mnie położyły.
Zając. Martwy zając z rozerwanym brzuchem i ciałem poszarpanym morderczymi kłami. Był jeszcze ciepły i krwawił.
Większy wilk z futrem obsypanym srebrem polizał mnie w podbródek, a potem przesunął nosem truchło w kierunku mojego gardła.
Nie… nie rozumiem. Oczekiwałem, że one mnie pożrą, a nie… nakarmią.
Trzeci wilk przysiadł na zadzie przy moich nogach, uniósł majestatyczny pysk i zawył do księżyca, jakby zniecierpliwiony moim brakiem zrozumienia. Czwarty przeszedł cicho nad moją głową, zaczepiając wielkimi łapami o moje zbyt długie włosy, pochylił się nade mną, chwycił w kły zająca i upuścił go prosto na moje usta.
Na twarzy spoczęły mi bezwładne łapy i długie uszy.
Zacząłem się dusić, a w nozdrza uderzyła mnie woń jego śmierci, czyniąc perspektywę mojego własnego zgonu o wiele smutniejszą. Jęknąłem i użyłem siły, której właściwie nie miałem, by spróbować unieść rękę. Musiałem zrzucić z twarzy to krwawiące ciało. Chciałem umrzeć, mając w płucach czyste powietrze, a nie piżmowy odór przerażenia martwego zająca.
Kolejny wilk przyłączył się do wycia tego mniejszego. Dzwoniło mi w uszach, oczy łzawiły, a krew zająca ściekła do ust i na język.
Zakrztusiłem się tą cieczą o metalicznym smaku, jeszcze ciepłą i płynącą z rozszarpanego serca zająca.
Przez chwilę mój żołądek się zbuntował. Wstrząsnął mną odruch wymiotny i straciłem przytomność, wpadając w tę mgłę, która nękała mnie ze znacznie większym powodzeniem niż te zachowujące się dziwnie wilki. Ale gdy wahałem się między życiem a śmiercią, krew zająca spłynęła po języku kaskadą do wyschniętego gardła i osiadła w skurczonym z głodu żołądku.
Iskra.
Światło.
Błysk.
Życie przepłynęło przeze mnie z rykiem, gwałtownie i dziko.
Pustkę braku kogoś, kogo nie potrafiłem sobie przypomnieć, wypełniła krew, zmywając wszechobecny żal, który stale mnie dręczył, i zastępując go zaciekłym instynktem przetrwania.
Moje ciało poruszyła pierwotna potrzeba.
Trzęsące się ręce uniosły się szybko.
Drżące dłonie zacisnęły się na ciele martwego zająca.
I moje zęby, które nie gryzły żadnego pożywienia od tak bardzo dawna, wbiły się w stygnące mięso, odrywając jego pasma, a usta połykały je, zanim miałem szansę przeżuć.
W mojej klatce piersiowej rozbrzmiały echem pierwotne dźwięki. Dźwięki, o jakich nawet nie wiedziałem, że jestem zdolny je wydawać.
Warknięcia, chrząknięcia, stęknięcia i dzikie pomruki.
I z każdym kęsem czułem się silniejszy. Z każdym przełkniętym kawałkiem mięsa perspektywa śmierci się oddalała.
A gdy najadłem się do syta i w blasku księżyca połyskiwały tylko nagie zakrwawione kości zająca, otworzyłem oczy i po raz pierwszy od tak dawna widziałem wyraźnie. Bez zamglenia spowodowanego przymieraniem z głodu ani urojeń wskutek odwodnienia.
Miałem dość siły, by unieść moje wciąż jeszcze dygocące, pokryte krwią ciało do pozycji siedzącej.
„Włosy lśniące księżycową poświatą i oczy jarzące się blaskiem słońca, jej śmiech sprawiający, że rozkwitały kwiaty…”
Zachwiałem się do przodu, gdy dopadła mnie ta wizja.
Zamrugałem i rozejrzałem się po otaczającym mnie kręgu wilków ze spiralnymi rogami.
Odpowiedziały mi spojrzeniami. Oblizały pyski. Popatrzyły na strużki krwi pokrywające moją klatkę piersiową, ramiona i ręce.
Cokolwiek ujrzałem w tej wizji, znikło pod warstwą zapomnienia, i przez mgnienie oka ogarnął mnie lęk, że te wilki nakarmiły mnie, abym miał siłę do walki. Że zamierzały przywrócić mnie do życia tylko na tyle, abym dostarczył im rozrywki, gdy rzucę się do ucieczki i w jej trakcie zostanę zabity.
Największy wilk wstał i cichym krokiem ruszył ku mnie. Samiec alfa był tak olbrzymi i potężny, że przesłonił mi księżyc, gdy stanął nade mną niczym porośnięta futrem góra. Dotknął nosem mojego nosa i wpatrzył się we mnie.
Nie bałem się. Poczułem jedynie… przyjaźń.
Wyciągnąłem rękę, by mu podziękować, lecz znieruchomiałem, gdy samiec alfa zesztywniał. Moja wilgotna od krwi dłoń zadrżała, kiedy powąchał moje palce i prychnął tak, że owionął mnie podmuch ciepłego powietrza, a potem schylił głowę tylko na tyle, bym mógł jej dotknąć.
Zadygotałem, gdy moja dłoń zanurzyła się w gęstym futrze na jego szyi.
Przełknąłem ze zdumienia ślinę, kiedy to potężne zwierzę polizało mnie po nosie.
I było dla mnie czymś całkiem naturalnym, żeby wtulić się całym ciężarem w potężne cielsko mego wybawiciela, gdy podniosłem się chwiejnie na nogi, nadal trzymając dłoń na jego futrze. Moje ciało przypominało sobie powoli, jak się stoi.
Skoro ciało potrafiło przypomnieć sobie takie rzeczy, być może mój umysł zdoła uczynić to samo. Może przypomnę sobie brakujące kawałki mojego serca i odnajdę tę, która porzuciła mnie rozdartego i krzyczącego w bezdenną pustą otchłań.
Samiec alfa obrócił olbrzymią głowę i spojrzał na mnie. Jego kręte rogi celowały w niebo. Kły miał białe i ostre. Sapnął i potrząsnął muskularnym cielskiem, a ja poczułem tworzącą się między nami więź. Związek przebiegający ponad gatunkami w sferę, której nie pojmowałem.
Przysięgam, że jego wargi poruszyły się w zwierzęcym uśmiechu, zanim warknął cicho i powiódł spojrzeniem żółtawych oczu po swojej watasze. Jego warknięcie wprawiło w wibrację moje palce, a futro załaskotało mnie w rękę.
Cała wataha wilków wśliznęła się w cienie, oglądając się na mnie, jakby zapraszały mnie, żebym podążył za nimi.
Przez moment się nie poruszyłem. Przełknąłem pozostający w ustach smak posiłku, który mi ofiarowały i który uratował mi życie.
Całkiem niedawno zaakceptowałem śmierć. Pragnąłem jej. A jednak życie z jakiegoś powodu dało mi drugą szansę.
Samiec alfa z cichym warknięciem wystąpił naprzód na olbrzymich łapach, miażdżąc trawę swym ciężarem. Zrobił następny krok, pociągając mnie za sobą.
Trzymając się jego futra, uczyniłem to samo, co on. Dygot mojego ciała ustawał, czułem przyjemnie pełny żołądek. Postawiłem jedną stopę przed drugą i podczas gdy samiec alfa pozostawał u mojego boku, udzielając mi swojej siły i stabilności, pozostawiłem za sobą moją samotność i podążyłem w ślad za tymi wilkami.
Wspinając się po kaskadzie głazów, które niegdyś stoczyły się ze zbocza, ominąłem gęstwę zielsk i winorośli zwisających nad wejściem do groty i zagłębiłem się w ziejącą gardziel legowiska wilków.
Rozbrzmiał zapraszający pomruk, po którym rozległo się skrobanie pazurów na kamiennym podłożu.
Samiec alfa warknął, sierść na jego grzbiecie się zjeżyła, gdy płonącymi żółto oczami wpatrzył się w całkowitą ciemność. Po tylu nocach wędrówki, kiedy prowadziło mnie tylko światło gwiazd, przywykłem do widzenia nawet w najgłębszym nocnym mroku, lecz mimo to wzdrygnąłem się, gdyż w grocie eksplodował głos wilczycy.
Ślizgając się na kamykach, ruszyła naprzód, chlastając ogonem i odsłaniając kły.
Samiec alfa stanął przede mną, jego warknięcie przeszło w mrożący krew w żyłach pomruk, a ogon pacnął mnie w twarz.
Wilczyca natychmiast przywarła do gruntu, wciskając pysk w ziemię. Jej zwinięte rogi nie były tak wielkie, jak u samca. Okazała uległość swojemu towarzyszowi, ale utkwiła we mnie spojrzenie błyszczących oczu.
Spoza niej dobiegło szuranie licznych łap i radosne skomlenia szczeniaków. Ich skłębiona gromadka wyłoniła się z głębi groty, skowycząc radośnie. Pulchne ciała podrygiwały z podekscytowania.
Wilczyca powstrzymała je głośnym warknięciem pełnym niepokoju i chęci ochrony.
A więc to dlatego zachowywała się agresywnie. Dlatego rzuciła wyzwanie swojemu towarzyszowi, podczas gdy jego polujące stado zaakceptowało mnie bez zastrzeżeń.
To była ich kryjówka. Dom, w którym ich młode żyły i się bawiły. Ja stanowiłem zagrożenie dla wszystkiego, co było dla nich cenne.
Szczeniaki zaskomlały, gdy wilczyca warknęła na nie, zmuszając, by umknęły z powrotem w mrok. Samiec alfa wydał kolejny ostrzegawczy pomruk, co sprawiło, że wilczyca znowu opadła na brzuch. Jednak ani na chwilę nie oderwała ode mnie głodnego, nienawistnego wzroku.
Samiec alfa ruszył, stanął nad nią i chwycił jej kark w potężne szczęki.
Serce mi zamarło.
– Przestań! – krzyknąłem bez namysłu. Rzuciłem się naprzód, opadłem na kolana przed wilczycą i przycisnąłem dłoń do pyska samca alfa trzymającego ją za kark. – Puść ją.
Przygotowałem się na ugryzienie. Wiedziałem, że wtrąciłem się i zrobiłem coś niewiarygodnie głupiego. Ale nie potrzebowałem, by samiec alfa mnie chronił. Nie oczekiwałem, że będzie mnie bronił przed swymi pobratymcami. Nie chciałem zakłócać jego życia tylko dlatego, ze przywrócił mi moje. Jeżeli jego towarzyszka nie chciała mnie tutaj, niech tak będzie. Przywykłem do samotności.
Cofnąłem rękę od jego pyska i zachwiałem się wskutek nagłego obezwładniającego bólu w podbrzuszu, który przeszył mnie na myśl o powrocie do pustki mojego życia.
Wolałbym śmierć.
Samiec alfa powoli puścił swoją towarzyszkę. Przyjrzał mi się badawczym wzrokiem pałających oczu. Oblizał wargi i w końcu się cofnął. Z władczym warknięciem wyrażającym akceptację dla mojego samobójczego planu przeszedł obok wilczycy i zniknął w mroku kryjówki.
Nie poruszyłem się, gdy wilki, które wcześniej z nim polowały, mijały mnie powoli, a każdy obwąchiwał mnie wilgotnym zimnym nosem, jakby okazywał aprobatę mojego pobytu w ich domu, a potem wślizgiwał się w cienie.
Dopiero gdy ostatni zniknął w głębi groty, wilczyca poderwała się na nogi i warknęła mi prosto w twarz.
Serce załomotało mi w piersi. Pozostałem na klęczkach. Czekałem: albo mnie zabije, albo zaakceptuje.
Z gwałtownym prychnięciem wbiła pazury w ziemię i skrobiąc nimi po kamieniach, odsłoniła zęby wilgotne od śliny.
Zesztywniałem, gdy wąchała moje brudne włosy. Skuliłem się na widok jej kłów, kiedy zlizała mi z brody krew zająca. Znów prychnęła donośnie, jakby mój zapach ją uraził. Przesunęła językiem po ostrych zębach. Schyliła głowę na tyle, by spojrzeć mi prosto w oczy.
Uniosłem podbródek i popatrzyłem w jej pałające wściekłością oczy. Nie odwracając wzroku, uniosłem drżącą rękę i sięgnąłem poprzez dzielącą nas niewielką odległość.
Wilczyca wydała burkliwe warknięcie, lecz nie ugryzła.
Przygotowałem się na najgorsze i… dotknąłem jej.
Wytrzeszczyła płonące oczy, gdy pogładziłem gęste futro na jej szyi. Warknięcia ucichły, kiedy zanurzyłem palce w jej ciepłej sierści.
Nagle zaskomliła i przysunęła się do mnie gwałtownie, tak że nasze ciała zderzyły się ze sobą, a moje serce ścisnął bolesny skurcz miłości.
Już kiedyś byłem kochany.
Kiedyś kogoś kochałem.
„Ona smakowała światłem słońca i mrozem, jej usta były miękkie jak…”
Zadrżałem, gdy zalała mnie fala tego, co straciłem. Brutalnie intensywna. Bezlitośnie obezwładniająca. Przeniknęło mnie poczucie tęsknoty i samotności, którego nie potrafiłem powstrzymać.
Wtuliłem się w wilczycę i zanurzyłem twarz w jej futrze. Wdychałem ciepły piżmowy zapach zwierzęcia, które mogłoby z łatwością mnie zabić, oplotłem je ramionami.
Wilczyca znowu zaskomliła, opuściła głowę na moje plecy, przyciągając mnie bliżej do siebie. Pozostawaliśmy w tym uścisku, jakbyśmy znali się od urodzenia.
Jakbyśmy dawno, dawno temu byli krewnymi.
Następnej nocy dołączyłam do ludu Nhil – gdy tylko zachodzące słońce skonało olśniewającą śmiercią czerwieni i złota, rzucając na równiny swój rozpalający niebo potężny blask. Stałam, mrugając i mrużąc oczy przed wirującymi pasmami barw; czułam się całkiem nieistotna i straszliwie samotna. Nie miało znaczenia, że otaczali mnie ci niezwykli ludzie.
Oni nie byli moim ludem.
Gdyby nim byli, pamiętałabym ich… nieprawdaż? Gdyby potwierdziło się, że moją rodzinę łączy z nimi pokrewieństwo – skoro mówię tym samym językiem, co oni – z pewnością ktoś by mnie rozpoznał. Jakiś wędrowiec albo kupiec, który podróżował między klanami, przynajmniej znałby moje imię. Rzuciłby światło na moją historię, która uparcie pozostawała dla mnie ukryta we mgle zapomnienia.
Westchnęłam, chłonąc widok zachodu słońca. Jego ognisty blask poruszył mi serce i sprawił, że przeszyła mnie obezwładniająca tęsknota za domem.
Za jakim domem? Za kim?
Och, przestań, skarciłam się.
Pociągnęłam nosem i otarłam z policzków wilgoć łez. Miałam już tak dość płakania. Powróciwszy z martwych, czułam się bardziej wyczerpana niż podczas wszystkich tych miesięcy samotnej wędrówki.
Zacisnęłam zęby i chwiejnym krokiem oddaliłam się od lupiku Solina. Przeklinałam moje dygocące nogi, nienawidziłam tego, że jestem taka wątła i słaba w porównaniu z tymi szczęśliwymi, roześmianymi ludźmi otaczającymi kręgiem wielkie ognisko pośrodku obozowiska.
Powiodłam wzrokiem po osadzie, przyglądając się licznym innym lupikom, których stożkowate kształty ze skór bizonów wbijały się w ciemniejące niebo. Największy stał u szczytu polany. Na zewnątrz rozrzucono trzcinowe maty i ułożono w krąg rzeczne głazy, jakby oferując ludziom miejsce, gdzie mogliby usiąść, pogawędzić i spędzać razem czas.
Inni członkowie klanu wędrowali od jednego lupiku do drugiego z rękami pełnymi przedmiotów, których nie umiałam nazwać, wypełniając zadania, których nie rozumiałam.
Niektórzy mieli skórę czarną jak noc, inni ciemnomiodową, a jeszcze inni byli biali jak serce płomienia. Jedni wysocy, drudzy niscy, niektórzy krępi, a inni chudzi jak trzciny, jednak wszyscy krążyli po obozie – odnosząc się do siebie nawzajem z wielką swobodą, dzieląc te same cele.
Mój żołądek ścisnął skurcz, a serce krwawiło na myśl o tym. Ogarnęła mnie tęsknota za kimś, kogo kiedyś kochałam, ale teraz straciłam…
Podeszłam bliżej do wielkiego ogniska płonącego wesoło pośrodku obozowiska. Pomarańczowy odblask płomieni tańczył na skórach i włosach o różnych kolorach, podczas gdy niebo coraz bardziej ciemniało.
Zapach pieczonego mięsa sprawił, że ślinka napłynęła mi do ust i zmusiłam moje uginające się nogi do zrobienia jeszcze kilku szurających kroków.
Jakaś dziewczyna, która siekała coś soczystego i czerwonego, podniosła wzrok. Jej czarna jak heban twarz rozpromieniła się w szerokim uśmiechu.
– Ty żyjesz! – wykrzyknęła. Wbiła w ziemię kościany nóż, zerwała się na nogi i przeszła przez niewielką polanę. – Tak się cieszę, że zioła podziałały i już nie jesteś chora.
Zamrugałam, gdy podeszła na tyle blisko, by mnie dotknąć. W przyjaznym geście ujęła mnie za łokieć, ale wzdrygnęłam się, jakby nie powinna była tego zrobić. Serce mi zamarło na myśl, że jej dotyk może spowodować coś złego. Jakąś katastrofę unicestwiającą wszystkich tych ludzi, którzy przyjęli mnie do siebie i ofiarowali mi drugą szansę.
Zgarbiłam się i popatrzyłam w niebo.
– N-nic ci nie jest? – spytała dziewczyna i puściła mnie. – Nie chciałam, żeby mój dotyk cię zdenerwował.
Pokręciłam głową, usiłując oderwać wzrok od pojawiających się gwiazd. Nic się nie stało. Nic złego ani niewłaściwego.
Więc dlaczego jestem taka zaniepokojona? Co w mojej przeszłości sprawiło, że zwykły dotyk budzi we mnie natychmiast paraliżujący strach?
– To ja powinnam cię przeprosić. – Zmusiłam się do uśmiechu i spojrzałam w jej twarz. – Nie zamierzałam… Och… to jesteś ty.
Znieruchomiałam.
W moim umyśle rozbłysła iskra wspomnienia, dowodząc, że potrafię sobie przypomnieć niektóre rzeczy.
Niya. Dziewczyna, która mnie znalazła, walczyła o mnie i mnie uratowała. Dziewczyna z czarnymi oczami i ciemną skórą. Jej ładne długie włosy były teraz odgarnięte za uszy i spadały kaskadą na ramiona, tkwiło w nich tylko jedno samotne pióro wróbla.
W moim sercu wezbrała wdzięczność. Choć miałam w sobie lęk przed tym nowym życiem i stałe poczucie pustki z powodu tego, co straciłam, wiedziałam, że bez tej dziewczyny zostałaby ze mnie tylko kupka kości na brzegu rzeki, obgryzionych do czysta przez wilki.
– Nie martw się, jeśli nie jesteś jeszcze gotowa, żeby rozmawiać – rzekła łagodnie Niya. – Wszystko to musi być dla ciebie takie przytłaczające.
Przygryzłam wargi i wykręciłam palce, usiłując złożyć poplątane słowa w jakąś spójną całość.
– Dziękuję ci – wymamrotałam. – Za uratowanie mnie. – Szeroko otworzyłam oczy, zaniepokojona tym, że mogła zapomnieć, jakiego niezwykłego czynu dokonała. – Nad rzeką. O-ocaliłaś mnie. Zostałabym pożarta, gdybyś nie…
– Hej… – przerwała mi z kolejnym uśmiechem. Zmrużyła oczy, a moje serce zatrzepotało z powodu jej życzliwości. – Oczywiście, pamiętam. I zrobiłabym to jeszcze raz. – Uśmiechnęła się szerzej i dodała: – Jestem wdzięczna Solinowi i uzdrowicielom, że zdołali ci pomóc.
– Byłam chora?
Pamiętałam mgliście, że ten gburowaty mężczyzna, zwany Kivva, niepokoił się moją chorobą i odmówił zabrania mnie do ich klanu.
– Ach, widzę, że ją znalazłaś – rzekł Solin, wyłaniając się z gęstego mroku.
Futro wokół jego bioder zdobił teraz pas ze splecionej trzciny i muszelek. W prawej ręce trzymał laskę, taką samą jak miał Kivva, kiedy mnie znaleziono. Jednak inaczej niż u Kivvy laska Solina była ozdobiona nie tylko winoroślami i liśćmi, lecz także czaszką jakiegoś zwierzęcia z zębami koloru kości słoniowej i pustymi oczodołami.
Zauważył, że się jej przyglądam i potrzasnął kijem, aż zagrzechotała.
– To głowa młodego rysia. Kilka miesięcy temu przypadkiem znaleźliśmy jego legowisko. Dwa szczeniaki już nie żyły, a trzeci był zimny jak lód i jego serce ledwie kołatało. – Westchnął i pogładził czaszkę. – Ich matka zmarła od gorączki. Trzecie młode też by zginęło, gdybyśmy niczego nie zrobili. Więc… pomogliśmy mu, tak jak pomogliśmy tobie.
Niya nagle gwizdnęła, dźwięk przeszył powietrze zapadającej nocy.
Drgnęłam i niemal przewróciłam się na moich słabych, dygocących nogach.
Solin szybko wyciągnął rękę, złapał mnie za łokieć i zaczekał, aż odzyskam równowagę.
– Zastanawiam się, czy to rozsądne z twojej strony, że tak wcześnie wstałaś z posłania – powiedział.
Gdy się zachwiałam, wbił palce w moje ciało, podtrzymując mnie.
– N-nic mi nie jest – odparłam z nikłym uśmiechem i skuliłam się, kiedy Niya znów gwizdnęła.
Solin ściszył głos.
– Czegokolwiek się boisz, to cię tutaj nie odnajdzie – rzekł głosem tak głębokim jak ciemność wokół nas. – Dobrze, że nam ufasz. Jesteś tu bezpieczna.
Nadal trzymał mnie za łokieć, a ja przełknęłam nerwowo ślinę, odczuwając dziwne zakłopotanie z powodu tego, że ktoś mnie dotyka. Moje serce ponownie ścisnął skurcz mrocznego niepokoju, jakby w oczekiwaniu katastrofy.
Lecz nic się nie wydarzyło. Nic nie wyrządziło krzywdy mnie ani im.
Solin przyjrzał mi się uważnie, jakby sądził, że tam nad rzeką postradałam zmysły.
Westchnęłam ciężko i zmusiłam się, by posłać mu słaby uśmiech.
– Ja… – zmarszczyłam brwi i powtórzyłam słowo, którego tak często używałam – …przepraszam. – Nie chciałam zareagować tak…
– Nerwowo? – dokończył, unosząc brew.
– Tak. – Kiwnęłam głową. – Nerwowo.
Rzuciłam spojrzenie na Niyę; odeszła kawałek i ułożyła wargi do następnego przenikliwego gwizdnięcia.
– Masz prawo być zdenerwowana – rzekł łagodnie Solin. – Nie wiemy, co wycierpiałaś, zanim cię znaleźliśmy. Czy przypomniałaś sobie cokolwiek z twojej przeszłości?
Zesztywniałam i pokręciłam głową. Na usta znów cisnęły mi się słowa przeprosin.
– Nic nie szkodzi – powiedział i ścisnął w dłoni swoją laskę z czaszką rysia. – Wkrótce wyjawią mi to płomienie. Albo ty sobie przypomnisz, albo ogień ześle wizję. Pewnego dnia poznasz swoją przeszłość.
Serce zabiło mi z nadzieją.
– Dziękuję ci – odrzekłam.
Spuściłam głowę, muskając podbródkiem futra okrywające moją nagość. Futra, które sporządziła dla mnie Hyath. Wrażenie bycia ciepło opatuloną wydawało mi się bardzo dziwne… Tak długo wędrowałam chwiejnie i nago w deszczu i chłodzie.
Podciągnęłam nieco wyżej fragment futer na mojej klatce, a potem oblałam się rumieńcem, mając nadzieję, że Solin nie pomyślał, iż grymaszę na to, co mi ofiarował, że jestem niewdzięczna. To nie jego wina, że te dwie części futer były trochę za duże na moje wychudzone ciało.
Spojrzałam mu w oczy i rzuciłam pospiesznie:
– Dziękuję ci… za to opatrzenie.
– Ubranie – poprawił mnie z łagodnym uśmiechem. – I było to dla nas przyjemnością. Hyath zyskała wielką biegłość w wyprawianiu skór w taki sposób, że stają się nadzwyczaj miękkie i przyjemnie się je nosi. Jej matka miała zaszczyt wykonania sukni ślubnej dla Tiptu, gdy dwadzieścia lat temu poślubiała Trala. Hyath odziedziczyła ten talent po matce.
– Siu…bnej – potknęłam się na tym nowym słowie.
– Małżeństwo – wyjaśniła Niya, wracając do nas z nachmurzoną miną. – Ten uparty szczeniak mnie ignoruje. – Zerknęła w mrok, popatrzyła niecierpliwie wokół ogniska, a w końcu wzruszyła ramionami i skierowała uwagę z powrotem na Solina i mnie. – Zawarcie małżeństwa albo związku partnerskiego to ceremonia, w trakcie której deklaruje się miłość i zaangażowanie. Ludzie robią to, aby zobowiązać się wobec siebie nawzajem, ale także by zapewnić klan, że będą strzec nas wszystkich.
– Ci dwoje to nasz przywódca i nasza przywódczyni – dodał Solin. – Odgrywam rolę ich Czytającego z Ognia, ale ich zadaniem jest zapewnienie naszemu ludowi stałego dobrobytu i bezpieczeństwa.
– Poznasz ich dzisiejszej nocy – powiedziała Niya. – Mam też nadzieję, że poznasz Sync. Jest pełnia, którą zawsze świętujemy, by przyniosła nam szczęście przez następny miesiąc.
Przygalopowało ku nam jakieś złociste cętkowane stworzenie z białymi kłami lśniącymi w blasku ogniska i błyszczącymi żółtymi oczami wpatrzonymi w ciemność. Z ryknięciem dało ostatni sus z szeroko rozłożonymi łapami o ostrych pazurach, jego ciało sprężyło się z pełną wdzięku siłą.
Nogi ugięły się pode mną.
Solin mnie podtrzymał, a Niya objęła zwierzę ramionami i wtuliła twarz w złocisto-czarną sierść. Z jego głowy sterczały krótkie różki. Stworzenie machało rozdwojonym ogonem, a powietrze zawibrowało od jego głośnego pomruku.
– Ty mruczysz, maleństwo? – spytała ze śmiechem Niya. – Wyglądasz tak przerażająco, a jednak zachowujesz się jak milusia myszka.
Stała wyprostowana, trzymając dłoń na cętkowanych barkach tej dzikiej kocicy, która owinęła się wokół jej nóg.
– To Sync. – Pogładziła kocicę po głowie i pociągnęła za maleńkie różki. – Jest jeszcze młoda, ale już większa od niemal wszystkich rysiów na równinach. – Uśmiechnęła się szerzej, gdy kocica szturchnęła ją łbem w udo. – Chyba dlatego, że wszyscy ją karmią i może wybierać, w którym lupiku sypia.
Nie potrafiłam oderwać wzroku od drapieżnika. Od jego bystrych żółtych oczu i groźnych ostrych kłów.
– Ona cię nie skrzywdzi – szepnął Solin. – Jest oswojona. Mieliśmy zamiar uratować ją, tak jak później uratowaliśmy ciebie, i pozostawić jej wybór, aby powróciła do swojej rodziny albo przynajmniej odszukała inne zwierzęta ze swego gatunku, ale… – Wzruszył ramionami. – Zdecydowała się zostać u nas. – Uśmiechnął się, gdy kocica otarła się o niego i chwyciła jego laskę w paszczę z ostrymi zębami, a potem warknęła cicho z niezadowoleniem, kiedy klepnął ją w łeb, żeby ją puściła. – Wie, że śmiertelnicy nie są pożywieniem. Należy do naszego stada. Wie też, że nie jest przywódczynią tego stada. Prawda, Sync?
Rysica z prychnięciem wypuściła z pyska laskę, machając ogonem w lewo i w prawo dziwnie harmonijnymi ruchami.
Odwróciła się wprost ku mnie.
Zesztywniałam, gdy utkwiła we mnie spojrzenie żółtych oczu. Wesołe migotanie w jej ślepiach zmieniło się w błysk śmiertelnie groźnego zaintrygowania.
Nie mogłam odwrócić od niej wzroku. Nie mogłam przestać się jej przyglądać. Nie mogłam powstrzymać narastania we mnie czegoś olbrzymiego.
Rysica zebrała się w sobie i rozwarła pysk, jakby chciała posmakować mnie jęzorem. Przymknęła oczy. Lecz zaraz jej otworzyła i przysiadła.
Byłam tak pewna jej zamiaru, jakby mi o nim powiedziała. Cofnęłam się chwiejnie o krok.
– Nie obawiaj się – powiedział Solin, unosząc dłoń. – Ona nie…
Skoczyła na mnie. Jej olbrzymie łapy wylądowały na moich ramionach. Sapnęłam, gdy jej ciężar obalił mnie na ziemię i wycisnął mi powietrze z płuc. Krzyknęłam głośno, kiedy rysica przygwoździła mnie do gruntu. Jej wąsy załaskotały mnie w policzki, gdy przycisnęła zimny wilgotny nos do mojego nosa.
Miałam wrażenie, że mnie zabije.
Albo że mnie obejmuje.
Serce załomotało mi w piersi, gdy zanurzyłam dłonie w gęstym futrze, a kocica warknęła, jakby mój dotyk wyrządził jej fizyczną krzywdę.
– Sync, natychmiast z niej zejdź! – krzyknęła Niya, ciągnąc kocicę za rogi.
Lecz to nie odniosło żadnego skutku. Rysica po prostu się położyła, przykrywając mnie swoim złocistym cętkowanym cielskiem.
Poczułam gwałtownie przyspieszony puls we wszystkich palcach rąk i nóg, gdy pohamowywałam odruch, by zacząć walczyć. Zamiast tego głębiej wcisnęłam dłonie w jej puszyste futro i unieruchomiłam wszystkie jej mięśnie pod nim.
Kocica wydała cichy skowyt. Kwilenie. Płacz.
Ten dźwięk przeszył mi serce i zdałam sobie sprawę, że płaczę razem z nią. Po moich policzkach popłynęły wielkie łzy, nieproszone i bez powodu.
Uniosła głowę i przycisnęła nos do mojego, oddychając moim oddechem i wpatrując mi się w oczy.
I cały świat zniknął. Zniknęła rozgwieżdżona noc. Nie było już ogniska ani klanu. Byłyśmy tylko ja i Sync, tkwiłyśmy w miejscu, otaczało nas złociste światło. Pałające, oślepiająco jaskrawe, szepczące o złowrogiej pradawnej mocy.
Wydało mi się… znajome.
Właściwe niczym dom.
„Jego pocałunek miał smak blasku księżyca i miodu…”
Westchnęłam cicho.
Łzy popłynęły mi z oczu strumieniem, gdy rysica delikatnie i czule polizała szorstkim językiem moje wilgotne i słone policzki. W jej klatce piersiowej zawibrowało mruczenie. Trąciła nosem mój podbródek, a ja oplotłam ją ramionami i uścisnęłam mocno.
Sapnęła i wtuliła głowę w moją szyję, ugniatając mi łapami ramiona i kłując skórę pazurami.
Między nami coś narastało, coś pełnego rozpoznania i wagi, przepełnionego odpowiedziami i…
– Zejdź z niej! – polecił Solin, po czym chwycił zwierzę w pasie i zrzucił ze mnie.
Ta chwila pękła.
Poczułam się zdezorientowana i zakłopotana.
Sync warknęła i gwałtownie machnęła ogonem. Rzuciła mi błagalne spojrzenie, prychając na Solina. A potem odbiegła wielkimi susami, okrążając Niyę, i skoczyła w gęste rozkołysane trawy rosnące wokół skraju obozowiska.
Przez chwilę nikt się nie poruszył.
Wciągnęłam drżący wdech, ocierając nonsensowne łzy.
Solin sięgnął w dół i chwycił mnie za nadgarstek.
– Nie wiem, dlaczego ona tak się zachowała. – Bez ostrzeżenia postawił mnie szarpnięciem na nogi i podtrzymał. – Nic ci się nie stało?
Zachwiałam się, lecz tym razem nie z wycieńczenia, tylko z powodu tej krótkiej, ale intensywnej więzi, jaką poczułam z tym zwierzęciem, które dopiero co poznałam.
– Bardzo mi przykro – rzekła Niya. – Nigdy dotąd tego nie zrobiła. Wie, że nie wolno jej rzucać się na ludzi. Poniesie stosowne konsekwencje i…
– Nie – powiedziałam i zadrżałam na myśl o ukaraniu Sync. – Nie zamierzała mnie skrzywdzić. Nic mi nie jest.
Solin puścił mój nadgarstek i zmierzył mnie spojrzeniem.
– Zareagowała, jakby cię znała. – Przechylił głowę na bok i jego ozdobione warkocze zsunęły się na ramiona. – Czy zanim cię znaleźliśmy, natknęłaś się na jakiegoś rysia?
– Nie. – Pokręciłam głową. – Nigdy.
Nie odpowiedział, ale też nie przestał mi się przyglądać. Najwyraźniej rozmyślał intensywnie o sprawach, które mnie niepokoiły.
– Jesteś głodna? – spytała nagle Niya, przerywając narastające napięcie. Klasnęła w dłonie, by rozproszyć atmosferę zakłopotania, i dodała: – Chodź. Zjemy coś, a potem reszta klanu będzie chciała cię poznać.
Solin nie odezwał się ani słowem, gdy Niya chwyciła mnie za rękę i pociągnęła w kierunku ogniska.
Obejrzałam się przez ramię. Solin stał w bezruchu, spoglądają na mnie przenikliwym wzrokiem i zaciskając usta, by powstrzymać pytania.
Te jego domniemane pytania wprowadziły zamęt w moich i poczułam, jak dreszcz popłynął w dół mojego kręgosłupa.
Mężczyzna popatrzył na mnie, jakby nie miał pojęcia, kim jestem.
I przeraziło mnie, że ja też tego nie wiem.
Siedziałem na zewnątrz groty, przyglądając się pełni. Towarzyszyły mi dobiegające z tyłu szelesty stąpania wilków, odgłosy skrobania ich pazurów o kamienie, a od czasu do czasu warknięcia i skomlenia.
Byłem członkiem ich watahy zaledwie jedną noc, a jednak nie potrafiłem sobie wyobrazić powrotu do mojego poprzedniego świata pustki i przymierania głodem.
Nie odczuwałem już nieustannego przymusu, by wędrować i wiecznie poszukiwać kogoś, kogo nie potrafiłem sobie przypomnieć. Zniknęło desperackie pragnienie odnalezienia czegoś, co straciłem – niemal jakby to, czego szukałem, było blisko. Gdzieś tutaj.
Obok mnie przemknęła chyłkiem młoda wilczyca, powęszyła przy moim boku, a potem przesunęła jęzorem po moim udzie i zeskoczyła z niewielkiej skalnej półki na równinę poniżej. Dwie inne wilczyce podążyły za nią, naśladując jej zachowanie – szturchając mnie nosami i liżąc, jakby witały się ze mną, a potem żegnały.
Wyruszyły na polowanie.
Przyciągnąłem kolana do klaki piersiowej i starłem z nogi wilgotny ślad pozostawiony przez jęzor pierwszej wilczycy. Polizała mnie dokładnie nad znamieniem na górnej części uda. Nad tą ciemną plamą na skórze, wyglądającą jak ostro zakończony sierp księżyca.
Gdy pierwszy raz spostrzegłem to znamię, miałem nadzieję, że jego widok wywoła we mnie jakieś wspomnienie.
Lecz nigdy tak się nie stało.
A teraz było to tylko znamię. Coś bez znaczenia, czego po prostu nie mogłem zmyć.
Z westchnieniem oparłem podbródek na kolanach, podczas gdy trzy wilczyce, lśniące srebrzyście w blasku księżyca, wśliznęły się ukradkiem w rozkołysane trawy rosnące za niewielkim laskiem. Zniknęły w gęstych zaroślach, aż w końcu przestałem widzieć nawet ich kręte rogi.
Do moich uszu docierały tupoty łap i piski umykających im z drogi ofiar, mieszając się z wszechobecnym cykaniem koników polnych, pohukiwaniem sów i świergotaniem nietoperzy.
Pozostałem tam przez kilka godzin. Rozkoszowałem się samotnością, bo wiedziałem, że mam za plecami towarzystwo. Odprężyłem się, gdyż od tak dawna nie miałem żadnego. Gdy księżyc zachodził, powoli ustępując miejsca rozjaśniającemu się niebu, utkwiłem wzrok w smudze dymu snującej się ciężko i leniwie w oddali. Bardzo daleko, po drugiej stronie równin.
W mojej piersi coś się poruszyło. Nagłe pragnienie, by pobiec w tamtym kierunku.
Nienawidziłem ognia. Od zawsze. Dlaczego więc teraz nagle wszystkie moje instynkty popychały mnie ku niemu, zamiast kazać mi się oddalić?
Zadarłem głowę i powęszyłem w powietrzu.
Sadza i swąd – charakterystyczne zapachy płomieni. Co płonie?
Serce zatrzepotało mi z obawy o moją nową wilczą rodzinę. Pożar był jedynym wrogiem, którego nie mogły zwalczyć. Natknąłem się kiedyś na jeden w trakcie mojej niekończącej się mozolnej wędrówki i niemal zginąłem. Wciąż miałem blizny w miejscach, gdzie płomienie liznęły moje kostki i łydki, kiedy uciekałem.
Więc dlaczego, doświadczywszy bolesnego pocałunku płomieni, zadrżałem z pragnienia, by teraz do nich dotrzeć; desperackiego pragnienia pełnego równie desperackiej tęsknoty.
Zerwałem się na nogi, pohamowując nieodpartą chęć ruszenia w tamtym kierunku.
Gdy stałem na skalnym progu groty, a zapach popiołu i dymu napływał coraz bliżej, poczułem, że zaczęło mnie swędzić znamię na udzie. Uderzyłem w nie ręką i skrzywiłem się, jakbym znów znalazł się w tamtym ogarniętym pożarem lesie z płonącymi liśćmi pozostawiającymi na mojej skórze ślady oparzeń.
Popatrzyłem w dół i podrapałem się brudnymi paznokciami w znamię w kształcie półksiężyca. Przysiągłbym, że przez mgnienie oka znamię rozbłysło jak ten księżyc na niebie, którego zaczynało już ubywać.
Ale wtedy swędzenie zniknęło. Znamię już nie błyszczało.
Opuściłem dłoń, a moje spojrzenie znów powędrowało ku odległemu ogniowi, przyciągane przez niego i wzywane. Pogrążyłem się w myślach, których nie potrafiłem sobie przypomnieć.
Niya posadziła mnie obok siebie. Ognisko spowijało nas ciepłem, członkowie klanu Nhil posyłali mi pytające i przyjazne uśmiechy. Zapadła noc, a dzięki pełni uczta dorównywała wspaniałością gościowi honorowemu.
Niewiele się odzywałam, podczas gdy ludzie śmiali się, żartowali i przekazywali sobie wokoło drewniane puchary napełnione jakimś purpurowym płynem. Puszczono także w krąg długą fajkę z dymem o słodkim zapachu, który unosił się w nocne powietrze wonnymi obłoczkami, gdy mężczyźni i kobiety podawali ją sobie kolejno i wciągali dym, a potem w ekstazie odchylali głowy do tyłu.
Jakiś mężczyzna po drugiej stronie ogniska pochwycił moje spojrzenie. W przeciwieństwie do wielu innych członków klanu nie nosił licznych warkoczyków. Włosy miał wygolone z boków głowy, a wszystkie na jej czubku były splecione w jeden gruby warkocz, który spadał mu na plecy. Hebanowa klatka piersiowa lśniła w blasku płomieni tańczących na wzorze wyrysowanym popiołowym atramentem na jego ramionach i wzdłuż rąk. Widziałam już kiedyś podobny wzór i ogarnęła mnie ciekawość, by się dowiedzieć, co oznacza. Nawet Niya miała atramentowy motyw biegnący od środkowego palca przez grzbiet dłoni i łączący się wokół nadgarstka.
Przyjrzałam się bacznie tym jej znamionom, usiłując zrozumieć.
Spostrzegła moje spojrzenie.
– Co to takiego? – spytałam i sięgnęłam ręką, by pogładzić wypukłe nieznacznie blizny wypełnione srebrzystym atramentem. Lecz zamarłam w bezruchu, zanim dotknęłam Niyi, zaskoczona tym, że zrobiłam choćby tylko coś takiego.
Uniosła ręce i z dumą obróciła palce.