Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
To epicka opowieść rodzinna z lat 1915 - 1969, wkomponowana w tło egzotycznych obrazów Nowej Zelandii i Australii. Główną jej bohaterką jest Meggie, jedyna dziewczynka wśród dziewięciorga dzieci w rodzinie Clearych. Poznajemy dzieciństwo Meggie, dorastanie, małżeństwo, wreszcie największą, najbardziej dramatyczną sprawę jej życia - miłość, której obiektem jest ksiądz - mądry, ambitny, urodziwy Ralph de Bricassart. Jest on najpierw opiekunem i przyjacielem samotnego, wrażliwego dziecka, potem jedynym marzeniem dziewczyny i nieszczęśliwej w małżeństwie kobiety. Miłość jest w pełni wzajemna, toteż ksiądz Ralph staje przed wyborem : szukać spełnienia u boku ukochanej, czy w powołaniu i karierze w Watykanie?
[Opis wydawcy]
Książka dostępna w zasobach:
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Gminna Biblioteka Publiczna im. Czesława Chruszczewskiego w Mieścisku
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 786
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ptaki ciernistych krzewów
Colleen McCullough
Ptaki ciernistych krzewów
Z angielskiego przełożyły
Małgorzata Grabowska
i Iwona Zych
Świat Książki
Tytuł oryginału
The Thorn Birds
Części I-IV
przełożyła Małgorzata Grabowska
Części V-VII
przełożyła Iwona Zych
Okładkę i strony tytułowe projektowała
Bożena Kowalewska
Redaktorzy
Teresa Abraszewska i Barbara Tarasiewicz
Redaktor techniczny
Krzysztof Krempa
Licencyjne wydanie klubu „Świat Książki”
za zgodą Wydawnictwa „Książka i Wiedza”
© Copyright by Colleen McCullough, 1977
Published by arrangement with Harper and Row,
Publishers, Inc., New York, N.Y. USA
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo
„Książka i Wiedza”, 1991
„B.M.” Sp. z o.o. VI Oddział Warszawa - Świat Książki
Warszawa 1994
ISBN 83-7129-009-8
Nr 1015
Dla dużej siostry
Jean Easthope
Pewna legenda opowiada o ptaku, który śpiewa jedynie raz w życiu, piękniej niż jakiekolwiek stworzenie na Ziemi. Z chwilą gdy opuści rodzinne gniazdo, zaczyna szukać ciernistego drzewa i nie spocznie, dopóki go nie znajdzie. A wtedy, wyśpiewując pośród okrutnych gałęzi, nadziewa się na najdłuższy, najostrzejszy cierń. Konając wznosi się ponad swój ból, żeby prześcignąć w radosnym trelu słowika i skowronka. Jedną, najświetniejszą pieśnią, za cenę życia. Cały świat zamiera, aby go wysłuchać, uśmiecha się nawet Bóg w Niebie. Bo to, co najlepsze, trzeba okupić ogromnym cierpieniem... Przynajmniej tak głosi legenda.
Część pierwszaMeggie 1915-1917
Rozdział pierwszy
Ósmego grudnia 1915 roku Meggie Cleary skończyła cztery lata. Po śniadaniu matka, odłożywszy na miejsce pozmywane naczynia, bez słowa podała jej duży pakunek i wysłała na dwór. Meggie przykucnęła za ostrokrzewem koło bramy i zaczęła niecierpliwie szarpać opakowanie. Gruby papier nie poddawał się łatwo niezdarnym palcom. Pachniał trochę sklepem w Wahine, więc zorientowała się, że cokolwiek kryje się w środku, jakimś cudem zostało kupione, a nie podarowane przez kogoś ani zrobione w domu.
Przez rozdarcie w rogu wyłoniła się jakaś złota mgiełka. Meggie rzuciła się na papier, pośpiesznie oddzierając długie, nierówne kawałki.
– Agnes! Och, Agnes! – powiedziała z zachwytem, mrugając Oczami na widok lalki leżącej w postrzępionym papierowym gniazdku.
Zdarzył się cud. Tylko raz w życiu Meggie pojechała do Wahine. Dawno temu, w maju, w nagrodę za to, że była bardzo grzeczna. Usadowiona w bryczce koło matki, sprawując się najlepiej, jak umiała, z przejęcia prawie nic nie zobaczyła ani nie zapamiętała. Z wyjątkiem Agnes, pięknej lalki siedzącej na ladzie sklepowej w krynolinie z różowej satyny obszytej falbankami z kremowej koronki. Tam w sklepie od razu nadała jej imię Agnes, nie znając innego, odpowiednio eleganckiego i godnego tak niezrównanej istoty. Jednak w ciągu następnych miesięcy tęskniła za Agnes bez krzty nadziei. Nie miała takiej zabawki w domu i nie przypuszczała, że lalki są przeznaczone dla dziewczynek. Z przyjemnością bawiła się fujarkami, procami i poobijanymi żołnierzykami, które rzucili w kąt bracia, brudziła sobie ręce i buciki.
Nawet na myśl jej nie przyszło, że Agnes służy do zabawy. Pogładziła lśniące różowe fałdy sukienki, wspanialszej od wszystkich, jakie widziała kiedykolwiek na żywej kobiecie, i delikatnie podniosła lalkę. Agnes miała ręce i nogi przyczepione do tułowia tak, że można było nimi swobodnie ruszać. Nawet szyję i wąską kibić też miała ruchome. Złote włosy przybrane perełkami piętrzyły się wysoko nad czołem, a spod zwiewnej chusteczki na szyi, spiętej perłową spinką, wyzierał jasny dekolt. Starannie pomalowana porcelanowa twarz nie była pokryta szkliwem, dzięki czemu subtelny odcień cery zachował naturalną matowość. Zadziwiająco żywe niebieskie oczy jaśniały między prawdziwymi rzęsami, a prążkowane tęczówki okalała ciemniejsza błękitna obwódka. Zafascynowana Meggie odkryła, że Agnes, jeśli ją odpowiednio odchylić do tyłu, zamyka oczy. Na zaróżowionym policzku miała czarną muszkę, a lekko rozchylone pąsowe usta odsłaniały małe białe ząbki. Meggie usadowiła się wygodnie i trzymając lalkę przed sobą patrzyła na nią jak urzeczona.
Wciąż jeszcze siedziała za ostrokrzewem, gdy trawa, rosnąca zbyt blisko płotu, by dosięgła ją kosa, zaszeleściła i zjawili się Jack i Hughie. Włosy Meggie z daleka przyciągały wzrok, gdyż wszystkie dzieci w rodzinie Clearych, oprócz Franka, cierpiały z powodu mniej lub bardziej ognistorudej czupryny. Jack trącił łokciem brata i rozradowany wskazał ręką. Posyłając sobie porozumiewawcze uśmiechy rozdzielili się i zamienili w żandarmów na tropie maoryskiego odszczepieńca. Ale nucąca sobie cichutko Meggie tak była pochłonięta Agnes, że ich nie usłyszała.
– Co tam masz, Meggie? – krzyknął Jack, doskakując do niej. – Pokaż!
– Tak, pokaż! – zawtórował mu z chichotem Hughie, zachodząc z drugiej strony.
Przycisnęła lalkę do piersi i potrząsnęła głową.
– Nie, ona jest moja! Dostałam ją na urodziny!
– Pokaż nam, no! Chcemy ją tylko obejrzeć.
Duma i radość wzięły górę. Meggie uniosła lalkę tak, żeby bracia dobrze ją widzieli.
– Zobaczcie, prawda, że piękna? Nazywa się Agnes.
– Agnes? Agnes?! – Jack realistycznie udał, że zbiera mu się na mdłości. – Co za głupie imię! Dlaczego nie nazwiesz jej Margaret albo Betty?
– Dlatego, że to jest Agnes!
Hughie spostrzegł ruchomy staw przy nadgarstku lalki i gwizdnął.
– Ej, Jack, zobacz! Ona rusza ręką!
– Gdzie? Chcę zobaczyć.
– Nie! – Meggie ze łzami w oczach znów mocno przytuliła lalkę. – Nie, zepsujecie ją! Jack, nie zabieraj mi jej... zepsujecie ją!
– Phi! – Brudne opalone dłonie brata chwyciły ją za nadgarstki i zacisnęły się. – Zrobić ci chińskie oparzenie? I nie bądź taka płaksa, bo powiem Bobowi. – Wykręcił jej ręce, aż pobielała naprężona skóra, a Hughie chwycił lalkę za sukienkę i ciągnął. – Dawaj, bo naprawdę będzie bolało!
– Nie! Nie, Jack, proszę cię! Zepsujecie ją, na pewno zepsujecie! Och, proszę, zostawcie ją! Nie zabierajcie mi jej, proszę was!
Trzymała lalkę pomimo okrutnych kleszczy zaciskających się na jej przegubach, łkając i wierzgając nogami.
– Mam ją! – zatriumfował Hughie, kiedy lalka wysunęła się ze skrzyżowanych rąk Meggie.
Jacka i Hughiego zafascynowała ona nie mniej niż siostrę. Lalka straciła sukienkę, halki i długie majtki z falbankami. Leżała naga, podczas gdy chłopcy popychali i ciągnęli jej członki, zakładając jej na siłę nogę za głowę, zmuszając do oglądania własnych pleców, wykręcając ją na wszystkie możliwe strony. Nie zwracali najmniejszej uwagi na płaczącą Meggie. A jej nie przyszło do głowy szukać pomocy, bo w rodzinie Clearych nawet dziewczynka, jeśli nie potrafiła walczyć sama, nie mogła zbytnio liczyć na współczucie.
Kunsztowna fryzura Agnes rozpadła się, spadające perły zamigotały i rozsypały się w wysokiej trawie. Zakurzony but obojętnie zdeptał porzuconą sukienkę i powalał satynę smarem z kuźni. Meggie padła na kolana, gorączkowo wyszukując i zbierając miniaturowe części garderoby, żeby uchronić je przed uszkodzeniem, a potem zaczęła rozgarniać trawę tam, gdzie spadły perły. Oślepiały ją łzy, nieznana żałość ściskała serce, ponieważ nigdy dotąd nie miała rzeczy na tyle cennej, żeby z jej powodu rozpaczać.
Podkowa wpadła z sykiem do zimnej wody i Frank wyprostował plecy; teraz już go nie bolały, więc widocznie przywykł do kowalstwa. Najwyższy czas, powiedziałby ojciec, po sześciu miesiącach pracy w kuźni. Frank doskonale wiedział, ile czasu minęło, odkąd stanął po raz pierwszy przy kowadle; mierzył ten czas goryczą i nienawiścią.
Cisnął młot do skrzynki, drżącą ręką odgarnął z czoła pozlepiane kosmyki i ściągnął przez głowę stary skórzany fartuch. Koszula leżała w kącie na stercie słomy. Powłócząc nogami podszedł tam i stał przez chwilę wpatrując się znieruchomiałymi oczami w popękaną drewnianą ścianę stodoły.
Był bardzo niski i nadal szczupły jak wyrostek, ale od pracy z młotem zawęźliły mu się mięśnie na rękach i ramionach. Jasna, gładka skóra lśniła od potu. Ciemne włosy i oczy nadawały twarzy egzotyczny posmak, pełne usta i szeroki nos odbiegały kształtem od typowych dla rodziny rysów: to właśnie w nim dała o sobie znać domieszka krwi maoryskiej ze strony matki. Miał już prawie szesnaście lat, podczas gdy Bob zaledwie jedenaście, Jack dziesięć, Hughie dziewięć, Stuart pięć, a mała Meggie trzy. Wtem przypomniał sobie, że dziś, ósmego grudnia, Meggie kończy cztery. Włożył koszulę i wyszedł ze stodoły.
Dom stał na szczycie niewielkiego pagórka, nieco powyżej stodoły i stajni. Podobnie jak wszystkie domy w Nowej Zelandii był drewniany, parterowy i rozbudowany nieregularnie, zgodnie z założeniem, że w razie trzęsienia ziemi jakaś jego część może się ostać. Wszędzie dokoła rosły ostrokrzewy, właśnie teraz oblepione dorodnym żółtym kwieciem, ścieliła się trawa, bujna jak w całej Nowej Zelandii. Trawa nie rudziała nawet w samym środku zimy, kiedy w cieniu szron nie topniał czasem przez cały dzień, a długie, łagodne lato tylko przydawało jej soczystości. Deszcze delikatnie zraszały ziemię, nie pozbawiając niczego, co rośnie, słodkiej świeżości, nie padał śnieg, a słońce grzało z ożywczą siłą, nigdy nie wysysając soków. Plagi nawiedzające Nową Zelandię nie spadały z nieba, lecz wzbierały we wnętrznościach ziemi i stamtąd uderzały. Wyczuwało się tu zawsze jakieś dławione wyczekiwanie, ledwie uchwytne drżenie i dudnienie pod stopami. Bo pod powierzchnią ziemi czaiła się przerażająca moc, moc tak potężna, że przed trzydziestoma laty zmiotła całą wyniosłą górę. Para buchała z wyciem i świstem przez szczeliny na zboczach niewinnych wzgórz, wulkany pluły dymem w niebo, a w wysokogórskich strumieniach płynęła ciepła woda. W rozlewiskach wrzała tłusta maź, morze niepewnie oblewało skały, które mogły nie dotrwać do następnego przypływu.
A jednak była to łagodna, łaskawa kraina. Za domem rozpościerała się pofałdowana równina, zielona jak szmaragd w pierścionku zaręczynowym Fiony Cleary, usiana tysiącami kremowych kłębków – z bliska widać było, że to owce. Tam gdzie łuk wzgórz ozdabiał krawędź jasnego nieba, niknęła w chmurach strzelista góra Egmont, na której zboczach bielał jeszcze śnieg. Jej symetryczna sylwetka zachwycała wciąż na nowo nawet tych, którzy, jak Frank, widzieli ją codziennie od urodzenia.
Choć od stodoły do domu szło się niezły kawałek pod górę, Frank przyśpieszył kroku wiedząc, że nie powinien tam iść: polecenia ojca nie pozostawiały wątpliwości. Po chwili, wychodząc zza rogu domu, zobaczył trójkę rodzeństwa koło ostrokrzewu.
To Frank zawiózł matkę do Wahine, żeby kupiła tam lalkę dla Meggie, i do tej pory dziwił się, co ją do tego skłoniło. Nie miała zwyczaju obdarowywać ich niepraktycznymi prezentami urodzinowymi, nie starczało na nie pieniędzy, i jeszcze nigdy żadnemu z dzieci nie dała zabawki. Wszyscy dostawali ubrania. Urodziny i święta Bożego Narodzenia stanowiły okazję do uzupełnienia skąpej garderoby. Ale widocznie Meggie zobaczyła lalkę w czasie swojej jedynej wyprawy do miasta i Fiona nie zapomniała o tym. Kiedy Frank spytał ją o to, bąknęła, że dziewczynce potrzebna jest lalka, i szybko zmieniła temat.
Na dróżce od frontu Jack i Hughie trzymali lalkę, bezlitośnie manipulując jej członkami. Frank widział tylko plecy stojącej Meggie, która patrzyła, jak jej bracia bezczeszczą Agnes. Białe skarpetki opadały nieporządnie nad czarnymi bucikami, odsłaniając różowe nóżki widoczne spod rąbka niedzielnej sukienki z brązowego aksamitu. Na plecy bujną kaskadą spływały starannie uczesane loki, połyskując w słońcu czerwono-złoto. Kokarda z białej tafty, przytrzymująca loki z przodu, żeby nie opadały na twarz, oklapła i zwisała smętnie; sukienka była uwalana ziemią. W jednej ręce Meggie ściskała ubranka lalki, drugą na próżno popychała Hughiego.
– Cholerne szczyle!
Jack i Hughie zerwali się na równe nogi i rzucili do ucieczki, zapominając o lalce; kiedy Frank klął, rozsądek nakazywał zniknąć mu z oczu.
– Jeżeli jeszcze raz ją dotkniecie swoimi brudnymi łapskami, to skórę wam z tyłków pozdzieram, zasrańce!—wrzasnął za nimi Frank.
Pochylił się i ujął Meggie za ramiona, potrząsając nią lekko.
– No, no, nie trzeba płakać! Uspokój się, już ich nie ma i nigdy nie dotkną twojej lalki, przyrzekam. A teraz uśmiechnij się do mnie, bo dziś twoje urodziny, tak?
Z opuchniętej, zalanej łzami twarzyczki wielkie szare oczy patrzyły na Franka z takim bezmiarem rozpaczy, że aż ścisnęło go w gardle. Wyciągnął z kieszeni spodni brudną chustkę, niezdarnie otarł jej twarz, a potem chwycił przez materiał za nos.
– Dmuchnij!
Usłuchała go, szlochając głośno, ale już bez łez.
– Och, Fra-Fra-Frank, oni mi za-za-zabrali Agnes!—wykrztusiła pociągając nosem.—Wło-wło-włosy jej się rozleciały i zgu-gu-gubiła wszystkie te śliśne pe-pe-perełki! Spadły na tra-tra-trawę i nie mogę ich znaleźć!
Łzy znów wezbrały, kapiąc na rękę Franka; przyglądał się przez chwilę wilgotnej dłoni, a potem zlizał słone krople.
– Więc poszukamy ich razem, dobrze? Ale nie będziesz mogła nic znaleźć, jeżeli będziesz płakać, wiesz, no i po co mówisz jak dzidziuś? Już od pół roku nie słyszałem, żebyś mówiła „śliśny” zamiast „śliczny”! Proszę, wytrzyj jeszcze raz nos, a potem weź biedną... Agnes? Jeżeli jej nie ubierzesz, słońce ją poparzy.
Posadził Meggie koło dróżki, ostrożnie podał lalkę, a potem na kolanach zaczął przeczesywać trawę, aż wreszcie z triumfalnym okrzykiem podniósł z ziemi jedną perłę.
– Proszę! Pierwsza! Znajdziemy wszystkie, zobaczysz.
Meggie z uwielbieniem patrzyła na swojego najstarszego brata, który rozgarniał źdźbła trawy i pokazywał jej każdą znalezioną perłę. Potem przypomniała sobie, że Agnes ma przecież taką delikatną skórę i łatwo może ją oparzyć słońce, więc zajęła się ubieraniem lalki. Wyglądało na to, że Agnes jest cała. Włosy miała wprawdzie rozrzucone w nieładzie, a wykręcane przez chłopców ręce i nogi brudne, ale nic nie zostało uszkodzone. We włosach Meggie tkwiły szylkretowe grzebienie. Jeden z nich udało jej się wyjąć i zaczęła nim czesać Agnes, która miała prawdziwe ludzkie włosy, zręcznie poprzywiązywane do cienkiej siateczki i rozjaśnione na złoto.
Meggie niewprawnie szarpała grzebieniem duży kłak włosów, gdy wtem stała się rzecz straszna. Włosy odpadły, wszystkie naraz, przyczepiły się zmierzwioną kępą do zębów grzebienia. Nad wysokim czołem Agnes nie było nic, ani głowy,ani nagiej czaszki, tylko okropna, ziejąca dziura. Przejęta trwogą Meggie pochyliła się, żeby zajrzeć do środka. Majaczyły tam wklęsłe policzki i broda, między rozchylonymi ustami migotało światło uwydatniając ciemny, zwierzęcy zarys zębów, a nad tym wszystkim wisiały oczy Agnes, dwie przerażające kule kołyszące się z cichym trzaskiem na drucie, który w okrutny sposób przebijał głowę lalki.
Meggie wydała przeszywający krzyk, całkiem nie jak dziecko. Cisnęła Agnes precz i drżąc na całym ciele krzyczała dalej, z twarzą zakrytą dłońmi. Potem poczuła, że Frank ciągnie ją za palce i bierze w ramiona przyciskając jej głowę do swojej szyi. Oplotła go ramionami, czerpiąc pociechę z jego bliskości, aż wreszcie uspokoiła się na tyle, że dotarło do niej, jak Frank przyjemnie pachnie – końmi, potem i żelazem.
Kiedy ucichła, kazał jej powiedzieć, co się stało. Podniósł lalkę i zadziwiony wpatrywał się w puste wnętrze jej głowy, usiłując przypomnieć sobie, czy jego też w dzieciństwie osaczało tyle dziwnych strachów... Nie, jego dręczyły przykre wizje innych ludzi, ich szepty i zimne spojrzenia. Wychudzona, zapadła twarz matki, drżenie jej ręki, obejmującej jego rękę, pochylenie ramion.
Co zobaczyła Meggie, że tak się przejęła? Pomyślał, że mniej by się zdenerwowała, gdyby biedna Agnes straciwszy włosy zaczęła krwawić. Krew to coś naturalnego; przynajmniej raz na tydzień któryś z członków rodziny Clearych krwawił obficie.
– Jej oczy, oczy! – szepnęła Meggie, za nic nie chcąc spojrzeć na lalkę.
– Ależ to prawdziwe cudo, Meggie – mamrotał, wtulając twarz w jej włosy. Jakież były piękne, gęste, jaki miały kolor!
Przez całe pół godziny musiał ją zachęcać, żeby wreszcie spojrzała na Agnes, a drugie pół godziny minęło, zanim udało mu się ją namówić, żeby zerknęła w oskalpowaną dziurę. Pokazał jej, w jaki sposób ruszają się oczy, jak precyzyjnie zostały umocowane, jak dokładnie pasują do otworów, a mimo to łatwo się obracają – otwierają i zamykają.
– A teraz chodź już, pora iść do domu—powiedział biorąc Meggie na ręce, a lalkę wciskąjąc między siebie a siostrę.—Poprosimy mamę, żeby się nią zajęła, dobrze? Upierzemy i uprasujemy ubranka, przykleimy jej włosy. A z tych perełek zrobię-ci prawdziwe spinki, które nie będą wypadać, i będziesz mogła ją czesać, jak tylko zechcesz.
Fiona Cleary obierała ziemniaki w kuchni. Była bardzo przystojną, jasną blondynką wzrostu nieco mniej niż średniego, o surowych, dość ostrych rysach. Mimo sześciokrotnej ciąży zachowała świetną figurę, ani trochę nie pogrubiałą. Sukienkę z szarego perkalu, zamiatającą idealnie czystą podłogę, ochraniał z przodu wielki, nakrochmalony, biały fartuch, włożony na szyję i zawiązany z tyłu na równą kokardę. Od świtu do nocy pracowała w kuchni i w ogrodzie na tyłach domu, solidnymi czarnymi trzewikami wydeptując ścieżkę od kuchennego pieca do pralni, potem do grządek z warzywami, potem do sznura na bieliznę i z powrotem do pieca.
Fee odłożyła nóż na stół i popatrzyła na Franka i Meggie z nieprzyjemnym grymasem pięknych ust.
– Meggie, pozwoliłam ci włożyć dziś najlepszą sukienkę pod jednym warunkiem, że jej nie pobrudzisz. A teraz spójrz! Jaki z ciebie mały niechluj!
– Mamo, to nie jej wina – ujął się za siostrą Frank. – Jack i Hughie zabrali jej lalkę, żeby zobaczyć, jak rusza rękami i nogami. Obiecałem Meggie, że zajmiemy się lalką i znów będzie jak nowa. Zajmiemy się, prawda?
– Pokaż – powiedziała Fee wyciągając rękę.
Była małomówna, nigdy nie odzywała się bez powodu. Nikt nie wiedział, o czym myśli, nawet jej mąż. Jemu pozostawiała utrzymanie dzieci w karności i sama była mu całkowicie posłuszna, wyrażając swoje zdanie tylko w nadzwyczaj wyjątkowych okolicznościach. Meggie słyszała kiedyś, jak chłopcy szeptali między sobą, że mama boi się taty tak samo jak oni; jeżeli rzeczywiście tak było, ukrywała to pod nieprzeniknioną maską ponurawego spokoju. Nigdy się nie śmiała, nigdy też nie wybuchała gniewem.
Po skończonych oględzinach Fee położyła Agnes na kredensie koło pieca i spojrzała na Meggie.
– Jutro rano uczeszę ją i upiorę ubranka. Dziś wieczorem po kolacji Frank będzie chyba mógł ją wykąpać i przykleić jej włosy.
Zabrzmiało to bardziej jak rzeczowe stwierdzenie niż słowa pocieszenia. Meggie kiwnęła głową uśmiechając się niepewnie. Nieraz tak bardzo pragnęła usłyszeć, jak mama się śmieje, ale ona nie śmiała się nigdy. Wyczuwała, że łączy je obie coś szczególnego, co odróżnia je od taty i chłopców, ale onieśmielały ją sztywno wyprostowane plecy i drepczące nieustannie stopy. Mama z roztargnieniem kiwała głową, zgarniała szerokie spódnice i krążyła między piecem i stołem, ani na chwilę nie przestając pracować.
Spośród wszystkich dzieci jedynie Frank zdawał sobie sprawę z tego, że Fee jest wiecznie zmęczona. Tyle było wciąż do zrobienia, pieniędzy co kot napłakał, za mało czasu i tylko jedna para rąk. Fee z utęsknieniem czekała dnia, kiedy Meggie zacznie jej pomagać. Dziewczynka już wykonywała proste czynności, ale w żaden sposób nie mogła zmniejszyć ciężaru obowiązków. Sześcioro dzieci i z tego tylko jedno, w dodatku najmłodsze, było dziewczynką. Wszystkie znajome Fee okazywały jej współczucie przemieszane z zazdrością, ale od tego pracy nie ubywało. W koszyku piętrzył się stos skarpet do zacerowania, na drutach tkwiła kolejna dziergana przez nią skarpetka, Hughie wyrastał ze swetrów, a Jack nie urósł jeszcze tyle, żeby oddać mu swoje.
Padraic Cleary przez czysty przypadek znalazł się w domu w czasie, kiedy wypadały urodziny Meggie. Ponieważ sezon strzyży jeszcze się nie rozpoczął, miał pracę w okolicy przy orce i sadzeniu. Z zawodu był postrzygaczem owiec, ale to sezonowe zajęcie trwało od połowy lata do końca zimy, po czym przychodziła pora kocenia się owiec. Zwykle udawało mu się znaleźć dość pracy, żeby przetrwać wiosnę i pierwsze miesiące lata; pomagał przy jagniętach, orce i wyręczał miejscowego hodowcę krów w dojeniu – świątek, piątek, dwa razy dziennie. Szedł tam, gdzie czekała na niego praca, zostawiając rodzinę bez opieki w dużym starym domu, co tylko z pozoru świadczyło o nieczułym sercu. Ktoś, kogo los nie uszczęśliwił własną ziemią, tak właśnie musiał postępować.
Kiedy przyszedł niedługo po zachodzie słońca, w domu zapalono już lampy i na wysokim suficie igrały cienie. Chłopcy, zbici w gromadkę na werandzie, bawili się ropuchą – wszyscy oprócz Franka. Padraic wiedział, gdzie jest najstarszy syn, ponieważ słyszał miarowe stukanie siekiery. Przystanął na werandzie, żeby obdarzyć kopniakiem Jacka i trzepnąć w ucho Boba.
– Idźcie pomóc Frankowi, leniuchy. I macie skończyć, zanim mama postawi kolację na stole, bo inaczej złoję wam skórę.
Skinął głową krzątającej się koło pieca Fionie. Nie pocałował jej ani nie przytulił, gdyż uważał, że jedynym właściwym miejscem dla okazywania uczuć łączących męża i żonę jest sypialnia. Kiedy zzuł oblepione błotem buty, Meggie podbiegła w podskokach niosąc mu kapcie, a wtedy uśmiechnął się spoglądając na nią z uczuciem zadziwienia, które widok tej małej dziewczynki zawsze w nim wywoływał. Była taka ładna, miała takie piękne włosy; ujął w palce jeden lok, rozciągnął go na całą długość, a potem puścił, żeby zobaczyć, jak sprężyście zwija się z powrotem. Uniósł córkę do góry i podszedł do jedynego w kuchni wygodnego krzesła z oparciem i poduszką przywiązaną do siedziska. Z cichym westchnieniem usiadł, wyciągnął fajkę i niedbale wystukał tytoniowe resztki prosto na podłogę. Meggie usadowiła się ojcu na kolanach zaplatając mu rączki na szyi i z ufną twarzyczką obróconą ku jego twarzy oddawała się ulubionej wieczornej zabawie polegającej na patrzeniu, jak światło przesiewa się przez krótki złoty zarost.
– Jak się czujesz, Fee? – spytał żonę Padraic Cleary.
– Dobrze, Paddy. Uporałeś się z dolnym polem?
– Tak, skończyłem z dolnym. Jutro z samego rana mogę zaczynać na górnym. Boże, ależ jestem zmęczony!
– Wierzę. Czy MacPherson dał ci znów tę starą narowistą kobyłę?
– A jakże. Nie myślisz chyba, że sam by ją wziął, a mnie dał deresza? Czuję się tak, jakby mi kto ręce ze stawów powyrywał. Gotów jestem przysiąc, że to najtwardsza w pysku kobyła w całej Nowej Zelandii.
– Nie martw się. Niedługo pójdziesz do starego Robertsona, a on ma same dobre konie.
– Nie mogę się doczekać.
Nabił fajkę grubym tytoniem i z dużego dzbanka przy piecu wyciągnął knot do zapalania. Szybkim ruchem wetknął go za drzwiczki paleniska, gdzie natychmiast zajął się od żaru; potem rozparł się w krześle i ssał fajkę, aż bulgotała.
– Jak się czuje nasza czterolatka? – spytał córkę.
– Dobrze, tato.
– Czy mama dała ci prezent?
– Och, tato, skąd wiedzieliście, że chciałam mieć Agnes?
– Agnes? – powtórzył z uśmiechem i rzucił pytające spojrzenie w stronę Fee. – Tak ma na imię, Agnes?
– Tak. Jest piękna, tato. Chciałabym na nią patrzeć od rana do wieczora. Całe szczęście, że w ogóle ma jeszcze na co patrzeć – powiedziała ponuro Fee. – Jack i Hughie złapali lalkę, zanim biedna Meggie zdążyła ją dobrze obejrzeć.
– No tak, jak to chłopcy. Mocno ją uszkodzili?
– Nie na tyle, żeby nie dało się naprawić. Frank ich w porę przyłapał.
– Frank? A co on tu robił? Miał przez cały dzień pracować w kuźni. Hunter czeka na bramy.
– Pracował przez cały dzień w kuźni. Przyszedł tylko po jakieś narzędzie – odpowiedziała prędko Fee; Padraic zbyt ostro traktował Franka.
– Och, tato, Frank to najlepszy brat! Uratował moją Agnes przed śmiercią, a po kolacji przyklei jej włosy.
– To dobrze – sennym głosem powiedział ojciec, odchylając głowę do tyłu i zamykając oczy.
Od pieca buchał żar, ale jemu jakby to nie przeszkadzało; połyskliwe kropelki potu zrosiły mu czoło. Założył ręce za głowę i zapadł w drzemkę.
To właśnie po nim dzieci odziedziczyły gęste wijące się rude włosy w różnych odcieniach, chociaż żadne nie miało równie płomiennej czupryny. Padraic Cleary był niski, ale silny, jakby zbudowany ze sprężystej stali, a ponieważ od dziecka dosiadał koni, wykrzywiły mu się nogi, ręce zaś wydłużyły po latach spędzonych na strzyżeniu owiec. Klatkę piersiową i ręce pokrywał mu matowy złoty meszek, który byłby brzydki przy ciemniejszej cerze. Zmarszczki wokół jasnoniebieskich oczu, które mrużył stale jak marynarz, zastygły od ciągłego wpatrywania się w dal, a na twarzy o przyjemnym wyrazie gościł płochliwy uśmiech, który sprawiał, że inni mężczyźni lubili go od pierwszego wejrzenia. Wspaniały nos o prawdziwie rzymskim kształcie musiał dziwić irlandzkich pobratymców – ale któż zliczy statki, jakie rozbiły się u brzegów Irlandii? Był człowiekiem szczęśliwym, który znosił ciężką dolę wyrobnika lepiej niż wielu innych i choć trzymał dzieci bardzo krótko, nie żałując, kiedy trzeba, kopniaka, uwielbiały go wszystkie prócz jednego. Jeżeli nie starczało chleba, obywał się bez; jeżeli trzeba było wybierać między nowym ubraniem dla niego a nowym ubraniem dla któregoś z potomków, obywał się bez. Można powiedzieć, że to pewniejszy dowód miłości niż milion łatwych pocałunków. Miał bardzo wybuchowy temperament i kiedyś nawet zabił człowieka. Dopisało mu szczęście: człowiek ten był Anglikiem, a w zatoce Dun Laoghaire czekał na falę odpływu statek do Nowej Zelandii.
Fiona podeszła do drzwi wychodzących na podwórko i zawołała:
– Kolacja!
Chłopcy zjawili się jeden po drugim, a na samym końcu przyszedł Frank obładowany drewnem, które wrzucił do dużej skrzyni koło pieca. Padraic zestawił Meggie na podłogę, podszedł do stołu dla domowników i zajął miejsce u jego szczytu, podczas gdy chłopcy usadowili się po bokach, a Meggie wdrapała się na drewnianą skrzynkę, którą ojciec położył na stojącym najbliżej siebie krześle.
Przy swoim stole podręcznym Fee nakładała jedzenie od razu na talerze, szybciej i sprawniej niż kelner; nosiła po dwa, najpierw dla Paddy’ego i Franka, a na końcu dla Meggie i dla siebie.
– Kchrr! Znowu stew! – powiedział Stuart robiąc miny i biorąc do ręki nóż i widelec. – Dlaczego daliście mi tak na imię?1
1 „Stew” (czyt.: stju) to rodzaj gulaszu, potrawy z duszonego mięsa i warzyw; wymawia się tak samo jak zdrobnienie imienia Stuart – Stu.
– Jedz – warknął ojciec.
Na dużych talerzach jedzenie dosłownie się piętrzyło: ziemniaki z wody, gulasz z jagnięcia i fasolka, zerwana w ogródku tego samego dnia, wszystko w dużych ilościach. Mimo tłumionych jęków i stęknięć wyrażających obrzydzenie, wszyscy, także Stu, wyczyścili talerze do czysta chlebem, a potem jeszcze zjedli kilka pajd posmarowanych grubo masłem i domowej roboty dżemem z agrestu. Fee usiadła i zjadła w pośpiechu, po czym znów się zerwała, podeszła do podręcznego stołu i tam nałożyła do dużych głębokich talerzy wielkie kawały zwijanego ciasta, które przygotowała nie żałując cukru i smarując je całe dżemem. Każda porcja została obficie polana gorącym sosem budyniowym i Fee znów nosiła talerze do stołu po dwa naraz. Wreszcie z westchnieniem usiadła; to danie mogła zjeść w spokoju.
– O, pycha! Ciasto z dżemem! – wykrzyknęła Meggie i zaczęła ugniatać łyżeczką żółty budyń, aż zabarwiły go różowe smugi dżemu sączącego się ze środka.
– Tak, Meggie, dziś twoje urodziny, więc mama przygotowała twoją ulubioną leguminę – powiedział ojciec z uśmiechem.
Tym razem nikt nie narzekał. Deser, jaki bądź, konsumowano zawsze z zapałem. Cała rodzina Clearych miała słabość do słodyczy.
Nikt nie miał ani funta nadwagi, mimo dużych ilości pożywienia zawierającego skrobię. Wszystko, co jedli, spalali do ostatka w czasie pracy i zabawy. Warzywa i owoce jedzono dla zdrowia, ale to chleb, ziemniaki, mięso i gorące mączne leguminy broniły ich przed wyczerpaniem.
Kiedy Fee z olbrzymiego czajnika nalała wszystkim po filiżance herbaty, siedzieli jeszcze rozmawiając i czytając przez ponad godzinę. Paddy pykał z fajki, z nosem w wypożyczonej z biblioteki książce, Fee wciąż komuś dolewała herbaty, Bob pogrążył się w lekturze innej książki z biblioteki, a młodsze dzieci snuły plany na jutro. Szkoła została zamknięta na długie letnie wakacje i chłopcy odzyskawszy swobodę palili się do tego, żeby rozpocząć przydzielone im prace w domu i w ogrodzie. Bob musiał odmalować zewnętrzne ściany domu tam, gdzie złuszczyła się farba, Jack i Hughie mieli zająć się składem drewna, budynkami gospodarczymi i dojeniem, a Stuartowi powierzono pieczę nad warzywami; igraszka w porównaniu z okropieństwami szkoły. Od czasu do czasu Paddy unosił głowę znad książki i dodawał jakieś zajęcie do tej listy, Fee nie odzywała się, a Frank siedział przygarbiony ze zmęczenia i pił herbatę filiżanka za filiżanką.
Wreszcie Fee skinęła na Meggie, żeby usiadła na wysokim stołku, nawinęła jej loki na gałganki, a potem odesłała do łóżka razem ze Stu i Hughiem. Jack i Bob spytali, czy mogą wstać od stołu, i wyszli nakarmić psy. Frank zaniósł lalkę Meggie do drugiego stołu i zabrał się za przyklejanie oderwanych włosów. Przeciągając się Padraic zamknął książkę i odłożył fajkę do wielkiej, mieniącej się tęczowo muszli paua, która służyła mu za popielniczkę.
– No, matko, idę spać.
– Dobranoc, Paddy.
Fee zebrała naczynia ze stołu, przy którym jedli, i zdjęła z haka wiszącą na ścianie ocynkowaną balię. Postawiła ją na drugim końcu stołu, przy którym pracował Frank, dźwignęła z pieca żeliwny czajnik i napełniła balię gorącą wodą. Ostudziła zimną wodą ze starej puszki po nafcie. Pławiąc w kąpieli mydło zamknięte w drucianym koszyczku, Fee zaczęła myć i płukać naczynia.
Frank pochylał się pracowicie nad lalką, ale kiedy urósł stos talerzy, wstał bez słowa, przyniósł ścierkę i zaczął je wycierać. Krążył między stołem a kredensem z wprawą świadczącą, że zajęcie to od dawna nie jest mu obce. Oboje ukradkiem, pełni lęku grali w tę grę, gdyż najsurowsza zasada w domu rządzonym przez Paddy’ego dotyczyła właściwego podziału obowiązków. Prowadzenie domu należało do kobiety, koniec, kropka. Żadnemu członkowi rodziny płci męskiej nie wolno było przyłożyć ręki do kobiecego zajęcia. Ale co wieczór, kiedy Paddy szedł spać, Frank pomagał matce, a Fee działała z nim w cichej zmowie, odkładając zmywanie aż do chwili, kiedy usłyszeli stuk spadających na podłogę kapci. Kiedy Paddy zrzucił kapcie, nie przychodził już potem do kuchni.
Fee popatrzyła łagodnie na Franka.
– Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła, Frank – powiedziała. – Nie powinieneś mi pomagać. Będziesz rano zmęczony.
– Drobiazg, mamo. Nie umrę od tego, że powycieram parę talerzy. A tobie będzie choć trochę lżej.
– To mój obowiązek, Frank. Przywykłam.
– Tak bym chciał, żebyśmy się kiedyś wzbogacili i żebyś miała służącą.
– To dopiero czcze marzenia! – Wytarła w ścierkę czerwone, ociekające mydlaną wodą ręce i z westchnieniem wzięła się pod boki. Spojrzała na syna z troską, wyczuwała bowiem w jego głosie gorycz i niezadowolenie silniejsze niż to, z jakim parobek zwykle narzeka na swój los. – Lepiej odpędź te wielkopańskie myśli, Frank. Z tego mogą być tylko kłopoty. Jesteśmy robotnikami rolnymi, a to znaczy, że się nie bogacimy ani nie trzymamy służących. Bądź zadowolony z tego, kim jesteś i co masz. Kiedy mówisz takie rzeczy, obrażasz tatę, a on na to nie zasługuje. Wiesz o tym. Nie pije, nie hazarduje się i strasznie ciężko na nas pracuje. Ani grosza z tego, co zarobi, nie chowa do własnej kieszeni. Wszystko oddaje dla nas.
Smagła twarz nabrała zaciętego, ponurego wyrazu, ramiona pochyliły się do przodu w geście zniecierpliwienia.
– Ale dlaczego życie ma być tylko harówką? Nie rozumiem, co w tym złego, że wyraziłem życzenie, żebyś miała służącą.
– To jest złe, bo niemożliwe do spełnienia! Wiesz, że nie mamy pieniędzy na twoją naukę, a jeżeli nie możesz się uczyć, to jakim sposobem mógłbyś zostać kimś więcej niż parobkiem? Twoja mowa, twoje ubranie, twoje ręce wreszcie świadczą o tym, że utrzymujesz się z pracy fizycznej. To nie hańba mieć ręce zgrubiałe od pracy. Jak mówi tata, kiedy człowiek ma spracowane ręce, wiadomo, że jest uczciwy.
Frank wzruszył ramionami i nie powiedział nic więcej. Naczynia zostały odłożone na miejsce; Fee wyjęła koszyk z przyborami do szycia i usiadła na krześle Paddy’ego koło pieca, a Frank zajął się znów reperacją lalki.
– Biedna Meggie! – odezwał się raptem.
– Czemu biedna?
– Kiedy ci dwaj smarkacze szarpali jej lalkę, ona stała obok i płakała tak, jakby cały świat rozpadł się na kawałki. – Spojrzał na lalkę, ustrojoną na powrót we włosy. – Agnes! Skąd, u licha, wytrzasnęła takie imię?
– Słyszała pewno, jak mówiłam o Agnes Fortescue-Smythe.
– Kiedy zwróciłem jej lalkę, zajrzała do głowy i omal nie umarła ze strachu. Przeraziły ją chyba jej oczy, sam nie wiem dlaczego.
– Ciągle ma jakieś przywidzenia.
– Szkoda, że nie ma dość pieniędzy, żeby młodsze dzieci mogły się uczyć dalej. Są takie inteligentne.
– Och, Frank! Gdyby gruszki rosły na wierzbie... – powiedziała znużonym głosem matka. Przesunęła po oczach drżącą ręką i wetknęła igłę do cerowania głęboko w kłębek szarej włóczki. —Już więcej nie mogę. Taka jestem zmęczona, że nie widzę dobrze.
– Idź spać, mamo. Ja zgaszę lampy.
– Tylko jeszcze podłożę do pieca.
– Ja to zrobię.
Wstał od stołu i ostrożnie położył delikatną porcelanową lalkę na kredensie za blaszanym pudełkiem na ciastka, gdzie była bezpieczna. Nie martwił się o to, że chłopcy mogliby znów ją porwać; bardziej się bali jego zemsty niż ojcowskiej kary, gdyż Frank potrafił być mściwy. Przy matce czy siostrze nigdy tego nie okazywał, ale wszyscy bracia ucierpieli z tego powodu.
Fee patrzyła na niego z bólem serca. Frank miał w sobie coś nieokiełznanego, coś, co zapowiadało kłopoty. Gdybyż tylko on i Paddy lepiej się rozumieli! Ale oni nigdy się ze sobą nie zgadzali i stale kłócili. Może Frank za bardzo się o nią troszczył, zanadto był do niej przywiązany. Jeśli tak, to z jej winy. A przecież świadczyło to o jego kochającym sercu, jego dobroci. Chciał tylko trochę jej ulżyć. I znów ogarnęła ją tęsknota za dniem, kiedy Meggie dorośnie na tyle, żeby zdjąć ten ciężar z barków Franka.
Wzięła ze stołu małą lampę, a potem odstawiła ją i podeszła do przykucniętego przed piecem Franka, który ładował szczapy do dużego paleniska i poruszał zasuwą w kominie. Sznury żył uwydatniały się na białym przedramieniu, a brud na szczupłych dłoniach wżarł się tak głęboko, że nie dawał się już zmyć. Fee nieśmiało wyciągnęła rękę i leciutko odgarnęła proste, ciemne włosy opadające mu na oczy; na większą pieszczotę nie potrafiła się zdobyć.
– Dobranoc, Frank. Dziękuję ci.
Cienie przetaczały się i odskakiwały przed zbliżającym się światłem, kiedy Fee po cichu wychodziła przez drzwi prowadzące do frontowej części domu.
Frank i Bob zajmowali pierwszą sypialnię. Bezszelestnie pchnęła drzwi i uniosła lampę, oświetlając stojące w kącie podwójne łóżko. Bob leżał na plecach z rozchylonymi ustami, wzdrygając się i drżąc jak pies. Podeszła do łóżka i przekręciła go na prawy bok, zanim senny koszmar zawładnął nim całkowicie, a potem przyglądała mu się jeszcze przez chwilę. Jakiż był podobny do Paddy’ego!
W sąsiednim pokoju Jack i Hughie leżeli niemal spleceni ze sobą. Okropne łobuziaki! Nie przestawali psocić ani na chwilę, ale nie mieli w sobie złośliwości. Na próżno usiłowała ich rozdzielić i jako tako uporządkować pościel, dwaj kędzierzawi rudzielcy nie pozwolili na to. Z cichym westchnieniem dała im spokój. Nie mogła pojąć, jakim cudem odzyskiwali siły po takim nocnym wypoczynku, niemniej służył im znakomicie.
Pokój, w którym spała Meggie ze Stuartem, był za ciemny i za smutny jak dla małych dzieci; cały pomalowany na nieciekawy brązowy kolor, z brązowym linoleum na podłodze i bez choćby jednego obrazka na ścianie. Dokładnie taki sam jak pozostałe sypialnie.
Stuart przekręcił się na brzuch i widać było tylko jego małą, okrytą nocną koszulą pupę, która wystawała spod okrycia tam, gdzie powinien mieć głowę. Okazało się, że głowę ma przy kolanach, i Fee jak zwykle dziwiła się w duchu, że się nie udusił. Ostrożnie przesunęła ręką po prześcieradle i znieruchomiała. Znów mokro! Trudno, poczeka z tym do rana, kiedy z pewnością mokra będzie również poduszka. Zawsze to robił, odwracał się i siusiał jeszcze raz. Trudno, jeden na pięciu moczący się chłopiec to nie tak źle.
Zwinięta w kłębek Meggie ssała palec, loki nawinięte na gałganki rozsypały się wkoło. Jedyna córka. Przed odejściem Fee obrzuciła ją przelotnym spojrzeniem; Meggie nie kryła w sobie żadnej tajemnicy, była dziewczynką. Wiedziała, jaki ją czeka los, nie zazdrościła jej ani nie współczuła. Co innego chłopcy; cuda alchemii, mali mężczyźni wyczarowani z jej kobiecego ciała. Ciężko jej było bez pomocy w domu, ale opłacało się sowicie. W męskim gronie fakt, że Paddy posiadał synów, stanowił najlepszą rękojmię jego charakteru. Mężczyzna, który płodzi synów, to prawdziwy mężczyzna.
Fee cicho zamknęła drzwi do swojej sypialni i odstawiła lampę na komodę. Zwinne palce sfrunęły wzdłuż kilkudziesięciu guziczków od wysokiego kołnierzyka aż do bioder sukni, którą następnie ściągnęły z rąk. Fee zsunęła też z ramion koszulkę i przytrzymując ją starannie przy piersiach narzuciła na siebie długą flanelową koszulę nocną. Dopiero wówczas, przyzwoicie okryta, uwolniła się od koszulki, reform i luźno zasznurowanego gorsetu. Ciasno upięte, złote włosy opadły na dół, kiedy wyjęła przytrzymujące je szpilki i położyła je na komodę. Lecz nawet one, choć tak piękne, gęste, błyszczące i zupełnie proste, nie zaznały wolności. Fee uniosła łokcie w górę, sięgając dłońmi na kark, i zaczęła szybko splatać warkocz. Potem obróciła się w stronę łóżka, odruchowo wstrzymując oddech; Paddy spał, więc westchnęła głęboko, z ulgą. Owszem, odczuwała przyjemność, gdy Paddy w miłosnym nastroju obdarzał ją nieśmiałymi i czułymi pieszczotami troskliwego kochanka, ale zanim Meggie trochę nie podrośnie, byłoby naprawdę ciężko mieć jeszcze jedno dziecko.
Rozdział drugi
Kiedy rodzina Clearych szła w niedzielę do kościoła, Meggie zostawała w domu z którymś ze starszych chłopców, z utęsknieniem wyczekując dnia, kiedy będzie na tyle duża, żeby pójść razem ze wszystkimi. Padraic Cleary uważał, że małe dzieci nie powinny przebywać w żadnym domu oprócz swojego, i zasada ta rozciągała się nawet na dom boży. Wszyscy wiedzieli, że Meggie pójdzie do kościoła dopiero wtedy, kiedy zacznie chodzić do szkoły i będzie się można po niej spodziewać, że usiedzi w miejscu. Nie wcześniej. Dlatego co niedziela Meggie stała rano niepocieszona przy bramie koło ostrokrzewu, podczas gdy rodzina ładowała się na starą dwukółkę, a brat pozostawiony do przypilnowania jej udawał zachwyconego tym, że ominie go msza. Jedynym wśród Clearych, który z radością rozstawał się z resztą rodziny, był Frank.
Religia stanowiła nieodłączny składnik życia Paddy’ego. Zanim wziął katolicki ślub z Fee, musiał zabiegać o zgodę, gdyż Fee należała do kościoła anglikańskiego. Porzuciła wprawdzie swoją wiarę dla Paddy’ego, ale odmówiła przejścia na katolicyzm. Trudno powiedzieć dlaczego, może dlatego, że stary pionierski ród Armstrongów wywodził się z nieskazitelnie anglikańskiego pnia, podczas gdy Paddy był ubogim imigrantem z gorszej części Irlandii, po drugiej stronie rzeki Pale. Armstrongowie żyli w Nowej Zelandii na długo przed przybyciem pierwszych „oficjalnych” osadników, a to stanowiło przepustkę do kolonialnej arystokracji. Z punktu widzenia Armstrongów można było stwierdzić tylko tyle, że Fee popełniła szokujący mezalians.
Roderick Armstrong założył nowozelandzki klan w przedziwnych okolicznościach.
Wszystko zaczęło się od pewnego wydarzenia, które miało pociągnąć za sobą nieprzewidziane skutki dla osiemnastowiecznej Anglii, mianowicie od amerykańskiej wojny o niepodległość. Do 1776 rokrocznie ponad tysiąc brytyjskich przestępców skazanych za drobne przewinienia lądowało w Wirginii i obu Karolinach, gdzie sprzedawano ich na służbę niewiele różniącą się od niewolniczej, co potwierdzała umowa. Brytyjski wymiar sprawiedliwości był w owych czasach surowy i nieugięty: morderstwo, podpalenie, przestępstwo tajemniczo określane jako „cygaństwo” oraz kradzież na sumę powyżej szylinga podlegały karze szubienicy. Lżejsze przewinienia karano wywiezieniem skazańca do Ameryki Północnej albo Południowej, gdzie miał pozostać do końca życia.
Ale kiedy w 1776 roku obie Ameryki zamknęły granice, Anglia została obarczona szybko rosnącą populacją kryminalistów, z którą nie miała co począć. Więzienia przepełniły się ponad wszelką miarę, a tych, którzy się w nich nie pomieścili, upychano do butwiejących statków zacumowanych w ujściach rzek. Należało coś z tym fantem zrobić, więc zrobiono. Bardzo niechętnie, gdyż oznaczało to wydatek kilku tysięcy funtów, rozkazano kapitanowi Arthurowi Phillipowi, by wyruszył w podróż do Wielkiego Południowego Lądu. Był rok 1787. Flotylla składająca się z jedenastu statków wiozła ponad tysiąc skazańców, a prócz tego marynarzy, oficerów marynarki i kontyngent piechoty morskiej. W niczym nie przypominało to wspaniałej wyprawy w poszukiwaniu wolności. Pod koniec stycznia 1788 roku, osiem miesięcy po opuszczeniu brzegów Anglii, flota wpłynęła do zatoki Botany. Jego Obłąkana Wysokość Jerzy Trzeci mógł się odtąd pozbywać przestępców odsyłając ich na nowe ziemie, do kolonii o nazwie Nowa Południowa Walia.
W 1801, w wieku zaledwie dwudziestu lat, Roderick Armstrong został skazany na dożywotnie zesłanie. Potomkowie Armstronga utrzymywali, że pochodził z rodziny szlacheckiej w Somerset, która straciła majątek na skutek rewolucji amerykańskiej, oraz że nie popełnił żadnego przestępstwa, jednak nikt z nich nie dołożył starań, żeby wyjaśnić pochodzenie znakomitego przodka. Cieszyli się odbitym blaskiem jego chwały i trochę fantazjowali.
Niezależnie od tego, skąd się wywodził i w jakich obracał się sferach w Anglii, młody Roderick Armstrong był człowiekiem dzikim i nieokiełznanym. Przez całe osiem miesięcy odbywającej się w warunkach nie do opisania podróży do Nowej Południowej Walii dał się poznać jako uparty, trudny więzień, zaskarbiając sobie względy oficerów statku dodatkowo tym, że za nic nie chciał umrzeć. Kiedy przybył do Sydney w 1803 roku, jego zachowanie jeszcze się pogorszyło, więc wyekspediowano go na wyspę Norfolk, do więzienia dla zatwardziałych przestępców. Nie sprawował się ani trochę lepiej mimo różnych zabiegów, jakim go poddawano. Głodzono go; więziono w ciasnej celi, w której nie mógł ani siedzieć, ani stać, ani leżeć; chłostano do żywego mięsa; przykuto do skały w morzu, gdzie omal nie utonął. Ale on śmiał się w nos swoim prześladowcom, choć wyglądał jak bezzębny szkielet obleczony w skórę i brudne łachmany, od stóp do głów pokryty bliznami, ożywiany wewnętrznym ogniem goryczy i buntu, którego nic nie mogło ugasić. Z początkiem każdego dnia postanawiał, że nie umrze, a pod koniec dnia śmiał się triumfalnie z tego, że żyje.
W 1810 odesłano go do Kraju Van Diemena, gdzie połączony łańcuchem z grupą innych więźniów miał wykuwać drogę w twardym jak żelazo piaskowcu za osadą Hobart. Przy pierwszej okazji użył kilofa po to, żeby zrobić nim dziurę w piersiach podoficera pilnującego robót. Wraz z dziesięcioma innymi skazańcami zmasakrował dalszych pięciu strażników, po kawałeczku odcinając im ciało od kości, dopóki z przeraźliwym krzykiem i wijąc się z bólu nie wyzionęli ducha. Albowiem zarówno skazańcy, jak ich strażnicy stali się potworami, istotami prymitywnymi, w których obumarły wszelkie ludzkie uczucia. Roderick Armstrong jak nigdy nie mógł pogodzić się z dolą skazańca, tak nie mógł rzucić się do ucieczki pozostawiając swoich oprawców bez uszczerbku czy też zadając im szybką śmierć.
Z zapasem rumu, chleba i suszonego mięsa, zabranym strażnikom, jedenastu więźniów przedzierało się wiele mil przez lodowatą dżunglę. Kiedy uciekinierzy dotarli do przystani wielorybników Hobart, ukradli tam szalupę i wyruszyli na Morze Tasmana bez jedzenia, wody i żagli. Kiedy łódź dobiła do dzikiego zachodniego wybrzeża nowozelandzkiej Wyspy Południowej, przy życiu pozostało trzech zbiegów, wśród nich Roderick Armstrong. Nigdy nie opowiadał o tej nieprawdopodobnej podróży, ale krążyły pogłoski, że ci, co przeżyli, zabili i zjedli słabszych współtowarzyszy.
Stało się to zaledwie w dziesięć lat po wyekspediowaniu Armstronga z Anglii. Był jeszcze młodym człowiekiem, choć wyglądał na sześćdziesiąt lat. Do roku 1840, kiedy przybyli do Nowej Zelandii pierwsi pełnoprawni osadnicy, wykarczował dla siebie pola na bogatej nizinie Canterbury na Wyspie Południowej, „ożenił się” z Maoryską i spłodził trzynaścioro ładnych dzieci, półkrwi Polinezyjczyków. Zaś w roku 1860 Armstrongowie należeli już do kolonialnej arystokracji, wysyłali synów do ekskluzywnych szkół w Anglii, a swoim sprytem i stale powiększanym majątkiem przekonująco dowiedli, że są rzeczywiście potomkami wyjątkowego, budzącego respekt człowieka. Wnuk Rodericka, James, w 1880 roku został ojcem Fiony, jedynej córki wśród jego piętnaściorga dzieci.
Jeżeli Fee brakowało surowszych protestanckich obrzędów, jakie pamiętała z dzieciństwa, to nigdy o tym nie mówiła. Tolerowała religijne przekonania Paddy’ego i chodziła z nim do kościoła, a także pilnowała, żeby jej dzieci wielbiły wyłącznie katolickiego Boga. Ponieważ jednak nie zmieniła wyznania, zabrakło w ich domu drobnych akcentów, takich jak modlitwa przed posiłkami, wieczorne pacierze, pobożność na co dzień.
Jeśli nie liczyć tej jednej wyprawy do Wahine przed półtora rokiem, Meggie nie oddaliła się nigdy od domu dalej niż do stodoły i kuźni w kotlinie. W dniu, kiedy miała po raz pierwszy iść do szkoły, była tak podekscytowana, że po śniadaniu zwymiotowała i Fee musiała ją szybko zabrać do sypialni, umyć i przebrać. Ściągnęła z niej śliczny, nowy granatowy mundurek z dużym białym marynarskim kołnierzem i zamiast niego nałożyła okropną brązową sukienkę, która zapinała się tak wysoko na małej szyi Meggie, że gruby materiał zawsze ją dusił.
– Na litość boską, Meggie, kiedy znów poczujesz, że ci niedobrze, powiedz mi o tym! Nie siedź i nie czekaj, aż będzie za późno, a na mnie spadnie dodatkowe sprzątanie! Teraz będziecie się musieli pośpieszyć, bo jak przyjdziecie po dzwonku, siostra Agata na pewno sprawi ci lanie. Bądź grzeczna i słuchaj braci.
Kiedy Fee wypchnęła wreszcie Meggie przez drzwi razem ze starym tornistrem, w którym były kanapki z dżemem na drugie śniadanie, Bob, Jack, Hughie i Stu podskakiwali koło bramy od frontu.
– Chodź, Meggie, bo się spóźnimy! – krzyknął Bob, ruszając naprzód drogą.
Meggie puściła się biegiem za oddalającymi się braćmi.
Było nieco po siódmej, a łagodne poranne słońce świeciło już od kilku godzin; tylko w głębokim cieniu trawa nie obeschła jeszcze z rosy. Drogę do Wahine tworzyły wyciśnięte w gliniastej ziemi koleiny, dwie czerwonobrunatne wstęgi rozdzielone szerokim pasmem jasnozielonej trawy. Po obu stronach traktu, gdzie porządne drewniane ogrodzenia okolicznych posiadłości broniły wstępu na teren prywatny, w wysokiej trawie kwitły obficie lilie i pomarańczowe nasturcje.
Bob szedł zawsze do szkoły po płotach z prawej strony, balansując skórzanym tornistrem na głowie, zamiast zarzucić go na plecy. Płot po lewej stronie należał do Jacka, co pozostawiało środek drogi we władaniu trojga najmłodszych z rodzeństwa. Szli długo pod górę, od kotliny z kuźnią aż do miejsca, gdzie droga do posiadłości Robertsona łączyła się z drogą do Wahine, a tam, u szczytu stromego wzniesienia, zatrzymali się na chwilę zdyszani – pięć głów w rudych aureolach na tle pokrytego obłokami nieba. Najprzyjemniej schodziło się ze wzgórza. Żałując, że nie mają czasu, żeby przekraść się pod płotem pana Chapmana i sturlać na dół, wzięli się za ręce i pogalopowali trawiastym poboczem niknącym w gęstwinie kwiatów.
Dom Clearych dzieliła od Wahine odległość pięciu mil, nic więc dziwnego, że kiedy Meggie zobaczyła w oddali słupy telegraficzne, nogi, z których opadły skarpetki, drżały pod nią z wysiłku. Bob, wytężając słuch w oczekiwaniu na dzwonek wzywający do zbiórki, zerkał ze zniecierpliwieniem na Meggie, która z trudem szła naprzód podciągając majtki i od czasu do czasu rozpaczliwie chwytając powietrze otwartymi ustami. Wyzierająca spod puszystych włosów twarz była zaróżowiona, a zarazem dziwnie blada. Bob z westchnieniem podał swój tornister Jackowi i otarł ręce o spodnie.
– Chodź, Meggie, poniosę cię dalej na barana – powiedział szorstko, obrzucając braci groźnym spojrzeniem, żeby przypadkiem nie pomyśleli, że zmiękło mu serce.
Meggie wdrapała mu się na plecy, podciągnęła tak, żeby objąć go w pasie nogami, i z błogą ulgą wsparła głowę na jego chudym ramieniu. Teraz mogła wygodnie przyglądać się miasteczku.
Nie było wiele do oglądania. Miasteczko Wahine, trochę większe od dużej wsi, ciągnęło się po obu stronach drogi utwardzonej pośrodku żużlem. Największy budynek, miejscowy hotel, wyrastał na wysokość pierwszego piętra, a przed nim ocieniał chodnik daszek wsparty na słupach ustawionych wzdłuż rynsztoka. Drugie miejsce pod względem wielkości zajmował wielobranżowy sklep, również z daszkiem; pod zawalonymi towarem oknami stały dwie długie ławy dla utrudzonych przechodniów. Przed siedzibą loży masońskiej wznosił się słup, a na jego szczycie łopotała na ostrym wietrze postrzępiona i wypłowiała flaga brytyjska. Jak dotąd miasteczko nie posiadało jeszcze stacji benzynowej ani warsztatu samochodowego, a to z powodu ograniczonej liczby bezkonnych powozów, ale w pobliżu loży masońskiej znajdowała się kuźnia, za nią zaś stodoła, gdzie przy poidle dla koni tkwiła wyniośle pompa do benzyny. Uwagę przykuwał dziwny, nieangielski budynek pomalowany na jasnoniebiesko; poza tym jednym wyjątkiem cała mieścina utrzymana była w odcieniu spokojnego brązu. Prywatna szkoła i kościół anglikański sąsiadowały ze sobą, usytuowane dokładnie naprzeciw kościoła katolickiego pod wezwaniem Serca Jezusowego i szkoły parafialnej.
Kiedy rodzeństwo Clearych mijało w pośpiechu sklep, zadźwięczał dzwonek parafialny, a po nim potężniejszym głosem rozbrzmią! dzwon na słupie przed szkołą prywatną. Bob ruszył truchtem, a kiedy wbiegli na żwirowany dziedziniec, zebrane tam dzieci ustawiały się właśnie w szeregu przed niziutką siostrą dzierżącą w ręku długi giętki kij wystający jej ponad głowę. Wiedząc, co należy zrobić, Bob skierował młodsze rodzeństwo na bok, z dala od około pięćdziesięciorga dzieci, i stanął ze wzrokiem utkwionym w rózgę.
Piętrowy klasztor Serca Jezusowego stał za płotem, odsunięty od drogi, dlatego nie rzucał się w oczy. Trzy szarytki mające tu swoją siedzibę mieszkały na piętrze wraz z czwartą zakonnicą, która prowadziła gospodarstwo i nigdy się nie pokazywała. Na parterze mieściły się trzy duże sale, w których odbywały się lekcje. Prostokątny budynek okalała szeroka, cienista weranda, gdzie w dżdżyste dni pozwalano dzieciom siedzieć grzecznie w czasie przerw, natomiast w czasie pogody zabraniano wstępu. Kilka rozrośniętych drzew figowych ocieniało część przyległego terenu, który za szkołą opadał łagodnie do okrągłego trawnika ochrzczonego dumnym mianem ,,boiska do krykieta”, zgodnie z głównym celem, jakiemu służył.
Nie zwracając uwagi na tłumione chichoty ustawionych w szeregu dzieci, Bob i jego bracia stali jak wrośnięci w ziemię nawet wtedy, gdy uczniowie pomaszerowali do szkoły w takt marszu ,,Wiara ojców naszych”, wybębnionego przez siostrę Katarzynę na szkolnym pianinie. Dopiero kiedy ostatnie dziecko zniknęło za drzwiami, nieruchoma jak posąg siostra Agata poruszyła się; szurając habitem po żwirze, aż odskakiwał na boki, zamaszystym krokiem podeszła do czekających Clearych.
Meggie, która nigdy jeszcze nie widziała zakonnicy, rozdziawiła usta. Widok był rzeczywiście niezwykły: trzy fragmenty ludzkiej postaci, czyli twarz i dłonie, nakrochmalony czepiec odcinający się jaskrawą bielą od kruczoczarnego habitu oraz gruby drewniany różaniec zwisający przy szerokim skórzanym pasie, który obejmował korpulentną postać. Siostra Agata miała stale zaczerwienioną cerę z powodu nadmiaru czystości oraz ucisku ostrych krawędzi czepca, który obramowywał przednią część głowy i oddzielał ją od reszty ciała tak, że trudno ją było nazwać twarzą. Na brodzie, bezlitośnie podwojonej przez gniotący czepiec, rosły kępki małych włosków. Zaciśnięte w kreskę usta świadczyły o trudzie, jakiego wymagało od niej wcielanie się w Oblubienicę Chrystusa w kolonialnej dziurze z pozamienianymi porami roku, od niej, która śluby zakonne składała ponad pięćdziesiąt lat temu w łagodnym klimacie opactwa Killarney. Dwa małe szkarłatne wgłębienia widniały po obu stronach nosa, tam gdzie wpijały się weń okrągłe okulary w stalowej oprawce, spoza których spoglądały bladoniebieskie oczy, zgorzkniałe i podejrzliwe.
– No, Robercie Cleary, dlaczego się spóźniłeś? – spytała oschle siostra Agata głosem, w którym zatarł się irlandzki akcent.
– Przepraszam, siostro – odparł Bob tępo, a jego zielononiebieskie oczy utkwione były cały czas w drżącym koniuszku kołyszącej się rózgi.
– Dlaczego się spóźniłeś? – powtórzyła.
– Przepraszam, siostro.
– Dziś jest pierwszy dzień nowego roku szkolnego, Robercie Cleary, i spodziewałam się, że tego właśnie dnia, jeżeli nie kiedy indziej, dołożysz starań, żeby zjawić się na czas.
Meggie zadrżała, ale zebrawszy całą odwagę pisnęła:
– Proszę siostry, to moja wina!
Wyblakłe niebieskie oczy odwróciły się od Boba i przeszyły na wskroś duszę Meggie, która stała z zadartą głową i szczerością wypisaną na twarzy, nie zdając sobie sprawy, że łamie podstawową zasadę obowiązującą w odwiecznych zaciętych zmaganiach między nauczycielami a uczniami, mianowicie: nie odzywaj się nigdy bez pytania. Bob szybko kopnął w nogę Meggie, która spojrzała na niego z ukosa, bezgranicznie zdumiona.
– Czemu twoja wina? – spytała zakonnica tak lodowatym tonem, jakiego Meggie w życiu jeszcze nie słyszała.
– Bo ja zwymiotowałam na stół i na siebie, aż miałam mokre majtki, więc mama musiała mnie umyć i przebrać i dlatego wszyscy się spóźniliśmy – wyjaśniła po prostu Meggie.
Twarz siostry Agaty pozostała niewzruszona, tylko usta naprężyły się, a koniuszek rózgi opuścił trochę niżej.
– A to kto? – zażądała wyjaśnienia od Boba tak, jakby pytała o jakiś nowy i szczególnie niemiły gatunek owada.
– To moja siostra Meghann, proszę siostry.
– Wobec tego wytłumacz jej na przyszłość, Robercie, że są takie tematy, o których prawdziwe damy i dżentelmeni nigdy nie wspominają. W żadnym razie, nigdy, przenigdy nie wymieniamy z nazwy jakiejkolwiek części naszej bielizny, o czym wiedzą od razu dzieci z porządnego domu. Wyciągnijcie ręce, wszyscy pięcioro.
– Ale siostro, to była moja wina! —jęknęła Meggie wyciągając ręce wewnętrzną stroną do góry, w geście oglądanym setki razy w domu w wykonaniu braci.
– Milczeć! – syknęła siostra Agata, obracając się do niej. – Jest mi najzupełniej obojętne, które z was ponosi za to odpowiedzialność. Wszyscy się spóźniliście, a zatem wszyscy zostaniecie ukarani. Sześć rózeg – wydała wyrok z monotonnym zadowoleniem.
Patrząc z przerażeniem na nieruchome ręce Boba, Meggie zobaczyła, jak długa rózga opada ze świstem tak szybko, że ledwie nadążyła za nią spojrzeniem, i uderza z trzaskiem przez środek dłoni, gdzie ciało jest miękkie i delikatne. Na dłoni natychmiast wystąpiła purpurowa pręga. Kolejny cios spadł na jeszcze czulsze miejsce, gdzie palce łączą się z dłonią, a ostatni na opuszki palców, gdzie mózg wyposażył skórę w taką wrażliwość, jaką mają u człowieka jeszcze jedynie wargi. Siostra Agata celowała z idealną precyzją. Trzy dalsze razy spadły na drugą rękę Boba, po czym siostra zajęła się stojącym obok Jackiem. Bob zbladł, ale nie krzyknął ani nie poruszył się, podobnie jego bracia, kiedy przyszła na nich kolej; nawet cichy i łagodny Stu.
Śledząc rózgę unoszącą się nad własnymi dłońmi Meggie mimo woli zamknęła oczy, więc nie widziała, jak opada. Ból wybuchł z wielką gwałtownością, piekąc i paląc jej ciało aż do kości; kłująca fala płynęła w górę ręki, gdy spadł następny cios, który poczuła aż w ramieniu; ostatnie uderzenie szarpnęło czubki palców i strzeliło tą samą drogą, do samego serca. Zacisnęła zęby na dolnej wardze i przygryzła ją, bo wstyd i duma nie pozwalały jej płakać, a złość i oburzenie z powodu doznanej niesprawiedliwości sprawiły, że nie śmiała otworzyć oczu i spojrzeć na siostrą Agatę; nauka zapadała w pamięć, choć jej sens nie pokrywał się z intencjami zakonnicy.
Ból rąk zaczął ustawać dopiero w czasie przerwy śniadaniowej. Cały ranek Meggie przeżyła otumaniona lękiem i zdumieniem, nie rozumiejąc nic z tego, co inni przy niej mówili i robili. Wepchnięta do dwuosobowej ławki w ostatnim rzędzie w klasie dla najmłodszych dzieci, nie zauważyła nawet, kto razem z nią siedzi, a godzinną przerwę spędziła skulona żałośnie za plecami Boba i Jacka w odosobnionym zakątku dziedzińca. Dopiero surowe polecenie Boba nakłoniło ją do zjedzenia naszykowanych przez Fee kanapek z dżemem agrestowym.
Kiedy rozległ się dzwonek wzywający na popołudniowe lekcje, Meggie znalazła sobie miejsce w szeregu i wreszcie zaczęła spostrzegać, co się wokół niej dzieje. Wspomnienie hańbiącej chłosty paliło ją tak jak przedtem, ale głowę trzymała uniesioną wysoko i udawała, że nie zauważa trącających się i szepczących koło niej dziewczynek.
Siostra Agata stała z rózgą z przodu; siostra Declan krążyła w tę i z powrotem z tyłu, za szeregami; siostra Katarzyna zasiadła przy pianinie tuż za drzwiami prowadzącymi do klasy dla najmłodszych i zaczęła grać: ,,Naprzód, żołnierze Chrystusa”, mocno wybijając rytm na dwie czwarte. Ściśle rzecz biorąc, był to hymn protestancki, ale wojna sprawiła, że uznały go za swój różne wyznania. Drogie dziatki maszerują w jego takt jak mali żołnierze – myślała z dumą siostra Katarzyna.
Spośród trzech sióstr siostra Declan stanowiła wierną kopię siostry Agaty, tyle że o piętnaście lat młodszą, natomiast siostra Katarzyna, też oczywiście Irlandka, zachowała jeszcze resztki ludzkich uczuć. Miała niewiele ponad trzydzieści lat i nadal ożywiał ją płomień żarliwości; wciąż znajdowała radość w nauczaniu, wciąż dostrzegała nieśmiertelny wizerunek Chrystusa w zwróconych do niej z takim uwielbieniem twarzyczkach. Ale uczyła najstarsze dzieci, które siostra Agata uznała za przygotowane rózgą do dobrego zachowania przy młodej i łagodnej opiekunce. Siostra Agata osobiście zajmowała się urabianiem umysłów i serc najmłodszych dzieci, pozostawiając środkowe klasy w rękach siostry Declan.
Bezpiecznie ukryta w ostatnim rzędzie, Meggie ośmieliła się zerknąć z ukosa na dziewczynkę siedzącą obok w ławce. Jej bojaźliwe spojrzenie napotkało otwartą w uśmiechu szczerbatą buzię, twarz o ciemnej, lekko lśniącej cerze i wielkie okrągłe oczy przyglądające jej się ciekawie. Dziewczynka urzekła Meggie; przyzwyczajona do jasnej cery i piegów, bo nawet ciemnowłosy i ciemnooki Frank miał białą cerę, Meggie uznała, że jej sąsiadka to najpiękniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widziała.
– Jak ci na imię? – wymamrotała półgębkiem ciemna piękność, żując koniec ołówka i wypluwając odgryzione kawałeczki do pustej dziury na kałamarz.
– Meggie Cleary – szepnęła w odpowiedzi.
– Ty tam! – dobiegł z przodu klasy oschły, szorstki głos.
Meggie podskoczyła, rozglądając się ze zdumieniem. Rozległ się głuchy stukot ołówków odkładanych pośpiesznie przez wszystkie dwadzieścioro dzieci i cichy szelest cennych kartek papieru odsuwanych na bok, żeby ukradkiem oprzeć łokieć na ławce. Z sercem ściśniętym i uciekającym gdzieś do pięt Meggie spostrzegła, że wszyscy na nią patrzą. Siostra Agata szła szybko przejściem między ławkami, co tak przeraziło Meggie, że gdyby tylko miała dokąd, rzuciłaby się na łeb na szyję do ucieczki. Ale za jej plecami znajdowało się przepierzenie oddzielające salę dla oddziału średniego, po obu stronach drogę zagradzały ławki, a od przodu zbliżała się siostra Agata. Oczy jej zogromniały wypełniając ściągniętą twarzyczkę, kiedy dławiona strachem wbiła wzrok w zakonnicę, zaciskając i rozwierając dłonie oparte na blacie ławki.
– Mówiłaś coś, Meghann Cleary?
– Tak, siostro.
– I co powiedziałaś?
– Jak się nazywam, siostro.
– Jak się nazywasz! – powtórzyła szyderczo siostra Agata, oglądając się na pozostałe dzieci, jakby i one powinny bezwzględnie odczuwać taką samą wzgardę. – No, dzieci, czyż nie jesteśmy zaszczyceni? Jeszcze jedna Cleary w naszej szkole nie może się powstrzymać od tego, żeby ogłosić, jak się nazywa! – Zwróciła się z powrotem do Meggie: – Wstań, kiedy do ciebie mówię, głupia dzikusko! I wyciągnij ręce, proszę.
Meggie wysunęła się z ławki, długie loki opadły jej na twarz, a potem sprężyście odskoczyły. Splotła ręce i załamała je rozpaczliwie, ale siostra Agata ani drgnęła, tylko czekała, czekała, czekała... Wreszcie jakimś cudem Meggie zmusiła się do tego, żeby wyciągnąć ręce, ledwie jednak rózga świsnęła, cofnęła je szybko z jękiem przerażenia. Siostra Agata zatopiła palce w upiętych na szczycie głowy włosach Meggie i pociągnęła do siebie, aż jej twarz znalazła się na wprost tych okropnych okularów.
– Wyciągnij ręce, Meghann Cleary – zabrzmiało to uprzejmie, zimno, nieubłaganie.
Meggie otworzyła usta i zwymiotowała prosto na habit siostry Agaty. Wszystkie dzieci w klasie ze zgrozą wstrzymały oddech, siostra Agata stała z twarzą purpurową z wściekłości i zdumienia, a obrzydliwa maź skapywała po czarnych fałdach na podłogę. Potem poszła w ruch rózga, pod gradem ciosów Meggie wyrzuciła ręce w górę osłaniając twarz i skuliła się w kącie wstrząsana mdłościami. Kiedy zmęczona wymierzaniem kary ręka nie mogła już unieść rózgi, siostra Agata wskazała drzwi.
– Marsz do domu, ty odrażająca filistynko – powiedziała, obróciła się na pięcie i wyszła do klasy siostry Declan.
Rozgorączkowanym wzrokiem Meggie odnalazła Stu; kiwnął głową na znak, że musi zrobić, co jej każą, a jego łagodne, zielononiebieskie oczy wyrażały współczucie i zrozumienie. Ocierając usta chusteczką i potykając się, wyszła przez drzwi, a potem na dziedziniec. Dzieci miały rozejść się do domów dopiero za dwie godziny. Meggie ruszyła więc ulicą, nieciekawa niczego, przekonana, że chłopcy jej nie dogonią, a zbyt wylękniona, żeby znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogłaby na nich zaczekać. Wiedziała, że musi iść do domu sama i przyznać się do wszystkiego mamie.
Fee, uginająca się pod ciężarem kosza z mokrą bielizną, omal się o nią nie potknęła wychodząc przez drzwi kuchenne. Meggie siedziała na najwyższym stopniu werandy ze spuszczoną głową, z jasnymi lokami pozlepianymi na końcach i pobrudzoną z przodu sukienką. Odstawiwszy ciążący ku ziemi kosz, Fee westchnęła i odgarnęła sprzed oczu niesforne pasmo włosów.
– No, co się stało? – spytała zmęczonym głosem.
– Zwymiotowałam na siostrę Agatę.
– O, Boże! – jęknęła Fee podpierając się pod boki.
– I dostałam lanie – szepnęła Meggie z niewypłakanymi łzami w oczach.
– Ładna historia, nie ma co. – Fee dźwignęła koszyk balansując ciałem, aż zrównoważyła jego ciężar. – Nie wiem, Meggie, co z tobą zrobić. Musimy zaczekać na tatę. Zobaczymy, co powie. – Po tych słowach odeszła przez podwórko do sznurów w części obwieszonych już łopoczącą bielizną.
Z rezygnacją pocierając twarz dłońmi, Meggie patrzyła przez chwilę w ślad za matką, potem wstała i ruszyła ścieżką w dół, do kuźni.
Frank skończył właśnie podkuwać gniadą kobyłę pana Robertsona i wprowadził ją do boksu, kiedy w progu stanęła Meggie. Odwrócił się, ujrzał ją i w okamgnieniu opadły go wspomnienia strasznych cierpień, których sam doznał w szkole. Meggie była taka mała, po dziecinnemu pulchna, niewinna i słodka, ale blask jej oczu został brutalnie zgaszony i tliło się w nich coś, co obudziło w nim chęć zamordowania siostry Agaty. Chciał ją udusić, naprawdę udusić, chwycić za podwójny podbródek i ścisnąć... Odłożył narzędzia, zrzucił fartuch i szybko do niej podszedł.
– Co się stało, kochanie? – spytał pochylając się, aż ich twarze znalazły się na wprost siebie. Woń wymiocin biła od niej jak niezdrowe wyziewy, ale zdusił w sobie odruch, żeby się odwrócić.
– Och, Fra-Fra-Frank! – zaszlochała, wykrzywiła twarz i z jej oczu popłynęły wreszcie długo wstrzymywane łzy. Zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się gorąco, popłakując dziwnie cicho i boleśnie, jak wszyscy w tej rodzinie, kiedy rozstawali się z dzieciństwem. Okropny widok – taka rozpacz, której nie ukoją czułe słowa ani pocałunki.
Kiedy Meggie uspokoiła się, Frank wziął ją na ręce i zaniósł na stertę pachnącego siana przy kobyle pana Robertsona; usiedli tam razem, ukryci przed całym światem, pozwalając, żeby koń skubał po brzegach ich wonne posłanie. Głowa Meggie spoczywała na nagim, gładkim torsie Franka, kosmyki jej włosów unosił w powietrze oddech prychającego z zadowolenia konia.
– Dlaczego ona zbiła nas wszystkich, Frank? – spytała Meggie. – Powiedziałam jej, że to moja wina.
Frank przyzwyczaił się już do otaczającego ją zapachu i nie zwracał nań uwagi; wyciągnął rękę i w zamyśleniu pogładził kobyłę po pysku, odpychając ją, kiedy z ciekawości zanadto się zbliżała.
– Jesteśmy biedni, Meggie, to główna przyczyna. Zakonnice nienawidzą biednych uczniów. Kiedy pobędziesz kilka dni w tej parszywej szkole, przekonasz się, że siostra Aga wyładowuje się nie tylko na Clearych, ale też na Marshallach i MacDonaldach. Wszyscy jesteśmy biedni. Gdybyśmy byli bogaci i jeździli do szkoły dużym powozem jak O’Brienowie, wtedy by koło nas skakały. Ale nas nie stać na ofiarowanie organów do kościoła, złotych szat do zakrystii ani nowego konia z bryczką dla sióstr. Dlatego my się nie liczymy. Mogą z nami robić, co chcą. Pamiętam, jak kiedyś siostra Aga była na mnie taka wściekła, że bez przerwy krzyczała: „Płacz, na miłość boską! Wydaj z siebie jakiś dźwięk, Francisie Cleary! Gdybyś dał mi tę satysfakcję i ryknął, tobym cię nie biła tak mocno i tak często!” To jeszcze jeden powód, dla którego nas nienawidzi; pod tym względem jesteśmy lepsi od Marshallów i MacDonaldów. Nie może zmusić Clearych do płaczu. Chciałaby, żebyśmy się przed nią płaszczyli. No więc powiedziałem chłopakom, co zrobię, jeśli któryś z Clearych choć raz jęknie przy chłoście, a to się odnosi również do ciebie, Meggie. Choćby nie wiem jak mocno cię biła, nie wolno nawet pisnąć. Płakałaś dzisiaj?
– Nie, Frank – odparła ziewając. Powieki jej opadały, a kciuk na ślepo macał po twarzy szukając ust. Frank położył Meggie na sianie i z uśmiechem, nucąc pod nosem, wziął się za swoją robotę.
Meggie wciąż jeszcze spała, kiedy do kuźni wszedł Paddy. Kapelusz o szerokim rondzie miał nasunięty głęboko na oczy, a ręce ubrudzone po łokcie, bo wyrzucał dziś gnój z obory pana Jarmana. Popatrzył na Franka, który z wirującym wokół głowy wieńcem iskier wykuwał na kowadle ośkę, a potem przeniósł wzrok na zwiniętą w kłębek na sianie córkę, nad której uśpioną twarzyczką zwiesiła łeb gniada kobyła pana Robertsona.
– Właśnie myślałem, że tu ją znajdę – powiedział Paddy, rzucając na ziemię krótki bat i prowadząc starego deresza do tej części stodoły, która służyła za stajnię.
Frank kiwnął głową obrzucając ojca mrocznym, niepewnym spojrzeniem, które zawsze tak złościło Paddy’ego, i na powrót zajął się rozgrzaną do białości osią, a nie osłonięte ciało lśniło mu od potu.
Zdjąwszy siodło Paddy wprowadził deresza do boksu, napełnił wodą poidło, a potem mieszając otręby i owies z odrobiną wody przygotował paszę. Koń prychał przyjaźnie, kiedy Paddy napełniał mu żłób, a potem patrzył za nim, kiedy wyszedł przed kuźnię do dużego koryta i zdjął koszulę. Paddy umył się do pasa, ochlapując sobie wodą spodnie i włosy. Wycierając się starym workiem spojrzał pytająco na syna.
– Mama mówiła, że Meggie została ukarana i odesłana do domu. Wiesz, co się właściwie stało?
Frank przestał kuć oś, w której ostygł żar.
– Zwymiotowała na siostrę Agę, biedactwo.
Paddy szybko przetarł ręką twarz ukrywając uśmiech, przez chwilę gapił się w ścianę, żeby się opanować, a potem spojrzał na Meggie.
– Tak się przejęła tym, że idzie do szkoły, hm?
– Nie wiem. Zrobiło jej się niedobrze rano, zanim wyszli, a to ich zatrzymało na tyle długo, że spóźnili się na dzwonek. Wszyscy dostali po sześć razy rózgą, a Meggie strasznie się zdenerwowała, bo uważała, że tylko ją się powinno ukarać. Po przerwie śniadaniowej siostra Aga znów się na nią rzuciła i Meggie obryzgała jej czysty czarny habit Chlebem z dżemem.
– I co potem?
– Siostra Aga sprawiła jej porządne lanie i odesłała do domu.
– No tak, myślę, że już dostatecznie została ukarana. Mam dużo szacunku dla sióstr i wiem, że nie nasza to rzecz krytykować, co robią, ale wolałbym, żeby mniej skwapliwie chwytały za rózgę. Rozumiem, że muszą wbić w tępe irlandzkie głowy trochę rachunków, nauczyć nas czytania i pisania, ale to był przecież pierwszy dzień w szkole dla małej Meggie.
Frank przyglądał się ojcu ze zdumieniem. Nigdy dotąd Paddy nie rozmawiał z najstarszym synem jak mężczyzna z mężczyzną. Zaskoczony, zapominając o ustawicznej niechęci do ojca, Frank pojął, że choć Paddy z dumą chwali się swoimi synami, to najbardziej kocha Meggie. W tej chwili omalże polubił ojca, więc uśmiechnął się bez nieufności, którą zwykle okazywał.
– Rozkoszna kruszyna, prawda? – powiedział.
Paddy z roztargnieniem skinął głową, zapatrzony w córkę. Koń parsknął, aż załopotały mu wargi; Meggie poruszyła się, przewróciła na bok i otworzyła oczy. Na widok ojca stojącego koło Franka raptownie usiadła, blednąc ze strachu.
– No, Meggie, masz za sobą ciężki dzień, co? – powiedział Paddy. Podszedł i wziął ją na ręce zachłystując się powietrzem, kiedy poczuł, jak cuchnie. Potem wzruszył ramionami i mocno ją uścisnął.
– Dostałam lanie, tato – wyznała.
– Nie po raz ostatni, znając siostrę Agatę – odparł ze śmiechem, sadzając ją sobie na ramieniu. – Chodź, zobaczymy, czy w kociołku znajdzie się trochę gorącej wody, żeby mama mogła cię wykąpać. Śmierdzisz gorzej niż obora Jarmana.
Frank podszedł do wrót, odprowadził wzrokiem dwie płomiennorude głowy poruszające się w rytm kroków idącego pod górę ścieżką Paddy’ego, potem odwrócił się i napotkał łagodne spojrzenie kobyły.
– Chodź, starucho. Pora do domu – powiedział do niej, sięgając po kantar.
Nudności Meggie, jak się z czasem okazało, miały również dobrą stronę. Siostra Agata nadal regularnie wymierzała jej chłostę, ale trzymała się zawsze w takiej odległości, żeby uniknąć przykrych konsekwencji, co zmniejszało siłę i celność uderzeń.
Siedząca obok ciemnowłosa dziewczynka była najmłodszą córką Włocha, właściciela i gospodarza pomalowanej na niebiesko traktierni w Wahine. Nazywała się Teresa Annunzio i była dostatecznie tępa, żeby nie ściągnąć na siebie uwagi siostry Agaty, ale nie na tyle tępa, żeby stać się jej ofiarą. Kiedy wyrosły jej zęby, uderzająco wypiękniała, a zachwyt Meggie przeszedł w uwielbienie. W czasie przerw chodziły obejmując się wpół, co było widomym znakiem, że są przyjaciółkami „od serca”, do którego nikt inny nie ma przystępu. I rozmawiały, rozmawiały, rozmawiały.
Któregoś dnia w czasie przerwy śniadaniowej Teresa zaprowadziła Meggie do traktierni, żeby poznała jej matkę, ojca, dorosłych braci i siostry. Zachwyciła ich płomienna złocistość włosów Meggie, podobnie jak ją zachwycił ciemny koloryt włoskiej urody, porównali ją do anioła, kiedy spojrzała na nich ogromnymi, ślicznie cętkowanymi szarymi oczyma. Odziedziczyła po matce trudny do określenia rys szlachetnego pochodzenia, który wszyscy natychmiast wyczuwali; także rodzina Annunziów. Równie gorąco jak Teresa zabiegając o jej względy, poczęstowali ją dużymi frytkami smażonymi w skwierczącym w kotłach jagnięcym łoju i przepysznym filetem z ryby, który po zanurzeniu w rzadkim cieście smażył się w dymiącej studni płynnego tłuszczu obok frytek, tyle że w osobnym drucianym koszyku. Meggie jeszcze nigdy nie jadła takich pyszności i marzyła o tym, żeby częściej przychodzić do traktierni na drugie śniadanie. Ale taką wizytę złożyła wyjątkowo, wymagała ona specjalnego zezwolenia zarówno matki, jak zakonnic.
W domu z jej ust padały wciąż słowa: „Teresa mówi, że” albo: „Wiecie, co Teresa zrobiła?”, aż w końcu Paddy huknął, że ma już tej Teresy powyżej uszu.
– Nie powiem, żeby to był dobry pomysł spoufalać się z makaroniarzami —mruknął, wyrażając wspólną dla społeczności brytyjskiej instynktowną nieufność wobec ludzi smagłych bądź pochodzących znad Morza Śródziemnego. —Makaroniarze są brudni, Meggie, nie myją się wystarczająco często – wyjaśnił niezdecydowanie, kuląc się pod pełnym bolesnego wyrzutu spojrzeniem, jakim obdarzyła go Meggie.