Pułapka diabła. Uwikłana #2 - Brataniec Sylwia - ebook
BESTSELLER

Pułapka diabła. Uwikłana #2 ebook

Brataniec Sylwia

4,5

Opis

Anna jest więźniem. Zdradzona przez człowieka, którego pokochała, trafia w ręce psychopatycznego Charliego. Jej kłamstwa powoli wychodzą na jaw, a ukrywana tożsamość zostaje zdemaskowana przez kolejnego niebezpiecznego człowieka – szefa mafii z Los Angeles. Mężczyzna, nie przebierając w środkach, postanawia odbić przetrzymywaną kobietę.

Wyrok mafii zmusza braci do zmiany planów. Rick z Danem szykują się na wojnę. Przeciwko nim staje najlepszy zabójca Revengel, wyjątkowo zdeterminowany, by zlikwidować swojego wroga.

Czy w świecie podziemia znajdzie się miejsce na miłość? Ślub Ricka i Laury zbliża się wielkimi krokami… tylko że Annie trudno się z tym pogodzić.

Tymczasem agenci ROCA próbują rozwikłać zagadkę zabójstwa rodziny Madenów. Tajemnice ludzi związanych z tamtą mroczną historią wyraźnie komplikują prowadzone śledztwo.

Kim są mordercy? I czy zespół rzeczywiście pozbył się wszystkich szpiegów?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 544

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (185 ocen)
130
33
12
5
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MoniaK_84

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych książek które czytałam. Nie mogę doczekać się tomu 3
20
muckers

Nie oderwiesz się od lektury

Zaskakująca , ciekawa i dobrze napisana .
20
Ewelka3030

Nie oderwiesz się od lektury

Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy. Polecam
10
adiadari

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny cykl, druga część jeszcze lepsza od pierwszej. Zaskakujące zwroty akcji, wiele tajemnic się wyjaśnia, trzyma w napięciu do ostatniej strony. Z niecierpliwością czekam kontynuację i na wersję audio, żeby przeżyć historię jeszcze raz.
10
atakserca

Nie oderwiesz się od lektury

Trzyma poziom.
10

Popularność




Copyright ©

Sylwia Brataniec

Wydawnictwo NieZwykłe

Oświęcim 2021

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

All rights reserved

Redakcja:

Alicja Chybińska

Korekta:

Kinga Jaźwińska

Edyta Giersz

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8178-615-7

Rodzicom

Wszelkie opisywane w powieści wydarzenia oraz postacie są stworzone przez autorkę na potrzeby fabuły i nie mają odzwierciedlenia w rzeczywistości. Odniesienia do faktycznie działających w USA instytucji takich jak FBI czy DEA mają na celu jedynie sprawienie pozorów autentyczności.

Akcja powieści ma miejsce w fikcyjnym mieście Revengel, usytuowanym na północ od Los Angeles w stanie Kalifornia, gdzie funkcjonuje, na wzór innych metropolii, miejski departament policji: RPD, Revengel Police Department.

Revengel Organized Crime Agency, ROCA, jest fikcyjną agencją zajmującą się przestępczością zorganizowaną, która w czasie trwania powieści tropi tajemniczych handlarzy bronią.

Agenci ROCA występujący w powieści:

– Adriana Heldana – dyrektorka, objęła stanowisko po tym, jak jej poprzednik został aresztowany za współpracę z organizacjami przestępczymi.

– Michael Donovan – szef elitarnego zespołu ROCA, w którego skład wchodzą:

– Christopher Brank – były partner Donovana z wydziału narkotykowego RPD, później pracował w wydziale kryminalnym. Zrekrutowany do ROCA podczas prowadzenia śledztwa w sprawie zamordowanego świadka koronnego.

– Jeremy Stoleman – przed pracą w wydziale kryminalnym był specjalistą od poszukiwania włamywaczy. Zrekrutowany do ROCA wraz z Brankiem.

– Ewa Saphir (Ewa Maden) – siostra Anny Rodan, w peruce brunetki ukrywała swoją prawdziwą tożsamość cudem uratowanej z masakry córki Anthony’ego Madena. Nadal poszukuje morderców własnej rodziny.

– Eduardo Garcia „Nachos” – agent pracujący w terenie.

– Jason Smith – agent, który w pierwszym tomie współpracował z Rickiem Freekrainem, by ochronić świadka koronnego. W finale został porwany i torturowany. Ostatecznie uratowany przez gangsterów, jego życiu wciąż grozi niebezpieczeństwo.

– Thomas Merden – szef analityków.

– Camila, Jacob i Abigail – nowi analitycy.

Postacie poboczne w ROCA, nie mniej ważne:

– Linda Anderson – dołącza w trakcie powieści. W pierwszej części podważyła alibi Dana Johnsona.

– Paul Foster i James Olson – policjanci wydziału narkotykowego RPD przydzieleni do pomocy przy badaniu sprawy zaginionej Keiry.

– Ben – wykryty w pierwszej części szpieg handlarzy, odpowiedzialny za zamordowanie świadka koronnego i Roberta, agenta ROCA.

Inne postacie:

– Anna Rodan „Pchła” – w dzieciństwie jako Aleksandra uciekła z Mózgiem z sierocińca. Potem jako Alicja Maden zamieszkała ze swoją odnalezioną rodziną w USA. Po tragedii, jaka spotkała Madenów, za sprawą ciotki przeniosła się do Krakowa, skąd rozpoczęła pasmo przeprowadzek i ucieczek.

– Rokit – Paula, hakerka, przyjaciółka Anny od czasów jej zamieszkania u cioci Mózga, Arlety.

– Isabella Ruiz – niania Ewy i Alicji Maden.

– Matt Miller – sąsiad Madenów.

– Renia King „Keira” – zaginiona detektyw wydziału narkotykowego policji Revengel, siostrzenica Michaela Donovana.

Mafia działająca w Los Angeles:

– don Lorenzo Moretti – głowa mafijnej Rodziny.

– Salvatore Moretti – pierworodny syn dona.

– Fernando Borneza – łowca zdrajców i specjalista od zastraszania.

– Frederico di Larga – prawa ręka dona.

Podziemie Revengel:

– Rick Freekrain „Freaky” / Mózg.

– Dan Johnson – starszy brat Ricka.

– Charlie – młodszy brat Ricka, prześladowca Anny.

– Kapitan Jack Noriega – ojczym Ricka.

– Tom Noriega – wujek Ricka, brat Jacka, kapitan transportowca.

– Laura – narzeczona Ricka.

Inni ludzie pracujący dla braci:

– Bernard – szef analityków grupy szturmowej.

– Ziggy – analityk Ricka.

– Róża Chrzanowska – partnerka Ricka w trakcie akcji.

– Rob, Dalia, Mark, Carson, Luca (medyk) – ludzie Ricka i Dana.

– Alan – chirurg.

Obława! Obława! Na młode wilki obława!Te dzikie, zapalczywe, w gęstym lesie wychowane!Krąg śniegu wydeptany, w tym kręgu plama krwawa!Ciała wilcze kłami gończych psów szarpane!

Jacek Kaczmarski, Obława

Sierpień, 1992

Jasność.

Zamrugała powiekami. Jasność nie była jej sprzymierzeńcem.

Z każdym krokiem ogarniał ją coraz większy strach, że to mocne światło ją wyda, że jej przekręt się nie powiedzie, a zapłaci za to niewinna istota. Przymknęła na moment oczy. Pomogło. Z wysoko podniesionym podbródkiem ruszyła do wyjścia. Zdecydowanie i tupet nie mogły jej teraz opuścić. W uszach wciąż pobrzmiewał włączony przez nią alarm przeciwpożarowy. Rozejrzała się wokół i stwierdziła z dumą, że wszędzie panował chaos. Surowe, blade wnętrze szpitala wypełnili spanikowani pacjenci, którzy niezdarnie tłoczyli się do wyjść ewakuacyjnych. Pielęgniarki biegały niczym broniące ula pszczoły, a ochrona nerwowo szukała źródła całego zamieszania. Gdy w końcu je znajdzie, wszystko wróci do normy. Przycisnęła do siebie trzymany w rękach koc.

– Nic już nie wróci do normy – wyszeptała.

Wzięła kilka głębszych wdechów i wtopiła się w bezkształtną masę zlęknionych ludzi, z którymi bez przeszkód wydostała się na ulicę. Niezauważona.

Rozglądnęła się po okolicy, a gdy tylko dostrzegła zaparkowane porsche, objęła mocniej szorstki materiał i podbiegła do samochodu. Otworzyła drzwi od strony pasażera i przez moment się zawahała. Siedzący w środku mężczyzna skupił na niej wzrok. Rozpacz, którą odczytała z jego oczu przeszyła ją dreszczem. Spojrzała na kierownicę, oparte na niej dłonie drżały.

– I?! – krzyknął nerwowo.

Przez ściśnięte gardło nie zdołała wydobyć żadnego dźwięku. Pokręciła tylko głową, a łzy jak na zawołanie spłynęły po jej twarzy. Zerknęła na koc. Rozchyliła fałdy i przybliżyła do niego. Jego oczom ukazała się drobna czerwona twarzyczka. Zapłakał.

– Małej nic nie jest – ledwie wykrztusiła. – Ale pańska żona… Niestety…

Głos znowu zadrżał, nie zdołała go opanować.

– Trudno – rzekł oschle i ruszył z piskiem opon. – Najważniejsze, że moja córka żyje – dodał po dłuższej chwili. – Zajmiesz się nią, a ja wyrównam rachunki.

– Co masz na myśli? – zapytała nazbyt poufale, gdy zatrzymał się przed apteką.

– Daj mi ją. – Wyciągnął ręce po śpiącego noworodka. Oddała zawiniątko z lekkim wahaniem. – Kup same niezbędne rzeczy, zostaniecie w mieszkaniu przez trzy dni. Potem przeniosę was do lepszej kryjówki.

– Co ma pan na myśli, mówiąc o wyrównaniu rachunków?

Popatrzył na małą; rysy twarzy natychmiast mu złagodniały. Lekki uśmiech ocieplił oblicze, a oczy zaszkliły się tkliwie; tylko głos pozostał niezmiennie chłodny.

– Zaatakował najważniejsze osoby w moim życiu. Moja żona nie żyje, a córka musi się ukrywać. – Spojrzał na nią z powagą przyprawiającą ją o zawrót głowy. – Wojna potrzebuje ofiar po obu stronach, Heleno, a ja zdążyłem się domyślić, jaką rolę pełni w niej Sophia Loretto.

Mrugnęła porozumiewawczo i pobiegła w stronę apteki. Gdy tylko zniknęła z jego pola widzenia, zwymiotowała do pobliskiego kosza na śmieci. Wiedziała, że nie może zdradzić, kim była Sophia. Wiedziała, że uknuty z nią plan ewakuacyjny właśnie legł w gruzach, a dopóki miała pod opieką jego córkę, nie zdoła nikogo ostrzec. Przeklęła siarczyście pod nosem i wytarła usta bawełnianą chustką. Jedyne, co jej pozostało, to nadzieja, że syn Sophii był w dobrej kryjówce i przetrwa powstałą zawieruchę. Ale ona… nigdy jej tego nie wybaczy.

I

Sierpień, 2018

Spojrzał na buty. Lśniły od czarnej, dobrze wypolerowanej pasty. Żona jak zwykle przeszła samą siebie, były perfekcyjne. Pedantycznie wyprasowany garnitur wciąż leżał na nim jak za dawnych lat. W powietrzu unosił się duszący zapach róż i skropionej deszczem ziemi. Czekał przed wejściem do okazałej willi, której miał nadzieję już więcej nie oglądać. Kiedy drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem, bez słowa ruszył za dobrze zbudowanym, młodym mężczyzną. Kluczenie staroświeckimi korytarzami zawsze przywodziło mu na myśl stronice Ojca Chrzestnego. Obrazy w złotych ramach, gustowne antyki i ten przepych. Nie przepadał za takimi wizytami, zwłaszcza że od paru dobrych lat leniwie korzystał z dobrodziejstw wieku emerytalnego, a o dawnej pracy zaczynał powoli zapominać.

Niestety, Fernando Borneza trudnił się fachem, który najwyraźniej nie pozwolił o sobie ostatecznie zapomnieć. W rodzinnym Neapolu nie miał sobie równych w sztuce zastraszania. Z biegiem czasu poszerzył ją o specjalizację łowiecką; żaden zdrajca nie miał przy nim szans na ucieczkę.

Gdy widmo więzienia stanęło w progu jego domu, opuścił ukochane Włochy i wraz z żoną wypłynął do Stanów, gdzie doczekali się dwóch synów. Don Lorenzo Moretti przyjął go z otwartymi ramionami, czym zapewnił mu stałe utrzymanie. Ich przyjaźń, mimo że serdeczna, zawsze tchnęła surowością.

Kiedy dotarli na piętro, raz jeszcze spojrzał na buty; pięknie wypolerowane. Skierował wzrok w stronę dębowych drzwi i poczuł suchość w gardle. Rzadko dopadała go trema, ale czekające go spotkanie budziło w nim niepokój. Gdy drzwi gabinetu bossa stanęły otworem, nie mógł uwierzyć własnym oczom, że w skórzanym fotelu siedział ten sam człowiek, którego widział ostatnio osiem lat temu. Jego wiecznie wychudzona sylwetka przemieniła się w okazałą tuszę, przez co cała postawa wzbudzała w nim śmiech zamiast przerażenia. Jedynie siwe pasma w jego kruczoczarnych włosach, jako świadectwo nieubłaganie uciekającego czasu, dodawały mu odrobiny dostojeństwa. Reszta była po prostu żałosna.

Podszedł pewnym krokiem, ale gdy jego wzrok skrzyżował się ze spojrzeniem dona, zrozumiał, że pod zmienioną powłoką, wciąż kryje się bezwzględny zabójca. W ciemnych źrenicach odmalowały się czujność i groza tamtych lat. Skłonił się nisko i ucałował sygnet z imponującym czerwonym diamentem. Pamiętał, że don Lorenzo przywiązywał dużą wagę do tradycyjnych powitań, więc gdy nagle dostał podwójny pocałunek w policzek, nie potrafił ukryć zmieszania.

– Fernandito! – krzyknął boss zachrypniętym głosem. – Przyjacielu! Jak dobrze cię widzieć po latach. – Popatrzył na niego z charakterystyczną wyższością, po czym wyczuwając jego zakłopotanie, dodał pospiesznie: – Nie dziw się, że po oddaniu należnych mi honorów witam się z tobą jak z bratem.

– Jestem niezmiernie zaszczycony twoimi słowy, nie rozumiem tylko, co sprowadza mnie przed twe zacne oblicze.

Borneza pamiętał, że don ubóstwiał archaiczną kwiecistą mowę i poczuł dumę, że pomimo lat nie zapomniał, jak się do niego zwracać. Ku jego zaskoczeniu szef zagrzmiał gromkim śmiechem, czym tylko pogłębił dyskomfort wywołany nietypowym spotkaniem.

– Oj, dawno nikt tak do mnie nie mówił – wychrypiał ledwo łapiąc oddech. – Ale cóż… Kiedy przyjaciele nie widują się przez tyle lat, to i zmiany im umykają.

Bornezie nie mogło już bardziej zaschnąć w gardle. Spuścił pokornie wzrok. Wiedział aż za dobrze, jak wybuchowym człowiekiem był don Lorenzo i jak niewiele potrzebował, by wpaść w furię. Fernando ślepo wierzył, że z przejściem na emeryturę bez obaw może odciąć się od wpływów Rodziny. Zaprzestał rytualnych corocznych odwiedzin u dona i oczekiwał zapomnienia.

– Spokojnie, Fernandito. – Poklepał go po plecach i przysiadł w fotelu. – Nie chowam urazy. Dobrze cię widzieć po latach. Nie zmieniłeś się, czego nie można powiedzieć o mnie. – Znowu prychnął krótkim śmiechem, na co Borneza uśmiechnął się blado. Nie miał pomysłu, jak się zachować, by nie urazić czymś porywczego charakteru bossa, więc szybko zmienił temat:

– Kogo mam zastraszyć? – zapytał rzeczowo. – Bo rozumiem, że temu zawdzięczam tę niecodzienną gościnę.

Uśmiech momentalnie zniknął z twarzy Morettiego, a rysy nabrały wyrazistości.

– Nie chodzi o zastraszenie… – Zawahał się przez moment. – Musisz odnaleźć dla mnie Annę Rodan.

– Odnaleźć? – Uniósł lekko brwi. – Od lat nie zajmowałem się tropieniem… Ale oczywiście zrobię, co don każe – dodał pospiesznie na widok jego zmarszczonego czoła. – Tylko się zastanawiam, czy młodszy soldati nie byłby skuteczniejszy.

– Nie. – Boss pokręcił energicznie głową. – To zbyt delikatna sprawa, bym mógł zaufać młodszemu. Ty masz moją przyjaźń, zaufanie i niezbędne doświadczenie. Poza tym byłeś najlepszy w swoim fachu, a to… – okręcił sygnet wokół palca – cóż… jak mówiłem bardzo delikatna sprawa. Przyprowadź ją do mnie w jednym kawałku, a zdobędziesz moją dozgonną wdzięczność.

Wstał, na co Fernando zerwał się z krzesła.

– To będzie dla mnie prawdziwy zaszczyt. – Ukłonił się pospiesznie, by nie zdradzić żadnym grymasem, jak bardzo nie miał ochoty dostępować takowego zaszczytu, a wolałby nie nurkować w cementowych butach za okazanie niewdzięczności.

Don przyklasnął w dłonie, co przeważnie oznaczało zakończenie rozmowy.

– Podejdź do mojego consigliere, wprowadzi cię w sprawę. Awansuję cię też na caporegime i dostaniesz dziesięciu najbardziej zaufanych ludzi.

Borneza przytaknął stanowczo. Choć preferował pracę w pojedynkę, wolał chwilowo przemilczeć swoje zdanie. Don zaplótł dłonie za plecami, wykonał kilka kroków wzdłuż okna tam i z powrotem, po czym przystanął z kamiennym wyrazem twarzy, spojrzał Fernandowi prosto w oczy i dodał oschle:

– Nie zawiedź mnie, przyjacielu. Nie zawiedź!

***

Anna Rodan siedziała w kameralnej sali Lucky Club w zupełnym osłupieniu. „Witaj w moim świecie” – ostatnie słowa Ricka uporczywie dudniły w jej głowie niczym natrętna mucha o poranku.

Patrzyła w stronę, gdzie zniknął wraz ze znienawidzoną przed laty Laurą. Dlaczego miała aż takiego pecha? Dlaczego wciąż pakowała się w coraz większe tarapaty? Przesunęła palcem po masywnej bransolecie, która obejmowała jej prawy nadgarstek. Charlie nadal siedział obok, ale od odejścia brata nie pisnął nawet słowa, a ona wolała jeszcze na niego nie patrzeć. Odsunąć moment, w którym znów stanie się jego laleczką do zabawy. „Nie jesteś też tą samą wystraszoną kobietą co kiedyś” – usłyszała jakby w odpowiedzi na własne myśli. Dlaczego Rick to wtedy powiedział? Odwróciła wzrok od pustego miejsca, które po sobie zostawił, i z wściekłym grymasem spojrzała na swojego prześladowcę.

– Nie zamierzam siedzieć w jego świecie – burknęła pod nosem. – Posłuchaj mnie uważnie, Charlie…

– Daruj sobie – przerwał ze znudzoną miną i wstał gwałtownie. – Chodź.

Została. Popatrzył na nią spod byka, po czym z iskrą w oczach nacisnął niewielki przedmiot, który od dłuższego czasu obracał w dłoniach. W miejscu, gdzie uciskała ją metalowa obręcz, poczuła nagły, nieprzyjemny skurcz mięśni. Impuls elektryczny przeszył jej ciało, a gdy ból ustał, Charlie po raz kolejny skinął głową, by z nim poszła. Nie miała wyjścia. Z pełnym wyrzutu spojrzeniem opuściła lożę i stanęła obok.

– Masz mnie słuchać – syknął, a wcześniejsza wesołość zupełnie go opuściła. Znała tę minę aż za dobrze; coś nie do końca poszło zgodnie z jego planem. – Idź przodem.

Zamiast patrzeć na nią, jego wzrok błądził po zgromadzonych ludziach. Czyżby nie czuł się tutaj do końca bezpiecznie? Obróciła się na pięcie i ruszyła niespiesznie. Był czujny, ale nie na jej ruchy, jakby stanowiła najmniejszy kłopot w trosce o sprawne wyjście.

Zerknęła przez ramię, klucz do bransoletki wsunął do prawej kieszeni. Rozejrzała się dyskretnie po sali, ale nigdzie nie mogła dostrzec żadnego wyjścia ewakuacyjnego czy jakichkolwiek drzwi, którymi byłaby w stanie uciec. Zresztą mogła być pewna, że przy takim stężeniu gangsterów jej szanse na niezauważalne zniknięcie były zerowe. Pozostał tylko jeden ratunek… Wzdrygnęła się na samą myśl. Zerknęła raz jeszcze na Charliego: szedł pozornie spokojny, ale całą uwagę skupiał na otoczeniu. Zwolniła tempo marszu, by zmniejszyć dystans między nimi. Głośna, klubowa muzyka zaczęła cichnąć w jej głowie, a zmysły koncentrowały się na dostrzeżonej w oddali szklance. Trochę grubej szklance, ale trudno. Patrzyła, jak whisky balansuje po krawędzi na skutek każdego wstrząsu, wywołanego przez mężczyznę, którego uwagę chłonęła nachalna w swojej namiętności kobieta. Powinna ich minąć za kilka sekund. Kusiło ją, by raz jeszcze spojrzeć na Charliego, ale wolała nie tracić czujności. Cel był w zasięgu ręki. Serce przyspieszyło bicie. Nie była pewna, czy jest na to gotowa, ale wspomnienie piekła, jakie niegdyś przeszła, zagłuszyło wszelkie podszepty sumienia. Jeszcze tylko sekunda, jeden krok. Wysunęła szybko rękę w stronę flirtującej pary. Nieopierająca się szklanka zmieniła właściciela, a whisky chlusnęła na podłogę. Teraz nie było już odwrotu. Z impetem uderzyła nią o boczną ścianę. Szkło rozsypało się bardziej, niż przypuszczała, ale trzymany fragment był wystarczający. Obróciła się na pięcie. Nie czuła bólu, tylko ciepłą ciecz utrudniającą pewny chwyt na trzymanym odłamku. Wycelowała w tętnicę Charliego. Ostrze niczym w zwolnionym tempie zmierzało do celu. Wstrzymała oddech. Nie pomyliła się. Wyczytała zaskoczenie na jego twarzy; w ułamku sekundy zrozumiał jej zamiary. Serce znów przyspieszyło. Kątem oka widziała, jak Charlie unosi dłoń w obronie, ale na to było już za późno. Ścisnęła mocniej szkło i gdy już widziała, jak wbija się w jego szyję, poczuła nagły ból w nadgarstku. Ręka raptownie zahamowała i jedynie jej krew dosięgnęła zamierzonego celu, malując na twarzy oprawcy czerwoną abstrakcję. Spojrzała z niedowierzaniem na powstrzymaną w ostatniej chwili dłoń i wpatrzoną w nią wściekłą twarz.

– Aniołek Charliego? – wykrztusiła w stronę Dana, który zacieśnił mocny chwyt na jej przegubie.

– Co to, kurwa, było?! – wrzasnął Charlie, ścierając czerwone krople z twarzy.

– Zawołaj Alana – warknął Dan do kogoś obok. – Nie puszczaj tego – rzucił, zerkając w stronę ściskanego w jej ręku szkła.

Szarpnął ją za nadgarstek i bez słowa zaciągnął na koniec sali, gdzie za metalowymi drzwiami znajdowało się niewielkie, dobrze oświetlone pomieszczenie. Zatęchłe powietrze przesycone mieszaniną środków dezynfekcyjnych wypełniło jej płuca i przywołało nieprzyjemne szpitalne wspomnienia. Rozejrzała się wokół. Wystrój jednoznacznie wskazywał na podręczne gangsterskie ambulatorium.

Dan pchnął ją na stojący pośrodku metalowy stół, na którym usiadła niechętnie. Chwycił z całej siły jej włosy i gwałtownym ruchem przysunął do swoich kipiących nienawiścią oczu.

– Jeszcze jedno takie zagranie – syknął – a bez względu na to, co planują moi bracia, skrócę cię o tę głupią głowę.

Ścisnął mocniej jej włosy, na co o mało nie jęknęła z bólu.

– Zrozumiałaś, szpiclu?! – warknął z taką agresją w głosie, że ze strachu upuściła trzymane szkło. Krew popłynęła szybciej. – Idiotka! – Puścił ją i wyjął z pobliskiej szuflady bawełnianą szmatę: – Zaciskaj! Kurwa, same kłopoty z tobą!

W tym czasie drzwi otworzyły się z hukiem. Do środka wszedł brodaty mężczyzna i ze stoickim spokojem zabrał się za opatrywanie rany. Dan nie zwracał na niego najmniejszej uwagi i wciąż patrzył na Annę z furią w oczach.

– Odpowiedz.

Brodaty mężczyzna polał jej dłoń środkiem odkażającym.

– Nie jestem… – zasyczała, powstrzymując jęk. – Nie jestem szpiclem.

– Nie o to pytałem.

Przełknęła ślinę. To nie był dobry moment na wyrażanie własnego zdania. Nie zamierzała się poddać Charliemu, ale teraz musiała udobruchać jego starszego brata, bo wzrok, jakim ją przeszywał, jednoznacznie groził jej śmiercią.

– Zrozumiałam.

Wściekłość w jego oczach ani przez chwilę nie straciła na sile i dopiero kolejny huk sprawił, że przeniósł spojrzenie na drzwi. Do ambulatorium wszedł Freaky, na co Anna momentalnie skierowała swoją uwagę na zszywane przez medyka rany. Dan wyszedł, a Rick w milczeniu przysiadł na krześle, wsparł łokcie o kolana i zaczął pocierać o siebie knykcie obu dłoni. Zerknęła w jego stronę, ale zanim uniósł na nią swój wzrok, odwróciła się gwałtownie. Tętno skoczyło. Próbowała skupić się ranie, co, mimo bólu, było mniej drażniące niż jego obecność. Bała się czekającej ją rozmowy, chociaż nie żałowała ataku na Charliego. Wszyscy milczeli, a cisza kłuła po uszach jak nigdy przedtem. Musiała bronić swoich racji i nie dać się przy okazji zastrzelić, bo karta przetargowa z Pchłą okazała się niewystarczająca.

Brodaty mężczyzna skończył zawijać bandaż, posprzątał pobieżnie bałagan i wyszedł bez słowa. Gdy zostali sami, Rick podszedł do niej wolnym krokiem. Stanął naprzeciw i oparł się o stojący za nim blat. Nic nie powiedział. O ile Dan kipiał z wściekłości, o tyle jego oczy były nieprzeniknione. Stał i patrzył w milczeniu, a ona zaczęła się dusić pod naporem jego badawczego spojrzenia.

– To miały oznaczać twoje przeprosiny przy parku? – postanowiła przełamać ciszę. – Że oddasz mnie Charliemu?

Nie zareagował, jakby w ogóle nie zadała tego pytania. Żaden z mięśni nie drgnął poruszony. W jego oczach były mrok i obojętność. Nie mogła uwierzyć, że jeszcze niedawno byli tak blisko. Teraz patrzył na nią zupełnie obcy człowiek, którego wzrok przeszywał ją niczym sztylet.

– Nic nie powiesz? – zapytała, ale wciąż milczał. – A Pchła? Myślałam, że chcesz się z nią spotkać.

Kącik ust wygiął w krzywym uśmiechu. Poczuła, jak blednie i to bynajmniej nie za sprawą utraconej dopiero co krwi. Przysunął się do niej i położył dłonie po obu stronach stołu, na którym siedziała. Gdy zagłębiła się w jego surowym spojrzeniu, instynktownie cofnęła ciało.

– Pchła?

Zauważyła, że to nie było pytanie, a sposób, w jaki to powiedział, sprawił, że wstrzymała oddech.

– Tylko idiota uwierzyłby w twoją naciąganą historię.

Zdrętwiała. Patrzył na nią oschle, w nieprzyjemnym skupieniu.

– Nie jestem szpiegiem – wykrztusiła ledwie słyszalnym głosem.

– Tego jeszcze nie wiem – odparł obojętnie. – Ale jak cię sprawdzę, to dowiesz się pierwsza.

Odsunął się od niej i wrócił na wcześniejsze miejsce. Atmosfera lekko zelżała, ale nie na tyle, by zatrzymać zimne krople potu spływające po ciele Anny. Całą sobą czuła, że jego spokój był tylko pozorny i tym razem wolała go nie prowokować, mimo tego musiała się bronić. Pozostanie z Charliem, zwłaszcza po jej nieudanym zamachu, nie wróżyło dla niej niczego dobrego. Zsunęła się ze stołu i podeszła bliżej. Stał z założonymi rękami, wciąż zupełnie obojętny.

– Dobrze wiesz, że nie jestem szpiegiem – wyszeptała.

Położyła mu dłoń na ramieniu, ale strzepnął ją pospiesznie niczym nachalnego owada.

– To twoja linia obrony? Bo jeszcze niedawno czułam, że coś tam jednak bije. – Wskazała skinieniem głowy miejsce, w którym wedle wszelkich prawidłowości powinno być jego serce.

– Jeśli już, to na pewno nie dla ciebie.

Poczuła, jak gardło się jej zaciska i odcina dopływ powietrza. Po raz pierwszy patrzył na nią z krępującym chłodem. Wściekła na siebie, że zadurzyła się w takim typie, jęknęła z żalem:

– Nienawidzę cię, Ricku.

– Dobrze, a teraz wracaj do Charliego.

– Widzę, że twoje słowo jest gówno warte – mruknęła i ruszyła w stronę drzwi. Nie mogła dłużej znieść jego obecności. Zatrzymał ją krótkim szarpnięciem za ramię.

– Charlie to twoja jedyna nadzieja na ratunek.

– Ratunek?! Chyba najlepsza droga do prosektorium!

Zaśmiał się krótko i przez chwilę znowu widziała w nim mężczyznę, przy którym czuła się tak dobrze.

– Nie zrobi ci krzywdy…

– A co? Jaja mu uciąłeś?

– Możesz to tak ująć – rzucił, mrużąc oczy. – Tylko on może cię skutecznie ukryć.

Podszedł bliżej i dodał znacznie cieplejszym niż dotąd tonem:

– Obiecałem, że cię nie skrzywdzi, to cię nie skrzywdzi. Ja zawsze dotrzymuję słowa.

Zerknęła na zabandażowaną dłoń.

– A nie mogłeś mi tego powiedzieć przy stoliku? – zapytała z nieskrywaną pretensją.

Pokręcił głową z szelmowskim uśmiechem.

– Nie. To cena za kłamstwo. A teraz wracaj do Charliego i lepiej bądź już grzeczna.

Mrugnął okiem i skierował się do wyjścia.

– Jasne, szefie – odburknęła pod nosem z ironią, co nie umknęło jego uszom, bo zanim zniknął za drzwiami, prychnął krótkim śmiechem.

***

Dan Johnson ze zdumieniem patrzył na młodszego brata i nie mógł uwierzyć, że tak lekko dał się podejść rozjuszonej Annie. Krew, którą próbował zetrzeć, rozmazała się na jego twarzy, a ruda broda stała się bardziej ognista. W jego oczach wrzała wściekłość i nie był do końca pewien, czy zawarty z Rickiem układ wystarczająco przyhamuje jego zapędy. Zwłaszcza że dotąd nie utrzymywali z Charliem zbyt przyjacielskich stosunków. W końcu na horyzoncie pojawił się Freaky. Nie podobał mu się jego błysk w oczach, nie podobał tłumiony uśmiech. Jego relacja z Anną, tłumaczona prowadzoną grą, nie podobała mu się najbardziej. Był pewien, że tym razem brat popełnił błąd.

– Uważaj na nią – mruknął Rick do stojącego obok Charliego i odszedł.

Dan spojrzał na drzwi do ambulatorium, zły, że jeszcze stamtąd nie wyszła. Nie zamierzał dłużej czekać na niesfornego szpiega. Gdy zaczął podchodzić, pojawiła się z udawaną obojętnością. Wciąż nie wiedzieli, dla kogo pracuje i jakie posiada zdolności, więc musieli zachować szczególną ostrożność. Skinął jej, by ruszyła za Charliem. Posłuchała. Chociaż tyle.

Do zaparkowanego nieopodal samochodu wsiedli bez słowa. Charlie usiadł z tyłu, obok Anny, najwyraźniej wolał mieć ją na widoku, Dan zajął miejsce kierowcy. Odpalił silnik, ale zanim ruszył, dostrzegł wychodzącego z klubu Ricka z narzeczoną. Dziwne. Zerknął na Annę we wstecznym lusterku, też ich zauważyła. Niezwykła spostrzegawczość, biorąc pod uwagę, że samochód stał tyłem. Przyjrzał się jej uważniej: na pierwszy rzut oka siedziała spokojnie, ale pod osłoną prostych pozornie nieznaczących ruchów ciała, taksowała okolicę. Szpieg – bez dwóch zdań.

– Zostańcie tu – rozkazał i wyszedł.

Laura minęła go z kąśliwym uśmiechem, zasiadła na miejscu kierowcy, które dopiero co opuścił, i odjechała z piskiem opon. Stał lekko zszokowany tą nagłą zmianą planów, ale poczuł ulgę, że nie będzie musiał robić za niańkę kreta.

– Co jest? – zapytał Freaky’ego, gdy tylko się do niego zbliżył.

– Sam zobacz – odpowiedział krótko i bez dalszych wyjaśnień ruszył na tyły sąsiedniego budynku.

Na ulicy stał minivan gęsto obstawiony przez ich ludzi. Fetor rozchodzący się wokół drażnił nos. Miał złe przeczucia. Podeszli w milczeniu, a gdy tylko zajrzał do otwartego bagażnika, potwierdziły się jego obawy. Rozejrzał się pospiesznie po okolicy. Rick wydawał się bardziej ubawiony niż przerażony.

– Co to, kurwa, jest?! – syknął, smród był nie do wytrzymania.

– Zwłoki – prychnął Freaky.

– Zwłoki by tak nie śmierdziały – zauważył i mimowolnie sam się uśmiechnął. – Wrzucili tu całą zawartość kutra czy co? Zamknijcie to ścierwo!

– To tylko rybki, braciszku, i zdaje się, że dostaliśmy ostrzeżenie.

Ruszyli z powrotem do klubu.

– Mafia? – zapytał po drodze. – Myślałem, że zdechłe ryby wysyłają tylko swoim, i to jedną, a nie cały, do chuja, bagażnik!

– No trzeba przyznać, że staruszek ma poczucie humoru – odparł Freaky i zamknął za nimi drzwi, gdy tylko weszli do środka gabinetu. – To czas pokazać, jacy my jesteśmy zabawni!

– Idziemy na polowanie?

Oczy brata zabłyszczały łobuzersko.

– Myślisz, że don Lorenzo bawiłby się w takie przedstawienie?

– Oni mają swoje zasady, których się trzymają – powiedział niewzruszony Rick. – A skoro jego syn dzięki mnie wylądował w areszcie, to mógł się zdenerwować.

– Do reszty ci odbiło?! – krzyknął podirytowany Dan i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. – Możesz mi wyjaśnić, po kiego chuja podkopałeś Salvatore? Do tej pory trzymali się na dystans i…

– Musiałem usunąć dyrektora ROCA i rozsypać Azjatów, bo mogliby wykorzystać chwilowe zamieszanie, a wystarczająco się już panoszą w Revengel.

Stanął naprzeciw starszego brata, zatrzymując jego nerwowy przemarsz.

– To moje miasto, Dan – odrzekł spokojnym tonem. – Jakkolwiek absurdalnie to wygląda, zobaczysz, że tym zagraniem zyskamy sprzymierzeńca. Silnego sprzymierzeńca.

– Los Angeles jest rzut beretem stąd.

– Właśnie, a tam rządzi mafia. Połączymy siły, to zyskamy zemstę aniołów: Revengeles!

– Do reszty ci odbiło – wykrztusił i usiadł na pobliskim krześle. Zapędy Freaky’ego były mocno niepokojące.

– Chodźmy poszukać naszych morderców. – Oczy Ricka zapłonęły żądzą krwi. W takich chwilach nawet on czuł się niepewnie w jego towarzystwie.

Freaky sprawiał wrażenie, jakby miał wyłączone poczucie strachu. W najgorszym położeniu trzymał nerwy na wodzy, a brawurowymi akcjami budził powszechny podziw. Tylko nie u niego. Dan, choć otwarcie by się do tego nie przyznał, ciągle obawiał się o jego życie. Gdzieś miał tłumaczenia, że dzięki odpowiedniemu przygotowaniu Rick wychodził zwycięsko z każdych opałów. Kilka przepuszczonych ciosów nożem i dwa postrzały powinny mu przypominać, że wciąż jest śmiertelny, a akcje nie zawsze kończą się tak, jak sobie zaplanował. Powinny, ale prędzej przekonałby kupę gnoju, by zaczęła pachnieć fiołkami, niż brata do zachowania dystansu. A do tego wszystkiego pojawiła się Anna…

– Dlaczego jej nie zabijesz? – zapytał, wybijając go z metodycznego rytmu sprawdzania i mocowania broni.

– Bo to może być Pchła.

– Twoja Pchła?! – Wybałuszył oczy z niedowierzania. – Poważnie dałeś się nabrać na jej sztuczki? Przecież sam twój ojczym…

– Wiem, co mówił Jack – syknął Freaky, zbliżając do niego swoją twarz. – Ale on też do świętych nie należy. Poza tym ona kiepsko kłamie, a gdy próbowała sprzedać mi swoją historię, ciągle się pilnowała…

– Żeby nie wyjść na szpiega. Przejrzyj na oczy, bo zginąć przez kobietę to już doprawdy szczyt głupoty.

– Dzięki.

Rick wrócił do pakowania sprzętu. Dan nie lubił wtrącać się w jego prywatne interesy, ale sprawy Anny nie mógł tak po prostu zostawić. Odnosił dziwne wrażenie, że tym razem nie jest z nim do końca szczery.

– Freaky?

Młodszy brat odwrócił się wolno i uniósł brew.

– Czy ty aby przypadkiem… – zaczął Dan, ale nie bardzo wiedział, jak ująć swoje pytanie, by dodatkowo nie rozjuszyć go przed akcją. – Czy ty…

Spojrzał na niego takim wzrokiem…

– Cholera, nie wiem, jak cię o to zapytać, ale przyznasz, że dziwnie się przy niej zachowujesz.

Rick zaśmiał się pod nosem, wyglądał na szczerze ubawionego.

– Mhmm, chyba wiem, do czego zmierzasz. – Obojętnie wrócił do ostatnich poprawek sprzętu. – Anna ma wyjątkowy dar wyprowadzania mnie z równowagi i… – rozłożył niedbale ręce – cóż… w łóżku też nam źle nie było.

– Za trzy miesiące się żenisz, tak przypominam, jakbyś zapomniał.

– Mhm, może nawet wcześniej. I planuję ją zaprosić, więc zobaczysz, że mi na niej nie zależy. Zresztą po wygranym zakładzie możesz ją sobie wziąć z powrotem. Z naszej trójki tylko ty z nią jeszcze nie spałeś – parsknął.

– Bardzo śmieszne. – Szturchnął go w ramię. – A tak w ogóle, to zostawienie jej z Charliem, którego dwukrotnie o mało nie zabiła, i z twoją narzeczoną, po waszych upojnych nocach, to może nie być najlepszy pomysł. Wciąż nie wiemy, jak dobrym jest agentem.

– Nie doceniasz ich – odparł niedbale. – Laura jest świetnie wyszkolona, a za Charliem płakać nie będę.

– Mimo wszystko to nasz młodszy brat.

Wzruszył ramionami i z namaszczeniem zaczął zwijać garotę. Popatrzył w stronę Dana z uśmiechem psychopaty.

– Mała rzecz, a tyle radości.

***

Ewa Saphir opuściła hotel, w którym spotkała się z siostrą, i wyszła na ulicę. Noga piekła okrutnie, więc gdy tylko stanęła na chodniku, oparła się o najbliższy słup latarni. Najchętniej usiadłaby wprost na ziemi, ale obawiała się, że już nie wstanie. Zamówiła taksówkę, by nie kłopotać Branka.

Od kiedy jej udo ozdobiła podwójna rana postrzałowa, a najwierniejszymi towarzyszami stały się kule, nie była w stanie sama prowadzić. Czekała na transport i walczyła z myślami. Wciąż nie mogła się otrząsnąć po przerażającej opowieści Anny o tym, jak katował ją Charlie, jak zmuszał do seksu, a w końcu i do zabójstwa. Ewa na samo wspomnienie kipiała z wściekłości i chęci zemsty. Z drugiej strony drżała o dalsze losy siostry pozostawionej na łasce gangstera. Nie miała pomysłu, jak mogłaby jej teraz pomóc, ale jednego była pewna – musiała zebrać siły.

Donovan po odebraniu odnalezionych przez ludzi Ricka córek zarządził ogólny odpoczynek. Dalej nie wiedzieli, jaki los spotkał Jasona, ale główna szefowa zdecydowała, że do efektywnych poszukiwań potrzebni są wypoczęci fachowcy, a nie zgromadzenie umarlaków. Wszyscy zostali oddelegowani do domów.

Gdy nadjechała taksówka, Ewa podała adres i mimo skołatanych nerwów poddała się wyczerpaniu i zaczęła powoli odpływać. Z hotelu do jej mieszkania było około pół godziny drogi, więc spokojnie mogła uciąć sobie lekką drzemkę. Zapamiętała dane kierującego mężczyzny i włączyła w telefonie namierzanie trasy: każde odchylenie o więcej niż pięć mil miało informować ją dzwonkiem. Tak na wszelki wypadek.

***

Christopher Brank podjechał pod drzwi swojego domu i z ulgą wyłączył silnik. Cisza napełniła go wytęsknionym spokojem. Popatrzył w stronę rozświetlonych okien sypialni, gdzie cień Alice krzątał się z jednego kąta w drugi. Alice. W takich chwilach uzmysławiał sobie, że jego miłość do tej drobnej kobiety o wielkim sercu z każdym dniem nabierała siły. Jak na zawołanie przed oczami stanął mu obraz wieczoru, podczas którego ją poznał. Obdarzyła go wtedy tak zadziornym spojrzeniem, że świat mógł przestać istnieć; chciał tylko jej. Zdawał sobie sprawę, że zaprzepaścił pierwsze wrażenie. Jako adept wydziału narkotykowego, zapity prawie w trupa, nie prezentował się najlepiej przed zmęczoną pracą barmanką, ale nie tracił nadziei. W końcu mogło być już tylko lepiej. Pamięć jej oczu sprawiła, że bar w którym pracowała, stał się jego drugim domem. A nawet pierwszym, bo przy nawale pracy, jaką wtedy miał, w skromnym, wynajmowanym pokoju bywał gościem. Alice początkowo ignorowała go bardziej niż przeciętnych bywalców, co tylko wzmocniło jego wysiłki. Jej inteligencja, piękno i dowcip przyćmiły wszystkie inne kobiety. Zakochał się bez opamiętania. Ona nie chciała się wiązać, on łaził za nią, aż wyłaził swoje. Pobrali się, a chwilę później, gdy oznajmiła mu, że spodziewa się dziecka, stał się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Porzuciła pracę barmanki na rzecz prowadzenia księgowości w dużej firmie, która zapewniała jej stały dochód i dostęp do najlepszej kliniki w mieście, ale miała też swoje minusy: Alice nie znosiła siedzącego trybu życia i zdecydowanie robiła dobrą minę do złej gry. On starał się zapewnić im lepsze warunki, ale dodatkowe godziny pracy niewiele wnosiły do ich domowego budżetu. Mimo przeciwności był to najpiękniejszy okres w jego życiu. Nawet humory ciężarnej żony dodawały mu skrzydeł, a jej wahania i tak już wybuchowego temperamentu sprawiały nieopisaną radość. Kiedy urodziła się Inez, życie nabrało nowego smaku. Gdyby tylko mógł cofnąć czas… Wszystko by zostawił dla tamtych chwil. Wszystko.

– Cześć, staruszku. – Zapukała w szybę samochodu, wybijając go z zamyślenia.

Otworzył drzwi, a na widok jej rozpromienionej twarzy zażartował:

– Staruszku? Jak cię zaciągnę do sypialni, to zobaczysz, jaki ze mnie staruszek!

Zaśmiała się głośno i przemknęła do drzwi wejściowych. Zanim zdążył przekroczyć próg, trzy owczarki rzuciły się na niego z wyjątkowo niesubtelnym psim powitaniem.

– No już, już pieseczki, dajcie mu się chociaż umyć, bo czułam, że wracasz, zanim zajechałeś na podjazd.

– Co ta wasza pani za głupoty opowiada – roześmiał się, czochrając psy po wytęsknionych głowach. – Że niby śmierdzę, tak? Jak ją zaraz złapię…

Alice zapiszczała radośnie, ale zamiast uciec wtuliła się całą sobą w jego, rzeczywiście niezbyt pachnące, ciało. Ucałował ją w czoło i bez słowa ruszył na górę do łazienki. Było mu wyjątkowo dobrze. W domu. Z nią. Nagle stanął jak rażony piorunem. Dwadzieścia sześć lat temu też tak pomyślał, wchodząc po tych samych schodach… A potem jego córki już nie było, a drugą pochowali na cmentarzu. Spojrzał na wciąż uśmiechniętą Alice – nie mógł jej stracić. Przez głowę przemknęła myśl: może najwyższy czas się wycofać?

***

Ewa nabrała łapczywie powietrza i z przerażeniem otworzyła oczy. Zbudziła się niczym z koszmarnego snu, mimo że zupełnie nie pamiętała, by cokolwiek śniła. Zdezorientowanie sięgnęło zenitu, gdy odkryła, że leży we własnym pokoju… Dziwne, pomyślała. Rozejrzała się; wszystko wyglądało normalnie; leżała we własnym łóżku, we własnym mieszkaniu, w swojej koszuli nocnej… Wzięła parę głębszych oddechów i uspokojona zamknęła na powrót oczy.

Kilka sekund później gwałtownie się ocknęła.

– Kurwa jego jebana mać! – zaklęła, rozglądając się za telefonem.

Leżał obok, na stoliku nocnym, na swoim miejscu. Roztrzęsioną ręką wybrała numer partnera.

– Brank! Przyjedź po mnie natychmiast!

– Ewa?! Co się stało? – zapytał nerwowo.

– Właśnie obudziłam się w moim łóżku! W moim, kurwa, łóżku! W mojej koszuli nocnej! W moim mieszkaniu! Ja pierdolę, Brank! Przyjedź jak najszybciej, bo zaraz zwariuję!

– Ewo! Spokojnie! Wiem, że ostatnio budziłaś się głównie na biurku w agencji i twoje łóżko to dla ciebie nowość, ale…

– …tylko ostatnie, co pamiętam, to jazdę w taksówce! I to bynajmniej nie w piżamie!

– Dobra, już jadę – rzekł pospiesznie i się rozłączył.

Z niepokojem spojrzała na bieliznę… zmieniona! O co tu, kurwa, chodziło? Bandaż również wyglądał wyjątkowo czysto. Myśl, Ewo, komu zależałoby na takiej farsie, i po co? Chwyciła telefon i zaczęła nerwowo przeglądać aplikację, którą włączyła w taksówce przed drzemką. Wszystko się zgadzało. Na miejscu była pół godziny później, plus dodatkowa godzina w mieszkaniu. Znów rozglądnęła się po otoczeniu, nic nie wzbudzało podejrzeń. Ubranie zrzucone w nieładzie w pobliżu łóżka, broń w szafce, buty w przedpokoju, drzwi zamknięte od środka, okno lekko uchylone. Wyjrzała na zewnątrz, ale z tej perspektywy nic szczególnego nie widziała. Jeśli ktoś chciał zniknąć tą drogą, musiałby użyć linki z dachu lub któregoś z mieszkań nad nią. Wszystko wyglądało tak normalnie i tak bardzo w jej stylu, że z całych sił próbowała sobie przypomnieć, czy przypadkiem sama nie dostała się do łóżka. Bezskutecznie. Poza taksówką nie pamiętała nic. Wykręciła numer Adriany Heldany i pospiesznie zdała relację z dziwnego wieczoru. Wbrew obawom dyrektorka ROCA potraktowała sprawę wyjątkowo poważnie, obiecała ekspresowo podesłać techników i zaangażować analityka do sprawdzenia feralnej taksówki. Na prośbę Ewy, Thomas Merden, ich komputerowy guru, miał dalej korzystać z odpoczynku; wolała nie dawać mu pretekstów do kolejnych szyderstw. Heldana zaangażowała nowoprzybyłą analityczkę Abigail. Ewie pozostało czekać.

Brank pojawił się pół godziny później.

– Trzymaj. – Podał papierową torbę, w której znalazła wrzucone w nieładzie ubrania.

– Twojej żony?

Przytaknął nieznacznie.

– Mam masę ciuchów w szafie, nie sądzę, by coś w nie zaszyli.

Spróbowała oddać mu pakunek, ale odmówił pospiesznie.

– Rozkaz Heldany, mają sprawdzić wszystko. Musiałem się wracać po te rzeczy, więc nie narzekaj. Poza tym zabieram cię do siebie i nawet nie próbuj protestować.

Skinęła głową z wdzięcznością. W tym momencie w drzwiach pojawił się zespół techników, na co obydwoje zareagowali zaskoczeniem.

– Szybko – szepnęła w stronę Branka.

– Z bazy nie jest daleko – mruknął główny technik i od razu wziął się do pracy. – Proszę ostrożnie zdjąć ubrania w tych rękawiczkach i wrzucić tutaj – wskazał, podając worek, po czym spojrzał jej prosto w oczy – wszystkie.

– Nie no bez jaj!

– Z jajami czy bez, bieliznę też, a potem zmienimy bandaż i pobierzemy krew.

Przewróciła oczami i udała się do łazienki. Zanim zamknęła za sobą drzwi, krzyknęła, by w pierwszej kolejności sprawdzili jej broń, bo nie zamierzała bez niej wychodzić. Spodnie Alice były zdecydowanie za ciasne, ale na szczęście żona Branka przewidziała taką ewentualność i spakowała dodatkowo długą spódnicę. Koszulka z napisem: „Codziennie budzę się piękniejsza, ale dzisiaj to już przesadziłam” mimowolnie wywołała uśmiech na jej bladej twarzy. Gdy opuściła łazienkę, nawet Brank się zaśmiał.

– Twoja żona ma niebywałe poczucie humoru.

– Musi, w końcu za mnie wyszła – powiedział, wciąż nie mogąc przestać się śmiać. – Nie widziałem cię jeszcze w tak kobiecym stroju.

– W dżinsy się nie wcisnęłam, a w to też ledwo. – Wskazała na koszulkę. – Jak się z nią żeniłeś, musiała cię oszukać, na pewno nie jest w twoim wieku.

– Niektóre kobiety się nie starzeją – odparł i podał jej broń od techników, buty i kule. – Chodźmy. Trzeba jeszcze sprawdzić dach. – Przystanął i z niepokojem spojrzał na swoją partnerkę. – Może lepiej tu zostań, z twoją…

– …dostałam taką dawkę adrenaliny, że nie usiedzę w miejscu. Poza tym w drodze powrotnej zwiniemy kilka moich rzeczy.

Wszystkosłyszący technik skinął nieznacznie ręką i od razu przeszedł ze sprzętem w stronę szafy. Zawsze imponowała jej ich skrupulatność. Przed wyjściem lekarz, który pojawił się chwilę wcześniej, pobrał krew na obecność narkotyków, po czym udali się na dach budynku. Struktura gzymsów, cienkich metalowych daszków i kominów raczej wykluczała tę opcję ucieczki.

– Musiał to zrobić z mieszkania nade mną – skwitowała, gdy zjeżdżali windą.

– Na to wygląda. W końcu drzwiami nie wyszedł, musiałabyś…

– …go sama wypuścić i zapomnieć – przerwała. – Myślałam nad tym. Zobaczymy, co wyjdzie w badaniach krwi.

Wstąpili na chwilę do mieszkania Ewy, z którego wzięła trochę swoich rzeczy, i ruszyli do samochodu. Brank wyglądał na niebezpiecznie zamyślonego, więc gdy tylko ulokowała się na miejscu pasażera, przerwała milczenie:

– Przegrzejesz się od tego myślenia, jedźmy wreszcie odpocząć.

– Jak ty to robisz? – zainteresował się i odpalił silnik. Na jej uniesioną brew dodał pospiesznie: – Dwie godziny temu byłaś kłębkiem nerwów, a teraz wyglądasz, jakbyś co najwyżej wyszła z kina, gdzie zamiast komedii wyświetlili dramat.

– Lata praktyki – mruknęła. – W naszym fachu nerwy trzymane na wodzy potrafią uratować skórę. Poza tym Rick ostatnio dostarczył mi taką bombę emocjonalną, że to włamanie…

– …przez telefon nie brzmiałaś na opanowaną.

– Za długo ze mną przebywasz, bo zacząłeś przerywać. – Uśmiechnęła się pod nosem. – Cholernie mnie wystraszył, ale w zasadzie nic się nie stało i…

– Nie.

– Znowu przerwałeś!

– Zaczęłaś wątpić w wersję z włamaniem. Myślisz, że zapomniałaś od ilości środków, jakie zażywasz, by tłumić ból.

Odwróciła w milczeniu głowę i zapatrzyła się w opustoszałe ulice. Nie było sensu się spierać, miał rację. Ta myśl uspokoiła jej mocno skołatane nerwy, ale zaprzeczanie faktom mogło ją zgubić.

– Podejrzewasz kogoś? – zapytał chwilę później.

– Nie – odparła sucho. – Wracałam ze spotkania z Rickiem, które dziwnie się zakończyło. Nagle Anna coś sobie przypomniała i kazali mi wyjść. – Potarła dłońmi twarz. – Włamanie w zasadzie wyszło mi chwilowo na rękę, bo przynajmniej zapomniałam o tym całym bagnie.

– Nie mów tak. Musimy go znaleźć, bo możesz być w niebezpieczeństwie i sama o tym nie wiesz.

– Może. – Zerknęła w lusterko. – Skoro nie komentujesz, ani nie reagujesz na tego czarnego mercedesa, który skrada się za nami niczym nastolatek do pierwszego pocałunku, to może mi chociaż wyjaśnisz, kto w nim siedzi.

Brank uśmiechnął się krzywo.

– Wierzę, że moja ochrona.

– Wierzysz? – zapytała badawczo.

– Jeśli wciąż współpracujemy z Rickiem, ale trzeba na nich uważać.

– Przy zmianie frontów…

– …będą wrogiem numer jeden. – Zaśmiał się na widok jej oburzonej miny. – Widzisz, jak to jest, jak ktoś ci ciągle przerywa?

Uśmiechnęła się lekko, choć wcale jej lekko nie było. Pomimo tak krótkiego czasu poznała Branka na tyle, by wiedzieć, że chce jedynie odwrócić jej myśli od coraz bardziej zagmatwanej sytuacji jej siostry, a teraz także i jej. Mimo że odseparowali szpiega, którym był Ben, i odnaleźli porwane córki Donovana, pozostało zbyt wiele niewiadomych. Zdecydowanie zbyt wiele.

***

Anna starała się ze wszystkich sił zachować spokój, ale sąsiedztwo Charliego, który swojego czasu przemienił jej życie w koszmar, i Laury, która dwukrotnie odebrała jej Ricka/Mózga, sprawiło, że jeszcze nigdy nie czuła takiej chęci mordu. Całą drogę pokonywaną w milczeniu wizualizowała rozszarpanie kata i wyrwanie serca cholernej Laurze… Dość! Potarła twarz dłońmi. Musiała wreszcie wziąć się w garść i przestać myśleć jak dziecko! Przestać poddawać się impulsywnemu zachowaniu i w końcu podporządkować się rozsądkowi, nie emocjom. Spojrzała na dłonie, lekko drżały. Kiedy tylko opanowała wściekłość, łzy zaczęły napływać do oczu. Nie mogła na to pozwolić. Nie przy nich. Odwróciła wzrok i skupiła uwagę na mijanych przecznicach. Z zapałem starała się zapamiętać trasę.

Komfort odciągnięcia myśli od tej dwójki nie trwał długo. Gdy tylko wjechali na obrzeża Revengel, Charlie bez słowa podał jej czarny worek i postukał palcem w swoją łepetynę. Wolała, żeby jej nie dotykał, więc założyła płótno bez sprzeciwu. Ostatnim rzutem oka zapamiętała okolicę i z całych sił próbowała nie pogubić się w swojej wewnętrznej nawigacji. Laura krążyła po ulicach niczym drapieżny ptak, ale Anna czuła, że wciąż orientuje się w terenie. Czas biegł na jej niekorzyść, a każdy zakręt w dobrze zamortyzowanym samochodzie stanowił wyzwanie dla projektowanej w głowie mapy. Po tempie jazdy i przyjemnym bujaniu zorientowała się, że już dłuższą chwilę jadą gruntową drogą; zmierzali do celu.

W końcu samochód stanął, a niemrawe towarzystwo ogłosiło koniec podróży. Zdjęła worek z głowy i nerwowo spojrzała przez okno. Ciemność nie pozwoliła niczego dostrzec, ale gdy tylko opuściła pojazd, poczuła dobrze znaną świeżość powietrza. Las. Wiatr przyjemnie otulił jej wciąż drżące ciało. Charlie mruknął, by bez ociągania ruszyła za nimi kamienną ścieżką. Ledwie dostrzegała ich ciemne sylwetki. Przesunęła dłonią po ciężkiej bransolecie; gdyby nie to, mogłaby zniknąć w otaczających ją ciemnościach. Niestety, nie miała szans na pozbycie się balastu bez klucza, a zdobycie go z kieszeni Charliego graniczyło z cudem. Zwłaszcza teraz, gdy już wiedział, do czego była zdolna.

Przed wejściem do niewielkiej, drewnianej chaty zapaliło się światło i ociepliło swoją barwą okolicę. Laura wpuściła ich do środka i włączyła kolejne lampy. Wnętrze było urządzone wyjątkowo przytulnie, a całość tchnęła domową atmosferą. Pchła przeszła się obejrzeć dom. Na dole był salon z aneksem kuchennym, obok niewielka łazienka, na górze dwie sypialnie. Gdy rozsunęła drzwi na taras, dostrzegła wiszące hamaki pod girlandą świateł.

– Uroczo – przyznała. – Gdyby nie wasze towarzystwo, można by odpocząć.

Charlie parsknął krótkim śmiechem i wyszedł. Laura rzuciła w nią jej własnym plecakiem.

– Idź spać – zaszczebiotała tym swoim słodkim głosikiem. – I nie próbuj uciekać. To miejsce tylko wygląda tak swojsko i niepozornie. Nawet Bill Gates nie ma w swoim domu tyle elektroniki.

Anna odpowiedziała sztucznym uśmiechem i zniknęła w łazience, przekonana, że tamta jedynie blefuje. Charlie nie zaufałby miejscu, wobec którego miałby choć cień podejrzenia, że można się włamać. Nie, jeśli miał kogoś ukryć. Zawsze powtarzał, że najbezpieczniej jest tam, gdzie nie widzą nas żadne kody. Teoria szurniętego hakera.

Gdy weszła do sypialni, od razu padła na łóżko. Nie nacieszyła się długo spokojem. Zanim zdążyła się wygodnie ułożyć, do pomieszczenia weszła Laura. Zasiadła na ustawionym przy wyjściu fotelu, zapaliła lampkę i jakby nigdy nic zabrała się do lektury przyniesionej ze sobą książki.

– Zdaje się, że pomyliłaś pokoje, jakbyś nie zauważyła – stwierdziła Anna wyraźnie podirytowanym tonem.

– Śpij, nie gadaj.

– Wyjdź.

– Nie.

– Dlaczego? Przecież ci nie ucieknę z tym żelastwem na ręce. – Pomachała wyjątkowo ciężką bransoletą i popatrzyła na nią z wyrzutem.

– Charlie jest innego zdania – odparła beznamiętnie. – Poza tym on też musi się wyspać, a po akcji w klubie nie czuje się przy tobie zbyt komfortowo.

– Och, biedny Charlie – burknęła z ironią. – Od kiedy on taki strachliwy?

– Od kiedy nie może cię dotknąć.

Laura uśmiechnęła się promiennie. Dlaczego była taka ładna? Przy niej Anna czuła się niczym ogrzyco-karlica, i to świeżo wyłoniona z cuchnącego mokradła.

– Ale nie kuś losu – dodała – bo sama nie wiem, gdzie jest granica jego, chwilowo poskromionych, sadystycznych zapędów.

– A ty sypiasz kiedyś?

– Zamierzam, jak się obudzisz – odrzekła i zagłębiła się w lekturze, gasząc dalszą dyskusję.

Anna wiedziała, że w takich warunkach nieprędko zdoła zasnąć. Postanowiła skorzystać z okazji i sprawdzić, czy Laura nie rozpoznała w niej dawnej Pchły, a przy okazji zaburzyć jej spokój. Nie mogła znieść jej opanowania, gdy sama była kłębkiem rozdygotanych nerwów. Podeszła raptownie i usiadła naprzeciw, gotowa rozpocząć słowną wojnę, ale gdy tamta uniosła swój znudzony wzrok, głos nagle uwiązł w gardle. Zerknęła na trzymaną w jej smukłych dłoniach książkę i od razu pożałowała, że rywalka nie zaczytuje się w tanich romansach.

– Ambitna lektura – powiedziała do niej po chwili. – I to w oryginale.

– Czytałaś?

– Magdalenki wolę zjadać niż o nich czytać.

Laura zaśmiała się beztrosko.

– Podejrzewam, że nie pofatygowałaś się do mnie, by pogadać o Prouście.

Szczebiotliwy, uroczy głos tej siedzącej perfekcji budził w niej furię.

– Wiesz, że się ze mną przespał? – Anna rzuciła z niekrytą satysfakcją.

– I to nie raz, z tego, co mi mówił – zripostowała tamta z uśmiechem.

Teraz to miała ochotę przywalić jej tym tomem w ten spokojny wyraz twarzy.

– I nie rusza cię to?

– Taka praca. – Wzruszyła niedbale ramionami.

– To nie był tylko seks – syknęła wrogo Pchła.

Laura zamknęła książkę i spojrzała jej prosto w oczy. Anna nie była w stanie wywnioskować, czy rozpoznała w niej dziewczynkę z sierocińca, czy nie, ale ze spokoju, jaki z niej emanował, nie sądziła, by udało jej się wyprowadzić rywalkę z równowagi.

– Wiem – odrzekła poważnie. – Dla twojej wiadomości jasno określił swój stosunek do ciebie, a nasze relacje pozostają bez zmian.

– Nie jesteś zazdrosna? Ja bym mu oczy wydrapała po czymś takim.

– Dlatego to ja wkrótce zostanę panią Freekrain, a nie ty.

– Ciekawe, jak długo będziesz tak dzielnie znosić jego zdrady.

Uśmiechnęła się przebiegle.

– To nie zdrada, gdy druga strona to akceptuje. Pobawił się tobą, ale wciąż jest mój. Pogódź się z tym i idź już wreszcie spać.

– Nienawidzę cię, panno pozornie idealna – odburknęła na odchodnym i skierowała się do łóżka.

– Nie, po prostu jesteś zazdrosna. Z czasem ci przejdzie.

Nie zamierzała odpowiadać. Odwróciła się tyłem, z trudem powstrzymując zbierające się łzy. Całe życie obiecywała sobie, że nie pokocha żadnego mężczyzny, i trafiła najgorzej, jak mogła: jeden zginął zaraz po ślubie, a drugi zdradził ją dwukrotnie. Żal było nawet o tym myśleć. Zasnęła po dłuższej chwili ze smutkiem w sercu i poczuciem osamotnienia.

***

Dwanaście godzin. Tyle ofiarował im Rick na wyłapanie wysłanych na niego zabójców. Dwanaście godzin i ani minuty dłużej, bo jak stwierdził: „Jest zbyt zabiegany, ale chętnie się rozerwie”, po czym ruszył w pościg. Bernard spojrzał na ekrany w poszukiwaniu tajemniczych wysłanników zła. Monitoring miejski, choć doskonałej jakości, nie obejmował dachów budynków i w zasadzie nic specjalnego nie wykazał. Na szczęście mieli jeszcze własny, w kluczowych dla utrzymania bezpieczeństwa strefach, o którym nikt nie wiedział.

– Luiza, podejdź no prędko – zawołał swoją młodszą siostrę szczycącą się niesamowitą spostrzegawczością.

– No co jest, staruszku?

Miał zaledwie czterdziestkę na karku, ale że była od niego piętnaście lat młodsza, wbrew jego obiekcjom nazywała go staruszkiem.

– Na tym dachu ktoś jest czy mi się zdaje? – Wskazał na obraz z daleko ustawionej kamery, który pomimo rozjaśniania nie raczył odsłonić wystarczająco przejrzystego otoczenia.

– To komin czy snajper?

– Nie da się tego przybliżyć? – zapytała, wytężając wzrok.

– Jakby się dało, to bym cię nie wołał.

– Raczej bym to olała, zwłaszcza że co on by stamtąd ustrzelił, ale patrz tutaj. – Pokazała komin sąsiedniego budynku. – Ten wystający pręt to może być lufa, a miejsce znacznie lepsze, bo z widokiem na dwie ulice.

Miała to oko. Rzeczywiście poprzeczny pręt w tym miejscu był dość nietypowy.

– Dobra, wyślę tam Ethana, zdaje się, że Dan i Freaky zajęli swoje pozycje. Wracaj do obserwacji.

Zapowiadała się kolejna gorąca noc. Bernard był szefem analityków grupy szturmowej. To on rozporządzał zadaniami, gdy bracia osobiście uczestniczyli w operacji. Miał też bezpośredni kontakt z Rickiem, który raz na jakiś czas dawał mu instrukcje. Obserwowanie szefa w takich momentach dostarczało mu więcej rozrywki niż wysokobudżetowe kino akcji. Uwielbiał tę pracę!

– Dobra, wszyscy gotowi?! Freaky wychodzi w obstawie z budynku za pięć, cztery, trzy, dwa…

***

Zawierucha, nie był byle zabójcą. Obserwował Freaky’ego, jeszcze zanim otrzymał zlecenie od dona Lorenzo, by ukrócić jego panowanie w mieście. Imponował mu sprytem i przebiegłością, ale był młody. Za młody, by dorównać jego doświadczeniu. Już dawno udało mu się go przechytrzyć. Śledził go, gdy tamten myślał, że jest bezpieczny. W każdej chwili mógł go przejąć, ale czekał, napawając się swoją skutecznością. Zawierucha był pewien, że w świecie zabójców nie ma sobie równego.

Spojrzał na dach z zastawioną pułapką na ludzi Freaky’ego. Broń nieśmiało wystająca zza komina była wystarczająco skryta, by wzbudzić podejrzenie. Wiedział, że ktoś się tam pofatyguje, nie mogli tego zbagatelizować. Amatorszczyzna. Dachy były dla żółtodziobów. Zerknął za siebie na pogrążonych w wiecznym śnie lokatorów mieszkania, które wybrał na cel. Tu był wystarczająco ukryty, do tego miał świetny widok na ulicę i masę możliwości ewakuacji. Zrobił dziurę w szybie na broń i wizjer i czekał, aż jego cel wyjdzie z klubu. Minuty zdawały się dłużyć w nieskończoność. Widział, jak ludzie Freaky’ego powoli gromadzą się za budynkiem. Widział, jak część z nich bocznymi uliczkami zmierzała, by sprawdzić dachy. Widział, jak wypuścili kierowcę minivana, który odjechał z rybią zawartością. Widział wszystko. Widział koniec wielkiego Ricka Freekraina. Widział koniec jego legendy, która przyćmiła jego własne dokonania. Zanim Freaky przejął miasto, Zawierucha był kimś. Był prawdziwym agresywnym wiatrem, pojawiał się znikąd i zmiatał wszystko po drodze. Na jego ksywkę reagowano gwałtownym zimnym dreszczem. A teraz? Cóż… Teraz był bezrobotny… Jego dawna sława odeszła w niepamięć, a środki finansowe ledwo wystarczały na utrzymanie. Jako wolny strzelec nie mógł liczyć na finansową zapomogę na stare lata. Zabójstwo młokosa nie tylko podreperowałoby jego budżet, ale również pozwoliłoby spektakularnie wrócić do branży. Zresztą teraz to już była sprawa honoru.

Przed tylnym wejściem zrobiło się większe zamieszanie. Przygotował broń. Poczuł, jak jego ręce lekko się spociły, zbyt wiele zależało od zachowania kamiennego spokoju. Wziął głęboki wdech. Otaczające go dźwięki przestały do niego docierać. Był stuprocentowo skupiony na swoim zadaniu. Wytężył wzrok. Źrenice rozszerzyły się, a oddech spłycił. Bezwietrzna noc stała po jego stronie. Wszystko szło zgodnie z planem. Odległość była znaczna, bo Zawierucha wybrał mocno oddalony budynek, by nie wzbudzać dodatkowych podejrzeń. Tym samym dał sobie czas na ucieczkę. Freaky nie miał szans, nie z jego umiejętnościami. Przepełniało go szczęście, które próbował odsunąć. Nie mógł się rozproszyć. Nie teraz. Wytężył wzrok przez lunetę. Drzwi zaczęły się uchylać. Poprawił palec na spuście. Ciało napięło się w oczekiwaniu na cel. Teraz Zawierucha był maszyną, maszyną do zabijania. Kurewsko skuteczną maszyną. Dostatecznie poznał wroga, by wiedzieć, że nie będzie się chować, że po prostu wyjdzie z budynku jakby nigdy nic.

Drzwi wreszcie się otworzyły. Serce wbrew jego rozkazom przyspieszyło bicie. Miał go. Miał go na muszce. Imponował mu odwagą, ale… Odwaga to za mało w tym brutalnym świecie. Czekał na czysty strzał. Nabrał powietrza, by w odpowiedniej chwili wystrzelić na wydechu. Wtedy był jak głaz. Nie mógł spudłować. Poprawił palec na spuście, ochroniarz Freaky’ego wreszcie się przesunął, więc zaczął wypuszczać powietrze, i wtedy… Spojrzał mu w oczy! Niespodziewający się go Freaky obserwował okolicę, a Zawierucha odniósł wrażenie, że na ułamek sekundy tamten popatrzył w jego stronę. Miał go na celu. W końcu! Znieruchomiał przygotowany do oddania upragnionego strzału, zaczął naciskać spust, gdy w jednej chwili poczuł, jak traci oddech. Zanim zdał sobie sprawę, że to garota bezwzględnie owija mu szyję, miał już zbyt mało czasu, by przeciwdziałać nieznanej sile. Świat niebezpiecznie się zaciemnił, a jedyne, co jeszcze do niego dotarło, to głos Ricka:

– Potraktuj to jako honor za zasługi.

Zginął w chwili, w której myślał, że przyjdzie mu się odrodzić na nowo. Zginął z ręki człowieka, którego myślał, że przechytrzył. Zginął, nie wiedząc, w którym momencie popełnił błąd.

***

Dan Johnson podszedł do leżącego mężczyzny i usłyszał, jak ten charczy zawzięcie o litość. Litość? Połyskująca w świetle księżyca kałuża poszerzała swój krąg. Mężczyzna nerwowo uciskał ranę na piersi, z całych sił opierając się postępującemu końcowi. Dan spojrzał mu w oczy, wycelował broń w głowę i pociągnął za spust.

– Masz swoją litość – zamruczał.

Do kałuży dołączyła organiczna papka, zwana naukowo mózgiem, on tu widział tylko głupotę.

– I po co ci to było, młokosie? – dodał, pochylając się nad zwłokami.

Wstał i rozejrzał się po okolicy. Ilu ich jeszcze zostało? Odwrócił się i spokojnie ruszył schodami w dół. Nie miał dla nich litości. Dla nikogo, kto zagrażał jego rodzinie.

– Wszystkie namierzone cele zlikwidowane – usłyszał w słuchawce głos Bernarda, ale dobra wiadomość nie uspokoiła go ani na chwilę.

– Namierzone – mruknął do siebie. – A nienamierzone?

– Co? – zapytał człowiek od sprzątania zwłok, który szedł właśnie na dach.

– Nic, gadam do siebie – odparł. – Na górze jest dwóch.

Schodził, myśląc o bracie. Na szczęście tamten nie mylił się co do lokalizacji swojego niedawnego cienia. Zawierucha był żołnierzem starej gwardii, wystarczająco doświadczonym, aby go nie lekceważyć. Dan wiedział, że Rick pozwalał się śledzić, by uśpić jego czujność, ale był wyjątkowo sceptycznie do tego nastawiony. Zawierucha nie był byle kim i mimo że podziemie trochę o nim zapomniało, wiedział, że muszą na niego uważać. Na szczęście wykorzystanie sobowtóra, który po lekkiej charakteryzacji był nie do odróżnienia przez niewtajemniczonych, okazało się wystarczające do przechytrzenia zabójcy. Prosty, dobry plan.

Dan wyszedł z budynku. Ulica, choć pusta, wciąż napawała go niepokojem. Podszedł do swojego motoru i gdy już miał zakładać kask, w oddali zauważył nadjeżdżający samochód. Jechał wolno, wyraźnie szukając guza. Johnson wyciągnął broń. Poinformował Bernarda, że sprawdzi intruzów i schował się w załomie bramy. W skupieniu czekał, aż samochód podjedzie bliżej. Zalegającą ciszę przerwał nagły ryk motocykla, który niespodziewanie wyjechał z bocznej uliczki. Adrenalina skoczyła. Tylko nie to, pomyślał, licząc na to, by nie był to jego szurnięty brat. Niestety. Freaky we własnej osobie zajechał mercedesowi drogę, celując w kierowcę swoją spluwą, po czym zszedł z maszyny i, jakby nigdy nic, zapukał w ich szybę. Dan nie myśląc wiele, podbiegł z wycelowaną bronią, ale zanim dotarł, tamci spokojnie odjechali. Schował gnata i spojrzał z wyrzutem na Ricka.

– No co? – Uśmiechnął się tamten i rozłożył ręce, jakby nic się nie stało.

– No co?! – krzyknął ściszonym głosem, żeby mimo wszystko nie robić scen. – Mało ci wrażeń na jedną noc?

– Wyluzuj, dzieciaki były tylko przynętą. Wiesz, taki plan B – odparł wciąż mocno rozbawiony.

– Pewności nie miałeś, a nie wiem, czy wiesz, ale nieśmiertelny, do kurwy, nie jesteś!

– Ale za to wyjątkowo trudno mnie zabić.

– Zaraz to ja cię, kurwa, zabiję, i nie patrz tak na mnie, będę kląć do woli! Przystopuj wreszcie!

– Ciii, dla twojego spokoju Luca i Carson mnie ubezpieczali.

W ogóle nie był spokojniejszy, ale dalsza dyskusja nie miała większego sensu. Nie znosił jego brawury i czuł, że brat wkrótce przeholuje. Szczęście podobno sprzyja lepszym, póki rzeczywiście jest się lepszym.

– To co teraz? – zapytał Dan. – Bo widzę, że za przynętą nikogo nie puściłeś.

– Nie do końca. Przynęta zmierza do prywatnych magazynów portowych, gdzie prawdopodobnie czeka na nas zasadzka, a oficjalnie mamy się spotkać, aby ustalić warunki pokoju.

– A ty oczywiście nie wierzysz w ich chęć pojednania?

– Salvatore Moretti kupił tam działkę dwa lata temu na swojego figuranta, więc miejsce z pewnością nie jest neutralne, a jak wiesz, pokój zawiera się na bezpiecznym gruncie. Ale spokojnie, też mamy plan B. Ziggy grzeje już miejscówkę w pobliskim kutrze i próbuje wyłapać sygnał. Wysłałem też dwójki na rozpoznanie, więc pasuje skończyć pogaduchy i wziąć się do roboty.

Rick wsiadł na motor i założył kask. Zanim odpalił silnik, Dan chwycił go za ramię i rzucił oschle:

– Wiem, że masz w dupie moje matkowanie, ale tylu wrogów w jednym miejscu dawno nie miałeś.

– Nie odpuszczę, jeśli do tego zmierzasz.

– Zostań z Bernim – dodał Johnson z jeszcze większą stanowczością.

– Żartujesz?! Miałbym przegapić taką klasykę?

– Freaky, to nie jest żaden pieprzony film! Tu chodzi o…

– …o klasyczną strzelankę w portowych magazynach. Porachunki gangu ze starającą się wejść na rynek mafią. Za żadne skarby bym tego nie przegapił, więc odpuść. Poza tym tu chodzi o klimat, wiesz, że uwielbiam portowe magazyny!

Odpalił silnik i ruszył z impetem. Zatrzymał się parę jardów dalej i spojrzał w stronę brata. Dan nie miał wyjścia. Podbiegł do swojej maszyny, a gdy tylko motor zawarczał, ruszył za Rickiem, który nie oglądając się więcej za siebie, pojechał w stronę portu. Nie mógł stracić go z oczu. Freaky potrafił zmylić własny cień w słoneczny dzień, a co dopiero jego. Zegar wybił drugą, do świtu pozostało jeszcze parę godzin.

***

Ewa z trudem wysiadła z samochodu i choć Brank ofiarowywał pomocną dłoń, podziękowała. Cholerna duma! Teraz pozostało jej dotrzeć do frontowych drzwi o własnych siłach, a noga wyjątkowo dawała w kość. Była wdzięczna partnerowi za gościnę, choć niechętnie wchodziła w jego prywatne życie. Spoufalanie wzmacniało więź, a ona wolała ich nie zacieśniać. Kiedy jednak drzwi otworzyły się na oścież, a w ich świetle pojawiła się drobna, bynajmniej nie wyglądająca na pięćdziesięciolatkę kobieta, nie żałowała podjętej decyzji.

– Cześć, ty pewnie jesteś Ewa? Wejdź – przywitała ją, ściskając przyjaźnie. – Mów mi Alice i czuj się jak u siebie. Zaparzę herbatę.

Zniknęła w kuchni, a ona przysiadła na krześle i popatrzyła na swoje obuwie. Zacisnęła mocniej zęby i zaczęła się schylać do sznurówek. Brank spojrzał w jej stronę wzrokiem nieakceptującym sprzeciwu i przykląkł, by ściągnąć jej buty.

– Widzę, że zostałam zaproszona do zamku Pięknej i Bestii. Dałeś jej halucynów przed ślubem i się nie zorientowała, czy jaki jest twój sekret?

Brank uśmiechnął się wyraźnie zadowolony z podziwu, jaki wciąż wzbudzała Alice.

– Podobnie jak twoja siostra lubi ryzyko. – Zdjął drugi but, i gestem dłoni zaprosił ją do salonu. – A jeśli chodzi o Bestię, to w tym zamku są aż cztery.

Zmarszczyła brwi, ale nagle wszystko stało się jasne. Banda trzech psów wbiegła z impetem obwąchać gościa. Zachichotała na ich nachalne zachowanie. Uwielbiała czworonogi, a wilczury darzyła szczególną sympatią.

– Anna padłaby trupem, jakby zobaczyła twoich kompanów – powiedziała, drapiąc jednego za uchem.

– Mówiła mi, że nie lubi psów od dziecka, ale sądziłem, że jednak chodzi o nas.

– Też. Ona woli koty za ich niezależność, ja wolę psy za ich przywiązanie. Zresztą boi się ich, a one to wyczuwają.

– A ty je lubisz i też to czują. – Wskazał na dwie suki, które wyraźnie rywalizowały o względy nowej głaszczącej. Zrezygnowany samiec dosunął się do nóg Branka.

Weszła Alice z dwoma kubkami herbaty; jeden podała Ewie, a drugi zostawiła sobie. Christopher spojrzał z zaskoczeniem na brak napitku.

– Nie patrz takim zdziwionym wzrokiem, tylko idź spać. – Poklepała go po ramieniu. – Myślę, że jakoś sobie bez ciebie poradzimy.

Wstał niespiesznie i zerknął w stronę agentki. Machnęła ręką na zgodę, nie było sensu nadwyrężać jego sił. Gdy wyszedł, Alice usiadła na pobliskim fotelu i powoli zaczęła sączyć herbatę, wyraźnie delektując się jej smakiem. Ewa nie czuła presji nawiązywania rozmowy, cisza ani przez chwilę nie była kłopotliwa, a atmosfera niezręczna. Rozsiadła się na kanapie i w spokoju popijała gorący napój. Psy straciły zainteresowanie przybyszem i poszły na swoje legowiska. Emocje opadły, herbata zaczęła przyjemnie rozgrzewać, poczuła, że robi się śpiąca. Żona Branka wyszła bez słowa, po czym chwilę później wróciła z kompletem pościeli.

– Ta kanapa nie należy do najwygodniejszych.

– Proszę się nie tłumaczyć i tak jestem wdzięczna za gościnę.

Chciała pomóc w ścieleniu, ale tamta uprzejmie oddelegowała ją na fotel. Miała w sobie werwę trzydziestolatki, ciało czterdziestolatki, czułość młodej matki i mnóstwo życiowej radości. Mimo tak pozytywnej kombinacji z jej oczu bił dziwny smutek. Najwyraźniej wyczuła na sobie jej spojrzenie, bo odwróciła się nagle, co wprawiło Ewę w niecodzienne zakłopotanie.

– Przepraszam, nie chciałam się tak gapić – tłumaczyła się niczym nastolatka przyłapana na nieprzyzwoitym zachowaniu. – Po prostu… dawno… przypomina mi pani… ostatnią osobą, która mi ścieliła… przepraszam.

Emocje, ostatnie wydarzenia, jutrzejszy pogrzeb Roberta, wspomnienia, siostra, dziwny prześladowca, wszystko nagle ją przytłoczyło, rozgorzało na nowo niczym płomień roziskrzonej zapałki. Chwila domowego ogniska rozluźniła jej twardą skorupę i pękła niczym zimne szkło po przelaniu wrzątkiem, a łzy popłynęły strumieniem.

Alice podeszła i bez słowa przytuliła ją do siebie. Nie oponowała. Płakała wtulona w obcą jej kobietę, ale nawet przez chwilę nie próbowała z tym walczyć. Alice nic nie mówiła, nie popędzała, nie pocieszała. Nic. Po prostu dała jej się wypłakać. Gdy poczuła, że Ewa odzyskuje siebie, zwolniła uścisk.

– Miałabym córkę w twoim wieku, ale los mi ją odebrał, i drugą, która nie przeżyła porodu. Strata najbliższych boli do końca życia, ale nigdy nie jest tak źle, by nie mogło być gorzej. Ja mam Chrisa, ty zapewne też kogoś masz, i cokolwiek się w twoim życiu wydarzyło, trzymaj się tych, których kochasz i którzy kochają ciebie, wtedy będzie łatwiej.

Nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Tak jakby żona Branka znała wszystkie jej problemy, jej przeszłość, jej straszliwą stratę. W dodatku podzieliła się wyznaniem, które musiało być dla niej wyjątkowo ciężkie. Spojrzała na psy, pomagały uporać się z samotnością i odciągnąć myśli od złego.

– Tak, to moje aktualne dzieci – stwierdziła z uśmiechem. – Mają braki w wychowaniu i czasami straszne z nich bydlaki, ale…

Roześmiały się przez łzy. Ewa dawno się tak nie czuła. Rodziła się między nią a Alice niesamowita więź i zaczęła zazdrościć partnerowi, że na co dzień ma do czynienia z tak uroczą istotą.

– Christopher ma szczęście, mając taką kobietę za żonę – musiała w końcu jej to powiedzieć, choć nie przywykła do wygłaszania tego typu pochwał.

– No proszę! A mi mówił, że aby usłyszeć od ciebie komplement, to trzeba nauczyć się czytać między uszczypliwościami – zaśmiała się gospodyni i wróciła do ścielenia.

– Fakt, przeważnie jestem zołzą – mruknęła pod nosem w ramach usprawiedliwienia.

Alice miała niesamowite poczucie taktu, dzięki czemu Ewa nawet przez moment nie czuła się jak piąte koło u wozu.

– Gotowe. – Wskazała kanapę. – Przyniosłam ci też jakąś koszulę i ręcznik. Pod schodami są drzwi do łazienki z prysznicem, wanna jest na górze, kuchnia tam, gdzie widzisz, więc gdybyś coś z niej chciała, nie krępuj się i korzystaj. Zostawiam cię w doborowym, uśpionym już, towarzystwie, może nie zaślinią cię za bardzo o poranku.

Popatrzyła w stronę śpiących psów i uśmiechnęła się do żony Branka.

– Dziękuję.

– Nie ma za co. Dobrej nocy i postaraj się szybko zasnąć, bo o świcie Chris jest bezwzględny, jeśli chodzi o stawianie towarzystwa na nogi – ostrzegła i weszła na górę po schodach.

– Dobranoc.

Po szybkiej toalecie Ewa ułożyła się na miękkiej kanapie. Myśli wywędrowały w przeszłość, ale tym razem zamiast obrazu zamordowanej rodziny zobaczyła uśmiech matki; jej wesołe nucenie, gdy zmieniała pościel i wytrzepywała poduszki, jakby chciała je przywołać do porządku. Jej ciepły pocałunek i najgorętszy uścisk, jaki tylko matka może dać swojemu dziecku. Wtuliła mocniej głowę w poduszkę, pozwalając łzom wsiąkać w miękki materiał, i usnęła.

***

Róża Chrzanowska oparła dłoń o wilgotny reling i od razu ją cofnęła. Nie znosiła kutrów. Nie znosiła morza, a smród ryb przyprawiał ją o mdłości. Niestety, musiała pofatygować się na pokład, by w ukryciu obserwować rozlokowanie dwójek. Odór, jaki dochodził z miejsca, w którym leżała, notorycznie zaprzątał jej myśli, choć usilnie starała się skupić wyłącznie na pracy. Podobno węch się przyzwyczaja po pewnym czasie, ale najwyraźniej jej nos nie posiadał tej wiedzy.

– Rybki w sieci – zakomunikowała Ziggy’emu przez radio, co miało oznaczać, że Dalia i Rob zajęli pozycję. – Wędka zarzucona – potwierdziła kolejną dwójkę. – Haczyka wciąż nie widać.

Wtem usłyszała szmer na zajętym kutrze. Upuściła pospiesznie lornetkę i szybkim ruchem, odwracając się na plecy, wymierzyła coltem w intruza.

– Haczyk na pokładzie – zaśmiał się Rick i podpełzł obok. – Dobry refleks.

– Żartowniś.

– Tęskniłaś, Różyczko?

– Z ironicznie zmrużonymi oczami, umierałam z miłości1.

– Poetycko.

– Jakbym miała nie tęsknić?! Tylko ty nie nazywasz mnie Rosie.

– Widzisz, tylko ja mam na tyle wyćwiczony język.

– Gdybyś chciał go jeszcze trochę poćwiczyć… – Przybliżyła się zalotnie.

Pocałował ją w czoło.

– Laura, skarbie.

– No tak, ale… gdybyś zmienił zdanie…

– …masz swoje miejsce w kolejce.

– Zdradź rywalki, zginą marnie – odparła i schowała broń.

– Dlatego nie zdradzę. – Był wyraźnie w szampańskim nastroju. – A teraz do roboty.

Zeszli pod pokład, gdzie Ziggy pracował w pełnym skupieniu. Ich tymczasowe centrum dowodzenia wyglądało wyjątkowo obskurnie. Dan, który pojawił się razem z Freakym, spoglądał analitykowi przez ramię, ale gdy tylko weszli, odwrócił się w ich stronę.

– Jak twoja forma, Rosie? Słyszałem, że miałaś kontuzję. Dasz radę?

Róża skinęła pewnie głową.

– Jasne, nie zamierzam odstawać od jego absurdalnej formy!

Dan nie wyglądał na uspokojonego, choć wiedziała, że nie wątpił w jej umiejętności. Zdecydowanie gnębiło go coś innego. Freaky lubił ryzyko, i mimo że jego brat starał się tego nie okazywać, wszyscy wiedzieli, że trząsł gaciami, gdy tylko tamten ruszał na akcję. Dlatego Rick nigdy go ze sobą nie brał. No, prawie nigdy.

– Wyluzuj – szepnęła Danowi, gdy Freaky podszedł do Ziggy’ego. – Będę mieć go na oku.

Mrugnęła i poczuła silną dłoń na swoim nadgarstku i poważny wzrok kolegi utkwiony w jej spojrzeniu.

– Odreagowuje ostatnie zdarzenia – mruknął cicho.

– Bardzo źle?

– Fatalnie.

Dobry nastrój odszedł bezpowrotnie. Freaky w trudnych chwilach tracił zdrowy rozsądek i ryzykował bardziej, niż to było konieczne. Jak wtedy, dwa lata temu, po powrocie z wyspy, na której musiał dokonać trudnych wyborów. Jego obliczenia szlag trafił i na akcji dostał kulkę, która, tylko sobie znanym cudem, ominęła główną tętnicę. Jakby tego było mało, po wyleczeniu wdał się w bójkę z kilkoma dobrze wytrenowanymi żołnierzami Yakuzy, którzy pokiereszowali go tak, że przez kolejne dwa tygodnie przykro było na niego patrzeć. Dopiero po tym się uspokoił.

Wymieniła się z Danem znaczącymi spojrzeniami, na co tamten klepnął ją w plecy.

– Dasz radę.

Teraz nie była już tego taka pewna.

– Co mamy? – zapytała, gdy podeszli do Ziggy’ego.

– Młodziki, tak jak przekazali, weszli do budynku. Samochód z innymi dwoma stoi na parkingu. W okolicy nikogo nie widać, sygnałów żadnych nie złapałem – rzucił oschle. – Z zewnątrz wygląda to na rzeczywistą chęć zawarcia pokoju. Jak nie puścimy drona termowizyjnego, to się nie dowiemy, czy siedzą gdzieś w ukryciu.

– Jak puścimy, to się zorientują, że ich prześwietliliśmy i nam zwieją. Obserwuj dalej. Zostajemy na pozycjach, makaroniarze w końcu wyjdą z ukrycia, zresztą… z ich temperamentem.

– A z naszym? – burknął Dan, na co Rick tylko się uśmiechnął.

Czekali. Minęła godzina, potem druga…

– Freaky, ich tam nie ma! – Dan w końcu nie wytrzymał. – Jakby byli, to nie siedzieliby jak kwoka na grzędzie, skoro nikt od nas się nie pojawił.

– Gdyby tak było, braciszku, to samochody teoretycznych bossów dawno by się stąd zawinęły. A stoją, jak stały.

– Przynęta odjechała – dodał pod nosem.

Zebrani spojrzeli po sobie.