Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Są przestępstwa, za które żadna kara nie jest adekwatna, przestępstwa, których pisane prawo nie może zatrzeć. Tak swoje działania uzasadnia Rada Sprawiedliwych – spotkanie wielkich i beznamiętnych intelektów, ludzi obojętnych na światową opinię. Wykorzystując swój spryt i przebiegłość nieustannie walczą oni przeciwko potężnym organizacjom podziemia, przeciwko dawnym mistrzom nikczemności i równie przebiegłym umysłom. Dla tych, którzy łamią ich niepisane prawa wyrok jest tylko jeden…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 205
Nastał jeden z uroczystych dni Stu Czerwonych. Wielki międzynarodowy kongres miał się zebrać w Londynie, pierwszy kongres legalnej partii anarchistów. Nie było ani jednej ulicy, na której nie zbierałyby się gromadki przechodniów rozmawiających o tym wydarzeniu z niezwykłym ożywieniem. Ale też znaleźli się i tacy, którzy patrzyli na owe obrady z uśmiechem pełnym sceptyzmu. Jednym z nich był Nilof z Witebska, który twierdził, że tego rodzaju legalne obrady są po prostu niemożliwością. Jedynie Mały Piotr (prawdziwe jego nazwisko brzmiało Konoplanikow, był reporterem gazety „Russkoje Znamia”) twierdził, że udział Stu Czerwonych w kongresie daje nadzieję na osiągnięcie celu, do którego od tylu lat dążono: on sam zajmował się całą organizacją zjazdu. Dla niego dzień ten również miał wielkie znaczenie.
Największą radością delegatów partii Stu Czerwonych było to, że obradować mieli pod nosem angielskiej policji, która prawdopodobnie nie znała prawdziwego celu owego kongresu.
Okręty linii kopenhaskiej, jak również wszystkie ekspresy przychodzące do Londynu przywiozły tysiące delegatów z różnych stron świata na kongres Stu Czerwonych.
– Policję zawsze można omamić – mówił Mały Piotr z entuzjazmem. – Po prostu mówi się, że zebranie zwołuje się w celach filantropijnych.
Główny detektyw, Falmaouth, pisał do pomocnika komendanta policji:
Pismo Szanownego Pana otrzymałem. Kongres Stu Czerwonych ma się zebrać dzisiejszej nocy w Phoenix Hall na ulicy Middlesex. Należy nie wpuszczać do wnętrza osób niepowołanych. Załączam listę przybyłych na ów kongres do Londynu i z niecierpliwością oczekuję przesłania mi fotografii niżej wymienionych.
Tu następowały nazwiska trzech delegatów z Badenii: Schmidt z Freiburga, Bleaumeau z Karlsruhe i von Dunop z Mannheimu. Nie byli ważnymi osobistościami nawet w oczach anarchistów całego świata. Nie zasługiwali na specjalną uwagę i dlatego też dziwne zdarzenie, które miało miejsce owej nocy, zbulwersowało mieszkańców Londynu.
Schmidt opuścił pokój w pensjonacie na Bloombsbury, udając się śpiesznie w kierunku dzielnicy wschodniej. Było to późną jesienią, wieczorem, podczas rzęsistego deszczu i Schmidt myślał właśnie o tym, czy powinien pójść najpierw na umówione spotkanie z dwoma kompanami czy też udać się od razu do sali obrad.
Nagle jakaś silna dłoń złapała go za ramię. Odwrócił śpiesznie głowę w kierunku napastnika, chwytając się jednocześnie za kieszeń, w której spoczywał portfel. Tuż za nim stał jakiś mężczyzna, a na całym placu nie było ani jednego przechodnia. Zanim Schmidt zdążył wyciągnąć z futerału browning, druga jego ręka została również uwięziona przez innego mężczyznę, wyższego o głowę od pierwszego napastnika.
– Czy pan August Schmidt? – zapytał drab.
– Tak się nazywam istotnie.
– Czy jest pan anarchistą?
– Przypuszczam, że to moja osobista sprawa.
– Teraz idzie pan na kongres Stu Czerwonych, nieprawdaż?
Schmidt otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
– Skąd pan wie o tym? – zapytał.
– Jestem detektywem ze Scotland Yardu; moje nazwisko Simpson; mam polecenie aresztowania pana.
– Na podstawie jakich danych? – oburzył się Niemiec i wzruszył pogardliwie ramionami. – Nie miałem pojęcia, że w Anglii wolno obrażać spokojnych cudzoziemców.
Na placu ukazał się zamknięty automobil. Niższy z napastników gwizdnął głośno i szofer zatrzymał maszynę tuż przy chodniku.
Anarchista zwrócił się do napastnika, który usiłował go aresztować.
– Ostrzegam pana, że odpowiesz pan za to wszystko – rzekł gniewnie. – Mam dzisiaj ważne sprawy do załatwienia, a przez pańską głupotę...
– Proszę wejść – przerwał drab krótko.
Schmidt wsiadł posłusznie do auta i drzwiczki się za nim zatrzasnęły.
Gdy auto ruszyło z miejsca, Niemiec zauważył, że nie było w nim żadnego okna. Zrodziło się w jego umyśle pragnienie ucieczki. Spróbował drzwi – niestety, były zamknięte od zewnątrz. Zapukał nieśmiało i spostrzegł, że całe auto było obite cienkim stalowym pancerzem.
– Więzienie na kołach – mruknął tracąc resztkę nadziei; bezsilnie opadł na poduszki samochodu.
Nie znał Londynu, toteż nie miał najmniejszego pojęcia, dokąd go wieziono. W ciągu dziesięciu minut automobil nie przystawał ani na chwilę. Niepokój Schmidta wzrastał. Jedyne szczęście, że tajemniczy policjanci zostawili mu rewolwer i dokumenty. Gdyby go zrewidowano, skompromitowałby się zupełnie. Ileż to bibuły przewoził we wszystkich kieszeniach ubrania.
Na litość boską! Należałoby to wszystko zniszczyć. Zanurzył dłoń w wewnętrzną kieszeń swego płaszcza. Była pusta. Mała teczka skórzana zniknęła w jakiś sposób. Twarz Schmidta poszarzała, bowiem partia Stu Czerwonych miała swoje ścisłe tajemnice, o których policja londyńska dowiedzieć się w żadnym wypadku nie powinna. Palce nieszczęśliwego więźnia zaczęły błądzić wśród ciemności po wszystkich kieszeniach ubrania. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że papiery zostały podstępnie wykradzione.
Podczas jego gorączkowych poszukiwań auto zatrzymało się nagle. Schmidt wyciągnął z kieszeni rewolwer. Postawił już wszystko na jedną kartę, aczkolwiek nie był człowiekiem umiejącym ryzykować wiele.
Przypomniał sobie w tej chwili los jednego z członków partii Stu Czerwonych, który sprzedał jakieś plany policji śledczej. Członek ów zmuszony był uciekać z Rosji. W całą tę sprawę zamieszana była również kobieta, a historia ta była tak straszna, że opowiadano ją ze zgrozą. Uciekło ich wówczas dwoje – kobieta i mężczyzna. Przybyli do Badenii, a Schmidt poznał ich od razu dzięki fotografiom, które otrzymał od głównego zarządu, owej pamiętnej nocy... Angielskie gazety opisałyby to w rubryce straszliwych morderstw, bowiem szczegóły zbrodni były naprawdę przerażające. W kronice kryminalnej, ku wielkiej radości Schmidta, napisano, że morderca nie został wykryty.
Cała ta historia stanęła teraz przed oczami anarchisty właśnie w chwili, gdy auto się zatrzymało – może policja dowiedziała się czegoś? Z zewnątrz, z ulicy dobiegł go przerażony męski głos: „Dajcie spokój! O Boże! Dajcie spokój!” Czoło Schmidta pokryło się kroplistym potem.
Drzwi samochodu otwarły się nagle i w blasku latarni ulicznej zaświeciła z głębi samochodu lufa rewolweru.
– Radzę nie strzelać – rzekł spokojny głos na ulicy. – Tu są pańscy przyjaciele.
Schmidt opuścił rewolwer, bowiem jakiś znajomy kaszel dobiegł jego uszu.
– Von Dunop! – zawołał ze zdziwieniem.
– Jest także i Bleaumeau – dodał głos z zewnątrz. – Proszę wejść prędko.
Dwaj mężczyźni wsiedli do auta i bezsilnie padli na poduszki.
– Czekajcie łotry – irytował się Bleaumeau. – Czekajcie! Odpowiecie mi za to...
Drzwi się zatrzasnęły i samochód ruszył z miejsca.
Dwaj mężczyźni, którzy zostali na ulicy, długo jeszcze obserwowali oddalający się wehikuł z nieszczęśliwymi pasażerami i dopiero gdy samochód zniknął na zakręcie pierwszej przecznicy, ruszyli wolno przed siebie.
– Oryginalni ludzie – zauważył wyższy.
– A najbardziej – odparł drugi – von Dunop, nieprawdaż?
– To on rzucił bombę na szwajcarskiego prezydenta.
Niższy zaśmiał się złośliwie.
– Doczekał się swojej kreski – rzekł.
Szli dalej w milczeniu, a gdy zegar na ratuszu wybił ósmą, byli już na Oxford Street.
Wyższy mężczyzna machnął laską i przejeżdżająca taksówka zatrzymała się tuż przed nimi.
Przez dłuższy czas jechali w milczeniu i dopiero gdy przejeżdżali przez Newgate Street, niższy z mężczyzn zapytał:
– Czy myślisz teraz o tej kobiecie?
Tamten skinął głową w odpowiedzi, a towarzysz jego mówił dalej:
– Jest twardym orzechem do zgryzienia i nader niebezpieczna. Żeby choć nie była tak piękna i młoda. Przecież wszyscy jesteśmy tylko mężczyznami, George, a natura przeważnie mało ma wspólnego z logiką. Zgodnie z naturą prawie zawsze mężczyzna samiec wybiera kobietę samicę na matkę swych dzieci.
– Venenum in auro bibitur1 – dodał towarzysz. – Wszystkie sprawy, w których biorę udział, zazwyczaj mają coś wspólnego albo z piękną kobietą, albo z jakimś obrzydliwym Murzynem.
Na Oldgate wysiedli z taksówki i udali się w kierunku Middlesex Street.
Miejscem zebrania wielkiego kongresu była sala wybudowana przez związek chrześcijańskich dżentelmenów hołdujących Kościołowi prezbiteriańskiemu. Ich celem było nawracanie wyznawców religii mojżeszowej i działali w tym kierunku z niezwykłym entuzjazmem. Po dwunastu miesiącach uciążliwej pracy dżentelmeni chrześcijańscy doszli wreszcie do wniosku, że bogatych Żydów, na których im najbardziej zależało, trudno jest nawrócić; sala
więc przechodziła z rąk do rąk. Organizowano w niej koncerty muzyczne i dancingi, aż wreszcie przeszła w posiadanie misji religijnej, która urządzała w niej odczyty i koncerty dla swoich zwolenników. Okna i ściany zawieszone były rysunkami wykonanymi przez uczniów różnych szkół misji i sala sprawiała wrażenie zbioru chaotycznych barw. Dzisiejsze zebranie stanowiło kontrast z samym wyglądem sali.
Mały Piotr musiał sobie zadać wiele trudu, aby w jakim takim porządku przeprowadzić nadzwyczajną sesję kongresu. Pomagali mu w tym trzej policjanci, którzy sprawdzali bilety przy wejściu i pilnowali porządku. Przy drzwiach prowadzących do sali stał wysoki, szczupły mężczyzna z długą, poczochraną brodą. Oczy miał zaczerwienione, prawdopodobnie wskutek nadmiernego używania alkoholu, i przy każdej sposobności kręcił z rezygnacją głową jak człowiek skazany na zajęcie nie dające mu absolutnie żadnego zadowolenia.
– Czy macie karty wstępu, towarzysze? – zapytał po niemiecku.
Wyższy z dwóch przybyszów rzucił na odźwiernego zdziwione spojrzenie i odparł po włosku:
– Nie mamy.
Twarz draba spłonęła rumieńcem radości, gdy usłyszał ojczystą mowę.
– Wejdź, bracie, wielką przyjemność sprawiło mi usłyszenie ojczystego języka.
Duszne powietrze panujące wewnątrz wstrzymało na chwilę oddech dwom przybyszom. Sala wypełniona była po brzegi, a okna szczelnie zamknięte i zasłonięte żaluzjami. Nawet wentylatory zasłonił Mały Piotr ciężkimi portierami, które zdjął uprzednio z drzwi.
W głębi ustawiono podium, pośrodku którego stał stół przykryty czerwonym suknem.
Dwaj przybysze zaczęli torować sobie drogę wśród tłumu, wreszcie zajęli miejsca w pobliżu prezydium. Właśnie przemawiał jeden z towarzyszy, który nie był zbyt dobrym oratorem. Mówił po niemiecku, tonem niezwykle patetycznym. W przemowie swej co pewien czas powtarzał znaną już od dawna formułkę, że teraz właśnie nadeszła odpowiednia pora na ogłoszenie ogólnego strajku. Słowa jego audytorium przyjmowało z niezwykłym entuzjazmem, co nie przeszkadzało jednak, że siedzący nieco dalej od mówcy rozmawiali z ożywieniem.
– Śmierć tyranom! Śmierć kapitalistom! Śmierć, śmierć! – huczało z trybuny. Audytorium zaczęło szemrać niecierpliwie. Poczciwy Bentvitch mówił stanowczo za długo, a przecież tylu było jeszcze referentów. Zaniepokojenie rosło, bo Dama z Gratzu będzie mogła wygłosić swój odczyt dopiero około godziny dziesiątej. Największe zamieszanie panowało w jednym z oddalonych kątów sali, gdzie Mały Piotr, z błyszczącym wzrokiem i zmarszczonymi brwiami, przemawiał do gromadki zebranych wokół siebie towarzyszy.
– To jest niemożliwe, to jest absurd, to jest głupota! – Cienki, niemal kobiecy głos przechodził chwilami w wielki krzyk rozpaczy i obijał się między ścianami niby głos polarnego niedźwiedzia uwięzionego w klatce. Skupieni wokół Małego Piotra gestykulowali z ożywieniem i przerywali sobie nawzajem, lecz głos Piotra zazwyczaj pokonywał ich.
– Powinniśmy wszyscy śmiać się z tego i ja się śmiać powinienem, tylko jedna Dama z Gratzu potraktowała całą sprawę serio i dlatego się boi.
– Boi się!
– Niedorzeczność!
– Głupstwa pleciesz, Piotrze!
Każdy uważał za stosowne wypowiedzieć w tej kwestii swoje zdanie. Piotr poczuł się pokonany, bo przecież nikt spośród obecnych nie mógł uwierzyć, by Dama z Gratzu obawiała się czegokolwiek. Oczy wszystkich zwróciły się w stronę prezydium, jak gdyby w poszukiwaniu tej, o której była mowa. Jednakże Dama z Gratzu jeszcze się tam nie pojawiła.
– Opowiedz nam o tym szczegółowo, Piotrze – proszono zewsząd, lecz mały człowieczek, ze łzami w oczach, odwrócił się od swego audytorium.
Dowiedzieli się zatem tylko tyle, że Dama z Gratzu uczuła nagle dziwny lęk przed czymś. To wywołało sensację, bo kobieta, a właściwie młode dziewczę, umiała wymową swą elektryzować świat i nie bała się niczego. Podczas zebrania w jednym z małych miasteczek węgierskich, gdy wszyscy mówcy skończyli już swoje oracje, wstała ona i silnym wzrokiem zahipnotyzowała z trybuny całe audytorium. Była wówczas nieledwie małą dziewczynką w krótkiej sukience i z dwoma grubymi warkoczami. Drobna, szczupła, o energicznie zakrojonym podbródku. Byli nawet tacy, którzy śmiali się w kułak, patrząc na tę dziwną mówczynię. Lecz potem, gdy przemawiała, a przemówienie jej trwało ze dwie godziny, żaden ze słuchaczy nie odważył się poruszyć na swym miejscu. Ta mała, energiczna dziewczynka wyrzuciła z siebie potok silnych słów, które otworzyły przed słuchającymi nowe horyzonty. Zasadniczo wszystkie te doktryny były może bardzo stare, zmurszałe, ale ona przedstawiła je w zupełnie nowej szacie. Nawoływała do czynu. Nawoływała do pozbycia się dotychczasowego lenistwa, a słowa jej sączyły się kropla po kropli i zapadały w dusze tych, którzy dotychczas nie byli uświadomieni. Od tego pamiętnego wieczoru mała dziewczynka z dwoma grubymi warkoczami nazwana została Damą z Gratzu i wszyscy zaczęli ją otaczać niezwykłym szacunkiem.
Przyjeżdżała na każde ważniejsze posiedzenie. Przemówienia jej tłumaczono na wszystkie języki świata. Z każdym rokiem stawała się piękniejsza i dojrzalsza. Utrzymywano ogólnie, że o piękności swej nie myślała nigdy albo też nie zdawała sobie z niej sprawy. Przypuszczam jednakże, że była to nieprawda. Inne kobiety, zajmujące podrzędne stanowiska w partii Stu Czerwonych, otaczały Damę z Gratzu mimowolnym szacunkiem i uważały ją za najpiękniejszą ze wszystkich towarzyszek.
Sława jej zajaśniała prawdziwym blaskiem po śmierci jej ojca, gdy przyjechała do Rosji. Wraz z przybyciem tej kobiety nastąpił w Rosji cały szereg tajemniczych zamachów, między innymi na generała Mailowa, który został zastrzelony przez nikomu nieznaną kobietę w swoim prywatnym gabinecie przy komendzie policji w Moskwie; na pułkownika Kawerdaskowa, którego rozerwała podrzucona przez nieznaną nikomu kobietę bomba.
Sława Damy z Gratzu rosła. Aresztowana była kilkakrotnie i nawet skazana na śmierć. Któż jednak mógł zwyciężyć taką kobietę? Kobietę, która poszczycić się mogła tak niezwykłą urodą.
Naprawdę trudno opisać urodę tej kobiety-demona. Spojrzenie szarych jej oczu zanurzało się niby zimna stal w duszę każdego patrzącego na nią mężczyzny. Bywały chwile, kiedy wzrok jej tracił ten nieodłączny chłód i stawał się gorący jak płomień... W takich to właśnie momentach Dama z Gratzu wygłaszała najważniejsze kwestie i łamała opór najzaciętszych swych przeciwników.
I wreszcie ukazała się na estradzie, przez którą przeszła lekkim, swobodnym krokiem i zatrzymała się dopiero przy stole przykrytym czerwonym suknem. A gdy podniosła rękę – martwa cisza zaległa salę. Cisza ta była tak przerażająca, że pierwsze słowa mówczyni zadźwięczały jakoś dziwnie i odbiły się echem po pustych korytarzach. Przez cały czas przemówienia nie gestykulowała zupełnie, a ręce trzymała skrzyżowane na piersiach. Słuchaczy emocjonował tylko jej głos, który zdawał się być nieziemskim śpiewem. A gdy przestała mówić, zerwał się na sali huragan oklasków. Dama z Gratzu widocznie nie skończyła, bowiem po przeczekaniu głośnego entuzjazmu audytorium kontynuowała przemówienie. Widocznie sprawa, o której mówiła w tej chwili, była najbardziej bliska jej sercu, bo policzki, blade zazwyczaj, spłonęły krwawym rumieńcem, a oczy zalśniły niesamowitym blaskiem.
– ... i teraz właśnie, gdy organizacja nasza stała się światową potęgą, gdy świat zaczął się z nami liczyć, przyszedł ktoś, kto usiłuje wstrzymywać wszelkie nasze poczynania. Czyż wolno terroryzować nas, nas, którzy nie liczymy się nawet z przywódcami największych mocarstw?
Znowu w sali zaległa cisza, lecz cisza ta tchnęła dziwną boleścią. Dwaj obcy mężczyźni poruszyli się niespokojnie, jak gdyby coś w przemówieniu Damy z Gratzu wywarło na nich przykre wrażenie. Tymczasem ona ciągnęła dalej:
– Słyszeliśmy wszyscy o ludziach, którzy pisali do nas ostrzegawcze listy, że powinniśmy zaniechać realizacji naszych planów, że musimy zmienić nasze metody, a jeżeli nie uczynimy tego, ukarzą nas, ukarzą nas tak, jak my ich karzemy, będą zabijać tak, jak my zabijamy...
Głośny szmer przeszedł po sali i zebrani zaczęli spoglądać na siebie ze zdziwieniem. Nieustępliwość widniała na bladej twarzy mówczyni i w jej połyskliwych oczach.
– Lecz my zwyciężymy...
Podniesione głosy w korytarzu przerwały jej dalsze słowa. Po sali przebiegł rozpaczliwy szept: policja! Setki rąk sięgnęły automatycznie do kieszeni, lecz w tej samej chwili wysoka postać stanęła przed estradą, z podniesioną w górę dłonią.
– Proszę państwa, proszę się nie bać! Nie ma powodów do alarmu. Jestem Falmaouth ze Scotland Yardu i nie mam nic przeciwko partii Stu Czerwonych.
Mały Piotr zbliżył się do detektywa.
– Kogo pan tu szuka? Czego pan chce? – pytał nerwowo.
Stojąc odwrócony plecami do drzwi, detektyw odparł spokojnie:
– Szukam dwóch ludzi, którzy podobno weszli do tej sali, dwóch członków organizacji nie mającej nic wspólnego z partią Stu Czerwonych. Oni to...
– Co takiego? – kobieta na estradzie pochyliła się, a w oczach jej zabłysły dziwne iskry.
– Wiem, wiem! – zawołała. – Są to ludzie, o których mówiłam przed chwilą, którzy wstrzymują wszystkie moje działania i mojej partii. Mam na myśli Czterech Sprawiedliwych.
1Venenum in auro bibitur (łac.) – dosł. Trucizna pita jest ze złotego kielicha, Seneka.
Podczas przemówienia detektywa wyższy z intruzów trzymał rękę w kieszeni.
Wchodząc do sali rozejrzał się dokładnie. Nie uszło jego uwagi, że żyrandol, wiszący w jednym z rogów sali, umieszczony był niezbyt wysoko, tak że z łatwością można było dosięgnąć go ręką.
Właśnie teraz gdy powstało zamieszanie, nieznajomy uderzył nieznacznym ruchem w żyrandol i żarówkę. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i w tej chwili w sali zapanowały ciemności. Stało się to tak prędko, że ani detektyw, ani towarzyszący mu policjanci nie zdołali dostrzec, kto był sprawcą tego. Panika wzmogła się. Zebrani cisnęli się ku drzwiom. Rozpaczliwe okrzyki niewiast i trzask łamanych krzeseł mieszały się z uspokajającym głosem detektywa.
– Proszę o spokój! – wrzeszczał Falmaouth. – Spokój, na litość boską! Brown, Curtis! Gdzie są wasze latarki?
Kilka latarek ręcznych rozjaśniło mroki sali. Po chwili jeden z wyższych policjantów przypomniał sobie, że oprócz lamp elektrycznych widział w sali gazowy żyrandol. Świecąc sobie latarką, przesunął się w tę stronę, gdzie istotnie wisiał żyrandol, i w kilka minut potem sala rozbłysła znowu światłem. Zebrani uspokoili się natychmiast. Falmaouth nie tracił ani sekundy.
– Pilnować wejść! – zawołał. – Należy uniemożliwić ucieczkę tym, których szukamy.
Sprężystym krokiem przeszedł przez salę i w towarzystwie swoich dwóch adiutantów wszedł na podium, zwracając się do zebranych. Tuż obok stała Dama z Gratzu z pobladłą twarzą i rękami skrzyżowanymi na piersiach. Falmaouth wzniósł rękę nakazując spokój.
– Nigdy nie miałem nic przeciwko partii Stu Czerwonych – rzekł. – Prawo naszego kraju pozwala istnieć i działać różnym organizacjom, partiom. Przybyłem tu, aby zaaresztować dwóch ludzi, którzy chcą złamać prawo naszej ojczyzny. Są oni członkami organizacji noszącej nazwę Klub Czterech Sprawiedliwych.
Przez cały czas Falmaouth obserwował twarze swych słuchaczy. Orientował się doskonale, że połowa audytorium nie rozumie go zupełnie i że należałoby to, co powiedział, przetłumaczyć na różne języki świata.
Twarze, których szukał, były dlań zasadniczo nie znane. Wierzył jedynie w swoją wyjątkowo rozwiniętą intuicję i spostrzegawczość. Scotland Yard nigdy nie widział owych ludzi, poszukiwanych już przez wszystkie policje świata.
Przywódcy partii Stu Czerwonych przybliżyli się do podium i zaczęli szeptać między sobą, gestykulując z ożywieniem. Jeden z nich zwrócił się wreszcie do detektywa:
– Nie mamy nic wspólnego z tymi, których pan szuka – rzekł łamaną angielszczyzną. – Ludzie ci i nas usiłują terroryzować. Będziemy wam pomagać w odnalezieniu ich.
– Doskonałe! – zawołał detektyw olśniony nagłą myślą, która mu przyszła do głowy. Przecież ci dwaj tajemniczy ludzie nie mogli umknąć z sali, bo wszystkie wejścia były strzeżone przez policję. – Muszę sprawdzić tożsamość osób znajdujących się w sali. Zrobię to w ten sposób, że każdy powie mi swoje nazwisko, a któryś z jego towarzyszy musi zaświadczyć, że istotnie osobnik ten tak się nazywa.
Po chwili przywódcy partii Stu Czerwonych powtórzyli prośbę Falmaoutha po francusku, niemiecku i żydowsku. Policja utworzyła kordon, przepuszczając pojedynczo każdego z zebranych do podium.
– Simon Czech z Budapesztu.
– Kto go zna?
– Ja – brzmiała odpowiedź kilkunastu zgodnych głosów.
– Na miejsce.
– Michał Ranekow z Odessy.
– Kto go zna?
– Ja – rzekł po niemiecku gruby jegomość.
– A pan?
Przed podium stał mały człowieczek, który po cichu wymienił swoje nazwisko. Ktoś stojący za nim przedstawił się jako jego rodak i tym samym mały człowieczek również został odesłany na miejsce.
– Prostsza ceremonia niż mi się zdawało – odezwał się wysoki jegomość z długą siwą brodą, mówiący ni to po niemiecku, ni po żydowsku. Z wielkim zainteresowaniem obserwował wszystkich egzaminowanych.
– Czy przypuszczasz, że ktoś z obecnych rozpozna w tobie tego, który zbił lampę? – zapytał go niższy towarzysz stojący obok.
Wysoki mężczyzna potrząsnął przecząco głową.
– Wzrok wszystkich zwrócony był na policję, a zresztą uczyniłem to tak szybko, że nikt nie mógł tego zauważyć.
– A Dama z Gratzu? – zapytał znowu tamten.
– Tak, masz rację. Tylko ona mogła to dostrzec – rzekł posępnie George Manfred.
Obydwaj stali tuż przy kordonie utworzonym przez policjantów.
– Obawiam się – rzekł Manfred – że będziemy zmuszeni do ordynarnej ucieczki, której nie imaliśmy się nigdy.
Obydwaj mówili gardłowym szeptem i nikt z obecnych nie zwracał na nich uwagi. Tłum popychał ich coraz bardziej w kierunku podium. Tuż przed nimi stał jakiś młodzieniec, który co chwila rozglądał się po sali, jak gdyby szukał kogoś. Zwróciło to uwagę dwóch nieznajomych. Przyglądali się jego ascetycznej twarzy o delikatnych, wydłużonych rysach i niezwykle świecących oczach obramowanych gęstymi brwiami. W pewnej chwili znalazł się tuż przed estradą, a Manfred posunął się o krok za nim.
– Henryk Rosenberg z Ratzu – wyrzekł nieśmiało.
– Kto zna tego człowieka? – pytał Falmaouth mechanicznie.
Manfred wstrzymał oddech.
– Ja – odparł po chwili.
Dziękczynne oczy młodzieńca spoczęły na twarzy wybawcy.
– Na miejsce.
Z niezwykłym spokojem Manfred stanął u stopni estrady.
– Rolf Woolfurnd – usłyszał spokojny głos Poiccarta stojącego przed nim.
– Kto go zna?
Nastała chwila niecierpliwego oczekiwania.
– Ja – zabrzmiał tuż za nim głos młodzieńca o ascetycznej twarzy.
Wszyscy trzej odeszli od estrady i spotkali się, jakby przypadkowo, w drugim końcu sali.
– Jeżeli panowie chcecie spotkać się ze mną, to proszę przyjść do Reggiori na King Gross. Będę tam za godzinę – rzekł szeptem po arabsku nieznajomy młodzieniec.
Przedarli się przez tłum zebranych u drzwi sali, bowiem pogłoska o poszukiwaniu dwóch nieznajomych rozeszła się już po całej dzielnicy.
– Najciekawsze jest to – rzekł w pewnej chwili Manfred do swego towarzysza – że zawsze miałem pewność, iż język arabski jest najniebezpieczniejszym językiem na świecie.
Poiccart oglądał z niezwykłą uwagą swe paznokcie.
– Na świecie nie można być niczego pewnym – odparł jakby do siebie.
– Dziwnie lękam się tego jegomościa – kontynuował Manfred. – Musimy zaczekać, co przyniesie następna godzina.
W godzinę potem zbliżał się do nich nieznajomy młodzieniec ze swobodnym uśmiechem na bladej, szczupłej twarzy.
– Uderzyłem się strasznie, wyskakując z omnibusu – rzekł pocierając prawe kolano.
– Zranił się pan? – zapytał Manfred.
– Ach, nic strasznego – odrzekł.
Siedzieli przy małym stoliku i pragnęli jak najprędzej pozbyć się pochylonego nad nimi kelnera. Po odejściu tegoż chwilę jeszcze panowało milczenie, które przerwał wreszcie młodzieniec.
– Nazywam się właściwie Bernard Courlander – rzekł z prostotą. – A panowie jesteście ową organizacją Czterech Sprawiedliwych.
Słowa jego pominęli milczeniem.
– Widziałem, jak pan stłukł lampę – mówił dalej młodzieniec nie zrażony brakiem reakcji ze strony mężczyzn. – Obserwowałem panów od pierwszej chwili, gdyście weszli do sali, a i potem gdy policja postanowiła spytać wszystkich o nazwiska. Postawiłem wszystko na jedną kartę, aby poręczyć za was.
– Błędnie pan rozumuje – zauważył chłodno Poiccart. – Zaryzykował pan po prostu tylko to, że mogliśmy pana zabić.
– Istotnie – przytaknął młodzieniec. – Lecz nie liczyłem na taką niewdzięczność, aczkolwiek niejednokrotnie udowodniliście swym postępowaniem, że życie ludzkie nie ma dla was żadnej wartości. Zresztą, aby osiągnąć swój cel, musicie stosować i takie metody, a ja gotów byłbym poświęcić swoje życie.
– Czyżby? – zdziwił się Manfred.
– Interesowałem się waszymi poczynaniami – kontynuował młodzieniec. – A zresztą któż się nimi nie interesował?
Dobył z kieszeni małą skórzaną teczkę, z której wyciągnął wycinki z gazet. Żaden z jego rozmówców nie okazał specjalnego zainteresowania tą dokumentacją, ze to oczy ich spoczęły na twarzy nieznajomego.
– Oto lista tych, którzy zginęli za sprawiedliwość – rzekł Courlander, wygładzając kawałki gazety. – Lista ludzi, których prawo ominęło, ludzi, którzy byli grabieżcami publicznych funduszy, którzy kupowali sprawiedliwość tak, jak my chleb. – Schował papiery z powrotem do teczki. – Prosiłem Boga, abym mógł kiedyś .poznać panów.
– Czyżby? – powtórzył Manfred.
– Pragnąłem być razem z wami, pragnąłem być jednym z was, być narzędziem w waszych rękach i jednocześnie... – zawahał się, po czym dodał z namaszczeniem – dzielić z wami życie i śmierć.
Manfred pokiwał potakująco głową i zwrócił się do jednego ze swych towarzyszy:
– I cóż ty na to, González?
Leon González uchodził za wyśmienitego psychologa. Przez cały czas patetycznej przemowy nieznajomego młodzieńca obserwował go dokładnie.
– Entuzjasta i marzyciel – odparł spokojnie. – Z jednej strony jest to zaletą, a z drugiej wadą, lecz...
– Lecz co? – zapytał Courlander niespokojnie.
– Ten entuzjazm pański jest niedobry – brzmiała odpowiedź.
– To wszystko kwestia przyzwyczajenia i wyszkolenia – zripostował nieśmiało. – Przebywałem dotychczas wśród ludzi, przed którymi nie ukrywałem swych uczuć.
– Czy należy pan do partii Stu Czerwonych? – zapytał Manfred.
– Tak, ale tylko dlatego, że partia ta pociągnęła mnie za sobą w kierunku, o którym marzyłem.
– Jakiż to kierunek?
– Któż go zna dokładnie? – szepnął Courlander. – Nie ma tam określonych dróg, a przypuszczam, że i panowie nie możecie dokładnie określić, w jakim kierunku pójdą wasze przekonania.
– Nie powiedziałem panu jeszcze, ile pan ryzykuje – rzekł Manfred. – I jakim obowiązkom trzeba podołać. Czy jest pan człowiekiem zamożnym?
– Owszem – odparł Courlander. – Wystarczy mi do końca życia. Jestem właścicielem dużej posiadłości na Węgrzech.
– Pytanie moje nie było bezcelowe, aczkolwiek nie sprawia nam wielkiej różnicy, czy jest pan biedny czy bogaty – rzekł Manfred. – Czy byłby pan skłonny sprzedać swój majątek?
– Sprzedam bez wahania – zapewnił młodzieniec z uśmiechem.
– A czy pieniądze odda pan do mojej dyspozycji?
– Tak – brzmiała stanowcza odpowiedź.
– Bez zastrzeżeń?
– Zupełnie bez zastrzeżeń.
– A jeżeli – ciągnął dalej Manfred – jeżeli pieniądze te okażą się potrzebne dla nas, czy nie będzie pan miał pretensji?
– Absolutnie – odparł Coulander spokojnie.
– A gwarancją będzie spisanie umowy rejentalnej – wtrącił Poiccart.
– Zbyteczne – rzekł Manfred. – Nie chcemy tych pieniędzy, ale uważamy, że pieniądze są najznakomitszą próbą. – Umilkł na chwilę, potem rzekł znowu przyciszonym głosem: – Ta Dama z Gratzu jest najbardziej niebezpieczna i musi być zabita.
– Szkoda jej – rzekł z prostotą Courlander.
– Umowę naszą musimy przypieczętować odpowiednim toastem – zaproponował Manfred, wołając kelnera.
Wino zostało odkorkowane i napełniono nim szklanki. Manfred wstał z miejsca.
– Czterej, którzy byli Trzema, piją do Czwartego, który umarł i do Czwartego, który się narodził.
Na Middlesex Street w opróżnionej prawie sali stał Falmaouth otoczony reporterami.
– Czy znalazł pan tu Czterech Sprawiedliwych, panie Falmaouth?
– Czy widział ich pan?
– Czy wie pan o nich coś nowego?
Nie dowiedziawszy się jednak niczego, przedstawiciele prasy zaczęli opuszczać w złych humorach salę obrad.
Ostatnie zabójstwo za pomocą telefonu było jeszcze sensacją zbyt świeżą, ażeby mieszkańcy Londynu mieli zapomnieć o istnieniu Czterech Sprawiedliwych. Zainteresowanie było wielkie. Między przywódcami partii Stu Czerwonych, pozostałymi jeszcze w sali, przewijali się dziennikarze pragnący usłyszeć cokolwiek, co można by było podać jako najnowszą wiadomość w jutrzejszym wydaniu kurierów.
Tyne z redakcji „Megaphona” i jego młody pomocnik, Maynard, przedostali się przez tłum i podeszli do oczekującej na nich taksówki. Reporter rzucił szoferowi polecenie i rozsiadł się wygodnie w tyle na poduszkach.
– Czy słyszałeś, jak mówili o ochronie policyjnej? Skandal, żeby anarchiści bezkarnie mogli obradować w naszym kraju. A gdy mówisz z nimi, masz wrażenie, że to najprzyzwoitsi ludzie. Oryginalna jest ta nasza cywilizacja.
– Jakiś jegomość – rzekł Maynard – zapytał mnie łamaną francuszczyzną, czy istotnie wierzę w istnienie Czterech Sprawiedliwych.
W tym samym mniej więcej czasie dwaj przywódcy partii Stu Czerwonych, Henri François i Rudolf Stark, odprowadzali Damę z Gratzu do jej mieszkania na Bloomsbury, omawiając ciągle wypadki ostatnich kilku godzin. Ona przez całą drogę milczała, odpowiadała jedynie monosylabami na zadawane pytania. Gdy znaleźli się wreszcie u wejścia do pensjonatu, François pożegnał dziewczynę i oddalił się nieco, pozostawiając ją sam na sam ze Starkiem, który uważany był za jedynego jej przyjaciela. Ten ujął w swe ręce dłonie dziewczyny i spojrzał jej głęboko w oczy.
Ktoś kiedyś powiedział, że Wschód rozpoczyna się w Bukareszcie, a jednakże i Węgrzy mają widocznie w swych żyłach odrobinę domieszki krwi synów Wschodu.
– Dobrej nocy, mała Mary – rzekł Stark przyciszonym głosem. – Może przyjdzie wreszcie dzień, kiedy będziesz łaskawa dla mnie i nie pożegnasz mnie u drzwi.
Patrzyła nań z niezwykłą stanowczością.
– Nigdy to nie nastąpi – odparła ze spokojem.