Rany, których nie widać - Faith Gardner - ebook

Rany, których nie widać ebook

Gardner Faith

3,6

Opis

Przeżyłyśmy, ale czy na pewno wszystko jest ok? Pewnego dnia 18-letnia Betty, jej mama i starsza siostra, Joy, robią nietypowy przystanek w centrum handlowym i przeżywają najbardziej wstrząsające doświadczenie w swoim życiu. Są świadkami przypadkowej strzelaniny, a strzelec zabija się na oczach Joy. W kolejnych miesiącach Joy zmaga się z agorafobią i uzależnieniem od substancji psychoaktywnych, a jej matka przekuwa swoje uczucia w aktywizm na rzecz kontroli broni. Betty, chcąc dowiedzieć się więcej o strzelcu, szuka jego brata Michaela. Gdy ich przyjaźń rozwija się, wzbudzając w Betty nieoczekiwane uczucia, a napięcie w rodzinie osiąga dramatyczną kulminację, dziewczyna stara się pogodzić z tym „jak niebezpieczny jest świat”. Choć historia opowiedziana jest z punktu widzenia Betty, wściekłość matki i przerażenie siostry są tak samo namacalne jak palące pragnienie Betty, by zrozumieć, dlaczego doszło do tego zdarzenia i czy można było mu zapobiec.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 330

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (8 ocen)
4
1
1
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lezak_2006

Nie polecam

Książka wydała mi się mało wiarygodna. Autorka bardzo powierzchownie przedstawiła zagadnienie strzelaniny w centrum handlowym i przeżycia osób będących świadkami tego tragicznego wydarzenia. W zachowaniu głównej bohaterki, jej mamy i siostry zabrakło mi najzwyczajniej w świecie autentyczności. Mało tego, normalną reakcją wydawałoby się okazanie współczucia poszkodowanym w tragedii, jednak sposób kreacji bohaterek spowodował, że poczułam do nich niechęć. Parę lat temu czytałam "Kolor samotności" autorstwa Rhiannon Navin. Książka oparta na tym samym motywie i to właśnie ją polecam przeczytać.
30

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: How We ri­co­chet
Tekst: Fa­ith Gard­ner
Ilu­stra­cja okład­kowa: Ricky Linn, Shut­ter­so­tock.com/Ana­sta­siia Ge­vko
Prze­kład: Anna Jurga
Re­dak­tor pro­wa­dząca: Ju­lita Dzie­kań­ska-Gęb­ska
Re­dak­cja: Elż­bieta Wo­ło­szyń­ska-Wi­śniew­ska
Ko­rekta: Syl­wia Cho­jecka, Ka­ta­rzyna Ma­li­now­ska
Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki i skład: Ra­do­sław Ka­miń­ski
Co­py­ri­ght © 2022 by Fa­ith Gard­ner © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. War­szawa 2023 All ri­ghts re­se­rved.
Wy­da­nie I
Wszyst­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
ISBN 978-83-8299-429-2
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51 e-mail: wy­daw­nic­two@bo­ok­s4ya.plwww.bo­ok­s4ya.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ro­xan­nie Tu­lip i Zo­rze Fi­re­lily

CZĘŚĆ PIERW­SZA

JE­DEN

WIA­DO­MO­ŚCI Z OSTAT­NIEJ CHWILI:1 OSOBA ZA­BITA, 4 OSOBY RANNEW STRZE­LA­NI­NIE W GA­LE­RII HAN­DLO­WEJ

W szpi­talu wszystko jest czy­ste, śnież­no­białe, a od­bior­nik te­le­wi­zyjny jest włą­czony na lo­kalne wia­do­mo­ści. Na ekra­nie po­li­cjanci w gra­na­to­wych jak noc mun­du­rach mro­wią się przed skle­pem odzie­żo­wym. Na szyl­dzie sklepu wid­nieje na­zwa I Glam. Żółta ta­śma ota­cza roz­bitą szklaną wi­trynę, gdzie łyse, za­sty­głe w bez­ru­chu ma­ne­kiny pre­zen­tują naj­now­szą ko­lek­cję odzieży, nie­winne i nie­świa­dome ota­cza­ją­cych je am­bu­lan­sów i po­tłu­czo­nego szkła. Zgro­ma­dzeni ga­pie po­ka­zują pal­cami i ro­bią zdję­cia. Na pa­sku in­for­ma­cyj­nym wid­nieje na­pis: MĘŻ­CZY­ZNA ZA­BITY W STRZE­LA­NI­NIE W GA­LE­RII EME­RY­VILLE.

Do­piero po chwili do­ciera do mnie prze­kaz tej in­for­ma­cji: ta jedna za­bita osoba to za­ma­cho­wiec, ranne osoby to ko­biety, do któ­rych sły­sza­łam, jak strze­lał, a ga­le­ria han­dlowa to miej­sce, w któ­rym przed chwilą by­łam.

By­łam tam.

Cho­lera, wy­star­czy spoj­rzeć na re­la­cję z miej­sca zda­rze­nia: je­stem tam. Stoję obok mo­jej mamy i sio­stry i pła­czę. Przez chwilę czuję się jak na wi­downi w te­atrze swo­jego ży­cia.

Poza mną, moją sio­strą i ma­szyną wy­da­jącą mia­rowe pi­ka­nie, do któ­rej jest pod­łą­czona, w sali szpi­tal­nej nie ma ni­kogo. Sio­stra ma na so­bie pi­żamę i an­ty­po­śli­zgowe skar­pety. Za­snęła i te­raz ciężko od­dy­cha. Na bia­łej ta­blicy na­pi­sano jej imię i na­zwi­sko: Joy Ma­ple La­velle. Nie wiem, która jest do­kład­nie go­dzina, lecz okna po­zba­wione fi­ra­nek są czarne jak smoła. Cała ma­ka­bryczna scena po­now­nie jawi mi się przed oczami i przez chwilę nie mogę w to uwie­rzyć. To nie może być prawda. OSOBA ZA­BITA, 4 OSOBY RANNE W STRZE­LA­NI­NIE W GA­LE­RII HAN­DLO­WEJ.

Tak, to fakty. Ale w tej chwili wy­dają się kłam­stwem, bo da­leko im do tego, co na­prawdę się wy­da­rzyło.

DWA

Tam­ten dzień to już za­mierz­chła prze­szłość. By­łam w Re­tro­fit, gdzie pra­cuję jako sta­żystka. Przy­je­chała po mnie mama. Joy już była w au­cie. Wsia­dłam na tylne sie­dze­nie zde­ze­lo­wa­nego priusa, za­trza­snę­łam drzwi i po­pro­si­łam mamę, żeby ści­szyła mu­zykę. Le­ciał Elvis. Za­wsze leci Elvis. Płyta tkwi w od­twa­rza­czu od dłu­gich mie­sięcy, a ra­dio jest ze­psute.

– Dzięki za pod­wózkę, ale je­żeli jesz­cze raz usły­szę ten al­bum, od­wali mi – po­wie­dzia­łam.

Mama w ogrom­nych oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych spoj­rzała na mnie prze­cią­gle we wstecz­nym lu­sterku i po­gło­śniła.

– Ale z cie­bie troll – do­da­łam.

Mama wy­bu­chła śmie­chem i wy­łą­czyła mu­zykę.

– Betty – za­częła. – Tak ła­two cię drę­czyć.

Bez Elvisa pie­ją­cego o desz­czu w Ken­tucky sły­chać było przy­głu­szone me­ta­liczne dźwięki elek­trycz­nej per­ku­sji i wrza­ski do­by­wa­jące się ze słu­cha­wek Joy. Sie­działa z przodu w oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych. Jej twarz w bocz­nym lu­sterku ani drgnęła. Zero znaku ży­cia.

– Cześć, Joy – rzu­ci­łam.

Ci­sza.

– Cie­bie też faj­nie wi­dzieć – do­da­łam.

Moja sio­stra to istna dia­blica: jeź­dzi na mo­to­cy­klu, gra na gi­ta­rze ba­so­wej, a na nad­garstku wy­ta­tu­owała so­bie me­todą hand­poke czarne serce. Jest star­sza ode mnie o pra­wie trzy lata i faj­niej­sza o całe lata świetlne.

Mama cze­kała w za­toczce przy­stanku au­to­bu­so­wego na awa­ryj­nych i wła­śnie ja­kieś auto za­trzy­mało się za nami i za­trą­biło.

– Bar­dzo prze­pra­szam, ale nie lu­bię, jak się mnie po­pę­dza! – krzyk­nęła.

Od­je­chała od kra­węż­nika tak, jak to ma w zwy­czaju. Przy­pusz­czam, że lu­dzie od­wra­cali głowy. Dawno temu prze­sta­łam się przej­mo­wać, czy ktoś się gapi, kiedy mama jest w po­bliżu. W prze­ciw­nym ra­zie przej­mo­wa­ła­bym się cały cho­lerny czas. Moja mama jest piękna – i gło­śna.

– Chce­cie iść do ga­le­rii? – spy­tała wtedy. – Po­trze­buję no­wych blu­zek. Naj­wy­raź­niej mój luźny biz­ne­sowy styl jest za bar­dzo luźny, a za mało biz­ne­sowy.

– Tak ci po­wie­dzieli?

– Dziś wy­słali mi notkę o dżin­sach. Je­stem je­dyną osobą na pię­trze, która ma czel­ność no­sić dżinsy.

W tym ty­go­dniu, po wielu la­tach pracy w se­kre­ta­ria­cie mo­jego sta­rego gim­na­zjum, mama za­częła nową pracę jako asy­stentka pre­zesa w fir­mie zaj­mu­ją­cej się fi­nan­sami. Płacą le­piej, więc może jej dni ze­psu­tych od­bior­ni­ków ra­dio­wych i wy­naj­mo­wa­nych miesz­kań są po­li­czone.

– Czy to musi być ga­le­ria? – spy­ta­łam.

– A gdzie in­dziej do­stanę ubra­nia o sie­dem­na­stej je­de­na­ście w czwar­tek? – od­parła mama. – Po­tem po­sta­wię wam obu ko­la­cję – do­dała, po­nie­waż od­po­wie­działo jej moje mil­cze­nie.

– Umowa stoi.

W go­dzi­nach szczytu re­jon Bay Area był za­kor­ko­wany jak zwy­kle. Cia­sna jazda na su­wak. Trą­bie­nie klak­so­nów. Po jed­nej stro­nie w od­dali ma­ja­czyły so­czy­sto-zie­lone wzgó­rza, po dru­giej zaś – mi­go­cząca za­toka ze srebr­nym mo­stem i z syl­wet­kami dra­pa­czy chmur. Udało nam się do­trzeć na miej­sce chwilę przed osiem­na­stą. Zo­sta­wi­ły­śmy auto na trze­cim pię­trze par­kingu przy ulicy Bay. Cen­trum han­dlowe Eme­ry­ville to długi, wą­ski bu­dy­nek skła­da­jący się z ciągu skle­pów na par­te­rze i miesz­kań na pię­trze. Wsia­dły­śmy do windy. Joy za­częła psio­czyć na ga­le­rię. Za­wtó­ro­wa­łam jej, na co mama za­gro­ziła, że nie kupi nam ko­la­cji, je­żeli nie prze­sta­niemy, bo też nie cierpi tej ga­le­rii i „wła­śnie prze­je­chała przez sa­mo­cho­dowy ha­des”.

Drobne szcze­góły, które te­raz so­bie przy­po­mi­nam, spra­wiają, że wszystko wy­daje się inne:

Naj­pierw we­szły­śmy do I Glam. Mama krą­żyła po skle­pie i w oku­la­rach do czy­ta­nia mru­żyła oczy, pa­trząc na ety­kiety z ce­nami spodni i mam­ro­cząc pod no­sem słowa ta­kie jak bo­ot­cut, jakby uczyła się no­wego ję­zyka. Joy po­szła prze­glą­dać czarną ko­ron­kową bie­li­znę. Wszystko wy­da­wało się w po­rządku. Na­sto­latki mie­rzyły biu­sto­no­sze na ubra­nia i chi­cho­tały, ja­kaś ko­bieta roz­ma­wiała przez te­le­fon z włą­czo­nym gło­śni­kiem, a pra­cow­nice z oczami jak zom­bie skła­dały leg­ginsy. Po­wie­dzia­łam Joy i ma­mie, że idę do sklepu obok. Nie spie­szy­łam się. Usia­dłam przy pla­sti­ko­wym stole we wzory kon­fetti, od­wi­nę­łam wa­ni­liową ba­beczkę z po­lewą o smaku sło­nego kar­melu i za­czę­łam prze­glą­dać te­le­fon. Ugry­złam ciastko i za­mknę­łam oczy – po­łą­cze­nie soli i cu­kru za­dzia­łało jak nar­ko­tyk. Sły­sza­łam mu­zykę z I Glam, ja­kiś na­trętny utwór o ży­ciu chwilą. Dziew­czyna za kasą w cu­kierni nu­ciła do taktu.

Wtedy pa­dły strzały. Trza­ski. Jak fa­jer­werki – dwa, trzy, cztery. Otwo­rzy­łam oczy. Dziew­czyna za ladą prze­stała nu­cić.

– Cho­lera, czy to we­dług cie­bie brzmiało jak pi­sto­let? – spy­tała.

TRZY

Kiedy już zba­dano mamę, wró­ciła do sali. Z jed­nej strony wszystko z nią w po­rządku, lecz z dru­giej jej po­rzą­dek praw­do­po­dob­nie zo­stał za­bu­rzony na za­wsze. Jest blada z po­wodu do­zna­nego szoku. Tusz jej się roz­ma­zał. De­ner­wuje się, że wia­do­mo­ści są włą­czone, a kiedy jej spo­koj­nie tłu­ma­czę, że nie ma pi­lota, wy­szar­puje ka­bel ze ściany. Na­stęp­nie za­pada się w mo­ich ra­mio­nach i wy­bu­cha pła­czem. Też pła­czę, mimo że czuję, iż nie mam do tego ta­kiego sa­mego prawa. Nie było mnie w skle­pie, kiedy to się stało. Nie wi­dzia­łam, jak ktoś zo­staje po­strze­lony tuż przed moim no­sem. Nie ukry­łam się wśród wie­sza­ków z ubra­niami i nie mo­dli­łam się, szep­cząc w dło­nie przez pięć mi­nut, które roz­cią­gały się w kosz­marną wiecz­ność.

Kiedy mama wresz­cie mnie pusz­cza, na na­szych ra­mio­nach zo­stają plamy, czarne i mo­kre od ma­ki­jażu i łez.

– Nie mogę uwie­rzyć w to, co się stało – po­wta­rza co chwila.

Przy­ta­kuję.

– Prze­cież tylko ro­bi­ły­śmy za­kupy – cią­gnie. – Ku­po­wa­łam spodnie do pracy.

Przy­ta­kuję.

– A wtedy on tak... tak... po pro­stu wszedł i za­czął strze­lać. Strze­lał i nie prze­sta­wał. Ja­kim cu­dem nie zo­sta­ły­śmy po­strze­lone?

– Czy ja zo­sta­łam po­strze­lona? – do­biega nas z łóżka głos Joy.

Od­wra­camy się gwał­tow­nie, bo się obu­dziła. Pod­bie­gamy do jej łóżka. Wzrok Joy jest szkli­sty i zmę­czony. Jej oczy są mniej­sze niż za­zwy­czaj. Ściąga koc z nóg w po­szu­ki­wa­niu ran.

– Nie, nie, nie – za­prze­cza mama. – Ude­rzy­łaś się w głowę, kiedy pró­bo­wa­łaś scho­wać się pod ladą.

Joy do­tyka swo­jej głowy.

– Upa­dłaś – mówi mama. – Uda­wa­łaś nie­żywą.

– Ale nie obe­rwa­łam? – pyta Joy.

– Na­wet nie do­zna­łaś wstrzą­śnie­nia mó­zgu – od­po­wiada mama. – Dali ci środki uspo­ka­ja­jące, bo wpa­dłaś w hi­ste­rię, kiedy przy­je­chało po­go­to­wie.

– Ja­sne – mówi moja sio­stra, ścią­ga­jąc ciemne brwi.

Da­jemy jej chwilę ci­szy. Na­gle oczy Joy roz­bły­skają. Za­czyna szybko od­dy­chać. Kładę dłoń na jej ręku, lecz ją od­trąca.

– Joy – za­czyna mama.

– On się za­bił, pa­mię­tam ten mo­ment – mówi Joy co­raz gło­śniej. – Stał tylko ja­kieś pięć me­trów ode mnie. Sta­ra­łam się nie otwie­rać oczu. Le­ża­łam na pod­ło­dze i sły­sza­łam, jak to się stało. Otwo­rzy­łam oczy tylko na se­kundę, a tam już było tyle krwi i... i... in­nych rze­czy... i by­łam taka szczę­śliwa. Taka szczę­śliwa, kiedy zo­ba­czy­łam, jak tam le­żał. Bo było już po wszyst­kim.

Chowa twarz w dło­niach. Mama obej­muje ją i obie za­czy­nają pła­kać. Są ni­czym jedna istota, szok po­łą­czył je w jedno ist­nie­nie. Pa­trzę na nie i nie wiem, co ro­bić. Nie ro­zu­miem, przez co prze­szły, bo by­łam kilka – do­słow­nie kilka – kro­ków obok. Wbi­jam so­bie palce we wnę­trza dłoni, żeby po­czuć coś in­nego niż ten bez­u­ży­teczny ból.

– A jak twoja głowa? – pyta mama Joy, ode­rwaw­szy się od niej, i prze­cze­suje pal­cami jej czarną grzywkę.

– Kto zgi­nął, mamo? – Sio­stra igno­ruje jej py­ta­nie i ociera oczy. – Poza na­past­ni­kiem? Czy tylko my prze­ży­ły­śmy?

– Nie je­stem pewna – od­po­wiada mama. – Wszyst­kich prze­wie­ziono do szpi­tala. Pa­mię­tam no­sze... tyle no­szy... Nie wiem.

– W wia­do­mo­ściach po­wie­dzieli, że jedna osoba zgi­nęła, a cztery są ranne – mó­wię im. – Tylko za­ma­cho­wiec. Tylko on nie żyje.

Mama i Joy pa­trzą na mnie zdzi­wione.

– Nikt wię­cej nie zgi­nął? – pyta mama. – Mó­wisz po­waż­nie?

– Z tego, co mi wia­domo.

– Ja pier­dolę, ale mia­ły­śmy farta – mówi Joy. – Było tyle po­ci­sków. Po­win­ny­śmy nie żyć.

– Cie­szę się, że nic ci się nie stało. – Mama przy­ci­ska głowę Joy do swo­jej piersi.

Ta za­myka oczy, a jej usta ukła­dają się w pod­kówkę, kiedy stara się nie roz­pła­kać. Nie wy­grywa tego po­je­dynku.

– A ja się cie­szę, że wam obu nic się nie stało – mó­wię.

Czuję się głu­pio, kiedy pła­czę, ale chyba za­wsze jest mi głu­pio w ta­kiej sy­tu­acji. Biorę pu­dełko chu­s­te­czek, a dla mamy i sio­stry po ma­łym pla­sti­ko­wym ku­beczku z wodą. Sie­dzimy w ci­szy przez kilka mi­nut, po­pi­ja­jąc, smar­ka­jąc i głę­boko od­dy­cha­jąc, aż płacz zmie­nia się w po­cią­ga­nie no­sem, po­tem we wzdy­cha­nie i po­now­nie w ci­szę. Wspólną ci­szę. Pod­cho­dzę do okna i pa­trzę na świat na ze­wnątrz. Mia­sto ni­gdy nie wy­glą­dało bar­dziej wy­jąt­kowo – smu­kłe bu­dynki roz­świe­tlone śle­piami żół­tych okien, ciemny park usiany dę­bami – bo wciąż ży­jemy.

– Puk, puk. – Pie­lę­gniarka otwiera drzwi.

Mama i ja wy­cie­ramy oczy i sia­damy na krze­słach.

Pie­lę­gniarka wcho­dzi w skrzy­pią­cych bu­tach. Mówi nam, że na­zywa się Can­de­la­ria. Ma dłu­gie włosy sple­cione w war­kocz zwi­sa­jący na ple­cach, far­tuch w po­sta­cie z kre­skó­wek i krzyż wy­ta­tu­owany na umię­śnio­nym przed­ra­mie­niu.

– Jak się czu­jesz? – pyta moją sio­strę z tro­ską w gło­sie.

– Do­brze. A co z in­nymi? – chce wie­dzieć Joy.

Can­de­la­ria nie od­po­wiada. Pa­trzy na pi­ka­jącą ma­szynę, a kiedy wy­gląda na usa­tys­fak­cjo­no­waną, od­pina mo­ni­tor z palca Joy.

– Inni lu­dzie ze strze­la­niny – drąży mama.

– Na­prawdę nie znam szcze­gó­łów na te­mat wszyst­kich przy­ję­tych tu pa­cjen­tów – mówi Can­de­la­ria, wy­łą­cza­jąc ma­szynę i prze­ta­cza­jąc ją kilka me­trów da­lej w kąt sali. – Mamy nie­złe urwa­nie głowy. Ale w ko­ry­ta­rzu jest po­li­cjant, który chce się z tobą zo­ba­czyć. Upew­nić się, że się wy­bu­dzi­łaś i je­steś na si­łach, by zło­żyć ze­zna­nia.

– Ja­sne – mówi Joy.

– Dam mu znać.

– Dziw­nie się czuję – stwier­dza moja sio­stra. – Jakby mnie tu wcale nie było. To nie­rze­czy­wi­ste.

– Do­sta­łaś coś na uspo­ko­je­nie. Przez to je­steś senna. – Can­de­la­ria po­kle­puje stopę Joy okrytą ko­cem. – Wszystko bę­dzie do­brze.

Ma ra­cję, oczy­wi­ście, że wszystko bę­dzie do­brze, a mimo to jej słowa brzmią jak wy­świech­tany fra­zes.

Wy­cho­dzę z sali, żeby Joy i mama mo­gły po­roz­ma­wiać z po­li­cjan­tami. Ja już roz­ma­wia­łam z po­li­cją na miej­scu strze­la­niny i po­wie­dzia­łam im, co wi­dzia­łam: nic. Sły­sza­łam je­dy­nie strzały.

Wcho­dzę do ja­snej po­cze­kalni peł­nej lu­dzi. Wy­gląda na to, że każdy roz­ma­wia tylko o strze­la­ni­nie. Te­le­wi­zory za­wie­szone pod su­fi­tem w ką­tach są na­sta­wione na ka­nał trzeci. Wszy­scy wpa­trują się w ekrany jak za­cza­ro­wani. Po­ka­zują te same na­gra­nia, co wcze­śniej, oraz do­dat­kowe, inne sceny naj­praw­do­po­dob­niej na­krę­cone przed szpi­ta­lem. Słowa OSOBA ZA­BITA, 3 OSOBY RANNE W STRZE­LA­NI­NIE W GA­LE­RII HAN­DLO­WEJ, 1 OSOBA W STA­NIE KRY­TYCZ­NYM tkwią na dole ekranu. Stan kry­tyczny – to nie brzmi do­brze.

Na­gle na ekra­nach po­ja­wia się zdję­cie męż­czy­zny oraz słowa NA­PAST­NIK ZI­DEN­TY­FI­KO­WANY.

Wcią­gam gwał­tow­nie po­wie­trze. Oto i on – strze­lec – z tym że tu wy­gląda bar­dziej jak chło­piec i nie ma broni; uśmie­cha się sze­roko ze zdję­cia, być może ro­bio­nego na ko­niec szkoły. Ma trą­dzik. Dłu­gie rzęsy.

Już go wcze­śniej wi­dzia­łam.

CZTERY

Cho­ciaż mi­nęły za­le­d­wie trzy mie­siące, od kiedy skoń­czy­łam li­ceum, i za­le­d­wie trzy ty­go­dnie, od kiedy skoń­czy­łam osiem­na­ście lat, ten czas wy­daje się dłuż­szy. Prze­mi­nęły dni sze­ściu lek­cji, cięż­kich ple­ca­ków, sto­łów­ko­wych obia­dów i mo­rza zna­jo­mych, lecz nie­ko­niecz­nie przy­ja­znych twa­rzy. Nie­dawno by­łam w cen­trum Ber­ke­ley i prze­cho­dzi­łam obok mo­jej sta­rej szkoły. Wy­da­wała się inna, jakby świeżo od­ma­lo­wana, a ucznio­wie sto­jący na rogu ulicy mieli pulchne dzie­cięce po­liczki. Po­my­śla­łam wów­czas: Czy to na­prawdę było za­le­d­wie kilka mie­sięcy temu? Czy to na­prawdę było w ze­szłym roku? Wy­gląda na to, że jedno lato to szmat czasu.

Jo­shua Lee cho­dził ze mną do li­ceum. Był w kla­sie z Joy, dwa rocz­niki wy­żej. Nie przy­po­mi­nam so­bie, że­bym się z nim za­po­zna­wała czy roz­ma­wiała, ale na pewno by­li­śmy w wielu miej­scach w tym sa­mym cza­sie. Te­raz wi­dzę go wy­raź­nie, jak czła­pie ko­ry­ta­rzami: tłu­ste włosy nieco dłuż­sze niż za uszy, ścią­gnięte brwi, bli­zny po trą­dziku, uni­form Kor­pusu Ofi­ce­rów Re­zerwy. Ni­czego o nim nie wie­dzia­łam poza tym, że był chło­pa­kiem, który na prze­rwie obia­do­wej pod­ło­żył ogień w śmiet­niku i zo­stał za to za­wie­szony. Krą­żyły plotki, że na­pa­sto­wał sek­su­al­nie na­uczy­cielkę. Dość po­wie­dzieć, że był ty­pem, który ema­no­wał wi­bra­cjami trzy­maj się z da­leka, do czego się bez­względ­nie sto­so­wa­łam. Jego młod­szy brat Mi­chael był moim ró­wie­śni­kiem oraz kimś, kogo spo­ty­ka­łam od pierw­szej klasy na an­giel­skim i bio­lo­gii. Nie­mniej pra­wie ni­gdy nie za­mie­ni­li­śmy ze sobą na­wet słowa. Mi­chael wy­da­wał się słodki, ale nie­śmiały jak dia­bli. Na­to­miast z Jo­shuą było coś nie tak. Miał to wy­pi­sane na twa­rzy.

A może te­raz tak mó­wię, bo wiem, że pró­bo­wał za­mor­do­wać grupę lu­dzi.

Prawda jest taka, że przez dwa lata cho­dzi­li­śmy do jed­nej szkoły, praw­do­po­dob­nie mi­ja­li­śmy się setki razy, sta­li­śmy obok sie­bie w ko­lejce po bur­rito, sie­dzia­łam kilka kro­ków od jego brata na licz­nych lek­cjach, a tak na­prawdę my­ślę o nim do­piero te­raz, kiedy pa­trzę na jego twarz po­ka­zy­waną w wia­do­mo­ściach na ekra­nach te­le­wi­zo­rów w po­cze­kalni szpi­tal­nej z pod­pi­sem NA­PAST­NIK ZI­DEN­TY­FI­KO­WANY.

To wszystko jest zdrowo po­pie­przone.

PIĘĆ

Joy wy­pi­sują ze szpi­tala. Je­dziemy ly­ftem[1] do ga­le­rii. Auto mamy stoi tam na nie­mal opu­sto­sza­łym par­kingu. Nic nie mó­wimy, tylko mocno ści­skamy się za ręce, idąc szyb­kim kro­kiem do priusa. Kiedy wsia­damy do sa­mo­chodu i za­my­kamy za sobą drzwi, czu­jemy we­wnątrz coś bez­piecz­nego, zna­jo­mego. Jak na ko­mendę wy­pusz­czamy po­wie­trze.

Auto od­pala do­piero za trze­cim ra­zem. Mama włą­cza ra­dio. Od­twa­rzacz płyt roz­bły­ska, a Elvis za­czyna piać o po­dejrz­li­wych umy­słach. Krzy­czymy z Joy rów­no­cze­śnie.

– Ma­muś – mó­wię ja.

– Mamo – wtó­ruje Joy.

Mama wy­łą­cza ra­dio i od­jeż­dża. Mil­czymy, kiedy wy­jeż­dża z ga­le­rii. Na­wet nie ma jesz­cze dwu­dzie­stej dru­giej. Nie mogę uwie­rzyć, że nie mi­nęło na­wet pięć go­dzin, od kiedy tu przy­je­cha­ły­śmy. Wy­daje się, jakby była trze­cia nad ra­nem. Wy­jeż­dżamy na ciemne ulice. Żadna z nas się nie ogląda, nie pa­trzy w tył w stronę ga­le­rii, tam, gdzie od­była się strze­la­nina. Pa­trzymy przed sie­bie na ulicę pły­nącą przed nami jak czarna rzeka. Świa­tła są tak ja­skrawe, że ota­cza je po­świata. Au­re­ole hi­per­mar­ke­to­wych neo­nów. Na­wet księ­życ tam, w gó­rze, nie­bie­skawy z od­cie­niem żół­taczki, jest pra­wie w pełni.

Wszystko jest inne.

Prze­jeż­dżamy obok ele­ganc­kich ma­ga­zy­nów, bu­dyn­ków z ce­gły i ka­wiarni z oknami za­sło­nię­tymi kra­tami. Wi­tamy w Oakland głosi przy­drożny znak i za chwilę na­stępny: Wi­tamy w Ber­ke­ley. Dźwięk wy­strza­łów i zdję­cie twa­rzy Jo­shuy Lee w te­le­wi­zo­rze. Wi­zja ukry­wa­nia się wśród ubrań albo le­że­nia na pod­ło­dze i uda­wa­nia trupa. Robi mi się nie­do­brze, cho­ciaż nie w żo­łądku, nie w ten spo­sób, w jaki można by po­my­śleć; nie­do­brze mi w sercu.

Żadna z nas nic nie mówi. To nie w na­szym stylu, taka ci­sza. Cze­kam, aż się ode­zwą, bo nie wiem, co po­wie­dzieć.

– Coś na wy­nos? – pyta mama.

– Ja­sne – mówi Joy.

– Brzmi nie­źle – przy­ta­kuję.

Jemy ham­bur­gery i frytki w ci­szy na par­kingu. Nie czuję smaku. Zie­mia wciąż się kręci, a moja sio­stra i mama żyją, są całe i zdrowe. Smród śmieci wla­tu­jący przez uchy­lone okno pa­sa­żera, męż­czy­zna pcha­jący po chod­niku wó­zek skle­powy wy­peł­niony pi­rac­kimi pły­tami DVD i pi­jana ko­bieta na ro­we­rze wrzesz­cząca do mi­kro­fonu przy okienku drive thru są cu­dem.

Te­raz wiem, jak cenny, jak kru­chy i jak nie­bez­pieczny jest świat.

To cud, że ja­koś udaje się nam wszyst­kim prze­trwać.

SZEŚĆ

Nie wiem, o czym my­śla­łam, kiedy chwy­ci­łam za torbę i wy­bie­głam z cu­kierni przy dźwię­kach nie­usta­ją­cych wy­strza­łów w tle. Bie­głam ile sił w no­gach ku tym dźwię­kom. Tak na­prawdę to wiem. Pa­nika schwy­tała mnie jak zom­bie i w gło­wie mia­łam tylko dwie my­śli: mama, sio­stra.

Na ze­wnątrz, na chod­niku przed skle­pem, dźwięk strza­łów był gło­śniej­szy. Wciąż li­czy­łam. Sie­dem, osiem, dzie­więć. Nie wie­dzia­łam, co ro­bić, do­kąd iść. Sta­łam jak spa­ra­li­żo­wana pod do­piero co włą­czo­nymi la­tar­niami, obok garstki in­nych lu­dzi, któ­rzy, tak jak ja, za­marli w bez­ru­chu z tor­bami peł­nymi za­ku­pów w dło­niach i pa­trzyli po so­bie w po­szu­ki­wa­niu ja­kichś od­po­wie­dzi. Skąd do­biega ten dźwięk? Czy to się dzieje na­prawdę? Czy grozi nam nie­bez­pie­czeń­stwo? Lu­dzie w I Glam za­częli krzy­czeć i na­tych­miast zro­biło mi się nie­do­brze. Sta­łam obok wy­stawy, lecz za szybą wi­dzia­łam tylko ma­ne­kiny. Nie­któ­rzy z tych, co stali obok mnie, rzu­cili się do ucieczki ulicą w prze­ciw­nym kie­runku, ktoś za­dzwo­nił na po­li­cję i za­czął krzy­czeć do te­le­fonu, a ja pa­dłam na zie­mię. Le­ża­łam tak, na­wet kiedy usły­sza­łam brzęk tłu­czo­nej szyby. Stra­ci­łam ra­chubę i już nie wie­dzia­łam, ile pa­dło wy­strza­łów. Za­mknę­łam oczy. Je­dyne, o czym my­śla­łam, to mama, sio­stra, mama...

Moja sio­stra, moja mama, ja, wszyst­kie zgi­niemy.

Usły­sza­łam sy­reny. Na krótką chwilę wy­strzały przy­spie­szyły, a po­tem uci­chły. Le­ża­łam z za­ci­śnię­tymi po­wie­kami jak dziecko w kosz­ma­rze, bo by­łam dziec­kiem w kosz­ma­rze. Nad­je­chały po­li­cja i straż po­żarna i ktoś za­py­tał mnie, czy nic mi nie jest. Nie chcia­łam otwie­rać oczu. Nie chcia­łam pa­trzeć na świat, w któ­rym ktoś wła­śnie za­strze­lił moją ro­dzinę. Lecz kiedy je otwo­rzy­łam, uj­rza­łam stra­żaka, który wy­pro­wa­dzał moją mamę i sio­strę ze sklepu, omi­ja­jąc odłamki roz­bi­tej szyby. Wtedy się roz­pła­ka­łam.

SIE­DEM

Otwie­ramy drzwi, pstry­kamy włącz­nik. Złote świa­tło w sa­lo­nie wy­daje się bar­dzo ja­skrawe. Na­sze książki (książki mamy) z grzbie­tami w ko­lo­rach tę­czy na wbu­do­wa­nych w ścianę pół­kach, wy­słu­żona ka­napa z na­rzutą w we­so­łych ko­lo­rach, w ką­cie klatka dla ptaka ze świeczką w środku – w pierw­szej chwili miesz­ka­nie wy­daje się obce. Joy idzie pro­sto do ła­zienki i po chwili sły­szę szum prysz­nica. Idę za mamą do kuchni. Od­kłada torbę i za­czyna prze­glą­dać pocztę, jak gdyby ni­gdy nic, tyle że to li­sty z wczo­raj i wszyst­kie ko­perty są otwarte. Od­kłada je, pod­cho­dzi do okna i roz­suwa za­słony. Okno wy­cho­dzi na ogró­dek przy bocz­nej ścia­nie bu­dynku i ku­bły na śmieci są­siada. Te­raz jest noc i ni­czego nie wi­dać.

– Mamo – mó­wię, sto­jąc za nią. – Na co pa­trzysz?

Nie od­po­wiada.

– Mamo – pró­buję po­now­nie.

De­ner­wuje mnie ton mo­jego głosu, który brzmi, jak­bym miała cztery lata i po­trze­bo­wała po­cie­sze­nia.

– Po­ra­dzisz so­bie? – py­tam.

– Tak, Bets.

– Na pewno?

Od­wraca się do mnie. Emo­cje starły ma­ki­jaż z jej twa­rzy, jest wy­raź­nie wy­czer­pana. Mama jest niż­sza ode mnie o kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów. Rzadko to za­uwa­żam, po­nie­waż jest istotą w cią­głym ru­chu i za­cho­wuje się jak do­wódca. Jed­nak te­raz to wi­dzę. Szklą jej się oczy, lecz nie wy­pływa z nich żadna łza.

– Je­stem wście­kła – mówi mama. – W tej chwili je­stem wprost wkur­wiona.

– Na­prawdę? – py­tam zdzi­wiona.

Nie wiem, dla­czego się tak dzi­wię. Przy­pusz­cza­łam, że bę­dzie zde­ner­wo­wana, ale ze stra­chu. Smutku. Nie z gniewu.

– W ży­ciu nie by­łam tak wście­kła – mówi. – Tam­ten... – szuka od­po­wied­niego słowa. – Za­srany gów­niarz nie­mal za­bił dziś mnie i moją córkę. I dla­czego? Dla­czego nas, dla­czego? Nic mu nie zro­bi­ły­śmy.

Otwie­ram usta, lecz mama nie prze­staje mó­wić.

– Wiesz, tyle prze­ży­łam, pra­co­wa­łam tak ciężko, i tylko po to, żeby te­raz ktoś mi to ode­brał? W głu­pim skle­pie I Glam, kiedy ku­po­wa­łam ubra­nia (cu­dzy­słów pal­cami w po­wie­trzu) „biz­ne­sowe, lecz swo­bodne” do głu­piej pracy, w któ­rej wcale nie chcę pra­co­wać?

Mam ochotę od­su­nąć się o krok od gniewu mamy jak od sza­le­ją­cego po­żaru. Jed­nak nie ro­bię tego. Mama jest siłą. Ma wła­sne opi­nie. Miewa też cha­rak­te­rek – po­trafi na nas na­sko­czyć, kiedy jest w od­po­wied­nim na­stroju. Ale to tu­taj? To coś zu­peł­nie in­nego.

– Cho­dzi­ły­śmy z nim do szkoły – mó­wię jej.

– Wy... ze strzel­cem?

– Tak.

Prze­chyla głowę na bok.

– Skąd to wiesz?

– Wi­dzia­łam jego zdję­cie w te­le­wi­zji w po­cze­kalni szpi­tala, kiedy roz­ma­wia­ły­ście z po­li­cją.

– Nie wie­dzia­łam o tym – mówi. – To chyba... ra­czej ważne.

– Czy Joy po­wie­działa po­li­cji, że go roz­po­znała?

– Nie. Nie po­wie­działa.

– To nie tak, że go zna­ły­śmy – stwier­dzam. – Po pro­stu cho­dził z nami do jed­nego li­ceum.

Mama otwiera lo­dówkę i za­gląda do środka skon­fun­do­wana, a po­tem za­myka ją z po­wro­tem.

– Cho­lera – mówi. – Twój oj­ciec. Mu­szę po­now­nie spró­bo­wać się do niego do­dzwo­nić.

– Po­wo­dze­nia – rzu­cam. – Te­le­pa­tia bę­dzie lep­sza.

Mój tato jest gdzieś w Hisz­pa­nii i pro­wa­dzi je­den ze swo­ich „cy­fro­wych de­tok­sów” w sa­motni. Lu­dzie płacą mu grubą kasę za to, że od­da­dzą mu swoje urzą­dze­nia i będą pić zie­lone kok­tajle, wy­ko­ny­wać dzi­waczne ćwi­cze­nia od­de­chowe oraz żyć na haju przez dzie­sięć dni. Mój tato jest guru. Ma stronę in­ter­ne­tową ze swoim zdję­ciem, na któ­rym się uśmie­cha, ma przy­strzy­żoną brodę, błysz­czące oczy i sie­dzi w zre­lak­so­wa­nej po­zy­cji. Na stro­nie są re­ko­men­da­cje lu­dzi za­chwa­la­ją­cych oświe­ce­nie, ja­kie prze­ka­zuje im mój oj­ciec. W tej chwili mi go bra­kuje. Jed­nak w tę­sk­no­cie za nim nie ma ni­czego no­wego.

Idę do swo­jego po­koju i sły­szę po­czą­tek jej roz­mowy te­le­fo­nicz­nej.

– Halo, Se­qu­oia? Cześć, do­sta­łam wasz nu­mer od lu­dzi z Na­ma­ste Ho­use. Pró­buję zła­pać Kyle’a. Tak, Na­uczy­ciela Kyle’a. Tak, wiem, że jest obec­nie „odłą­czony”...

Za­my­kam za sobą drzwi. Prze­bie­ram się w pi­żamę i spraw­dzam te­le­fon. Mam dwie wia­do­mo­ści – jedną od Ad­rian i jedną od Zoe – dwojga lu­dzi, któ­rzy nie mają zie­lo­nego po­ję­cia, że moja sio­stra i matka pra­wie dziś zgi­nęły. Kto wie, czy me­dia w Se­at­tle i No­wym Jorku w ogóle pod­ła­pały ten te­mat. Nie czy­tam ich wia­do­mo­ści. Jest późno. Co mia­ła­bym na­pi­sać? Lo­guję się na por­tal spo­łecz­no­ściowy i lu­dzie – głów­nie ko­le­dzy i ko­le­żanki z mo­jej klasy – dzielą się ar­ty­ku­łem z lo­kal­nych wia­do­mo­ści o strze­la­ni­nie. Na zdję­ciu wid­nieje I Glam oto­czony po­li­cjan­tami, żółtą ta­śmą, odłam­kami szkła, no­szami, za­pła­ka­nymi twa­rzami.

Kli­kam.

4 RAN­NYCH, 1 ZA­BITY W STRZE­LA­NI­NIE

W GA­LE­RII EME­RY­VILLE

Hrab­stwo Ala­meda, Ka­li­for­nia. Męż­czy­zna uzbro­jony w ka­ra­bin au­to­ma­tyczny otwo­rzył ogień w skle­pie I Glam w cen­trum han­dlo­wym Eme­ry­ville przy ulicy Bay i po­strze­lił cztery osoby. Ko­lejną po­szko­do­waną osobę prze­trans­por­to­wano do szpi­tala z lek­kimi ob­ra­że­niami. Za­ma­cho­wiec po­peł­nił sa­mo­bój­stwo na miej­scu zda­rze­nia.

Strzały pa­dły około 17:45 w czwar­tek i trwały bli­sko dzie­sięć mi­nut. Broń i po­ci­ski zna­le­zione na miej­scu zda­rze­nia pa­sują do ka­ra­binu au­to­ma­tycz­nego AR15. Biuro sze­ryfa po­daje, że broń ule­gła awa­rii, w związku z czym strze­lec użył dru­giego pi­sto­letu, któ­rym na­stęp­nie się za­strze­lił. Po przy­by­ciu po­li­cji stwier­dzono jego zgon.

Eme­ry­ville jest jed­nym z naj­chęt­niej od­wie­dza­nych cen­trów han­dlo­wych w re­jo­nie East Bay.

Ranni zo­stali prze­trans­por­to­wani do Ka­iser w Oakland. Sier­żant Ce­ci­lia Gar­cia mówi, że ofiary strze­la­niny były „wstrzą­śnięte i w cięż­kim sta­nie”, a jedna po­szko­do­wana była w sta­nie kry­tycz­nym i wy­ma­gała nie­zwłocz­nej in­ter­wen­cji chi­rur­gicz­nej.

Strze­la­nina roz­po­częła się w środku sklepu w po­bliżu przy­mie­rzalni. I Glam to sklep z odzieżą dla ko­biet.

„To prze­ra­ża­jące, że ban­dyta otwo­rzył ogień w miej­scu pu­blicz­nym ta­kim jak to, wśród ro­dzin, ko­biet, na­sto­lat­ków i dzieci. Pra­cow­nicy cen­trum han­dlo­wego, świad­ko­wie i ogół spo­łecz­no­ści są – co zro­zu­miałe – wstrzą­śnięci do głębi” – po­wie­działa Gar­cia.

Biuro sze­ryfa po­in­for­mo­wało o kil­ku­dzie­się­ciu świad­kach zda­rze­nia z we­wnątrz sklepu i sprzed bu­dynku.

„Dzi­siaj był przy mnie mój anioł stróż – po­wie­działa De­si­ree John­son, kie­row­niczka I Glam. – Po­ci­ski świ­snęły tuż przy mo­jej twa­rzy. To było jak brzę­cze­nie osy”.

Męż­czy­zna, który pro­sił o ano­ni­mo­wość, po­wie­dział, że wi­dział strze­la­ninę z ze­wnątrz i uciekł.

„Nie mo­głem w to uwie­rzyć... co jest, se­rio? – re­la­cjo­no­wał. – Po­tem usły­sza­łem ten dźwięk, spoj­rza­łem przez szybę i zo­ba­czy­łem, jak tam­ten gość cho­dzi po skle­pie i roz­siewa po­ci­ski jak ja­kiś Czło­wiek z bli­zną”.

Jedna ko­bieta, dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nia Emma Fa­ro­oqi, trans­mi­to­wała strze­la­ninę na żywo w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych ze swo­jego smart­fona. Za­mknęła się w przy­mie­rzalni w I Glam.

„Nie wiem, dla­czego to zro­bi­łam – po­wie­działa. – My­śla­łam, że może ktoś to obej­rzy i za­dzwoni po po­moc. Po pro­stu chcia­łam mieć na­gra­nie dla ro­dziny, żeby wie­dzieli, co się stało, gdy­bym nie wy­szła z tego cało”.

Na­past­nik zo­stał zi­den­ty­fi­ko­wany jako dwu­dzie­sto­jed­no­letni Jo­shua Lee. Mo­tywy zbrodni jesz­cze nie są znane.

Moje serce przy­spie­sza, kiedy do­cie­ram do końca ar­ty­kułu. Czuję się jak ktoś, kto nie po­wi­nien tego czy­tać, jakby to było ja­kieś na­ru­sze­nie. Ale dla­czego? By­łam tam. To ar­ty­kuł z wia­do­mo­ści prze­zna­czony do pu­blicz­nego od­bioru. Dziw­nie wi­dzieć swoją sio­strę opi­saną jako „ko­lejna ofiara”. Dziw­nie wi­dzieć szcze­gó­łową re­la­cję z wy­da­rzeń skła­da­ją­cych się na naj­gor­szy dzień mo­jego ży­cia, przed­sta­wioną ta­kim obiek­tyw­nym, spo­koj­nym to­nem, jak gdyby ta­kie sy­tu­acje były na po­rządku dzien­nym.

Co, jak mnie­mam, wła­śnie się dzieje.

OSIEM

Te­raz w Hisz­pa­nii jest wcze­sne przed­po­łu­dnie. Dzie­więć go­dzin póź­niej niż tu­taj. Tato praw­do­po­dob­nie po­pija her­batę zio­łową lub wy­ko­nuje po­zdro­wie­nia słońca. „Bądź tu i te­raz” – po­wie­działby pew­nie, gdyby tu w tej chwili był. Cią­gle to po­wta­rza. Szcze­rze mó­wiąc, ma te słowa wy­ta­tu­owane kur­sywą na le­wym nad­garstku. Czę­sto my­ślę o tym ta­tu­ażu, lecz chyba nie w ten sam spo­sób, w jaki on to ro­zu­mie.

Przez dzie­sięć lat od roz­wodu ro­dzi­ców ża­ło­wa­łam, że go z nami nie ma – ża­ło­wa­łam, że ra­zem z Joy nie je­ste­śmy rów­nie eks­cy­tu­jące jak piel­grzymki do In­dii lub do sa­motni ay­ahu­asca w pe­ru­wiań­skiej dżun­gli. Do­piero w dniu za­koń­cze­nia szkoły coś w moim mó­zgu za­sko­czyło. Pa­trzy­łam na za­tło­czone try­buny, gdzie sie­działa mama w ol­brzy­mim czer­wo­nym ka­pe­lu­szu sło­necz­nym, który pew­nie było wi­dać aż z ko­smosu, Joy cała w czerni w gniew­nej po­zie obok niej. Wtedy zda­łam so­bie sprawę, że on już nie wróci. Ni­gdy. A na­wet je­śliby wró­cił, te­raz już jest za późno. Jest kimś, kogo znam z e-ma­ili, wi­de­ocza­tów i oka­zjo­nal­nych spóź­nio­nych kar­tek uro­dzi­no­wych z szo­ku­ją­cymi błę­dami or­to­gra­ficz­nymi. Nie wi­dzia­łam go, od kiedy skoń­czy­łam osiem lat. Do­ra­sta­łam bez jego bli­sko­ści. Mama i sio­stra są wszyst­kim, co mam. I one mi wy­star­czą.

W każ­dym ra­zie wła­śnie to so­bie wma­wiam.

Może to nie do końca prawda, po­nie­waż w tym mo­men­cie pra­gnę choćby zo­ba­czyć tatę na ekra­nie, usły­szeć przez te­le­fon. Na­wet gdyby tylko miał po­wie­dzieć mi coś, co Joy na­zywa głu­pim sy­fem sa­mo­po­mocy ro­dem ze sklepu „wszystko za do­lara”, coś ta­kiego jak „bądź tu i te­raz” albo „ob­ser­wuj swoje my­śli jak li­ście pły­nące z nur­tem stru­mie­nia”, albo „skup się na ryt­mie swo­jego serca”.

Przy­ci­skam dłoń do klatki pier­sio­wej. To mnie wcale nie po­cie­sza.

(Stuk. Stuk-tuk. Robi mi się co­raz smut­niej z każ­dym stuk-tuk-tu­kiem).

Jesz­cze nie chce mi się spać. Idę do sa­lonu. Mama i Joy sie­dzą na so­fie w szla­fro­kach – mama w ró­żo­wym i pu­cha­tym, Joy w cęt­ko­wa­nym jak fu­tro lam­parta. Joy coś go­rącz­kowo opo­wiada ci­chym gło­sem i żadna z nich na po­czątku nie do­strzega mo­jej obec­no­ści, kiedy sia­dam w fo­telu obok.

– My­ślę, że to była jego krew – mówi Joy na­pię­tym gło­sem.

– Już ją z sie­bie zmy­łaś – po­cie­sza ją mama.

Joy ob­raca się w moją stronę.

– Szo­ro­wa­łam szyję z jego krwi.

– Obrzy­dliwe – stwier­dzam, za­nim gryzę się w ję­zyk, po czym szybko się re­flek­tuję. – Prze­pra­szam. To zna­czy przy­kro mi.

W tej chwili Joy wy­gląda zu­peł­nie ina­czej niż zwy­kle. Ani grama mrocz­nego ma­ki­jażu, zwią­zane włosy, wy­raź­nie wi­doczne piegi. Wy­ciera nos i oczy. Wy­daje się, jakby pę­kła jej ja­kaś uszczelka.

– To był Jo­shua Lee – mówi, pa­trząc na mnie.

– Wiem.

– Ten chło­pak z na­szego li­ceum.

– Wiem.

– Mama mó­wiła, że mó­wi­łaś. Nie wie­dzia­łam.

– No, tak po­wie­dzieli w wia­do­mo­ściach.

Po­wie­działa, po­wie­działa, w wia­do­mo­ściach po­wie­dzieli. Zna­la­zły­śmy się na bar­dzo dzi­wacz­nej ka­ru­zeli.

– Wszedł... tak po pro­stu wszedł do środka i po­wie­dział: „Która suka chce pierw­sza obe­rwać?”. I za­czął strze­lać – mówi Joy.

– Sły­sza­łam strzały z cu­kierni obok – wtrą­cam.

– Nie sły­sza­łam, żeby to krzy­czał – stwier­dza mama. – Sły­sza­łam wy­strzały i jedną z pra­cow­nic. Wi­dzia­łam, jak upada, i wtedy się scho­wa­łam.

– Po­my­śla­łam: Se­rio? Umrę, ku­pu­jąc majtki? – cią­gnie Joy.

– A ja my­śla­łam: Trzeba było nie brać tej dur­nej pracy – mówi mama. – Bo gdyby nie ten głupi dress code...

– To po­my­śla­ły­ście? – py­tam.

– Ta myśl prze­le­ciała mi przez głowę ra­zem z in­nymi – od­po­wiada mama. – Głów­nie: Pro­szę, nie za­bi­jaj nas, pro­szę, niech to się już skoń­czy.

– A ja my­śla­łam: Przez te wszyst­kie lata czło­wiek oglą­dał to tylko w wia­do­mo­ściach, a tu pro­szę, to się przy­da­rza wła­śnie mnie – do­daje Joy.

Cie­kawe, co ja bym my­ślała, bę­dąc tam, parę me­trów od agre­sora z AR15. Ja­kie my­śli prze­my­ka­łyby przez moją głowę? Za­miast tego by­łam na ze­wnątrz z za­mknię­tymi oczami, wy­peł­niona wy­łącz­nie stra­chem i my­ślami o ma­mie i sio­strze.

Nie wspo­mi­nają, że po­my­ślały o mnie.

Cóż za ego­izm z mo­jej strony w ogóle tak po­my­śleć.

– Sły­sza­łam strzały i nie wie­dzia­łam, czy biec do środka – mó­wię. – Pa­dłam na zie­mię i za­mar­łam. Cały czas mia­łam za­mknięte oczy.

– Jo­shua Lee – mówi Joy. – Z li­ceum? Który to w ogóle był?

– Pa­mię­tasz tego go­ścia, który zo­stał za­wie­szony za pod­pa­le­nie śmiet­nika? – od­świe­żam jej pa­mięć.

– Może – stwier­dza.

Wi­dzę, że nie pa­mięta.

– Ale... dla­czego on? – pyta mama. – My­ślisz, że miał ja­kiś po­wód, żeby cię za­ata­ko­wać, Joy?

– Ni­gdy na­wet z nim nie roz­ma­wia­łam. Nie roz­po­zna­łam go ani nic – mówi Joy.

– Po­wie­dział: „suki”, jakby miał ko­goś kon­kret­nego na my­śli – za­sta­na­wia się mama.

– Prawda? Jakby był zły na nas – do­daje Joy.

– Nie są­dzę, że dzi­siaj uda nam się od­na­leźć od­po­wiedź na „dla­czego” – mó­wię.

– Oczy­wi­ście, że nie – kwi­tuje mama. – Co nie zna­czy, że nie wolno nam pró­bo­wać.

Mama wstaje i włą­cza płytę Blos­som De­arie, sta­rej śpie­waczki jaz­zo­wej w oku­la­rach i ze śmiesz­nym pi­skli­wym gło­sem. Wraca na miej­sce na so­fie obok Joy i mnie. Przy­nosi ze sobą krysz­ta­łową ka­rafkę z bur­bo­nem i trzy szklanki. Pra­wie ni­gdy nie pije z wy­jąt­kiem oka­zji do świę­to­wa­nia ta­kich jak awans, ukoń­cze­nie szkoły czy wy­grana sprawa są­dowa prze­ciw na­szemu na­jemcy ze­szłej je­sieni. I ni­gdy nie na­lewa nam. Te­raz sta­wia szklanki na sto­liku, trzy klik­nię­cia. Unosi brew, trzy bul­got­nię­cia. Pod­no­simy szklanki wy­soko i przez chwilę nic nie mó­wimy.

– Za ży­cie – prze­rywa ci­szę mama.

– Za ży­cie – wtó­ru­jemy jej obie.

Stu­kamy się szkłem. Pi­jemy. Płyn pali. Dzięki Bogu za to.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Lyft – firma po­śred­ni­cząca w prze­wo­zie osób, tak jak Uber czy Bolt, z po­wo­dze­niem za­jęła dużą część ame­ry­kań­skiego rynku – przyp. red.