Redwall. Bitwa o Rudy Mur - Brian Jacques - ebook

Redwall. Bitwa o Rudy Mur ebook

Jacques Brian

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mały bohater

Wielkie serce

Epicka przygoda

Życie skromnej mysiej społeczności za murami starego opactwa toczy się spokojnym rytmem. Gdy sielankową atmosferę zakłóca przybycie obcych, mieszkańcy wiedzą, że zagrożenie wisi w powietrzu. Na horyzoncie pojawia się plugawa zgraja szczurów pod przywództwem jednookiego Cluny’ego zwanego Biczem, gotowa za wszelką cenę przejąć Rudy Mur.

Obrona nie będzie łatwa, a próby zjednoczenia skłóconych sojuszników wydają się skazane na porażkę. Czy zwycięstwo jest w ogóle możliwe? Odpowiedź leży w starożytnym gobelinie, magicznym mieczu, a przede wszystkim w młodym myszku Macieju, który musi sprostać swemu przeznaczeniu.

Stań ramię w ramię z uwielbianymi przez miliony fanów bohaterami do obrony Rudego Muru. I przeżyj z nimi przygodę, która stała się legendą…

„Niepozorny nowicjusz, w którego łapkach spoczywają losy średniowiecznego opactwa. Tam rozegra się historia, która rozpali serce i wyobraźnię czytelników.«Redwall» to jedna z najpiękniejszych serii animal fantasy, przywołująca skojarzenia zarówno z Wodnikowym Wzgórzem, jak i twórczością Erin Hunter”.

Ewa Białołęcka

Jedna z najlepszych powieści fantasy wszech czasów według Time’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 450

Oceny
4,5 (11 ocen)
6
5
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagiDi

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra
11
monika_i_ksiazki78

Nie oderwiesz się od lektury

Współpraca barterowa z Wydawnictwo Nowa Baśń "Nawet najsilniejsi i najodważniejsi czasem muszą płakać. To tylko udowadnia, że mają wspaniałe, zdolne okazywać współczucie innym dusze." Lubicie powieści, gdzie zwierzęta otrzymują cechy ludzkie? Bitwa o Rudy Mur to pierwszy tom cyklu Redwall. Życie mysiej społeczności toczy się spokojnie i bez pośpiechu za murami starego opactwa. Pewnego dnia tą sielankę zakłóca przybycie zgrai szczurów pod dowództwem jedookiego Cluny'ego zwanego Biczem. Pragną oni za wszelką cenę przejąć Rudy Mur. Mieszkańcy, na czele z młodym myszkiem Maciejem są zmuszeni zmierzyć się z atakującymi szczurami. Czy uda się ocalić opactwo? Odpowiedź na to pytanie ukryta jest w pradawnym gobelinie wiszącym w sali jadalnej oraz magicznym mieczu. Redwall Bitwa o Rudy Mur to niesamowicie wciągająca historia skierowana nie tylko do młodszego czytelnika. Powiedziałabym nawet, że jest ona skierowana do nastolatków i starszych czytelników ze względu na opisane sceny śmierci, ...
00
Poczytane86

Dobrze spędzony czas

Redwal Bitwa o Rudy Mur to piękna i niesamowicie wartościowa opowieść. Zawiera w sobie motyw przeznaczenia, walki dobra ze złem i szukania własnej drogi w życiu. Maciej jest młodym myszkiem który ma sobie ogromną siłę i odwagę. Pragnie zostać członkiem opactwa Rudy Mur. Niestety opactwo musi zmierzyć się z ogromnym niebezpieczeństwem. Cluny zwany Biczem powraca i nie spocznie dopóki nie obróci wszystkiego w proch. Jego armia szczurów rośnie w siłę, są okrutni i bezwzględni. Opactwo nie zamierza się jednak poddać bez walki. Społeczność postanawia stawić czoła nieprzyjacielowi i bronić swojej ziemi. Bardzo dobrze wykreowane postacie, mamy tu wyraźnie podział na tych dobrych i złych. Mały Maciej skradł moje serce, jego odwagą poświęcenie i troska są poprostu niesamowite. Jego postawa i determinacja w dążeniu do celu godne naśladowania. Książka wciąga od pierwszych stron, jest napisana cudownym językiem, styl lekki i przystępny, momentami nieco ostrzejszy co dodatkowo podkręca atmosfer...
00
_Mnemozyna

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna fantastyka młodzieżowa. więcej takich 😍
00
squirr

Dobrze spędzony czas

Przecież to jest takie epic fantasy, ale zamiast ludźmi mamy zwierzęta polne / leśne. 🥺
00

Popularność




Brian Jacques Redwall. Bitwa o Rudy Mur Tytuł oryginału Redwall ISBN Copyright © Brian Jacques, 1986 First published as REDWALL in 1986 by Random House Children’s Publishers UK, an imprint of The Random House Group Limited which is part of the Penguin Random House group of companies. Tłumaczenie © Wydawnictwo Nowa Baśń, 2023Wszystkie prawa zastrzeżone Redaktor prowadząca Izabela Troinska Redakcja Witold Kowalczyk Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki Ilustracja na okładce Grzegorz Wlazło Opracowanie graficzne okładki Szymon Wójciak Projekt mapy i ilustracji rozdziałowej Natalia Juszczak Wydanie 1 Wydawnictwo Nowa Baśń ul. Czechowska 10, 60-447 Poznań telefon 881 000 125www.nowabasn.com Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być kopiowana i wykorzystywana w jakiejkolwiek formie bez zgody wydawcy i/lub właściciela praw autorskich. Konwersję do wersji elektronicznej wykonał Jarosław Szumski.

Zaczynało się Lato Późnej Róży. Wszystkie ziemie Mchukwiatu migotały lekko w delikatnej mgiełce, zażywając łagodnej kąpieli w rosie poranka. Rozkwitały wraz z falami południowego słońca, by wreszcie odpocząć, ilekroć nadpływała zapowiadająca nastanie miękkich ciemności czerwcowych nocy pora półmroku przepełniona szkarłatną czerwienią.

Opactwo zwane Rudym Murem było kompleksem solidnych budowli wystających z ziemi wzdłuż mokradeł starej południowej granicy, z dwóch stron ocienione osłoną w postaci Lasu Mchukwiatu. Druga część opactwa nachylała się nad falującymi połaciami łąk; prastara brama otwierała się na długi, pylisty gościniec na zachodnim skraju tego terytorium.

Zabudowania te, obserwowane z góry, przypominały przyćmiony, lecz wciąż wspaniały klejnot, który upadł gdzieś na zielony kobierzec między skrawki jasnego jedwabiu i ciemnego aksamitu. Pierwsze myszy wzniosły to opactwo z czerwonego piaskowca wydobytego z czeluści kamieniołomu leżącego hen, na północnym wschodzie. Południową fasadę głównego budynku porastały pnącza zwane pięciolistnym winobluszczem. Z nastaniem jesieni jego zieleń przeobrazi się w płomienną czerwień, potwierdzając niejako nazwę opactwa oraz przydając mu legendy.

Maciej wykręcił nader komiczną figurę, kolebiąc się wzdłuż krużganków; sandały miarowo kłapały, a ogon raz za razem wydostawał się spod workowatych fałd zbyt wielkiego habitu nowicjusza. Myszek zatrzymał się i zadarł wzrok, by spojrzeć ku błękitnemu, bezchmurnemu niebu, lecz w tym samym momencie potknął się z powodu za dużego obuwia. Z jego wykonanego z sitowia koszyka wypadły wszystkie orzechy laskowe i rozsypały się dookoła na trawie. Nie mogąc się zatrzymać, nowicjusz zaczął fikać koziołka za koziołkiem.

Łups!

Młody myszek aż pisnął z trwogi. Delikatnie przetarł swój wilgotny nosek, gdy powoli dotarło do niego, gdzie wylądował: wpadł prosto pod nogi opatowi Mortimerowi!

Maciej natychmiast zaczął uwijać się na wszystkich czterech łapkach, usiłując pospiesznie wcisnąć upuszczone orzechy na powrót do koszyka; jednocześnie mamrotał niezborne przeprosiny, z całych sił starając się uniknąć surowego wejrzenia starszego mieszkańca opactwa.

– Uch, wybaczcie, ojcze opacie. Potknąłem się, widzicie. Nastąpiło mi się na mojego opata, ojcze habicie. Och, rany, chciałem powiedzieć…

Ojciec opat zamrugał z niesmakiem nad szkłami swych okularów. Znów ten Maciej! Ależ błazen bywał z tego młodzieniaszka. Przecież dopiero co wczoraj, gdy zapalał świece, przypalił czubki wąsów starego brata Matuzalema.

Srogie oblicze starszego złagodniało odrobinę. Obserwował, jak drobniutki nowicjusz przetacza się po trawie, zagarniając pod pachy zbyt duże ilości orzechów, które nieustannie sprawiały wrażenie, jakby za wszelką cenę pragnęły mu czmychnąć. Pokręciwszy swą posiwiałą głową, jednocześnie usilnie starając się zamaskować uśmiech, opat Mortimer pochylił się i pomógł młokosowi w zbieraniu rozsypanych orzechów.

– Oj, Macieju, Macieju, synu mój… – zaczął zmęczonym tonem. – Kiedyż to nauczysz się żyć odrobinę wolniej, stąpać z rozmysłem, godnością i pokorą? Czy naprawdę liczysz na to, że przyjmiemy cię w poczet myszy z Rudego Muru, skoro nieustannie bywasz widziany, miotając się tu i ówdzie, szczerząc przy tym swe ząbki szeroko niczym obłąkany królik?

Maciej wrzucił ostatnie z orzechów do kosza, po czym stanął niepewnie, przestępując z łapki na łapkę, co było trudne w niewymiarowych sandałach, i to na trawie.

Jakże miałby na głos wypowiedzieć to, co leżało mu na sercu?

Opat oparł łapkę na barku młodego myszka, wyczuwając, że coś go w sekrecie trapi – wszak rządził opactwem przez liczne lata, nabył więc nie lada doświadczenia. Uśmiechnął się do młodego podwładnego i przemówił łagodnie:

– Pójdź za mną, Macieju. Czas, byśmy wybrali się na wspólną przechadzkę.

Ciekawski drozd usadowiony na powykręcanej gruszy obserwował, jak dwie postaci spokojnym krokiem przemieszczają się ku Wielkiej Sali; jedna z nich nosiła zielono-brązowy habit zakonu, druga – jasnozieloną szatę nowicjusza. Prowadzili szczerą, przyjazną rozmowę, nie podnosząc głosu. Radując się ze swego przemożnego sprytu, ptak natychmiast sfrunął z drzewa, by zająć się zawartością zapomnianego koszyka. A niech to wszystko powietrzne wiry! Koszyk zawierał jedynie twarde orzechy, zamknięte w mocarnych skorupkach. Udając, że zupełnie się tym nie interesuje – przecież inne ptaki ujrzałyby wtedy jego głupiutki błąd! – drozd wesoło zagwizdał kilka nut letniej ptasiej melodii, nonszalanckim krokiem stąpając ku murom klasztoru w poszukiwaniu ślimaków.

Wewnątrz Wielkiej Sali panował chłód. Słońce wlewało się do środka przez umieszczone wysoko wąziutkie witraże pod postacią ukośnych słupów tęczowej barwy. Plamki kurzu w milionach odcieni tańczyły i wirowały wokół dwóch myszków spacerujących po prastarej kamiennej podłodze. Ojciec opat zatrzymał się przed ścianą, na której wisiał długi gobelin. Przedmiot ten był obiektem dumy i radości całego Rudego Muru. Najstarszą jego część utkali jeszcze założyciele opactwa, ale każde kolejne pokolenie dodawało coś od siebie. Tym samym gobelin nie tylko stanowił bezcenny skarb, ale też stał się wspaniałą kroniką wczesnych dziejów budowli i jej mieszkańców.

Opat z zainteresowaniem przypatrywał się oczom Macieja. Choć znał przecież odpowiedź – był wszak mądrym myszkiem – zadał mu pytanie:

– Na cóż tak spoglądasz, synu?

Maciej wskazał postać wplecioną w splot gobelinu. Była to heroicznie wyglądająca mysia figura, której przystojne oblicze zdobił pozbawiony lęku uśmiech. Zakuta w zbroję sylwetka wspierała się jakby od niechcenia na imponującym mieczu – tymczasem widoczne w tle lisy, żbiki i rozmaite inne szkodniki uciekały w przerażeniu. Młody myszek wpatrywał się w dzierżącego ostrze z niekłamanym podziwem.

– Och, ojcze opacie – westchnął. – Gdybym tylko mógł być niczym Marcin Wojownik. Wsławił się wszak byciem najodważniejszym i najdzielniejszym bohaterem spośród wszystkich żyjących kiedykolwiek myszy!

Opat usiadł powoli na chłodnej, kamiennej posadzce i oparł grzbiet o ścianę.

– Posłuchaj moich słów, Macieju. Byłeś dla mnie niczym syn, odkąd tylko przekroczyłeś nasze progi jako osierocony myszek z lasu, błagający o udzielenie schronienia. Proszę, siądźże tu ze mną, a ja postaram ci się wyłożyć, czym tak naprawdę jest nasz zakon.

Przerwał na chwilę, czekając, aż młodzieniec usłucha, po czym ponownie przemówił:

– Jesteśmy myszami pokoju. Och, wiem, że Marcin był wojowniczym myszkiem, ale działo się to w dniach, w których nie mogliśmy w żaden sposób przewidzieć jutra. Wielce potrzebowaliśmy wówczas siły. Siły takiego właśnie czempiona jak Marcin. Przybył tu do nas w najgłębszej zimie, gdy Założyciele zostali zaatakowani przez lisy, szkodniki oraz potężnego żbika. Lecz z Marcina był tak zajadły wojownik, że stanął naprzeciw wrogów samodzielnie. I bez litości przegnał ich precz, z dala od Mchukwiatu. Gdy doszło do tej batalii, Marcin stawił wszystkiemu czoła, choć jego szanse były mizerne. Wyszedł z boju zwycięsko, przy pomocy swego prastarego miecza kładąc trupem żbika, który zdążył już okryć się niesławą w całej naszej krainie. Lecz w tym ostatnim krwawym boju Marcin odniósł poważne rany. Leżał, pokiereszowany, na śniegu, aż znalazły go inne myszy. Przyniosły go do opactwa i zatroszczyły się o jego zranienia, aż wreszcie odzyskał on zdrowie.

Po krótkiej pauzie opat ciągnął:

– Lecz wtedy Marcina opanowało nowe poczucie misji. Przeobraził się on wskutek czegoś, co zwać jeno można mysim cudem. Porzucił drogę wojownika, miecz swój zawiesiwszy na kołku.

Pokiwał głową.

– To właśnie wtedy nasz zakon odnalazł swe prawdziwe powołanie. Wszystkie myszy złożyły solenną obietnicę: nigdy nie skrzywdzą innego żywego stworzenia, chyba że byłby to wróg grożący krzywdą i przemocą naszemu zakonowi. Poprzysięgły, że leczyć będą chorych, a rannych przywracać do zdrowia, a także udzielać wszelkiej pomocy stworzeniom mizernym i ubogim. Tak zostało zapisane, a obietnicy tej dotrzymywano solennie przez wszystkie wieki historii myszości.

Znów zrobił króciutką przerwę.

– Dziś jesteśmy społecznością wielce szanowaną i darzoną honorem. Gdziekolwiek byśmy poszli, choćby i daleko od Mchukwiatu, wszelkie stworzenia uraczą nas gościnnością. Nawet drapieżniki nie śmiałyby skrzywdzić myszy noszącej habit naszego zakonu. Wiedzą, że mają do czynienia z kimś, kto uleczy i udzieli pomocy. Niepisanym prawem stało się pozwalanie myszom z Rudego Muru chodzić swobodnie, dokądkolwiek by się udawały. Mogą przekroczyć dowolne terytorium i nie zaznają przy tym krzywdy. Każdego dnia musimy wieść żywot, którym dowodzimy, że na to zasługujemy. Taka jest nasza droga, takie jest sedno naszych żywotów.

Gdy opat przemawiał, jego głos stawał się coraz donioślejszy i przybierał na podniosłym, uroczystym tonie. Maciej siedział tylko pod surowym spojrzeniem przełożonego, czując przypływ obezwładniającej pokory. Opat Mortimer powstał i położył swą pomarszczoną, starczą łapkę na jego małej głowie, dokładnie pomiędzy aksamitnymi uszami, które teraz opadły zewstydu.

Raz jeszcze serce opata zmiękło na myśl o młodym myszku.

– Nieszczęsny jesteś, Macieju, z powodu swych ambicji. Dzień wojownika już się skończył, mój synu. Żyjemy w spokojnych czasach, dzięki niech będą niebiosom, więc frapować cię winno jedynie posłuszeństwo wobec mnie, twego opata, i wykonywanie wszelkich poleceń. Z czasem, w dniach, gdy już zasnę na wieki, a ty staniesz się pełnoprawnym mieszkańcem Rudego Muru, wspomnisz sobie ów dzień i z rzewnością pomyślisz o mnie. A teraz, mój młody przyjacielu, rozwesel się: trwa Lato Późnej Róży. Przed nami liczne jeszcze dni z gorącym słońcem w zenicie. Wróć po swój koszyk z orzechami. Dziś wieczorem czeka nas świętowanie… i wspaniała uczta, gdyż jako opat celebruję swój złoty jubileusz. A gdy już zaniesiesz do kuchni te orzechy, czeka cię zadanie specjalne, które chcę ci wyznaczyć. Na stole wszak musi pojawić się jakaś zacna ryba. Pójdź więc po swą wędkę i linkę. Przekaż bratu Alfowi, że ma zabrać cię ze sobą łódką na połów. Czyż nie to lubią robić młode myszy? Któż to raczy wiedzieć, może uda ci się pochwycić pięknego pstrąga lub kilka cierników? A teraz biegiem, młodzieńcze.

Radość przepełniła Macieja od czubka ogona aż po wąsy; pospiesznie skłonił się przełożonemu i pognał przed siebie. Opat odprowadził go wzrokiem, uśmiechając się dobrodusznie. Ach, ten nicpoń. Trzeba będzie zamienić słówko z Jałmużnikiem – może się uda znaleźć dla Macieja jakieś sandały w odpowiednim rozmiarze. Nic dziwnego, że nieszczęsny myszek nieustannie się potykał!

Stojące wysoko, gorące słońce skąpało w swym blasku Cluny’ego zwanego Biczem.

Cluny nadchodził!

Wielki i nieposkromiony, był złowieszczym szczurem o poszarpanej sierści i zakrzywionych, nierównych zębiskach. Nosił czarną przepaskę na oku; stracił ślepie, stanąwszy do boju ze szczupakiem.

Cluny postradał oko.

Szczupak zaś pożegnał się z życiem!

Niektórzy powiadali, że Cluny był szczurem z przeciwległej strony kontynentu. Inni sugerowali, iż przybył aż z dżungli mieszczącej się hen, po drugiej stronie oceanów. Nikt nie mógł mieć pewności.

Cluny był szczurem okrętowym; największym i najbardziej zajadłym spośród gryzoni, które kiedykolwiek wyskoczyły za burtę, by straszyć na lądzie. Był czarny, choć jego wysmukłe, wielkie ciało szpeciły szare i różowe blizny, od czubka wilgotnego nosa, obok zielonożółtego oka o wąskiej źrenicy, w poprzek głowy i sfatygowanych uszu, wzdłuż mocarnego, przeżartego przez robactwo grzbietu, aż do potężnego, przywołującego na myśl bicz ogona, dzięki któremu szczur dorobił się przezwiska.

Cluny zwany Biczem.

Teraz zaś jechał w tylnej części wozu z sianem wraz z pięcioma setkami swych popleczników, potężną szczurzą armią: były wśród nich szczury kanałowe, tawernowe, wodne i portowe… armia Cluny’ego, która, choć nielicho lękała się wodza, szła za nim. Karmaząb, pierwszy oficer Bicza, nosił ze sobą długi drąg. Był to osobisty sztandar Cluny’ego, zwieńczony na górze czaszką fretki. Także i to stworzenie zginęło z ręki potężnego szczura. Nie lękał się żadnej żywej istoty.

Z rozbieganym spojrzeniem i chrapami przepełnionymi odpychającą szczurzą wonią koń gnał przed siebie, ciągnąc wózek bez kontroli. Dokąd jechał? To Cluny’ego niespecjalnie obchodziło. Spanikowane zwierzę galopowało przed siebie, minęło kamień milowy tkwiący w poboczu drogi; nie zwracało uwagi na litery wyciosane w kamieniu:

 

Cluny splunął za burtę wózka, wprost na dwa młode króliki bawiące się na skraju pola. Smakowite stworzonka; szkoda, że wóz na chwilę się nie zatrzymywał – pomyślał szczur.

Stojące wysoko gorące słońce skąpało w swym blasku Cluny’ego zwanego Biczem.

Cluny był bogiem wojny!

I właśnie nadciągał!

Pod Wielką Salą Opactwa zwanego Rudym Murem świece płonęły jasno w swych obsadach. Oto Pieczara Refektarza.

Ależ zapowiadała się noc!

Wspólnymi siłami Maciej oraz brat Alf zdołali nie tylko złapać na haczyk, ale i wydobyć z wody dorosłego lipienia. Zmagali się z tą rybą i igrali z nią przez niemal dwie godziny, aż w końcu zdołali zaciągnąć ją na płycizny i wywlec na brzeg. Była to bardzo ciężka sztuka, co tym lepiej świadczyło o zdolnościach wędkarskich brata Alfa i młodzieńczych mięśniach Macieja, a także o wspólnym entuzjazmie obu myszków.

Trzeba było zawezwać borsuczycę Konstancję. Złapawszy rybę w swe silne szczęki, podążyła za dwoma myszkami do kuchni opactwa. Gdy już pomogła dostarczyć zdobycz, pożegnała się; wędkarze wiedzieli, że spotkają ją na uczcie jubileuszowej jeszcze dziś wieczorem, nie wspominając o licznych innych mieszkańcach Mchukwiatu, których zaproszono do uczestnictwa w tych uroczystych obchodach.

Brat Alf oraz Maciej stali z dumą obok swojej zdobyczy, podczas gdy wokoło trwała kulinarna krzątanina; wreszcie zauważył ich Braciszek Hugo. Choć był zajęty, zadziwiająco krągły (i właśnie przez to jako jedyny zasługiwał tu na pieszczotliwe cokolwiek miano „Braciszka”) Hugo nagle rzucił wszystko, co robił. Ścierając pot ze skroni z pomocą trzymanego w ogonie mniszka lekarskiego, podszedł do przybyłych kolebiącym się krokiem i podjął się inspekcji ryby.

– Hmm, no, ładniutko lśniące łuseczki, jasne ślepia, cudnie świeżuchna. – Hugo uśmiechnął się tak radośnie, że pyszczek wręcz zniknął mu w głębokich dołeczkach. Uścisnął łapkę Alfowi, rzewnie poklepał Macieja po ramieniu, gruchając wesoło, i zawołał: – Przynieście białe wino agrestowe! Dajcie mi cosik rozmarynu, tymianku, orzeszków bukowych oraz miodu, i to ­raz-dwa. A teraz, przyjaciele moi, a teraz… – pisnął, machając z zapałem wciąż tkwiącym w ogonie mniszkiem – …teraz ja, Hugo, sporządzę wam lipienia á la Rudy Mur, dzieło, które będzie się rozpływać w mysich pyszczkach. Świeża śmietana! Będzie trza sporo świeżej śmietanki! No i dajcie mi jeszcze liści mięty.

Pozostawili Braciszka Hugo, wciąż mamroczącego coś pod nosem i zatraconego w delirycznej radości; udali się obmyć oraz przygotować; uczesali wąsy, zawinęli schludnie ogonki, nabłyszczyli noski i poddali się stu jeden innym rytuałom pielęgnacyjnym, którym musiała się poddać każda mysz z Rudego Muru, gdy szykowała się do uczty o iście epickich rozmiarach.

Belki stropowe Pieczary Refektarza aż drgały z powodu pełnego ekscytacji śmiechu zgromadzonych poniżej stworzeń: jeży, kretów, wiewiórek, rozmaitych zwierząt leśnych oraz myszy wszelkiej maści: polnych, koszatek i orzesznic, a nawet rodziny ubogich myszy kościelnych. Uprzejmi gospodarze krążyli tam i z powrotem, by każdy poczuł się tu mile widziany.

– Witamy panią, pani Myszkościelna! Proszę posadzić dzieci, a ja już zadbam, by otrzymały malinowego syropu.

– Ależ panie Rudonorski! Jakże miło pana ujrzeć! Jak tam grzbiet? Lepiej już? Dobrze. Proszę, niech pan spróbuje kropelki tej brzoskwiniowo-bzowej brandy.

W młodej głowie Macieja aż wirowało. Nie mógł sobie przypomnieć innej chwili w swoim życiu, w której czułby się równie szczęśliwy. Wydra Wenefryda wymierzyła mu lekkiego kuksańca, mówiąc:

– No, no, Macieju. Gdzież się podział ten wielki lipień, któregoście nadziali na haczyk wraz ze starym Alfem, co? Sama chciałabym wydobyć z wody tak dorodną sztukę. Była, bez przesady, ogromna, nieprawdaż?

Maciej aż puchnął z dumy. Usłyszeć taką pochwałę, i to od mistrzyni łowienia ryb we własnej wydrzej osobie!

Tymek oraz Tereska, malutkie bliźnięta pani Myszkościelnej, zbadały łapkami silne mięśnie ramion Macieja i głośno zachichotały z podziwu. Myszek dopilnował, by otrzymały dwie porcje lodów jabłkowo-miętowych. Ależ z nich urocze rodzeństwo. Czyż nie minęły ledwie trzy miesiące, gdy Maciej pomagał siostrze Stefanii wyleczyć ich krzywicę ogonków? A niech to, ależ od tego czasu podrosły!

Opat Mortimer siedział na swym wyrzeźbionym z wierzbiny krześle, z promiennym uśmiechem dziękując kolejnym gościom, którzy kładli u jego stóp rozmaite proste podarki sporządzone własnym sumptem: wiewiórka przyniosła kubek z żołędzia, wydry wręczyły mu grzebienie z rybich ości, krety ofiarowały sporządzone z omszonej kory sandały… zbyt wiele było tych wszystkich podarków, by dało się je wszystkie wymienić. Zdumiony opat pokręcił głową. Przybywało jeszcze więcej gości!

Przywołał do siebie Braciszka Hugona. Odbyła się szybka, szeptana konferencja. Maciej słyszał jedynie jej urywki:

– Nie bój się, ojcze opacie, starczy tego dla wszystkich.

– Jak tam zapasy w piwnicy, Hugonie?

– Starczyłoby tego do wypełnienia choćby i całego stawu przy opactwie, ojcze.

– A orzechy? Nie wolno nam ryzykować, że skończą się orzechy.

– Jakiekolwiek ojciec wymieni, takie się znajdą u nas w rezerwie. Nawet kasztany w cukrowej glazurze, a także chrupki z żołędzi. Moglibyśmy przez rok karmić całą krainę.

– Nabiał?

– Och, co do nabiału: mamy kawał cheddaru, którego przetoczyć nie dałyby rady nawet cztery borsuki, a do tego z dziesięć innych gatunków.

– Dobrze, dobrze, dzięki ci, Hugonie. Och, musimy podziękować Alfowi oraz młodziutkiemu Maciejowi za tę przewspaniałą rybę. Ależ wybitni z nich wędkarze! Starczyłoby jej dla całego opactwa na bity tydzień! Wspaniałe z nich myszy, doskonała robota.

Maciej zarumienił się aż po czubeczek ogona.

– Wydry! Wydry!

Rozgłośny, pełen radości okrzyk wzbił się aż pod sklepienie, gdy trójka wydr w strojach błaznów przybyła do pomieszczenia. Cóż za akrobacje wyczyniała ta trupa! Jej członkowie przetaczali się, balansowali i wirowali, hasając tam i nazad w komiczny sposób po obciążonych stołach tak, że nie poruszyli choćby pojedynczym rodzynkiem. Swój sztukmistrzowski pokaz zakończyli, zwieszeni z belek stropowych na pojedynczym pędzie bluszczu, co spotkało się z gromkimi owacjami.

Ambroży Kolec, jeż, także popisał się swoim numerem. Zdumiał wszystkich zgromadzonych zwinnością i zręcznością. Z wiewiórczego ucha wydobył jajka; ogon młodej myszy się wyprostował, by tańcować jak zaklęty wąż; niebywała sztuczka ze znikającym kasztanem została odprawiona na oczach młodziutkich badylarek, które popiskiwały w kółko:

– Schował go między swymi kolcami!

Ale czy naprawdę tak było? Ambroży wykonał kilka rundek w jedynie sobie znanym celu, po czym niespodziewanie wydobył kasztana wprost z pyszczka zdumionej malutkiej myszy. Czyżby to zasługa magii?

Oczywiście, że tak!

Wszelka aktywność ustała, gdy wielki Dzwon Józef wybił z dzwonnicy opactwa godzinę ósmą. Nagle wszystkie zgromadzone stworzenia zajęły wyznaczone pozycje. Stały ze spuszczonymi z nabożeństwem głowami. Opat Mortimer powstał i z namaszczeniem rozłożył szeroko łapki, jakby obejmował wszystkich zgromadzonych świętujących. I zmówił dziękczynną formułkę:

 

Futro, wąsik, ząb i szpon –

Cennym gościem jest w nasz dom.

Orzech, owoc, zioło, liść,

Korzeń, bulwa, pęd i kiść,

Ryba – umrzeć jej przypadło,

Lecz my mamy z tego jadło.

W odpowiedzi padło głośne i pełne wdzięczności:

– Amen.

Zastukały liczne krzesła, rozległo się szuranie. Wszyscy usiedli. Maciej znalazł się na miejscu, gdzie po jednej łapie miał Tymka oraz Tereskę, a po drugiej – Bławatkę Myszpolną. Bławatka była cichą, ale niewątpliwie śliczną młodą myszą. Miała najdłuższe rzęsy, jakie kiedykolwiek Maciej widział, a także najjaśniejsze oczy, najmiększe futerko, najbielsze ząbki…

Myszek, bezmyślnie obracając w łapach kawałek selera, odwrócił się ku bliźniętom, by sprawdzić, czy wszystko u nich w porządku. Z malutkimi myszami kościelnymi nigdy nic nie wiadomo…

Brat Alf zauważył – gdy na stole pojawiało się danie za daniem – że Braciszek Hugo przeszedł dziś samego siebie. Mięciutkie słodkowodne krewetki garnirowane śmietaną i listkami róży; faszerowane kulki jęczmiennej kaszy w purée z żołędzi; ciągutki z jabłek i marchwi; marynowane łodyżki kapusty maczane w kremowym musie z rzepy z dodatkiem gałkimuszkatołowej.

Rozgłośny chór „ochów” i „achów” powitał przybycie sześciu myszy pchających wielki wózek. Oto przybył lipień. Po Pieczarze Refektarza rozeszły się fale rozkosznie aromatycznej pary; ryba została przypieczona perfekcyjnie. Braciszek Hugo wszedł za nią, a w jego na ogół niezbornym, kolebiącym się kroku pojawiła się dziś nowa swada. Świśnięciem ogonka zmiótł ze swej skroni czapkę kucharza i oznajmił piśnięciem pełnym cokolwiek chełpliwych nut:

– Milordzie opacie, czcigodni goście z Mchukwiatu oraz mieszkańcy naszego opactwa… – odchrząknął. – Chciałbym dziś zaprezentować wam wszystkim swe dzieło ostateczne…

– Och, skończże już z tym gadaniem, Hugonie!

Po chwili poświęconej na omiatanie chłodnym wzrokiem tłumu w poszukiwaniu autora tych słów – i przy akompaniamencie kilku zduszonych chichotów – tłuściutki braciszek nadął się raz jeszcze i oznajmił głosem pełnym mocy:

– …lipienia á la Rudy Mur.

Tyleż grzeczny co pełen zapału aplauz rozszedł się falą wokół Hugona, który zabrał się do krojenia ryby. Umieścił pierwszą parującą porcję na talerzu. Ze stosowną do okazji pokorą zaoferował posiłek opatowi, a ten podziękował mu łaskawie.

Teraz wszystkie spojrzenia spoczęły na opacie. Sięgnął po filigranowy widelczyk obciążony nieproporcjonalnie dużą częścią parującej ryby. Z zachowaniem ostrożności przemieścił go z talerza ku pyszczkowi. Przeżuwając delikatnie, skierował spojrzenie ku górze, po czym zmrużył oczy i zastrzygł wąsami. Szczęki pracowały mu miarowo, rozprawiając się z kolejnymi kęsami, a wywinięty ku górze ogonek trzymał już w pogotowiu serwetkę; wkrótce otarł nią pyszczek. Powieki opata się uniosły. Uśmiechnął się tak promiennie, jakby był słońcem w poranek letniego przesilenia.

– Zaiste, cudowne to danie, idealne wręcz! Braciszku Hugonie, doprawdy jesteś mistrzem kucharskiego rzemiosła. Proszę, podaj naszym gościom swoje arcydzieło.

Resztę jego przemowy zagłuszyły serdeczne wiwaty.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki