Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść Edgara Wallace’a Romans z włamywaczem zanurzona jest w atmosferze tajemnicy i przygody, a prowadzi czytelnika przez labirynt zdrad, niebezpieczeństw i niespodzianek. Jest w tej historii wszystko: dżentelmen włamywacz, skorumpowani policjanci, piękne kobiety oraz mroczne sekrety szejków marokańskich.
Rzecz dzieje się w Londynie, w zamkach angielskich lordów oraz na afrykańskich pustyniach. Jak na kryminał przystało, zagadka zostaje rozwikłana dopiero na końcowych kartach książki. W międzyczasie poznajemy paletę różnorodnych postaci, połączonych misterną siecią emocji i interesów. Przez całą książkę toczy się walka o rozwikłanie przeszłości głównych bohaterów oraz zrozumienie ich prawdziwych motywacji i celów.
Tytułowy włamywacz słynny jest z serii włamań, których jednak nikt nie potrafi mu udowodnić. Prowadzi to do napiętej gry z organami ścigania, ale niekoniecznie wszyscy policjanci stoją po dobrej stronie mocy.
W miarę jak akcja się rozwija, czytelnik zostaje wciągnięty w wir intryg i zagadek, próbując zgłębić tajemnice tożsamości oraz intencje włamywacza. Namiętność do pieniędzy plecie się z uczuciem do kobiety, a pełna zwrotów oraz zaskakujących momentów akcja trzyma nas w napięciu aż do samego zakończenia.
Początek formularza
Dół formularza
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 427
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CZĘŚĆ PIERWSZAROMANS Z WŁAMYWACZEM
ROZDZIAŁ ICzarny
James Lexington Morlake, niebieski ptak, a jednocześnie pan Manor[1] Wold i posiadacz wielu innych tytułów, których rzadko kiedy używał, otworzył kluczem szufladę wielkiego i pełnego skrytek biurka i zajrzał do jej wnętrza. Była wyłożona stalową blachą i miała cztery zamki. Powoli, nie śpiesząc się, wyjął z niej najpierw złożoną we czworo chustę z czarnego jedwabiu, czarny i groźnie wyglądający pistolet, wreszcie eleganckie skórzane etui, zwinięte w rulon. Odpiął pasek, na który się zapinało, i rozłożył je na biurku. Był to futerał z pięknie wygarbowanej skóry morsa, a w niezliczonych kieszonkach i pętlach zawierał zdumiewającą rozmaitość narzędzi wszelkiego rodzaju, cęgów, wytrychów – a wszystko było małe i wykonane z najhartowniejszej stali.
Obejrzał maleńki świderek, nie większy od wykałaczki, zakończony diamentem, po czym, odłożywszy go, zwinął etui. Zasiadłszy głęboko w fotelu, dumał nad czymś, nie kwapiąc się ze schowaniem groźnego rynsztunku.
Mieszkanie Jamesa Morlake’a na Bond Street było prawdopodobnie najpiękniejszym apartamentem w całej tej hałaśliwej dzielnicy. Pokój, w którym się znajdował, z plafonem rzeźbionym w zakrętasy i arabeski dłuta pierwszorzędnego mauretańskiego mistrza sztuki zdobniczej, był obszerny. Ściany z marmuru, posadzka z cieszącej wzrok mozaiki, pokryta jedwabistymi kobiercami z Ispahanu. Cztery wiszące srebrne lampy, okryte jedwabiami, mżyły dyskretnym światłem.
Ogromne biurko, sprzęt do absurdu współczesny, nie harmonizował z resztą niezmiernie skąpego umeblowania. Niska sofa pod zasłoniętym storami oknem, mały taboret z jaskrawozielonej laki i jeszcze jeden fotel, oto wszystkie meble.
Mężczyzna, który siedział przy biurku, wyglądał na czterdziestoletniego, ale był w gruncie rzeczy młodszy – o cztery lata. Miał twarz uczonego, bystrą, wyrazistą, ruchliwą. W jego oczach łączyły się iskry humoru z cieniami smutku. Ten James Lexington Morlake, ponoć z Nowego Jorku (choć wielu nie dawało temu wiary), a zamieszkały w owym czasie New Bond Street 803, w hrabstwie londyńskim, lub w Wold House w hrabstwie Sussex, miał prezencję i minę pańską. Frak oblekał jego barczystą postać bez zarzutu, a kokarda białego krawata była zadzierzgniętą ręką lokaja.
Odwrócił wzrok od swego rynsztunku włamywacza i klasnął w dłonie raz. Poprzez jedwabną kotarę, z głębi gabinetu, wkroczył cicho niski Arab, a jego biały fellab i karminowy fez ożywiły pastelowe tło sali.
– Mahmet, wychodzę dziś w nocy, dam ci znać, kiedy wrócę – mówił po mauretańsku, najczystszą arabszczyzną spośród trzech jej dialektów. – Jeśli Bóg pozwoli mi wrócić, będę miał dla ciebie robotę.
Mahmet uniósł rękę, gnąc się w ukłonie, a przystąpiwszy do pana, musnął ustami jego ramię, potem zaś ucałował pobożnie wielki palec swej ręki, gdyż z pewnych względów ten niewolnik, kupiony przez Morlake’a na jarmarku w Rahbut, ubóstwiał go.
– Rabem twym jestem, o hadż – rzekł. – Zechcesz panie mówić ze swym sekretarzem?
Morlake skinął głową i z rozlewnym gestem salaamów Mahmet znikł. Sekretarzem zwał Bingera, nie śmiejąc nazywać białego człowieka służącym.
Niezwłocznie ukazał się pan Binger, człek krępy i przysadzisty o bardzo czerwonym obliczu i bardzo konopnym wąsie, którym zwykł był wściekle targać, ilekroć coś go zbiło z pantałyku. Jednakowoż, nie zwróciwszy uwagi na nieposzlakowany przedziałek na jego głowie i rozpłaszczony na czole lok, można w nim było poznać starego żołnierza.
Spojrzał na swego chlebodawcę, potem zaś przeniósł wzrok na narzędzia leżące na biurku i westchnął.
– Wychodzi pan, sir? – zapytał chytrze.
– Wychodzę. Może mnie nie być przez kilka dni. Wiecie, gdzie mnie znaleźć.
– Mam nadzieję, że tak, sir – odrzekł posępnie Binger. – Mam nadzieję, że nie odnajdę pana tam, gdzie zawsze spodziewam się pana znaleźć, sir – w okropnej sali więziennej.
James Morlake roześmiał się cicho.
– Nie zostałeś stworzony, Binger, na lokaja włamywacza – rzekł, a panem Bingerem wstrząsnął dreszcz.
– Niech pan nie wymawia tego słowa, sir! Aż mnie ciarki przechodzą, gdy to słyszę! Nie znaczy to, bym ośmielał się pana krytykować, sir. Gdyby pan nie był włamywaczem, mnie już by nie było. Pan ryzykował dla mnie życie i ja nigdy o tym nie zapomnę!
I tak dosłownie rzeczy się miały. Pewnej nocy James Lexington Morlake włamał się do składu, którego dozorcą był Binger. Dostał się tam po drodze do większego obiektu – pewien bank przylegał do składu – i znalazł prawie nieprzytomnego z bólu Bingera, który spadł ze schodów i złamał sobie nogę w najobrzydliwszy sposób, w jaki tylko nogę złamać się dało. Morlake zaniechał wykonania planu i przyszedł nieszczęśnikowi z pomocą; zaniósł go do szpitala, chociaż Binger domyślał się, że jego zbawca to Czarny – postrach bankierów w całym Zjednoczonym Królestwie. Ryzyko nie było wprawdzie tak wielkie, za jakie uważał je Binger. James Morlake znał się na ludziach.
Teraz wydobył papierosa ze złotej papierośnicy i zapalił.
– Wkrótce, być może, stanę się nieskazitelnym obywatelem, Binger – rzekł drwiąco.
– W takim razie moje modlitwy zostaną wysłuchane – odparł służący z powagą. – Z ręką na sercu, sir, uczciwość najbardziej popłaca.
– Do rzeczy, Binger, słuchaj uważnie. Chcę mieć auto na rogu Albemarle Street o drugiej w nocy. Pada trochę, więc niech dach będzie podniesiony. Niech numer oxfordzki znajdzie się z tyłu, a z Sussexu schowany pod poduszką siedzenia. Termos z gorącą kawą i butersznyty[2] – oto wszystko.
Binger, uchylając kotary, walczył z sobą dłuższą chwilę, nim powiedział niepewnie:
– Życzę panu powodzenia, sir.
– Chcę wierzyć – odrzekł James Morlake, powstając i biorąc długi czarny paltot z sofy oraz wkładając narzędzia i pistolet do kieszeni.
W Banku Depozytowym przy Burlington Street stróż nocny siadywał na składanym krzesełku podczas swych długich nocnych dyżurów. Było to krzesełko z jedną nogą pośrodku, toteż, gdy się na nim zasnęło, powinno się stracić równowagę i przewrócić. Z czasem jednak człowiek potrafi się przystosować do wszystkiego. Cudowna ta właściwość natury ludzkiej sprawiła, że, opierając się jedną ręką na występie muru, a plecami mocno o ścianę, stróż nocny zapadał w drzemkę, która do pewnego stopnia zastępowała mu sen.
– Bardzo mi przykro! – odezwał się nad nim dźwięczny głos.
Dozorca drgnął i porwał się na równe nogi, sięgając po rewolwer, który kładł zwykle na drewnianym stoliku.
– Pański rewolwer jest w mojej kieszeni, a dzwonek alarmowy wyłączony – rzekł człowiek w czerni, a oczy w szparach sztywnej maski błysnęły drwiąco.
Stróż nocny, który mimo doznanego wstrząsu już wysilał mózgownicę nad wynalezieniem dla siebie usprawiedliwienia, nie stawiał oporu.
Skarbiec Banku Depozytowego na Burlington Street znajduje się pod ziemią, a dla dozorcy nocnego jest tam malutka cela z elektrycznym piecykiem i rozkładanym stolikiem. W ścianę wbudowany jest mały sejf.
– Właź tu – rzekł człowiek w czerni. – Odwróć się do muru, a daruję cię życie.
Dotykając nosem muru, stróż nocny usłyszał za sobą trzask zamka i brzęk kluczy. W sejfie były klucze do drzwi oraz klucze zapasowe i przy zwykłym porządku rzeczy otwierał go tylko prezes lub dyrektor banku. Czarny doskonale dał sobie radę bez tych panów.
Rozległ się odgłos zamykania drzwi i przekręcania klucza. Potem cisza, mącona tylko przeraźliwym gwizdem wentylatora, dmuchającego dozorcy nad głową. Dziesięć minut potem nocny gość powrócił i dozorca był świadkiem, jak wrzucał klucze do sejfu. Skąd je wziął i jak zamknął sejf?
– Już po wszystkim, jak sądzę – rzekł Czarny. – Ukradłem bardzo mało, tyle tylko by zwrócić sobie koszty, stracony czas i na nowy samochód. Przecież trzeba jakoś żyć.
– Przez pana wyrzucą mnie z pracy! – jęknął dozorca.
– Wszystko zależy od tego, co pan powie – odrzekł zamaskowany, stojąc u drzwi i bawiąc się pistoletem. – Jeśli będziesz twierdził, że zostałeś uśpiony środkiem nasennym, jak dozorca z Home Counties Banku, mogą ci uwierzyć.
– A co z odźwiernym? – spytał żywo dozorca.
– Śpi w swojej loży, naprawdę uśpiony przeze mnie – odpowiedział intruz.
Zatrzasnął za sobą drzwi i znowu klucz zazgrzytał w zamku. Gdy jakiś czas potem stróż odważył się dotknąć klamki, drzwi się otworzyły. Czarny musiał więc przekręcić klucz w jedną i drugą stronę, co robiło wrażenie zamknięcia na dwa spusty. Ale śladu po nim już nie było.
Trzech detektywów z kwatery głównej znalazło się w banku parę minut po zaalarmowaniu policji. Zastali odźwiernego walczącego z odurzeniem, a dozorcę nocnego rozmownego i pełnego wykrętów.
– Nie mów mi pan o uśpieniu – rzucił mu starszy inspektor Wall z irytacją – tak mogło być z odźwiernym, ale pan zasnąłeś, a zobaczywszy lufę rewolweru przed nosem, położyłeś uszy po sobie. Tak się rzeczy miały i nic o tym więcej słyszeć nie chcę.
Odźwierny nie umiał nic powiedzieć. Siedział w swej małej loży i pił kawę, którą sobie przyrządził, a poza tym nic nie pamiętał.
– Weźcie tę kawę do analizy – rzekł Wall. – Włamywacz musiał być w gmachu w chwili, gdy uśpił odźwiernego.
Na pierwszym piętrze mieściły się biura, a parter i piwnice zajęte były pod skarbiec. Z ulicy w głąb gmachu prowadził szeroki korytarz, zamknięty w połowie swej długości stalową bramą, od której klucz miał tylko odźwierny, siedzący wewnątrz, w swej loży.
– Nic prostszego – rzekł Wall, ukończywszy badanie. – Peters opuścił lożę i poszedł na pogawędkę z dozorcą. W tym czasie Czarny otworzył bramę, dla Czarnego nie ma zamka nie do otwarcia. Potem pozostawało mu tylko ukryć się i czekać.
W godzinach rannych przybył dyrektor banku i poprowadził policję do skarbca.
Zastali otwarty tylko jeden mały sejf. Należał on do Jamesa Morlake’a i właśnie ten sejf został całkiem opróżniony.
ROZDZIAŁ IILady na Creith
Stephens, majordomus w Creith House, wyczytał o rabunku w porannej gazecie, a będąc gadatliwego usposobienia, zakomunikował o tym swemu panu przy podawaniu porannej kawy. Gdyby, zamiast lordowi, zakomunikował o rabunku panu Ralfowi Hamonowi, będącemu stałym gościem w domu Creithów, zrobiłby dużo większe wrażenie. Ale Stephens czuł wyraźną antypatię do pana Hamona. Z czasem ta antypatia tylko się pogłębiała. Podczas swych pierwszych wizyt w Creith pan Hamon był zupełnie inny. Uprzejmy aż do przesady wobec lorda, uniżony w stosunku do dziedziczki, na każdym kroku zaznaczał swoją niższość. Wysługiwał się jednakże tylko państwu, nie dbając zgoła o służbę. Napiwki dawał skąpe albo nie dawał ich wcale, na co zresztą Stephens był przygotowany, gdyż szofer pana Hamona wyrobił mu pod tym względem opinię.
Najwięcej oburzała Stephensa zmiana w zachowaniu się finansisty względem jego państwa. Na samą myśl o tym tłusta, gładko ogolona twarz sługi kurczyła się z obrzydzeniem.
Z początku Hamon zwracał się do baroneta „milordzie”, jak służba, dzierżawcy i kupcy, a lady Jane tytułował „milady”. Powoli jednak o tym tytułowaniu państwa zapomniał, mawiał do lorda – kochany Creith, a do milady – moja młoda pani – tonem dobrodusznie lekceważącym.
Stephens stał w niszy okiennej w sali bankietowej, patrząc wprost przed siebie. Otwierał się stąd widok na strzyżony gazon, aż po rzekę, stanowiącą północną granicę majątku. Był piękny poranek wczesnej jesieni. Drzewa stały wciąż jeszcze okryte ciemną zielenią, przebłyskując tu i ówdzie rdzawo i złociście na lesistych stokach No Man Hill. Skrzyła się w słońcu rzeka Avon, tocząc leniwie swe wody, a świerki na szczycie wzgórza lekko kołysały się wśród kojącej ciszy spowijającej całą tę wiejską okolicę.
– Dzień dobry, Stephens.
Stephens odwrócił się zażenowany, słysząc za sobą głos człowieka, o którym myślał w sposób tak niepochlebny.
Ralf Hamon wszedł bezszelestnie do sali. Był to mężczyzna średniego wzrostu, krępy, z tendencją do otyłości. Stephens dawał mu jakieś czterdzieści pięć lat. Jego szeroka twarz była blada i zazwyczaj bez wyrazu. Wysokie czoło, ciemne, głęboko osadzone oczy i twarda, nieustępliwa linia ust nadawały mu podobieństwo do pewnego dyrektora szkoły, który dał się Stephensowi we znaki za młodu. Łysina prześwitywała wyraźnie poprzez cienką wełnę włosów na ciemieniu pana Hamona i błysnęła Stephensowi przed oczyma, gdy dżentelmen ten schylił się, by podnieść szpilkę z lśniącej jak lustro posadzki.
– To dobry omen – rzekł, wpinając szpilkę w klapę swego doskonale skrojonego garnituru spacerowego. – Dzień nieźle się zaczyna, Stephens, kiedy się darmo człowiekowi coś dostaje.
– Hm – odmruknął Stephens, chcąc nadmienić coś na temat własności owego czegoś, ale ugryzł się w język. – Mamy nowy rabunek Czarnego, sir – dodał.
Hamon wyrwał mu z ręki gazetę z marsem na czole.
– Rabunek Czarnego, gdzie?
Przeczytał i zasępił się jeszcze bardziej.
– Tym razem na Burlington – rzekł raczej do siebie. – Dziwię się... – Stał, wytrzeszczywszy oczy na Stephensa, który patrzył na niego z równym osłupieniem. – Dziwię się – powtórzył Hamon, potem zaś rzucił nagle: – Lord Creith jeszcze nie schodził?
– Nie, sir.
– A lady Jane?
– Milady jest w parku. Już przed godziną wyjechała na spacer.
– Hm!
Pan Hamon syknął z niezadowoleniem, mnąc gazetę i kręcąc swym grubym, pałąkowatym nosem. Wieczorem prosił Jane Carston, by pozwoliła sobie towarzyszyć podczas rannej przejażdżki, ale odpowiedziała mu, że nigdzie się nie wybiera, gdyż jej ulubiony wierzchowiec się ochwacił. Stephens nie był przenikliwy, ale przypomniał sobie otrzymane od swych państwa instrukcje.
– Milady sama dziwiła się dziś rano, że jej karosz chodzi zupełnie dobrze.
– Hm! – mruknął znów Hamon.
Wyjął wykałaczkę z kieszeni i począł dłubać nią w zębach.
– Lady Jane mówiła mi, że osadziła kogoś na jednym z folwarków – to jest nie mówiła mi tego sama, ale słyszałem, jak mówiła o tym lordowi Creith. Kto to jest?
– Nie wiem, sir – odparł Stephens, zresztą zgodnie z prawdą. – Sądzę, że to jakaś pani z córką... milady spotkała tę panią w Londynie i oddała jej domek na folwarku do dyspozycji.
Hamon uśmiechnął się krzywo.
– Lady Jane jest filantropką, he? – zadrwił.
Stephensa zdumiewała poufałość Hamona w stosunku do osoby, przed którą ten osobnik jeszcze niedawno tańczył na czterech łapach. Ta bezczelność zdumiewała starego sługę.
Hamon ruszył powoli poprzez wyłożony kamiennymi taflami westybul do parku. Nigdzie nie mógł dostrzec Jane, a wiedział, że gdyby spytał Stephensa, dokąd się udała, sługa Creithów zataiłby to przed nim lub zmyślił coś na poczekaniu. Hamon nie miał złudzeń co do swej popularności tutaj.
Panna, której Hamon nie mógł teraz nigdzie dostrzec, widziała go z No Mans Hill; na tle ciemnej zieleni rysowała się jej czarna sylwetka amazonki. Pogrążona w ciężkiej zadumie, patrzyła na stary pałac i rozrzucone bez planu zabudowania. Na jej młodej twarzy malowała się troska. Jasnoszare oczy zasnute były smutkiem czy zwątpieniem. Gdy tak siedziała, smukła i wytworna, na swym starym myśliwskim koniu, można ją było wziąć za chłopca. Obserwowała czarną plamę przed pałacem. Nagły uśmiech zadowolenia przemknął po jej czerwonych ustach.
– W drogę, Toby! – Targnęła za wodze i Toby, który tymczasem skubał trawę, puścił się kłusem w górę wzgórza. No Mans Hill przez długie wieki było przedmiotem sporu i proces, który prowadzili właściciele sąsiednich majątków, zubożył co najmniej trzy pokolenia dwóch rodzin. Creithowie dochodzili swych praw do tego terytorium od 1735 roku. Talmersowie procesowali się o nie przez lat pięćdziesiąt i pomarli zrujnowani i rozgoryczeni. Właściciele Wold House poszli ich śladem. Jane zastanawiała się, czy nowy właściciel Wold popełni ten sam błąd. Z jakiegoś powodu podejrzewała, że ma na to zbyt wiele oleju w głowie. Od dwóch lat zajmował już tę posiadłość, a nie wystąpił dotąd ze skargą do sądu.
Zeskoczyła z konia, puszczając go wolno, sama zaś wdrapała się po stromym zboczu na sam szczyt. Automatycznie spojrzała na zegarek w bransoletce. Była punkt ósma. Potem spojrzała w dół na ścieżkę, biegnącą u stóp wzgórza.
Mogła oszczędzić sobie trudu patrzenia, która godzina. Wiedziała przecież, że wyjechał z gaju, a zwykł był przejeżdżać tędy zawsze o jednej i tej samej godzinie, dzień po dniu, od wielu miesięcy. Był to mężczyzna wysoki, który doskonale siedział w siodle i, jadąc konno, palił fajkę.
Wyjęła lornetkę z futerału i nastawiła szkła, podniósłszy je do oczu. Ciekawość niezrozumiała, nie do darowania! Jane zdawała sobie z tego sprawę. Widziała znów tę wąską, ostrą twarz estety, plamę siwizny na skroniach; grubą koszulę skauta z wyłożonym kołnierzem. Mogłaby go narysować, czego zresztą nie omieszkała już uczynić.
„Jane Carston, jesteś bezwstydną kobietą – mówiła do siebie surowo. – Czy ten człowiek jest czymkolwiek dla ciebie? Nie! A osnuwasz go złotą przędzą poezji? Tak! Czy to nie wulgarna ciekawość, młodzieńcza pogoń za tajemniczością, sprowadzają cię co dzień rano i każą ci szpiegować tego średnich lat, nieszkodliwego zgoła dżentelmena? Tak! Nie wstydzisz się? Nie!”
Ten, który był przedmiotem rozmyślań Jane, przejeżdżał w owej chwili u stóp wzgórza. Delikatnym ruchem gładził grzywę wierzchowca. Patrzyła w ślad za nim ze zmarszczoną brwią, dopóki nie zniknął.
Pan James Lexington Morlake stanowił zagadkę dla całej okolicy. Od dwóch lat zajmował Wold House i tyle o nim wiedziano, że musiał być bogaty. Nie miał przyjaciół, gdyż nikt go nie odwiedzał. Wikary złożył wizytę nowo przybyłemu właścicielowi Wold House wkrótce po jego zainstalowaniu się, próbując go wciągnąć do dobroczynnych instytucji; ten ofiarował ładną sumkę na wskazane cele, ale wymówił się od wszelkiego osobistego udziału. Nie składał wizyt ani nikogo nie przyjmował.
Zasięgano języka u służby. Życie samotnika było regularne i przykładne. Nie wiedziano wprawdzie, gdzie bawił częściej: w Wold czy w Londynie, bo nawet przed służbą nie zdradzał się ze swymi zamiarami, ale tej ekscentryczności nikt mu nie mógł brać za złe.
Jane Carston dosiadła konia i zjechała w dół wzgórza. Wjechawszy na ścieżkę, rozejrzała się dokoła.
– Jestem wścibską i niedelikatną osobą, Toby – szepnęła do nastawionego ciekawie ucha swego wierzchowca. – Zdradzam brak elementarnej powściągliwości i godności, ale och, Toby, oddałabym dwa papierowe funty szterlingi – to znaczy wszystko, co posiadam – by móc pomówić z tym człowiekiem i się rozczarować!
Minęła zrujnowane wrota posiadłości Creithów. W miejscu, gdzie zaczynał się park, wzdłuż którego biegła szosa, stał bielony wapnem domek i właśnie ku niemu Jane skierowała swego wierzchowca. Kobieta stojąca w ogródku pomachała ku niej ręką na powitanie. Średnich lat, szczupła i ładna, poruszała się z godnością, choć była nader skromnie ubrana.
– Dzień dobry, milady. Przybyłyśmy tu wieczorem i znalazłyśmy wszystko przygotowane. To wielka uprzejmość z pani strony.
– Mówić o tym nie warto – odpowiedziała dziewczyna, zeskakując lekko z siodła. – Tym bardziej że kto inny zrobił to za mnie. Jak się ma pani interesujący podopieczny, pani Cornford?
Ta zawahała się.
– Nie wiem. Przyjeżdża dopiero dziś wieczór. Nie ma mi pani za złe, że będę miała lokatora?
– Nie. – Jane potrząsnęła głową. – Dlaczego pani nie zamieszka tu na stałe? Ojciec zgadza się. Kim jest pani lokator?
Pani Cornford zawahała się.
– To młody człowiek, którym się interesuję. Czuję się w obowiązku powiedzieć pani, że jest on lub był alkoholikiem.
– Wielkie nieba! – zawołała zdumiona Jane.
– Starałam się go wyleczyć i mam nadzieję, że mi się udało. To dżentelmen, są takie tragiczne wypadki, wcale nierzadkie. W Misji, gdzie bywam, o ile tylko czas mi pozwoli, alkoholicy zdarzają się często. Ale na pewno nie będzie pani miała o to do mnie urazy?
– Ani trochę – zaśmiała się Jane.
Nowa dzierżawczyni patrzyła na nią z podziwem.
– Do twarzy pani w amazonce. – Pani Cornford skinęła głową z uznaniem.
– Mnie jest do twarzy we wszystkim – odparła Jane obojętnie. – Nazywajmy rzecz po imieniu. Jestem ładna. Nic na to nie mogę poradzić. Zjem śniadanie u pani!
– Owszem, czekają na mnie w Creith – mówiła po chwili Jane, smarując grubo kawałek chleba marmoladą. – To jest, nasz gość czeka na mnie. Ojciec nie czeka na nic, tylko na milion, który spadłby mu z nieba bez jakiegokolwiek wysiłku z jego strony.
W oczach pani Cornford wyczytała zdziwienie.
– Nie, nie jesteśmy bogaci – odpowiedziała Jane na niewypowiedziane pytanie. – Gdybym była mężczyzną, pojechałabym do Ameryki i ożeniłabym się z jakąś milionerką, aby żyć z nią, jak pies z kotem, aż do błogosławionej chwili rozwodu. Ponieważ jestem kobietą, muszę wyjść za milionera domowego chowu. A tego nie zrobię.
– Ależ niezawodnie... – podjęła pani Cornford.
– Pałac, majątek, nasz dom w Londynie są lub były jeszcze tydzień temu obciążone długami hipotecznymi do wysokości ich wartości lub ponad swą wartość. Jesteśmy najbiedniejsi w całej okolicy.
Wyznanie to, uczynione z przedziwnym spokojem, zdumiało panią Cornford.
– Och, jak mi przykro – powiedziała łagodnie. – To musi być okropna rzecz dla pani.
– Bynajmniej – odpowiedziała Jane. – Wszyscy tu są o krok od ruiny. Wszyscy, prócz tajemniczego pana Morlake’a, który uchodzi za miliardera. Wszyscy. W naszych domach przy stole mówi się o zastrzeżeniach i procentach, o cenach na zboże i chorobach bydła, ale też mówi się otwarcie o stracie dla kraju, płynącej z zastąpienia lekkomyślnej arystokracji przez interesowną burżuazję.
Pani Cornford milczała, utkwiwszy poważny wzrok w oczach ostatniej z Carstonów. Jane znała ją od roku. Odkryła tę osobę na jednej z cuchnących uliczek przedmieścia, gdzie zarabiała szyciem na chleb powszedni dla siebie i córeczki.
– Ciężko być biedną – powiedziała cicho.
Jane obrzuciła ją szybkim spojrzeniem.
– Pani była bogata – powiedziała, kiwnąwszy głową ze zrozumieniem. – Wiem o tym. Prędzej czy później poproszę panią o opowiedzenie mi tej okropnej historii – nie, nie poproszę! Rzeczywiście, ciężko być biedną, ale jeszcze ciężej być bogatą – warunkowo.
Starsza kobieta uśmiechnęła się.
– To jest miejscowa znakomitość, prawda? Zdaje się ogromnie interesować okolicę. Dziewczyna ze wsi, którą pani tak uprzejmie przysłała mi do pomocy przy uporządkowaniu domku, opowiedziała mi o nim. Czy jest pani z nim zaprzyjaźniona?
– Nie, on z nikim nie jest zaprzyjaźniony – odparła Jane. – Jest takim odludkiem, że musi być bogaty. Zdawało mi się kiedyś, że będzie moim prince charman[3]. – Uśmiechnęła się ironicznie.
– Zastanawiam się nad tym, czy panią to wszystko naprawdę zasmuca – rzekła z uśmiechem starsza dama.
Piękna twarz Jane była nieprzenikniona.
– Nie podejrzewa pani, że ja również mogę mieć okropną przeszłość za sobą? – spytała. – Proszę pamiętać, że jestem już stara, mam dwadzieścia trzy lata.
– Powinnam była to odgadnąć – odparła pani Cornford z iskrą humoru w swych inteligentnych oczach.
– Albo skrywam jakąś straszną tajemnicę?
– Nie, nie przypuszczam nic podobnego. – Pani Cornford potrząsnęła głową.
Jane westchnęła.
– Muszę wracać do mego dręczyciela – powiedziała, powstając.
Dręczyciel przechadzał się w alei orzechowej, gdzie Jane go spotkała.
– Cieszę się, że pani nareszcie wróciła – odezwał się tonem źle udawanej serdeczności. – Umieram z głodu!
Jane Carston zła była na siebie za zbytni pośpiech.
PRZYPISY