Romans z włamywaczem - Edgar Wallace - ebook + audiobook + książka

Romans z włamywaczem ebook i audiobook

Edgar Wallace

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Opowieść Edgara Wallace’a Romans z włamywaczem  zanurzona jest w atmosferze tajemnicy i przygody, a prowadzi czytelnika przez labirynt zdrad, niebezpieczeństw i niespodzianek. Jest w tej historii wszystko: dżentelmen włamywacz, skorumpowani policjanci, piękne kobiety oraz mroczne sekrety szejków marokańskich.

 

Rzecz dzieje się w Londynie, w zamkach angielskich lordów oraz na afrykańskich pustyniach. Jak na kryminał przystało, zagadka zostaje rozwikłana dopiero na końcowych kartach książki. W międzyczasie poznajemy paletę różnorodnych postaci, połączonych misterną siecią emocji i interesów. Przez całą książkę toczy się walka o rozwikłanie przeszłości głównych bohaterów oraz zrozumienie ich prawdziwych motywacji i celów.

 

Tytułowy włamywacz słynny jest z serii włamań, których jednak nikt nie potrafi mu udowodnić. Prowadzi to do napiętej gry z organami ścigania, ale niekoniecznie wszyscy policjanci stoją po dobrej stronie mocy.

 

W miarę jak akcja się rozwija, czytelnik zostaje wciągnięty w wir intryg i zagadek, próbując zgłębić tajemnice tożsamości oraz intencje włamywacza. Namiętność do pieniędzy plecie się z uczuciem do kobiety, a pełna zwrotów oraz zaskakujących momentów akcja trzyma nas w napięciu aż do samego zakończenia.

 

Początek formularza

 

 

 

Dół formularza

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 1 min

Lektor: Dariusz Klimek
Oceny
3,5 (11 ocen)
2
5
1
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ PIERW­SZARO­MANS Z WŁA­MY­WA­CZEM

ROZ­DZIAŁ ICzarny

Ja­mes Le­xing­ton Mor­lake, nie­bie­ski ptak, a jed­no­cze­śnie pan Ma­nor[1] Wold i po­sia­dacz wielu in­nych ty­tu­łów, któ­rych rzadko kiedy uży­wał, otwo­rzył klu­czem szu­fladę wiel­kiego i peł­nego skry­tek biurka i zaj­rzał do jej wnę­trza. Była wy­ło­żona sta­lową bla­chą i miała cztery zamki. Po­woli, nie śpie­sząc się, wy­jął z niej naj­pierw zło­żoną we czworo chu­stę z czar­nego je­dwa­biu, czarny i groź­nie wy­glą­da­jący pi­sto­let, wresz­cie ele­ganc­kie skó­rzane etui, zwi­nięte w ru­lon. Od­piął pa­sek, na który się za­pi­nało, i roz­ło­żył je na biurku. Był to fu­te­rał z pięk­nie wy­gar­bo­wa­nej skóry morsa, a w nie­zli­czo­nych kie­szon­kach i pę­tlach za­wie­rał zdu­mie­wa­jącą roz­ma­itość na­rzę­dzi wszel­kiego ro­dzaju, cę­gów, wy­try­chów – a wszystko było małe i wy­ko­nane z naj­har­tow­niej­szej stali.

Obej­rzał ma­leńki świ­de­rek, nie więk­szy od wy­ka­łaczki, za­koń­czony dia­men­tem, po czym, odło­żyw­szy go, zwi­nął etui. Za­siadł­szy głę­boko w fo­telu, du­mał nad czymś, nie kwa­piąc się ze scho­wa­niem groź­nego rynsz­tunku.

Miesz­ka­nie Ja­mesa Mor­lake’a na Bond Street było praw­do­po­dob­nie naj­pięk­niej­szym apar­ta­men­tem w ca­łej tej ha­ła­śli­wej dziel­nicy. Po­kój, w któ­rym się znaj­do­wał, z pla­fo­nem rzeź­bio­nym w za­krę­tasy i ara­be­ski dłuta pierw­szo­rzęd­nego mau­re­tań­skiego mi­strza sztuki zdob­ni­czej, był ob­szerny. Ściany z mar­muru, po­sadzka z cie­szą­cej wzrok mo­zaiki, po­kryta je­dwa­bi­stymi ko­bier­cami z Ispa­hanu. Cztery wi­szące srebrne lampy, okryte je­dwa­biami, mżyły dys­kret­nym świa­tłem.

Ogromne biurko, sprzęt do ab­surdu współ­cze­sny, nie har­mo­ni­zo­wał z resztą nie­zmier­nie ską­pego ume­blo­wa­nia. Ni­ska sofa pod za­sło­nię­tym sto­rami oknem, mały ta­bo­ret z ja­skra­wo­zie­lo­nej laki i jesz­cze je­den fo­tel, oto wszyst­kie me­ble.

Męż­czy­zna, który sie­dział przy biurku, wy­glą­dał na czter­dzie­sto­let­niego, ale był w grun­cie rze­czy młod­szy – o cztery lata. Miał twarz uczo­nego, by­strą, wy­ra­zi­stą, ru­chliwą. W jego oczach łą­czyły się iskry hu­moru z cie­niami smutku. Ten Ja­mes Le­xing­ton Mor­lake, po­noć z No­wego Jorku (choć wielu nie da­wało temu wiary), a za­miesz­kały w owym cza­sie New Bond Street 803, w hrab­stwie lon­dyń­skim, lub w Wold Ho­use w hrab­stwie Sus­sex, miał pre­zen­cję i minę pań­ską. Frak ob­le­kał jego bar­czy­stą po­stać bez za­rzutu, a ko­karda bia­łego kra­wata była za­dzierz­gniętą ręką lo­kaja.

Od­wró­cił wzrok od swego rynsz­tunku wła­my­wa­cza i kla­snął w dło­nie raz. Po­przez je­dwabną ko­tarę, z głębi ga­bi­netu, wkro­czył ci­cho ni­ski Arab, a jego biały fel­lab i kar­mi­nowy fez oży­wiły pa­ste­lowe tło sali.

– Mah­met, wy­cho­dzę dziś w nocy, dam ci znać, kiedy wrócę – mó­wił po mau­re­tań­sku, naj­czyst­szą arabsz­czy­zną spo­śród trzech jej dia­lek­tów. – Je­śli Bóg po­zwoli mi wró­cić, będę miał dla cie­bie ro­botę.

Mah­met uniósł rękę, gnąc się w ukło­nie, a przy­stą­piw­szy do pana, mu­snął ustami jego ra­mię, po­tem zaś uca­ło­wał po­boż­nie wielki pa­lec swej ręki, gdyż z pew­nych wzglę­dów ten nie­wol­nik, ku­piony przez Mor­lake’a na jar­marku w Rah­but, ubó­stwiał go.

– Ra­bem twym je­stem, o hadż – rzekł. – Ze­chcesz pa­nie mó­wić ze swym se­kre­ta­rzem?

Mor­lake ski­nął głową i z roz­lew­nym ge­stem sa­la­amów Mah­met znikł. Se­kre­ta­rzem zwał Bin­gera, nie śmie­jąc na­zy­wać bia­łego czło­wieka słu­żą­cym.

Nie­zwłocz­nie uka­zał się pan Bin­ger, człek krępy i przy­sa­dzi­sty o bar­dzo czer­wo­nym ob­li­czu i bar­dzo ko­nop­nym wą­sie, któ­rym zwykł był wście­kle tar­gać, ile­kroć coś go zbiło z pan­ta­łyku. Jed­na­ko­woż, nie zwró­ciw­szy uwagi na nie­po­szla­ko­wany prze­dzia­łek na jego gło­wie i roz­płasz­czony na czole lok, można w nim było po­znać sta­rego żoł­nie­rza.

Spoj­rzał na swego chle­bo­dawcę, po­tem zaś prze­niósł wzrok na na­rzę­dzia le­żące na biurku i wes­tchnął.

– Wy­cho­dzi pan, sir? – za­py­tał chy­trze.

– Wy­cho­dzę. Może mnie nie być przez kilka dni. Wie­cie, gdzie mnie zna­leźć.

– Mam na­dzieję, że tak, sir – od­rzekł po­sęp­nie Bin­ger. – Mam na­dzieję, że nie od­najdę pana tam, gdzie za­wsze spo­dzie­wam się pana zna­leźć, sir – w okrop­nej sali wię­zien­nej.

Ja­mes Mor­lake ro­ze­śmiał się ci­cho.

– Nie zo­sta­łeś stwo­rzony, Bin­ger, na lo­kaja wła­my­wa­cza – rzekł, a pa­nem Bin­ge­rem wstrzą­snął dreszcz.

– Niech pan nie wy­ma­wia tego słowa, sir! Aż mnie ciarki prze­cho­dzą, gdy to sły­szę! Nie zna­czy to, bym ośmie­lał się pana kry­ty­ko­wać, sir. Gdyby pan nie był wła­my­wa­czem, mnie już by nie było. Pan ry­zy­ko­wał dla mnie ży­cie i ja ni­gdy o tym nie za­po­mnę!

I tak do­słow­nie rze­czy się miały. Pew­nej nocy Ja­mes Le­xing­ton Mor­lake wła­mał się do składu, któ­rego do­zorcą był Bin­ger. Do­stał się tam po dro­dze do więk­szego obiektu – pe­wien bank przy­le­gał do składu – i zna­lazł pra­wie nie­przy­tom­nego z bólu Bin­gera, który spadł ze scho­dów i zła­mał so­bie nogę w naj­obrzy­dliw­szy spo­sób, w jaki tylko nogę zła­mać się dało. Mor­lake za­nie­chał wy­ko­na­nia planu i przy­szedł nie­szczę­śni­kowi z po­mocą; za­niósł go do szpi­tala, cho­ciaż Bin­ger do­my­ślał się, że jego zbawca to Czarny – po­strach ban­kie­rów w ca­łym Zjed­no­czo­nym Kró­le­stwie. Ry­zyko nie było wpraw­dzie tak wiel­kie, za ja­kie uwa­żał je Bin­ger. Ja­mes Mor­lake znał się na lu­dziach.

Te­raz wy­do­był pa­pie­rosa ze zło­tej pa­pie­ro­śnicy i za­pa­lił.

– Wkrótce, być może, stanę się nie­ska­zi­tel­nym oby­wa­te­lem, Bin­ger – rzekł drwiąco.

– W ta­kim ra­zie moje mo­dli­twy zo­staną wy­słu­chane – od­parł słu­żący z po­wagą. – Z ręką na sercu, sir, uczci­wość naj­bar­dziej po­płaca.

– Do rze­czy, Bin­ger, słu­chaj uważ­nie. Chcę mieć auto na rogu Al­be­marle Street o dru­giej w nocy. Pada tro­chę, więc niech dach bę­dzie pod­nie­siony. Niech nu­mer oxfordzki znaj­dzie się z tyłu, a z Sus­sexu scho­wany pod po­duszką sie­dze­nia. Ter­mos z go­rącą kawą i bu­tersz­nyty[2] – oto wszystko.

Bin­ger, uchy­la­jąc ko­tary, wal­czył z sobą dłuż­szą chwilę, nim po­wie­dział nie­pew­nie:

– Ży­czę panu po­wo­dze­nia, sir.

– Chcę wie­rzyć – od­rzekł Ja­mes Mor­lake, po­wsta­jąc i bio­rąc długi czarny pal­tot z sofy oraz wkła­da­jąc na­rzę­dzia i pi­sto­let do kie­szeni.

W Banku De­po­zy­to­wym przy Bur­ling­ton Street stróż nocny sia­dy­wał na skła­da­nym krze­sełku pod­czas swych dłu­gich noc­nych dy­żu­rów. Było to krze­sełko z jedną nogą po­środku, to­też, gdy się na nim za­snęło, po­winno się stra­cić rów­no­wagę i prze­wró­cić. Z cza­sem jed­nak czło­wiek po­trafi się przy­sto­so­wać do wszyst­kiego. Cu­downa ta wła­ści­wość na­tury ludz­kiej spra­wiła, że, opie­ra­jąc się jedną ręką na wy­stę­pie muru, a ple­cami mocno o ścianę, stróż nocny za­pa­dał w drzemkę, która do pew­nego stop­nia za­stę­po­wała mu sen.

– Bar­dzo mi przy­kro! – ode­zwał się nad nim dźwięczny głos.

Do­zorca drgnął i po­rwał się na równe nogi, się­ga­jąc po re­wol­wer, który kładł zwy­kle na drew­nia­nym sto­liku.

– Pań­ski re­wol­wer jest w mo­jej kie­szeni, a dzwo­nek alar­mowy wy­łą­czony – rzekł czło­wiek w czerni, a oczy w szpa­rach sztyw­nej ma­ski bły­snęły drwiąco.

Stróż nocny, który mimo do­zna­nego wstrząsu już wy­si­lał mó­zgow­nicę nad wy­na­le­zie­niem dla sie­bie uspra­wie­dli­wie­nia, nie sta­wiał oporu.

Skar­biec Banku De­po­zy­to­wego na Bur­ling­ton Street znaj­duje się pod zie­mią, a dla do­zorcy noc­nego jest tam ma­lutka cela z elek­trycz­nym pie­cy­kiem i roz­kła­da­nym sto­li­kiem. W ścianę wbu­do­wany jest mały sejf.

– Właź tu – rzekł czło­wiek w czerni. – Od­wróć się do muru, a da­ruję cię ży­cie.

Do­ty­ka­jąc no­sem muru, stróż nocny usły­szał za sobą trzask zamka i brzęk klu­czy. W sej­fie były klu­cze do drzwi oraz klu­cze za­pa­sowe i przy zwy­kłym po­rządku rze­czy otwie­rał go tylko pre­zes lub dy­rek­tor banku. Czarny do­sko­nale dał so­bie radę bez tych pa­nów.

Roz­legł się od­głos za­my­ka­nia drzwi i prze­krę­ca­nia klu­cza. Po­tem ci­sza, mą­cona tylko prze­raź­li­wym gwiz­dem wen­ty­la­tora, dmu­cha­ją­cego do­zorcy nad głową. Dzie­sięć mi­nut po­tem nocny gość po­wró­cił i do­zorca był świad­kiem, jak wrzu­cał klu­cze do sejfu. Skąd je wziął i jak za­mknął sejf?

– Już po wszyst­kim, jak są­dzę – rzekł Czarny. – Ukra­dłem bar­dzo mało, tyle tylko by zwró­cić so­bie koszty, stra­cony czas i na nowy sa­mo­chód. Prze­cież trzeba ja­koś żyć.

– Przez pana wy­rzucą mnie z pracy! – jęk­nął do­zorca.

– Wszystko za­leży od tego, co pan po­wie – od­rzekł za­ma­sko­wany, sto­jąc u drzwi i ba­wiąc się pi­sto­le­tem. – Je­śli bę­dziesz twier­dził, że zo­sta­łeś uśpiony środ­kiem na­sen­nym, jak do­zorca z Home Co­un­ties Banku, mogą ci uwie­rzyć.

– A co z odźwier­nym? – spy­tał żywo do­zorca.

– Śpi w swo­jej loży, na­prawdę uśpiony przeze mnie – od­po­wie­dział in­truz.

Za­trza­snął za sobą drzwi i znowu klucz za­zgrzy­tał w zamku. Gdy ja­kiś czas po­tem stróż od­wa­żył się do­tknąć klamki, drzwi się otwo­rzyły. Czarny mu­siał więc prze­krę­cić klucz w jedną i drugą stronę, co ro­biło wra­że­nie za­mknię­cia na dwa spu­sty. Ale śladu po nim już nie było.

Trzech de­tek­ty­wów z kwa­tery głów­nej zna­la­zło się w banku parę mi­nut po za­alar­mo­wa­niu po­li­cji. Za­stali odźwier­nego wal­czą­cego z odu­rze­niem, a do­zorcę noc­nego roz­mow­nego i peł­nego wy­krę­tów.

– Nie mów mi pan o uśpie­niu – rzu­cił mu star­szy in­spek­tor Wall z iry­ta­cją – tak mo­gło być z odźwier­nym, ale pan za­sną­łeś, a zo­ba­czyw­szy lufę re­wol­weru przed no­sem, po­ło­ży­łeś uszy po so­bie. Tak się rze­czy miały i nic o tym wię­cej sły­szeć nie chcę.

Odźwierny nie umiał nic po­wie­dzieć. Sie­dział w swej ma­łej loży i pił kawę, którą so­bie przy­rzą­dził, a poza tym nic nie pa­mię­tał.

– Weź­cie tę kawę do ana­lizy – rzekł Wall. – Wła­my­wacz mu­siał być w gma­chu w chwili, gdy uśpił odźwier­nego.

Na pierw­szym pię­trze mie­ściły się biura, a par­ter i piw­nice za­jęte były pod skar­biec. Z ulicy w głąb gma­chu pro­wa­dził sze­roki ko­ry­tarz, za­mknięty w po­ło­wie swej dłu­go­ści sta­lową bramą, od któ­rej klucz miał tylko odźwierny, sie­dzący we­wnątrz, w swej loży.

– Nic prost­szego – rzekł Wall, ukoń­czyw­szy ba­da­nie. – Pe­ters opu­ścił lożę i po­szedł na po­ga­wędkę z do­zorcą. W tym cza­sie Czarny otwo­rzył bramę, dla Czar­nego nie ma zamka nie do otwar­cia. Po­tem po­zo­sta­wało mu tylko ukryć się i cze­kać.

W go­dzi­nach ran­nych przy­był dy­rek­tor banku i po­pro­wa­dził po­li­cję do skarbca.

Za­stali otwarty tylko je­den mały sejf. Na­le­żał on do Ja­mesa Mor­lake’a i wła­śnie ten sejf zo­stał cał­kiem opróż­niony.

ROZ­DZIAŁ IILady na Cre­ith

Ste­phens, ma­jor­do­mus w Cre­ith Ho­use, wy­czy­tał o ra­bunku w po­ran­nej ga­ze­cie, a bę­dąc ga­da­tli­wego uspo­so­bie­nia, za­ko­mu­ni­ko­wał o tym swemu panu przy po­da­wa­niu po­ran­nej kawy. Gdyby, za­miast lor­dowi, za­ko­mu­ni­ko­wał o ra­bunku panu Ral­fowi Ha­mo­nowi, bę­dą­cemu sta­łym go­ściem w domu Cre­ithów, zro­biłby dużo więk­sze wra­że­nie. Ale Ste­phens czuł wy­raźną an­ty­pa­tię do pana Ha­mona. Z cza­sem ta an­ty­pa­tia tylko się po­głę­biała. Pod­czas swych pierw­szych wi­zyt w Cre­ith pan Ha­mon był zu­peł­nie inny. Uprzejmy aż do prze­sady wo­bec lorda, uni­żony w sto­sunku do dzie­dziczki, na każ­dym kroku za­zna­czał swoją niż­szość. Wy­słu­gi­wał się jed­nakże tylko pań­stwu, nie dba­jąc zgoła o służbę. Na­piwki da­wał skąpe albo nie da­wał ich wcale, na co zresztą Ste­phens był przy­go­to­wany, gdyż szo­fer pana Ha­mona wy­ro­bił mu pod tym wzglę­dem opi­nię.

Naj­wię­cej obu­rzała Ste­phensa zmiana w za­cho­wa­niu się fi­nan­si­sty wzglę­dem jego pań­stwa. Na samą myśl o tym tłu­sta, gładko ogo­lona twarz sługi kur­czyła się z obrzy­dze­niem.

Z po­czątku Ha­mon zwra­cał się do ba­ro­neta „mi­lor­dzie”, jak służba, dzier­żawcy i kupcy, a lady Jane ty­tu­ło­wał „mi­lady”. Po­woli jed­nak o tym ty­tu­ło­wa­niu pań­stwa za­po­mniał, ma­wiał do lorda – ko­chany Cre­ith, a do mi­lady – moja młoda pani – to­nem do­bro­dusz­nie lek­ce­wa­żą­cym.

Ste­phens stał w ni­szy okien­nej w sali ban­kie­to­wej, pa­trząc wprost przed sie­bie. Otwie­rał się stąd wi­dok na strzy­żony ga­zon, aż po rzekę, sta­no­wiącą pół­nocną gra­nicę ma­jątku. Był piękny po­ra­nek wcze­snej je­sieni. Drzewa stały wciąż jesz­cze okryte ciemną zie­le­nią, prze­bły­sku­jąc tu i ów­dzie rdzawo i zło­ci­ście na le­si­stych sto­kach No Man Hill. Skrzyła się w słońcu rzeka Avon, to­cząc le­ni­wie swe wody, a świerki na szczy­cie wzgó­rza lekko ko­ły­sały się wśród ko­ją­cej ci­szy spo­wi­ja­ją­cej całą tę wiej­ską oko­licę.

– Dzień do­bry, Ste­phens.

Ste­phens od­wró­cił się za­że­no­wany, sły­sząc za sobą głos czło­wieka, o któ­rym my­ślał w spo­sób tak nie­po­chlebny.

Ralf Ha­mon wszedł bez­sze­lest­nie do sali. Był to męż­czy­zna śred­niego wzro­stu, krępy, z ten­den­cją do oty­ło­ści. Ste­phens da­wał mu ja­kieś czter­dzie­ści pięć lat. Jego sze­roka twarz była blada i za­zwy­czaj bez wy­razu. Wy­so­kie czoło, ciemne, głę­boko osa­dzone oczy i twarda, nie­ustę­pliwa li­nia ust nada­wały mu po­do­bień­stwo do pew­nego dy­rek­tora szkoły, który dał się Ste­phen­sowi we znaki za młodu. Ły­sina prze­świ­ty­wała wy­raź­nie po­przez cienką wełnę wło­sów na cie­mie­niu pana Ha­mona i bły­snęła Ste­phen­sowi przed oczyma, gdy dżen­tel­men ten schy­lił się, by pod­nieść szpilkę z lśnią­cej jak lu­stro po­sadzki.

– To do­bry omen – rzekł, wpi­na­jąc szpilkę w klapę swego do­sko­nale skro­jo­nego gar­ni­turu spa­ce­ro­wego. – Dzień nie­źle się za­czyna, Ste­phens, kiedy się darmo czło­wie­kowi coś do­staje.

– Hm – od­mruk­nął Ste­phens, chcąc nad­mie­nić coś na te­mat wła­sno­ści owego cze­goś, ale ugryzł się w ję­zyk. – Mamy nowy ra­bu­nek Czar­nego, sir – do­dał.

Ha­mon wy­rwał mu z ręki ga­zetę z mar­sem na czole.

– Ra­bu­nek Czar­nego, gdzie?

Prze­czy­tał i za­sę­pił się jesz­cze bar­dziej.

– Tym ra­zem na Bur­ling­ton – rzekł ra­czej do sie­bie. – Dzi­wię się... – Stał, wy­trzesz­czyw­szy oczy na Ste­phensa, który pa­trzył na niego z rów­nym osłu­pie­niem. – Dzi­wię się – po­wtó­rzył Ha­mon, po­tem zaś rzu­cił na­gle: – Lord Cre­ith jesz­cze nie scho­dził?

– Nie, sir.

– A lady Jane?

– Mi­lady jest w parku. Już przed go­dziną wy­je­chała na spa­cer.

– Hm!

Pan Ha­mon syk­nął z nie­za­do­wo­le­niem, mnąc ga­zetę i krę­cąc swym gru­bym, pa­łą­ko­wa­tym no­sem. Wie­czo­rem pro­sił Jane Car­ston, by po­zwo­liła so­bie to­wa­rzy­szyć pod­czas ran­nej prze­jażdżki, ale od­po­wie­działa mu, że ni­g­dzie się nie wy­biera, gdyż jej ulu­biony wierz­cho­wiec się ochwa­cił. Ste­phens nie był prze­ni­kliwy, ale przy­po­mniał so­bie otrzy­mane od swych pań­stwa in­struk­cje.

– Mi­lady sama dzi­wiła się dziś rano, że jej ka­rosz cho­dzi zu­peł­nie do­brze.

– Hm! – mruk­nął znów Ha­mon.

Wy­jął wy­ka­łaczkę z kie­szeni i po­czął dłu­bać nią w zę­bach.

– Lady Jane mó­wiła mi, że osa­dziła ko­goś na jed­nym z fol­war­ków – to jest nie mó­wiła mi tego sama, ale sły­sza­łem, jak mó­wiła o tym lor­dowi Cre­ith. Kto to jest?

– Nie wiem, sir – od­parł Ste­phens, zresztą zgod­nie z prawdą. – Są­dzę, że to ja­kaś pani z córką... mi­lady spo­tkała tę pa­nią w Lon­dy­nie i od­dała jej do­mek na fol­warku do dys­po­zy­cji.

Ha­mon uśmiech­nął się krzywo.

– Lady Jane jest fi­lan­tropką, he? – za­drwił.

Ste­phensa zdu­mie­wała po­ufa­łość Ha­mona w sto­sunku do osoby, przed którą ten osob­nik jesz­cze nie­dawno tań­czył na czte­rech ła­pach. Ta bez­czel­ność zdu­mie­wała sta­rego sługę.

Ha­mon ru­szył po­woli po­przez wy­ło­żony ka­mien­nymi ta­flami we­sty­bul do parku. Ni­g­dzie nie mógł do­strzec Jane, a wie­dział, że gdyby spy­tał Ste­phensa, do­kąd się udała, sługa Cre­ithów za­ta­iłby to przed nim lub zmy­ślił coś na po­cze­ka­niu. Ha­mon nie miał złu­dzeń co do swej po­pu­lar­no­ści tu­taj.

Panna, któ­rej Ha­mon nie mógł te­raz ni­g­dzie do­strzec, wi­działa go z No Mans Hill; na tle ciem­nej zie­leni ry­so­wała się jej czarna syl­wetka ama­zonki. Po­grą­żona w cięż­kiej za­du­mie, pa­trzyła na stary pa­łac i roz­rzu­cone bez planu za­bu­do­wa­nia. Na jej mło­dej twa­rzy ma­lo­wała się tro­ska. Ja­sno­szare oczy za­snute były smut­kiem czy zwąt­pie­niem. Gdy tak sie­działa, smu­kła i wy­tworna, na swym sta­rym my­śliw­skim ko­niu, można ją było wziąć za chłopca. Ob­ser­wo­wała czarną plamę przed pa­ła­cem. Na­gły uśmiech za­do­wo­le­nia prze­mknął po jej czer­wo­nych ustach.

– W drogę, Toby! – Tar­gnęła za wo­dze i Toby, który tym­cza­sem sku­bał trawę, pu­ścił się kłu­sem w górę wzgó­rza. No Mans Hill przez dłu­gie wieki było przed­mio­tem sporu i pro­ces, który pro­wa­dzili wła­ści­ciele są­sied­nich ma­jąt­ków, zu­bo­żył co naj­mniej trzy po­ko­le­nia dwóch ro­dzin. Cre­itho­wie do­cho­dzili swych praw do tego te­ry­to­rium od 1735 roku. Tal­mer­so­wie pro­ce­so­wali się o nie przez lat pięć­dzie­siąt i po­marli zruj­no­wani i roz­go­ry­czeni. Wła­ści­ciele Wold Ho­use po­szli ich śla­dem. Jane za­sta­na­wiała się, czy nowy wła­ści­ciel Wold po­pełni ten sam błąd. Z ja­kie­goś po­wodu po­dej­rze­wała, że ma na to zbyt wiele oleju w gło­wie. Od dwóch lat zaj­mo­wał już tę po­sia­dłość, a nie wy­stą­pił do­tąd ze skargą do sądu.

Ze­sko­czyła z ko­nia, pusz­cza­jąc go wolno, sama zaś wdra­pała się po stro­mym zbo­czu na sam szczyt. Au­to­ma­tycz­nie spoj­rzała na ze­ga­rek w bran­so­letce. Była punkt ósma. Po­tem spoj­rzała w dół na ścieżkę, bie­gnącą u stóp wzgó­rza.

Mo­gła oszczę­dzić so­bie trudu pa­trze­nia, która go­dzina. Wie­działa prze­cież, że wy­je­chał z gaju, a zwykł był prze­jeż­dżać tędy za­wsze o jed­nej i tej sa­mej go­dzi­nie, dzień po dniu, od wielu mie­sięcy. Był to męż­czy­zna wy­soki, który do­sko­nale sie­dział w sio­dle i, ja­dąc konno, pa­lił fajkę.

Wy­jęła lor­netkę z fu­te­rału i na­sta­wiła szkła, pod­nió­sł­szy je do oczu. Cie­ka­wość nie­zro­zu­miała, nie do da­ro­wa­nia! Jane zda­wała so­bie z tego sprawę. Wi­działa znów tę wą­ską, ostrą twarz es­tety, plamę si­wi­zny na skro­niach; grubą ko­szulę skauta z wy­ło­żo­nym koł­nie­rzem. Mo­głaby go na­ry­so­wać, czego zresztą nie omiesz­kała już uczy­nić.

„Jane Car­ston, je­steś bez­wstydną ko­bietą – mó­wiła do sie­bie su­rowo. – Czy ten czło­wiek jest czym­kol­wiek dla cie­bie? Nie! A osnu­wasz go złotą przę­dzą po­ezji? Tak! Czy to nie wul­garna cie­ka­wość, mło­dzień­cza po­goń za ta­jem­ni­czo­ścią, spro­wa­dzają cię co dzień rano i każą ci szpie­go­wać tego śred­nich lat, nie­szko­dli­wego zgoła dżen­tel­mena? Tak! Nie wsty­dzisz się? Nie!”

Ten, który był przed­mio­tem roz­my­ślań Jane, prze­jeż­dżał w owej chwili u stóp wzgó­rza. De­li­kat­nym ru­chem gła­dził grzywę wierz­chowca. Pa­trzyła w ślad za nim ze zmarsz­czoną brwią, do­póki nie znik­nął.

Pan Ja­mes Le­xing­ton Mor­lake sta­no­wił za­gadkę dla ca­łej oko­licy. Od dwóch lat zaj­mo­wał Wold Ho­use i tyle o nim wie­dziano, że mu­siał być bo­gaty. Nie miał przy­ja­ciół, gdyż nikt go nie od­wie­dzał. Wi­kary zło­żył wi­zytę nowo przy­by­łemu wła­ści­cie­lowi Wold Ho­use wkrótce po jego za­in­sta­lo­wa­niu się, pró­bu­jąc go wcią­gnąć do do­bro­czyn­nych in­sty­tu­cji; ten ofia­ro­wał ładną sumkę na wska­zane cele, ale wy­mó­wił się od wszel­kiego oso­bi­stego udziału. Nie skła­dał wi­zyt ani ni­kogo nie przyj­mo­wał.

Za­się­gano ję­zyka u służby. Ży­cie sa­mot­nika było re­gu­larne i przy­kładne. Nie wie­dziano wpraw­dzie, gdzie ba­wił czę­ściej: w Wold czy w Lon­dy­nie, bo na­wet przed służbą nie zdra­dzał się ze swymi za­mia­rami, ale tej eks­cen­trycz­no­ści nikt mu nie mógł brać za złe.

Jane Car­ston do­sia­dła ko­nia i zje­chała w dół wzgó­rza. Wje­chaw­szy na ścieżkę, ro­zej­rzała się do­koła.

– Je­stem wścib­ską i nie­de­li­katną osobą, Toby – szep­nęła do na­sta­wio­nego cie­ka­wie ucha swego wierz­chowca. – Zdra­dzam brak ele­men­tar­nej po­wścią­gli­wo­ści i god­no­ści, ale och, Toby, od­da­ła­bym dwa pa­pie­rowe funty szter­lingi – to zna­czy wszystko, co po­sia­dam – by móc po­mó­wić z tym czło­wie­kiem i się roz­cza­ro­wać!

Mi­nęła zruj­no­wane wrota po­sia­dło­ści Cre­ithów. W miej­scu, gdzie za­czy­nał się park, wzdłuż któ­rego bie­gła szosa, stał bie­lony wap­nem do­mek i wła­śnie ku niemu Jane skie­ro­wała swego wierz­chowca. Ko­bieta sto­jąca w ogródku po­ma­chała ku niej ręką na po­wi­ta­nie. Śred­nich lat, szczu­pła i ładna, po­ru­szała się z god­no­ścią, choć była na­der skrom­nie ubrana.

– Dzień do­bry, mi­lady. Przy­by­ły­śmy tu wie­czo­rem i zna­la­zły­śmy wszystko przy­go­to­wane. To wielka uprzej­mość z pani strony.

– Mó­wić o tym nie warto – od­po­wie­działa dziew­czyna, ze­ska­ku­jąc lekko z sio­dła. – Tym bar­dziej że kto inny zro­bił to za mnie. Jak się ma pani in­te­re­su­jący pod­opieczny, pani Corn­ford?

Ta za­wa­hała się.

– Nie wiem. Przy­jeż­dża do­piero dziś wie­czór. Nie ma mi pani za złe, że będę miała lo­ka­tora?

– Nie. – Jane po­trzą­snęła głową. – Dla­czego pani nie za­mieszka tu na stałe? Oj­ciec zga­dza się. Kim jest pani lo­ka­tor?

Pani Corn­ford za­wa­hała się.

– To młody czło­wiek, któ­rym się in­te­re­suję. Czuję się w obo­wiązku po­wie­dzieć pani, że jest on lub był al­ko­ho­li­kiem.

– Wiel­kie nieba! – za­wo­łała zdu­miona Jane.

– Sta­ra­łam się go wy­le­czyć i mam na­dzieję, że mi się udało. To dżen­tel­men, są ta­kie tra­giczne wy­padki, wcale nie­rzad­kie. W Mi­sji, gdzie by­wam, o ile tylko czas mi po­zwoli, al­ko­ho­licy zda­rzają się czę­sto. Ale na pewno nie bę­dzie pani miała o to do mnie urazy?

– Ani tro­chę – za­śmiała się Jane.

Nowa dzier­żaw­czyni pa­trzyła na nią z po­dzi­wem.

– Do twa­rzy pani w ama­zonce. – Pani Corn­ford ski­nęła głową z uzna­niem.

– Mnie jest do twa­rzy we wszyst­kim – od­parła Jane obo­jęt­nie. – Na­zy­wajmy rzecz po imie­niu. Je­stem ładna. Nic na to nie mogę po­ra­dzić. Zjem śnia­da­nie u pani!

– Ow­szem, cze­kają na mnie w Cre­ith – mó­wiła po chwili Jane, sma­ru­jąc grubo ka­wa­łek chleba mar­mo­ladą. – To jest, nasz gość czeka na mnie. Oj­ciec nie czeka na nic, tylko na mi­lion, który spadłby mu z nieba bez ja­kie­go­kol­wiek wy­siłku z jego strony.

W oczach pani Corn­ford wy­czy­tała zdzi­wie­nie.

– Nie, nie je­ste­śmy bo­gaci – od­po­wie­działa Jane na nie­wy­po­wie­dziane py­ta­nie. – Gdy­bym była męż­czy­zną, po­je­cha­ła­bym do Ame­ryki i oże­ni­ła­bym się z ja­kąś mi­lio­nerką, aby żyć z nią, jak pies z ko­tem, aż do bło­go­sła­wio­nej chwili roz­wodu. Po­nie­waż je­stem ko­bietą, mu­szę wyjść za mi­lio­nera do­mo­wego chowu. A tego nie zro­bię.

– Ależ nie­za­wod­nie... – pod­jęła pani Corn­ford.

– Pa­łac, ma­ją­tek, nasz dom w Lon­dy­nie są lub były jesz­cze ty­dzień temu ob­cią­żone dłu­gami hi­po­tecz­nymi do wy­so­ko­ści ich war­to­ści lub po­nad swą war­tość. Je­ste­śmy naj­bied­niejsi w ca­łej oko­licy.

Wy­zna­nie to, uczy­nione z prze­dziw­nym spo­ko­jem, zdu­miało pa­nią Corn­ford.

– Och, jak mi przy­kro – po­wie­działa ła­god­nie. – To musi być okropna rzecz dla pani.

– By­naj­mniej – od­po­wie­działa Jane. – Wszy­scy tu są o krok od ru­iny. Wszy­scy, prócz ta­jem­ni­czego pana Mor­lake’a, który ucho­dzi za mi­liar­dera. Wszy­scy. W na­szych do­mach przy stole mówi się o za­strze­że­niach i pro­cen­tach, o ce­nach na zboże i cho­ro­bach by­dła, ale też mówi się otwar­cie o stra­cie dla kraju, pły­ną­cej z za­stą­pie­nia lek­ko­myśl­nej ary­sto­kra­cji przez in­te­re­sowną bur­żu­azję.

Pani Corn­ford mil­czała, utkwiw­szy po­ważny wzrok w oczach ostat­niej z Car­sto­nów. Jane znała ją od roku. Od­kryła tę osobę na jed­nej z cuch­ną­cych uli­czek przed­mie­ścia, gdzie za­ra­biała szy­ciem na chleb po­wsze­dni dla sie­bie i có­reczki.

– Ciężko być biedną – po­wie­działa ci­cho.

Jane ob­rzu­ciła ją szyb­kim spoj­rze­niem.

– Pani była bo­gata – po­wie­działa, kiw­nąw­szy głową ze zro­zu­mie­niem. – Wiem o tym. Prę­dzej czy póź­niej po­pro­szę pa­nią o opo­wie­dze­nie mi tej okrop­nej hi­sto­rii – nie, nie po­pro­szę! Rze­czy­wi­ście, ciężko być biedną, ale jesz­cze cię­żej być bo­gatą – wa­run­kowo.

Star­sza ko­bieta uśmiech­nęła się.

– To jest miej­scowa zna­ko­mi­tość, prawda? Zdaje się ogrom­nie in­te­re­so­wać oko­licę. Dziew­czyna ze wsi, którą pani tak uprzej­mie przy­słała mi do po­mocy przy upo­rząd­ko­wa­niu domku, opo­wie­działa mi o nim. Czy jest pani z nim za­przy­jaź­niona?

– Nie, on z ni­kim nie jest za­przy­jaź­niony – od­parła Jane. – Jest ta­kim od­lud­kiem, że musi być bo­gaty. Zda­wało mi się kie­dyś, że bę­dzie moim prince char­man[3]. – Uśmiech­nęła się iro­nicz­nie.

– Za­sta­na­wiam się nad tym, czy pa­nią to wszystko na­prawdę za­smuca – rze­kła z uśmie­chem star­sza dama.

Piękna twarz Jane była nie­prze­nik­niona.

– Nie po­dej­rzewa pani, że ja rów­nież mogę mieć okropną prze­szłość za sobą? – spy­tała. – Pro­szę pa­mię­tać, że je­stem już stara, mam dwa­dzie­ścia trzy lata.

– Po­win­nam była to od­gad­nąć – od­parła pani Corn­ford z iskrą hu­moru w swych in­te­li­gent­nych oczach.

– Albo skry­wam ja­kąś straszną ta­jem­nicę?

– Nie, nie przy­pusz­czam nic po­dob­nego. – Pani Corn­ford po­trzą­snęła głową.

Jane wes­tchnęła.

– Mu­szę wra­cać do mego drę­czy­ciela – po­wie­działa, po­wsta­jąc.

Drę­czy­ciel prze­cha­dzał się w alei orze­cho­wej, gdzie Jane go spo­tkała.

– Cie­szę się, że pani na­resz­cie wró­ciła – ode­zwał się to­nem źle uda­wa­nej ser­decz­no­ści. – Umie­ram z głodu!

Jane Car­ston zła była na sie­bie za zbytni po­śpiech.

PRZY­PISY

[1] ma­ją­tek ro­dowy ( przyp. tłum.)
[2] ka­napka z se­rem lub szynką
[3] książę z bajki
Ty­tuł ory­gi­nału: The Man from Mo­rocco
Co­py­ri­ght © 2024, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-8241-012-9
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce: adobe stock (©char­les tay­lor, ©Ta­nat­phong, ©Ar­cady, ©sa­ha­dul, ©Ta­ty­ana Olina, ©oksa­naok, ©da­rio­draws, ©Olena, ©no­spa­ce­stock)
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl