Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść kryminalno-sensacyjna opisujące kolejną z przygód sympatycznego reportera-detektywa Józefa Rouletabilla. Przed bohaterem kolejne zadania i kolejne zagadki. Tym razem musi dołożyć wszelkich starań, aby odkryć tajemnicę w zakładach Kruppa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 153
Kiedy kapral Rouletabille o godzinie piątej po południu wysiadł z pociągu na dworcu wschodnim w Paryżu, mundur jego nosił na sobie jeszcze ślady błota z rowów strzeleckich. Nie myślał jednak wcale o tej drobnostce, łamał sobie tylko głowę na próżno nad tym, jakim cudem wyzwano go niespodzianie z tego wysuniętego podkopu koło Verdun, gdzie siedział na czele swego plutonu.
Dostał rozkaz jasny: jechać możliwie bez zwłoki do Paryża, i po przybyciu tamże zgłosił się natychmiast do redakcji swego dziennika Epoka. Cała ta sprawa wydawała mu się nie tylko dziwnie tajemnicza, ale wprost antymilitarna!
Mimo wszystko jednak, jakkolwiek spieszno mu było dowiedzieć się o motywach tej niezwykłej podróży, Rouletabille czuł się szczęśliwy, że może trochę rozprostować nogi po długiej, uciążliwej podróży koleją.
Pierwszy to raz od chwili wybuchu wojny widział dziś znów Paryż. Było to w drugiej połowie września. Dzień był piękny i pogodny. Zachodzące słońce wyzłacało drzewa na bulwarach Magenta i Strasbourg. Poprzez drzew korony dostrzegł młody reporter obraz miasta, pełen światła i... spokoju... jak przedtem!... jak przedtem!... I Rouletabille cieszył się niewymownie z tego widoku.
Wieluż to innych ludzi przed nim wracało już do Paryża, wieluż patrzyło ze złością, podyktowaną egoizmem, na spokojne, bujne życie stolicy, jak gdyby oddalona ona była na setki kilometrów od rowów strzeleckich! Woleliby, by stolica cierpiała i martwiła się razem z nimi, współczuła z ich osobistymi troskami, biła czołem przed ich poświęceniem!... Rouletabille, przeciwnie, radował się z tego co widział. Dlatego, że ja tam jestem – rozumował w duchu – oni tutaj mogą żyć swobodnie. Mają zaufanie do nas... I to mnie naprawdę cieszy.
I prostował się dumnie w swym brudnym, obłoconym mundurze.
Co prawda, nikt na niego nie zwracał uwagi.
Nie zwracano też zgoła uwagi na wszystkich tych żołnierzy, ciągnących do miasta przez bulwar Strasburski, wracających z frontu z głośnym szczękaniem i dzwonieniem całego wojennego rynsztunku; tak samo jak nie zwracano uwagi na tych, co po ukończeniu urlopu spieszyli na dworzec wschodni, aby wrócić na swe niebezpieczne posterunki, na linię frontu, poza którą stolica zdołała już wrócić do spokoju i regularnego niemal trybu życia.
Na rogu wielkich bulwarów Rouletabille przystanął na chwilkę; przypomniały mu się rozgrywające się tutaj w pierwszych dnia mobilizacji ohydne sceny, kiedy to zdenerwowana ludność widziała na każdym kroku szpiegów, a szumowiny uliczne wyzyskiwały tę sposobność do rabunku i kradzieży.
A teraz – na tarasach ustawione były symetrycznie stoliki, przy których siedziały spokojnie grupki ludzi, zażywających po całodziennej pracy, wytchnienia przy szklaneczce aperition.
Ale przypomniał sobie, że nie na to przyjechał do Paryża, by tracić czas na kontemplacje. Przyspieszył kroku – i wkrótce już wchodził do wielkiego hallu w redakcji Epoki.
Rouletabille! Rouletabille!... Z jakąż uciecha witano go zawsze w tym gmachu, gdzie wszyscy byli mu życzliwi! Niestety, niejeden już z jego kolegów legł na polu chwały i ustawicznie wzrastała lista poległych, wypisana w złotej księdze wyłożonej w hallu, w pobliżu sławnej grupy Merciera Gloria victis.
Ci, którzy z powodu podeszłego wieku lub choroby zostali w redakcji, wybiegli na powitanie Rouletabilla, ściskając go, wychwalając jego wspaniała postawę... pod tą skorupą błota! Niewiele bukowało, by mu mówili, że wojna mu doskonale posłużyła.
Podszedł do niego stary służący redakcyjny, z piersią udekorowaną suto medalami, szepcąc reporterowi, że dyrektor już na niego czeka.
Wprowadzono go bezzwłocznie do gabinetu dyrektora.
Rouletabille wchodził tam z pewnym wzruszeniem; oto usłyszy nareszcie, jaki powód (może straszliwy?) wpłynął na ten zupełnie nieoczekiwany powrót reportera do Paryża.
Zamknięto drzwi. Rouletabille został sam na sam z dyrektorem.
Człowiek ten traktował zawsze reportera prawdziwie po przyjacielsku, uważając go niemal za członka rodziny. Ilekroć Rouletabille przyjeżdżał z dłuższej podróży lub jakiej sensacyjnej wyprawy reporterskiej, dyrektor witał go głośno, radośnie. Czemu więc teraz milczy? Czemuż ściska mu tak długo, tak wymownie rękę?... Co się tu dzieje? Co to wszystko znaczy? To solenne powitanie, do którego Rouletabille nie był przyzwyczajony?
– Dyrektorze – odezwał się – przestrasza mnie pan!
– Nie jest to moment odpowiedni, by pana ktoś lub coś mogło przestraszyć... A kiedy dowie się pan, dlaczego pana tu wezwano, przyzna mi pan rację!
– Zatem, zamierzasz pan żądać ode mnie czegoś strasznego?
– Tak.
– Słucham więc.
W tej chwili zadźwięczał dzwonek telefonu. Dyrektor ujął słuchawkę:
– Hallo, hallo! – Ach, tak... to pan, panie ministrze?... Tak... przyjechał zdrów... Nie, nic mu jeszcze nie mówiłem... Tyle tylko wie, że ma dziewięćdziesiąt dziewięć szans na sto, iż nie wróci żywy z tej misji... Co mówi? Nic, oczywiście nic... Naturalnie, że się godzi. Czy wierzę w to jeszcze?... Niewątpliwie!... On jeden jedyny może nas wyratować... Hallo!... Więc tak jak umówione, dziś wieczór?... Doskonale!... Co?... Cromer przyjechał z Londynu?... No i co mówi?... Co? Hallo!... Co?... To straszne!... Dobrze, dobrze... tak będzie lepiej. Zatem do widzenia dziś wieczór!
Dyrektor zawiesił słuchawkę:
– Widzi pan, mówiłem właśnie o panu.
– Z którym ministrem? – spytał Rouletabille.
– Dowie się pan wieczorem, mamy się spotkać o wpół do jedenastej...
– Gdzie?
– W ministerstwie spraw wewnętrznych... Przyjdzie tam jeszcze kilka innych wybitnych osobistości...
– Ho, ho... prawdziwa Rada ministrów!...
– Tak, panie Rouletabille! Rada ministrów. I to w najściślejszej tajemnicy. Nie może o tym wiedzieć nikt prócz osób bezpośrednio w niej uczestniczących... Tam dowie się pan, czego się po panu spodziewają. Tymczasem...
– Tymczasem pójdę się wykąpać – oświadczył wesoło Rouletabille zachwycony usłyszanymi wiadomościami.
– Idź pan zatem i wracaj nam świeży i wypoczęty. Bo będziemy potrzebowali wszystkich sił pańskich, całej pańskiej inteligencji i odwagi!
Reporter dochodził już do drzwi. Ale w słowach dyrektora brzmiała taka dziwna, niezwykle poważna nuta, że obrócił się zdziwiony.
– Co to znaczy, dyrektorze? Nigdy jeszcze nie widziałem pana w podobnym stanie!... Pan, zawsze taki spokojny i zrównoważony!... O cóż to idzie, dla Boga?
A dyrektor ujął reportera za obie ręce i pochylony nad nim szepnął, patrząc mu prosto w oczy:
– Idzie po prostu o uratowanie Paryża, mój przyjacielu! Słyszy pan? O uratowanie Paryża!... No, a teraz do zobaczenia. Dziś wieczorem o wpół do jedenastej!...
Rouletabille skoczył do windy, uciekł spiesznie tylnymi schodami. Chciał być sam. Musiał zebrać myśli. A serce tłukło mu się w piersi z radości.
Oto na początku wojny – jak tysiące innych – wypełnił cicho swój obowiązek, ryzykował setki razy swe życie w obronie ojczyzny... Służba wzniosła, bez wątpienia!... ale jakże nudna, jak sobie nieraz w duchu myślał.
Ileż to razy wzdychał za tym, by ktoś chciał skorzystać z jego sprytu i przedsiębiorczości, by mu powierzono jakąś wyjątkowo trudną misję, której oddałby wszystkie swe siły, całą duszę!
I oto doczekał się! Wzywają go, by uratował Paryż! Najwybitniejsze osobistości w państwie czekają na kaprala Rouletabille’a, który ma uratować Paryż! Ni mniej, ni więcej!... Co to ma znaczyć uratować Paryż?
Te dwa słowa utkwiły mu w mózgu, nie dawały chwili spokoju.
On, co wracał z okopów, wiedział doskonale, że tamci nigdy nie przełamią frontu... I wszyscy wiedzieli o tym... A gdyby mimo wszystko mieli przełamać, to przecież on jeden nie może łudzić się, by ich mógł sam powstrzymać!... A jednak z rozmowy z dyrektorem wynikało jasno, że to jemu właśnie przypada zadanie uratowania Paryża... że na niego specjalnie liczą. A więc?...
– Co to sobie łamać głowę na próżno! – zakonkludował ostatecznie. Skinął na przejeżdżające auto i kazał się zawieźć do łaźni.
W godzinę później, po gruntownym odświeżeniu się i energicznym masażu, odzyskał zupełną pewność siebie, gotów był na wszystko. Zjadł kolację w skromnej restauracji przy Polach Elizejskich, w ogródku. Starał się opanować trawiącą go niecierpliwą ciekawość. Postanowił sobie wobec owych wybitnych osobistości przyoblec twarz w maskę chłodnego, niewzruszonego spokoju.
O dziesiątej przekroczył bramę gmachu przy placu Beauvau... Wprowadzono go natychmiast do biura prezydenta gabinetu, gdzie już czekał dyrektor Epoki.
– Już dano znać ministrowi – odezwał się dyrektor, ściskając mu rękę. Po czym obaj mężczyźni usiedli, czekając w milczeniu.
Wreszcie drzwi się otworzyły. Zapowiedziane osobistości weszły do biura ministra. Rouletabille poznaje jedną z nich. Wymiana grzeczności:
– Jakże tam idzie na froncie?
– Dobrze idzie.
– Proszę, niech pan siada!...
Wchodzi druga wybitna osobistość. Przedstawiają jej Rouletabille’a.
– Ogromnie się cieszę, że pana poznałem. Pański dyrektor zapewnia nas, że od pana możemy wymagać rzeczy wręcz niemożliwych. Zobaczymy...
Rouletabille nie miał nawet czasu odpowiedzieć, bo oto wchodzi trzecia wybitna osobistość. Jest to ten sam człowiek, który niedawno rozmawiał telefonicznie z dyrektorem w obecności reportera.
Wszyscy zwracają się do niego:
– Widział się pan z Cromerem?
– Powinien już być na górze – odpowiada przybyły. – Zamówiłem go na wpół do jedenastej. To, co mi opowiadał, jest po prostu straszne!
Drzwi otwierają się znowu; woźny melduje:
– Dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego.
– Panowie – odzywa się wchodzący – wszyscy już są na górze. Jeżeli panowie raczą iść, jestem do ich usług!
Zatem ta tajna rada gabinetowa odbyć się ma nie w samym ministerstwie, lecz w biurach bezpieczeństwa publicznego, w apartamencie bardziej dyskretnym i pewnym...
Idą wszyscy do owych biur, przez korytarze, przez wewnętrzne schody tak dobrze reporterowi znane.
W poczekalni zastali jakiegoś mężczyznę z twarzą gładko wygoloną, o energicznym wyrazie. Człowiek ten, zdradzający pochodzenie z anglosaskiej rasy, stał spokojnie ze skrzyżowanymi rękami. Nieco dalej siedziała we fotelu jakaś poważna staruszka w czarnym czepeczku. Na twarzy jej malowały się rzewny smutek i trwoga. Wybitne osobistości przechodzą z lekkim skinieniem głowy.
Jedna z nich podchodzi do owego mężczyzny:
– Mister Cromer, bądź pan łaskaw pójść razem z nami!
Staruszka nie ruszyła się z miejsca. Zostaje w przedpokoju razem z woźnym, który przymknął starannie drzwi za wchodzącymi.
W biurze wszyscy zajęli miejsca.
Określiliśmy z potrzebną dyskrecją owe wybitne osobistości, które zeszły się na radę w biurze szefa bezpieczeństwa publicznego. Dla bliższego ich określenia używać będziemy wyrażeń, którymi się posługiwał Rouletabille, kiedy w notatkach swych wspominał o roli, jaką każda z owych osobistości odegrała podczas owego tajemniczego posiedzenia.
Jednego z obecnych, tytułowano stale panie prezydencie lub panie premierze, które to określenie odnosić się może zarówno do prezydenta ministrów jak i do prezydenta Najwyższego Trybunału...
Drugi z obecnych odznaczał się ogromnymi binoklami w rogowej oprawie przypominającymi wprost małe okienka okrągłe na jego wygolonej twarzy. Rouletabille, mówiąc o nim, nazywał go Rogowy cwikier.
Wreszcie trzeci z obecnych palił ustawicznie olbrzymie cygara, których kilkadziesiąt sztuk miał w ogromnej skórzanej papierośnicy. Tego nazywał reporter Trafiką.
Zaraz po wejściu, Rouletabille wsunął się w ciemny kącik pokoju, skąd mógł wszystko dokładnie obserwować, nie zwracając na siebie uwagi.
– Czy mam wprowadzić Nourry’ego? – spytał szef bezpieczeństwa publicznego.
– Nie, jeszcze nie – odparł żywo Rogowy cwikier, wyciągając papiery ze swej teki. – Przede wszystkim chcę przeczytać list Fulbera odnaleziony przez Biuro Wynalazków.
– Bądź co bądź wydaje mi się to wprost nieprawdopodobne, aby Biuro Wynalazków mogło gdzieś zatracić list tego znaczenia! – zauważył człowiek tytułowany Prezydentem.
– Na zarzut ten odpowie Biuro Wynalazków – odrzekł zapytany – że podobnych listów dostają setkami miesięcznie. Zresztą wszystkie są systematycznie gromadzone. List Fulbera złożony był ad acta, gdyż poruszony w liście pomysł zakwalifikowało biuro jako szaleństwo.
Odezwały się głośne protesty wszystkich obecnych, z wyjątkiem Rouletabille’a. Najgłośniej protestował dyrektor Epoki:
– Przecież Fulber nie był pierwszym lepszym przybłędą! Prace jego o znaczeniu leczniczym radu, ogłoszone na parę miesięcy przed wybuchem wojny, wywołały sensacyjne wrażenie!
– Nie trzeba przesadzać – zauważył Rogowy cwikier. – Przypomnijmy sobie, że już wtedy powagi naukowe uważały Fulbera za marzyciela i fantastę. Przypomnijmy sobie, że już wtedy obiecywał ni mniej, ni więcej jak wyleczenie ludzkości od razu ze wszystkich chorób za pomocą radu!... Możecie też sobie wyobrazić, jakie zdumienie w Biurze Wynalazków musiał wywołać list Fulbera, w którym donosi, że wynalazł niezawodny sposób na kompletne wyniszczenie pewnej części tej samej ludzkości, którą niedawno temu obiecywał uzdrowić! Zresztą, osądźcie panowie sami. Oto co pisze:
Mam zaszczyt donieść panom, że jestem w stanie przedłożyć Biuru Wynalazków plan i szkic maszyny piekielnej, za której pomocą w ciągu paru minut można zrównać z ziemią miasto wielkości Berlina i to kierując nią w obrębie granic Francji.
Proszę przyjąć wyrazy poważania
Teodor Fulber
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.