Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wielka Brytania, rok 1854.
Wojna krymska rozpala wyobraźnię młodych Brytyjczyków, którzy rwą się do walki z nowym wrogiem – Rosją. Gdy nadchodzi zima, a Rosjanie zażarcie bronią się w zmienionym w twierdzę Sewastopolu, wojskowe szpitale zapełniają się chorymi i rannymi. Na Krym ruszają pielęgniarki ochotniczki.
Wśród nich jest Rosa Barr – młoda, ambitna i zjawiskowo piękna. Od początku przeciwna wojnie, chce nieść pomoc wszystkim, którzy jej potrzebują. W Londynie zostaje jej kuzynka Mariella Lingwood, pogrążona w marzeniach o Henrym, chirurgu operującym rannych żołnierzy sił sprzymierzonych. Kiedy Mariella dowiaduje się, że Henry zachorował i przebywa we włoskim Narni, wyrusza mu na spotkanie. Stamtąd udaje się na poszukiwania Rosy, o której słuch zaginął.
Podróż śladami fascynującej i nieuchwytnej Rosy zawiedzie Mariellę z uporządkowanej wiktoriańskiej Anglii na ogarnięty wojennym chaosem Krym i doprowadzi do romansu z oficerem kawalerii, którego skomplikowana przeszłość wiąże się z jej własną. To, czego się dowie, sprawi, że jej dotychczasowy świat wartości legnie w gruzach, choć jednocześnie pozwoli jej odnaleźć w sobie źródło niespodziewanej siły i namiętności.
Róża Sewastopola łączy wyrafinowany romans z tragedią wojny krymskiej. To bardzo mocne zestawienie – Guardian Unlimited
To urzekająca i skłaniająca do refleksji powieść, która o całą klasę przewyższa standardy beletrystyki z romansem w tle – Lancashire Evening Post
Właśnie taki powinien być każdy dobry romans historyczny – The Good Book Guide
Zaczytałam się w tej książce i z wielkim żalem powitałam jej koniec – The Book Bag
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 516
Dla Cheryl Gibson, Charonne Boulton i Mary Portas
Tytuł oryginału The Rose of Sebastopol
Copyright © Katharine McMahon, 2007–2022
First published in Great Britain in 2007by Weidenfeld & NicolsonAn imprint of the Orion Publishing GroupOrion House, 5 Upper St Martin’s Lane, London WC2H 9EA
Przekład Olga Siara
Redakcja Piotr Mocniak, Maria Brzozowska, Małgorzata Ibek-Mocniak
Korekta Pracownia 12a
Skład Tomasz Brzozowski
Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz
Cytaty: s. 88: William Wordsworth, Na moście westminsterskim 3 września 1803, przeł. Zygmunt Kubiak; s. 227: John Keats, Jasna gwiazdo, przeł. Stanisław Barańczak
Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2022Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN pełnej wersji 978-83-67323-10-9
Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl
facebook.com/Wydawnictwo.Insignis
twitter.com/insignis_media (@insignis_media)
instagram.com/insignis_media (@insignis_media)
tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)
Włochy, rok 1855
Przyjechałyśmy do Narni późnym wieczorem w niedzielę. Chociaż drzwi Hotelu Fina były zamknięte, woźnica zbudził służącego, który wyszedł w pogniecionej koszuli i słaniając się na nogach, wniósł nasz bagaż, a nas zaprowadził do sypialni, gdzie unosił się odór niemytych stóp. Nora wzięła ode mnie płaszcz i czepek, potem zdmuchnęłam świece i położyłam się. W oddali krzyczał jakiś mężczyzna, być może pijany. Zamiast spać, wędrowałam przez noc, jakbym wciąż siedziała w powozie, podskakującym na nierównych drogach włoskich równin. W końcu usłyszałam pięć uderzeń zegara i turkot furmanki na pobliskim placu i zasnęłam, ukołysana podniesionymi głosami kobiet i brzękiem wiader uderzających o kamienną posadzkę.
Obudził mnie promień słońca wyzierający spomiędzy okiennic – był późny ranek. Nora stała nade mną ze śniadaniem na tacy i listem od matki, którego nie przeczytałam. Żadne z ubrań w walizie nie nadawało się do noszenia, gdyż za bardzo się wygniotły, włożyłam więc znów suknię podróżną i oznajmiłam, że wyruszamy natychmiast. W holu bezskutecznie usiłowałam porozumieć się z gospodynią – ubraną na czarno kobietą, której kąciki ust opadały jak w rozpaczy – jednak gdy pokazałam jej adres Henry’ego, naszkicowała nam prymitywną mapę.
Narni było starożytnym miasteczkiem, zbudowanym u szczytu wzgórza, a Hotel Fina znajdował się w samym jego centrum, przy niewielkim placu. Zdezorientowane tłumem kobiet wokół fontanny, gąszczem uliczek i szeregiem wystaw sklepowych, nie wiedziałyśmy, w którą stronę iść, więc na chybił trafił ruszyłyśmy w górę po schodach i przeszłyśmy pod łukiem. Z nieba lał się żar, uliczka była wyjątkowo ciasna, a nasze stroje podróżne zbyt ciężkie jak na tę pogodę, więc zatrzymałyśmy się w cieniu ganku, żebym mogła przyjrzeć się mapie.
Otoczyła nas gromada dzieci. Zapytałam jednego z chłopców o „Via del Monte, Signora Critelli?”, a on poprowadził nas z powrotem tą samą drogą. Poszłyśmy za nim, ponownie przecięłyśmy placyk, ale tym razem zanurkowałyśmy stromą uliczką w dół. Domy po obu stronach wybudowano tak blisko siebie, że mogłam ich prawie dotknąć. Najintymniejsze części bielizny suszyły się na balkonach lub rozciągnięte na sznurach między murami niczym spłowiałe flagi karnawałowe. Byłam zaskoczona, że Henry mieszka w tak biednej dzielnicy.
W końcu chłopiec zatrzymał się przed otwartymi drzwiami. W powietrzu unosił się zapach mokrej posadzki i kwiatów, bo ktoś właśnie podlał narcyzy w donicy. Przed wejściem zawahałam się. Nagle opuściła mnie odwaga i zaczęłam żałować, że w ogóle wyjechałam z Anglii i że nie wysłałam Henry’emu chociażby liściku z powiadomieniem, iż jestem w drodze. Teraz, gdy byłam na miejscu, zastanawiałam się, czy uzna to za stosowne. Bałam się też zobaczyć go złożonego chorobą. Co będzie, jeśli mnie nie pozna albo ja jego? W odróżnieniu od Rosy, nigdy nie wiedziałam, jak się zachować w obliczu choroby. Spojrzałam na Norę, ale uniosła tylko brwi, jakby chciała powiedzieć: „To ty nas w to wpakowałaś; nie oczekuj ode mnie wsparcia”.
W końcu przemknęłam korytarzem do kuchni, w której zastałam kobietę z rękami zanurzonymi w balii. Zerknęła na mnie spod zmrużonych powiek poprzez kropelki wody, które wpadały jej do oczu.
– Doktor Henry Thewell? – zapytałam.
Rozdziawiła usta, wytarła twarz najpierw w ręcznik, a potem we własną spódnicę, oparła się o framugę i wtedy zalał mnie wartki potok włoskich słów, zakończony wreszcie pytaniem.
Potrząsnęłam głową.
– Non capisco. Inglese. Mi chiamo Mariella Lingwood. Ma-ri-ella. Jestem zaręczona z doktorem Thewellem. Dov’è Henry Thewell?
Obserwując swojego ojca, przekonałam się, że w trudnych chwilach lepiej mówić cicho niż krzyczeć. Signora Critelli wyraźnie się uspokoiła; mówiła dalej, ale już nie tak gwałtownie. Wytarła jeszcze raz dłonie, pokazała, żebym ją przepuściła, i poprowadziła mnie wąskimi schodami na pierwsze piętro, gdzie gwałtownie zapukała do drzwi, otworzyła je energicznie i zapowiedziała mnie słowami: „Signora Inglese”.
Zrobiłam krok, potem kolejny.
W pokoju panował półmrok, bo chociaż jedna z okiennic była na wpół uchylona, okno przesłaniała ponura niebieskoszara kotara. W ciemności zobaczyłam, że pomieszczenie jest niewielkie i mieści wąskie łóżko, umywalkę, stolik zarzucony książkami i niskie krzesło z plecionym siedzeniem, na którym zostawiono tacę z nietkniętą bułką, dzbankiem i kubkiem. W pokoju pachniało zimną kawą i wilgotną pościelą.
Henry leżał w łóżku, ale uniósł się na łokciu i mimo półmroku dostrzegłam, że jego oczy rozbłysły na mój widok, a zbyt długie włosy opadają mu na skroń. Wpatrywaliśmy się w siebie. Potem ruszyłam niezgrabnie przez pokój, uklękłam przy łóżku i objęłam go.
Czepek przekrzywił mi się na bok, gdy Henry pokrywał moją twarz gorącymi pocałunkami. Zaczęłam płakać, a kiedy poczułam jego usta na włosach, uchu i szyi, zdawało mi się, że wypływam poza siebie samą. Chociaż miałam niejasne wrażenie, że drzwi za nami zostały gwałtownie zatrzaśnięte, więc ktoś nas zobaczył, nie dbałam o to. Tuliłam jego wychudzone ramiona, kiedy pieścił moje plecy, i pomagałam rozplątać wstążki czepka, zastanawiając się, jak mogłam wątpić, czy przyjazd był właściwą decyzją. Zrozumiałam, że przez większość życia czekałam na to, by Henry całował moją szyję, a nawet na to, by mógł walczyć z guzikami mej sukni i odsłonić mi dekolt. Wstrząsnął mną dreszcz, kiedy jego usta zamknęły się na mojej piersi. Jego oddech między pocałunkami był urywany i chrapliwy.
Opadłam na poduszkę, gładząc go po włosach i czułam, jak zastyga w mych ramionach. Zdumiewające – zasnął. Przez jakieś pół godziny nie zmieniłam pozycji, chociaż leżałam wychylona do połowy poza łóżko, ze zwisającym u szyi czepkiem; wiatr kołysał zasłonę, a z ulicy dobiegał stukot kopyt muła. Ponieważ głowa Henry’ego przygniatała mi włosy, widziałam tylko fragment popękanego sufitu, uszkodzony fryz i poruszającą się na wietrze niebieskoszarą zasłonę. Całowałam go raz po raz, składałam leciutkie pocałunki na jego włosach, delikatniejszych, niż się spodziewałam, przypominających kocią sierść i myślałam: przez tyle tygodni był tu sam, patrzył na tę zasłonę i czekał na mnie. Byłam odurzona cudem jego dotyku, nieznaną mi dotąd bliskością męskiego ciała na wpół pokrywającego moje i tym, że był to właśnie Henry, za którym przez ostatnie miesiące tęskniłam tak bardzo, że nawet płynąca mi w żyłach krew wyrywała się do niego.
Potem przytuliłam go mocniej, bo chociaż w najśmielszych snach nie oczekiwałam tak czułego, pełnego miłości przyjęcia, nie spodziewałam się też, że będzie tak osłabiony, wręcz przykuty do łóżka. Zawsze podziwiałam jego energię i twarde w dotyku ramiona, a teraz był słaby jak dziecko. I pachniał zupełnie inaczej niż ten Henry, który budził we mnie zachwyt zapachem dobrego mydła, balsamu lub kamfory. Teraz woń przykutego do łóżka ciała kojarzyła mi się z domem dla guwernantek.
Zaczął się budzić, a jego oddech na mojej szyi przestał być miarowy. Gdy przesunął głowę, poczułam, że w miejscu, w którym opierał policzek, skóra jest gorąca i wilgotna. Zamknęłam oczy, czując, jak moja pierś nabrzmiewa, gdy wodzi po niej opuszką palca.
Jesteśmy we Włoszech, pomyślałam, nikt się nie dowie. A poza tym, cóż mnie to obchodzi?
– Moja ukochana – wyszeptał – bałem się, że już nie przyjedziesz.
Jego palec zataczał coraz mniejsze kręgi na mym sutku, więc moja odpowiedź nie była zbyt składna:
– Nie byłam pewna, czy będę mile widziana. A jednak nikt nie mógłby mnie powstrzymać, nawet ty, więc uznałam, że najlepiej będzie po prostu przyjechać, nic ci nie mówiąc.
– Moja kochana, kochana.
– Z twoich listów biła taka samotność, pomyślałam, że muszę przyjechać.
Wtulił mi policzek w piersi, a potem przycisnął twarz do szyi, wciągając mnie coraz głębiej pod siebie. Nie przeszkadzało mi, że w jego oddechu czuć było gorączkę, byłam niemal nieświadoma wszystkiego poza jego żarem, kiedy wyszeptał:
– Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę. Myślałem, że odeszłaś.
– Dlaczego miałbyś mnie już nie zobaczyć?
– Przecież mi nie odpowiedziałaś. Nie powiedziałaś ani słowa. To mnie zabijało.
Położył głowę obok mojej na poduszce i obrócił mnie twarzą do siebie. Zdążyłam dostrzec, że jest bardzo blady, a ponieważ zgolił wąsy, jego wargi wydały mi się tak samo pełne i chłopięce jak wtedy, gdy go poznałam. Potem powiedział:
– Niech ci się wreszcie przypatrzę. Moja Rosa. Moja najdroższa, ukochana. Najdroższa Rosa.
Londyn, rok 1840
Matka Henry’ego, Euphemia, znana jako biedna ciocia Eppie, była kuzynką mojego ojca. Kiedy wyszła za mąż za Richarda Thewella, właściciela zajazdu z Derbyshire, para przeniosła się na południe i przez kilka lat zarządzała dobrze prosperującą gospodą niedaleko Radlett w Hertfordshire. Tragiczną historię, jaka spotkała ich później, omawiano wyłącznie za zamkniętymi drzwiami, więc z konieczności poznawałam ją po kawałku.
Thewell, niewystarczająco przenikliwy, by przewidzieć, że nowa linia kolejowa przebiegająca przez miasto okaże się zabójcza dla jego interesów, zaczął zaglądać do butelki. Tymczasem wkrótce po urodzeniu jedynego syna ciocia Eppie zapadła na wyniszczającą chorobę. Zgodnie z oczekiwaniami interes upadł, a mój ojciec uratował rodzinę, przenosząc ją do jednej z niewielkich willi, które właśnie wybudował w Wandsworth, około mili od naszego domu w Clapham. W czasie, gdy ich syn Henry był w szkole, biedna ciocia Eppie spędzała poranki u nas, w domu nazywanym „Fosse”, zajmując się bielizną pościelową i ucząc mnie szyć. Nigdy nie poznałam jej męża, gdyż jego pijaństwo przekraczało granice przyzwoitości, ale raz słyszałam, jak mama opisuje go swojej przyjaciółce, pani Hardcastle, jako nieudacznika.
Eppie była małym stworzeniem o wystających kościach policzkowych, które nie miało z matką nic wspólnego ponad to, że obie pochodziły z Derbyshire i były fanatycznie pracowite. Matka nie znosiła szycia, Eppie źle się czuła bez igły w dłoni; matka była córką ziemianina, Eppie – krawca; matka była zbyt zajęta, by poświęcić więcej niż godzinę lub dwie na moje codzienne lekcje, tymczasem Eppie uczyła mnie, jak wydziergać szydełkiem imitację gipiury, obszyć plecionką słowiańską lniany obrus i zrobić zakładki na gorsecie muślinowej bluzki. Pracowałyśmy ramię w ramię w salonie, pamiętam zapach jej potu i to, jak dziewczęco spienione koronki własnej roboty okalały jej głowę z włosami surowo rozdzielonymi przedziałkiem, oraz napięcie jej dłoni i pleców, kiedy szyła. Czuć ją było chorobą, jej oddech cuchnął zgnilizną.
Gdy miałam osiem lat, była już zbyt słaba, by przychodzić do domu, ale raz matka zabrała mnie do niej w odwiedziny do willi w Wandsworth. Ciocia Eppie opierała się na górze poduszek, jej twarz niknęła w czepku nocnym, a w fałdach kołdry leżał porzucony fragment marszczenia z przeciągniętą przezeń igłą. Uśmiechała się przepraszająco, kaszel nie pozwalał jej mówić. Potem całkiem zniknęła z mojego życia, chociaż odziedziczyłam po niej talent, niewielką kolekcję książek o szyciu oraz skórzany przybornik, zawierający igły, nożyczki, haczyki i nożyk z rękojeścią z masy perłowej. Nagle matka była bardziej zajęta niż kiedykolwiek przedtem – zajmowała się domem Thewellów i własnym, załatwiała pogrzeb, a wdowca wysłała na północ, do ciotki, która miała mu pomóc otrząsnąć się po stracie żony. Tymczasem my mieliśmy przyjąć chłopca.
Kiedy Henry zamieszkał w naszym cichym domu, był młodzieńcem o wychudłej twarzy, niezdrowej cerze i oczach wyblakłych z rozpaczy.
– Zostanie z nami, dopóki nie skończy szkoły albo dopóki jego ojciec nie stanie na nogi – powiedziała matka. – Będzie spał w pokoju obok ciebie, ale cały dzień nie będzie go w domu. Prawie go nie zauważymy.
Ale ja go zauważałam, zauważałam wszystko, co się z nim wiązało: ostrożne odgłosy towarzyszące porannemu wstawaniu, wymykanie się z domu po cichu, jakby bał się zmącić powietrze, zamykając drzwi, powrót o szóstej i znikanie w pokoju zaraz po kolacji. Zauważyłam, że ma długie palce, po matce, i że nigdzie nie rusza się bez książki. Nawet podczas posiłków z kieszeni wystawał mu jakiś tomik, a kiedy rano szedł do szkoły, biegłam do okna na górze i patrzyłam, jak otwiera książkę i zaczyna czytać. Aż dziw, że się nie przewracał – miał wprawę w omijaniu przeszkód bez odrywania oczu od kartki.
Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. W końcu on był chłopcem, i to starszym ode mnie o osiem lat. A między nami tliło się wspomnienie jego zmarłej matki, biednej cioci Eppie. Zakładałam, że jest jeszcze bardziej zasmucony jej śmiercią niż ja, ale nie wiedziałam, jak bardzo.
Jednak pewnego deszczowego popołudnia zauważyłam, że mimo przypomnień mojej matki podczas śniadania Henry zapomniał zabrać parasol ze stojaka w holu, co mnie bardzo zmartwiło, bo przed jego przyjazdem bardzo dbaliśmy o tego typu szczegóły. Przez godzinę siedziałam nad swoim kilimem, zastanawiając się, jak zaradzić tej sytuacji. W końcu poprosiłam matkę, by pozwoliła mi pójść z parasolem do ogrodu i otworzyć mu bramę; wtedy mógłby przeciąć ścieżkę na ukos i mieć schronienie przynajmniej przez ostatnich kilka minut.
– To byłoby miłe, Mariello.
Pobiegłam więc kamienną ścieżką okalającą trawnik, przez miejsce, które kiedyś miało stać się zagajnikiem, do zagonu z ziołami. Stąd kamienne stopnie prowadziły do bramy z dobrze naoliwionym ryglem, na wpół zarośniętej powojnikiem.
Stałam pod osłoną muru, drżąc. Może nie będzie dziś wracał do domu tą drogą albo nie ucieszy się na mój widok? Może się minęliśmy? Źdźbło trawy u moich stóp ugięło się pod ciężarem kropli deszczu.
Wreszcie usłyszałam chlupot kroków – to był Henry z postawionym kołnierzykiem i w zabłoconych butach. Do piersi tulił mokry tornister.
– Henry.
Zatrzymał się natychmiast, rozejrzał się i zobaczył mnie pod łukiem bramy.
– Przyniosłam ci parasol – powiedziałam. – A przez ogród jest bliżej.
Zacisnął wargi, a ja z przerażeniem zorientowałam się, że usiłuje powstrzymać płacz. Ukłonił się jednak, wziął parasol i poszedł za mną przez ogród, trzymając go nad nami. Kiedy doszliśmy do domu, podał mi swoją torbę, a sam strząsnął deszcz z parasola i złożył go. Przytłoczona odpowiedzialnością, wynikającą z faktu, że trzymałam w ramionach wilgotny stos jego książek, dyskretnie powąchałam przesiąkniętą deszczem skórę. Kiedy znów wymieniliśmy się trzymanymi rzeczami, spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się. Później stałam w suszarni wśród mokrych prześcieradeł i zastanawiałam się, jak dotrwać do obiadu, kiedy znów będzie się mógł tak do mnie uśmiechnąć.
Włochy, rok 1855
Wybiegłam z Narni krętą drogą w dół, do doliny, gdzie powietrze stało w miejscu, ciężkie od żaru. Ścieżka przez zarośla i grządki z warzywami prowadziła nad rzekę. Kiedy minęłam strumień, przy którym przytwierdzono łańcuszkiem metalowy kubek, przełknęłam pospiesznie trochę wody, zanim pognałam dalej. Moje ubrania były ciasne, miałam na sobie pięć warstw halek, a ponieważ czepek zostawiłam w pokoju Henry’ego, włosy spływały mi na ramiona. Na samą myśl o tym czepku, tak starannie wybranym na tę podróż, a teraz porzuconym na podłodze przy jego łóżku, zbierało mi się na mdłości. Gdybym mogła złapać oddech, zawyłabym z bólu. W pewnym momencie z piersi wyrwały mi się słowa: „Nie, nie”, ale rozbiły się o skaliste ściany wąwozu, w którym się teraz znalazłam.
W końcu, pod drzewem, osunęłam się na kolana, ale nawet wtedy nie mogłam się uspokoić. Waliłam pięściami w ziemię i kopałam w brzeg piętami. Znów wykrzyknęłam: „Nie, nie!”, i biłam dłońmi, póki ich nie posiniaczyłam. Oczy piekły mnie od niewylanych łez. Gdybym mogła wydostać się z własnego ciała, zrobiłabym to, porzucając skórę na brzegu rzeki niczym łachmany.
Znów stanęła mi przed oczami scena z pokoju Henry’ego: jego ożywiona twarz, jego dotyk, jego pocałunki i miłosne wyznania. Nie. Nie. To nie mogła być prawda… Jak Henry mógł wziąć ode mnie tak wiele, a potem mnie zdradzić? Jak mógł być tak opętany Rosą, że nawet nie zauważył, że kobieta w jego ramionach to ja? Ja.
Czego nie dostrzegałam przez cały ten czas?
Wyrywałam trawę garściami i wrzucałam ją do wody – i wtedy zobaczyłam ją na drugim brzegu rzeki, jej jasne włosy i bladą skórę; wyciągała do mnie szczupłe ręce, wołała mnie cicho po imieniu. Jej ciało było smukłe i wiotkie, wąski gorset gładko opinał jej talię, a błękitna suknia spływała gładko aż do kostek.
– Ale ja cię kocham – powiedziałam do cienia Rosy.
Wyciągnęłam do niej ręce, żeby przyszła i wszystko naprawiła.
W końcu Rosa zapewne potrafiła chodzić po wodzie.
Uświadomiłam sobie, że cała jestem brudna, a rąbek spódnicy ciągnie się za mną w wodzie, że umieram z głodu i że powinnam wziąć się w garść i wrócić do Narni. Ale dobiegłam o wiele dalej, niż sądziłam, i kiedy dotarłam z powrotem do strumienia, byłam półprzytomna. Nad wodą siedziała kobieta w ciemnym ubraniu i po rozmiarze jej nakrycia głowy już z daleka rozpoznałam w niej Norę, która najpierw podała mi kubek wody, a potem mój porzucony wcześniej czepek.
– Mogłam panią uprzedzić, że to nie będzie łatwe – oznajmiła, kiedy ruszyłyśmy z powrotem do hotelu.
O trzeciej po południu mój pokój był ciemny i chłodny. Nora kazała służbie przygotować dla mnie kąpiel, a potem przyglądała się, jak jem. Włosy miała posklejane od upału i ciężaru czepka, ale wyglądała bardziej radośnie niż kiedykolwiek wcześniej, odkąd ją poznałam. Udało mi się przełknąć kilka łyżek, a potem odsunęłam talerz.
– Co ja teraz pocznę? – wyszeptałam. – Wziął mnie za Rosę.
Wpatrywała się we mnie burymi oczami.
– Dlaczego miałby mnie wziąć za Rosę?
– Kiedy zobaczyłam go po pani odejściu, nie wydawało mi się, żeby w tym stanie wiedział, co mówi.
– Weszłaś na górę?
– Obie weszłyśmy, kiedy tak pani nagle wybiegła. Prawie wypadł z łóżka i majaczył, więc podałyśmy mu lekarstwo i uspokoiłyśmy go. Biedak jest potwornie chory.
– Ale wziął mnie za Rosę.
– To na pewno przez gorączkę.
– Ale dlaczego miałby chcieć, żebym była Rosą?
– Nie chodzi o to, czego chciał. Po prostu wydawało mu się, że to widzi.
– Chciał, żebym nią była, ale nie rozumiem dlaczego. Henry’ego i Rosę nic nie łączyło. Nawet się nie lubili. To ja jestem zaręczona z Henrym. Zawsze był mój. Coś musiało się wydarzyć na wojnie.
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– Myślisz, że się w sobie zakochali?
– Nie mogę mówić za niego. Wiem tylko, że ta dziewczyna nigdy by pani nie skrzywdziła.
– Co mam zrobić? Co mam mu powiedzieć? Co jeśli dalej będzie mnie brał za nią?
– Proszę mu powiedzieć prawdę. Proszę mu powiedzieć, że nie jest pani Rosą. Proszę mu powiedzieć, że wszyscy na śmierć zamartwiamy się o nią, bo diabli wiedzą, gdzie ta nieszczęsna dziewczyna się teraz podziewa.
Londyn, rok 1840
W ciągu czterech miesięcy, jakie Henry spędził w naszym domu, tylko raz widziałam, żeby płakał po stracie matki. Pewnego dnia po jego wyjściu do szkoły przysłano paczkę zaadresowaną drobnym pismem. Okazało się, że należy ono do ciotki, która zajęła się jego ojcem. W liście dołączonym do przesyłki pisała, że przyjechała na południe uprzątnąć rzeczy po zmarłej, żeby ojciec i syn mogli wreszcie wrócić do rodzinnego domu i zacząć życie od nowa. Znalazła tam załączone przedmioty, które matka zostawiła Henry’emu na pamiątkę.
Moi rodzice omówili tę sprawę przy śniadaniu.
– Nie możemy się wtrącać – powiedziała matka. – Henry jest wystarczająco duży, żeby to znieść. To już prawie dorosły mężczyzna.
– Że też przysłali to właśnie teraz, kiedy tak dobrze sobie radzi – westchnął ojciec. – Moim zdaniem najlepiej byłoby to schować.
– Ale musi mieć coś po biednej Eppie.
– Ma swoje wspomnienia. To powinno wystarczyć.
Przez cały dzień, przechodząc przez hol, omijałam paczkę szerokim łukiem i nie powiedziałam o niej ani słowa Henry’emu, kiedy spotkaliśmy się przy bramie ogrodowej, gdyż chciałam, by zachował dobry nastrój tak długo, jak to możliwe.
Droga powrotna do domu zabierała nam wówczas zwykle godzinę albo dłużej. Kiedy było gorąco, rzucaliśmy się na ziemię pod cedrem i leżeliśmy na plecach na kłujących igiełkach, wpatrując się w splątane gałęzie, albo Henry siadał oparty o pień i czytał podręcznik anatomii pożyczony od jednego z nauczycieli. Nie pozwalał mi zaglądać do środka, twierdząc, że treść jest nieodpowiednia dla małej dziewczynki, więc zamiast tego opierałam się o kościste żebra chłopca i wsłuchiwałam w bicie jego serca. Kiedyś, gdy miałam za zadanie nazbierać malin na kolację, tak długo napełnialiśmy nasze miseczki, że aż zakręciło mi się w głowie od zapachu siana i cukru i musiałam usiąść w cieniu; on zaś dalej pracował, od czasu do czasu pochylając się, by poplamionymi palcami włożyć mi owoc do buzi. Gdy nadeszła pora kolacji, weszliśmy wreszcie do środka, odurzeni świeżym powietrzem, zostawiliśmy miseczki na stole kuchennym i wbiegliśmy tylnymi schodami na półpiętro przed naszymi pokojami, gdzie pociągnął mnie za warkocz.
– Umyj buzię, Mariello. Przynosisz wstyd swojej rodzinie.
Po południu tego dnia, gdy przywieziono paczkę, wzięłam go za rękę i poprowadziłam do holu. Gdy tylko ją podniósł, stało się to, czego się obawiałam: skulił się w sobie, poszedł na górę i zamknął za sobą drzwi pokoju.
Nie zszedł na kolację. Po posiłku matka zaniosła mu tacę, a pół godziny później wysłała mnie po nią. Drzwi do pokoju były otwarte, a w środku pachniało gotowanym mięsem, ponieważ Henry nawet nie tknął jedzenia. Siedział na łóżku otoczony przedmiotami z paczki. Podniosłam tacę i postawiłam ją na zewnątrz w korytarzu. Potem zamknęłam drzwi, podeszłam do łóżka i stałam tam z rękoma założonymi do tyłu, czekając, aż mnie zauważy.
Nie był jeszcze szczególnie przystojnym chłopcem; był za chudy, jego skóra, choć bardziej opalona niż w chwili przyjazdu, wciąż pokrywała się krostkami, miał cienkie włosy. Ale mnie zachwycały jego poważne, wszystko widzące oczy i opłakiwałam teraz blask, który zwykle pojawiał się w nich na mój widok. W końcu stanęłam przy samym łóżku, położyłam Henry’emu dłoń na ramieniu, wykręciłam szyję tak, że moja twarz znalazła się niemal na wprost jego pochylonej głowy i spojrzałam mu w oczy. Nadal żadnej reakcji.
– Czy mogę zobaczyć, co było w paczce? – spytałam.
Cisza.
Jego ból był tak namacalny, że wiedziałam, iż sytuacja wymaga drastycznych środków, dlatego usiadłam mu na kościstych kolanach i objęłam go za szyję.
– Pokaż mi – poprosiłam.
Wskazał miniaturę, mogła mieć trzy na cztery cale, w prostej drewnianej ramce – portret Eppie z lat, które musiały być czasem jej świetności, zanim rodzina popadła w nędzę. Jej twarzyczkę okalały lśniące loki, a z odsłoniętego gorsu wyłaniała się długa szyja. Miała na sobie suknię z podwyższoną talią, która w jakiś sposób przylegała do jej klatki piersiowej, mimo szeroko wyciętego dekoltu w kształcie litery V. Jej twarz była zwrócona nieco w bok, tak że patrzyła w jakiś punkt z prawej strony artysty, i uśmiechała się raczej nieśmiało, jakby wolała, by jej nie portretować.
Innymi relikwiami cioci Eppie była para białych rękawiczek z koźlęcej skórki, z perłowymi guziczkami, odrobinę przybrudzonych na opuszkach. Powąchałam je, gdyż wiedziałam, że rękawiczki na długo zatrzymują zapachy, i natychmiast przypomniałam sobie woń wody różanej i potu, jaką zawsze roztaczała. Było tam również maleńkie puzderko na biżuterię z wyhaftowanymi na wierzchu kwiatami, wyłożone jedwabiem, z lusterkiem wewnątrz wieczka. W środku, zawinięty w pomiętą bibułę, leżał pierścionek zaręczynowy Eppie z rzędem trzech diamencików, znany mi z czasów, kiedy wspólnie szyłyśmy. Był tam również złożony kawałek papieru, który idealnie mieścił się w pudełeczku. Na nim wątłą dłonią napisano: „Dla Henry’ego. Mój kochany, kochany chłopcze. Nigdy nie zapomnij swojej mamy i tego, jak cię kochała”.
– Twoja matka była bardzo miła – szepnęłam. – Zostawiła mi swój przybornik do szycia. Wiedziałeś o tym?
Nie odpowiedział. Przywarłam do jego szyi i spróbowałam go przytulić, ale był niewzruszony; tak samo najeżony jak tuż po przyjeździe.
W końcu poddałam się i zostawiłam go, ale gdy doszłam do drzwi, usłyszałam straszliwy, rozdzierający dźwięk, który wydobył się z głębi jego gardła, i zanim się zorientowałam, siedziałam na łóżku z głową Henry’ego na kolanach, gładząc go po włosach, a spódnica mojej bawełnianej sukni była gorąca i mokra od jego łez. Szloch wstrząsał całym jego ciałem; trzymał moje plecy i rękę jak w kleszczach.
Wreszcie opanował się na tyle, żeby podnieść mokrą twarz i spojrzeć na mnie.
– Teraz będziesz musiała być dla mnie wszystkim, Mariello.
Ciotce z Derbyshire nie udało się cudownie uzdrowić ojca Henry’ego (politowania godnego nieudacznika, Richarda Thewella), którego pochowano następnego lata. Tymczasem Henry zniknął w długim tunelu trudnej edukacji medycznej, wiodącym przez niekończące się serie wykładów i egzaminów z tak abstrakcyjnych dla mnie przedmiotów, jak chemia i psychologia. Miał ambicję zostać chirurgiem i podejrzewam, że wiele rachunków płacił mój ojciec. Od czasu do czasu w niedzielne popołudnia Henry zaglądał do nas, w pośpiechu wypijał filiżankę herbaty, opowiadał wyrywkowo o gipsie, asystowaniu przy operacjach i trzydziestosześciogodzinnych dyżurach bez zmrużenia oka, a godzinę później wychodził, obładowany wędlinami i ciastami, które wręczała mu nasza kucharka.
Ojcu wiodło się w interesach i wkrótce zarządzał kilkoma projektami równocześnie. Zapraszano go do rozmaitych komisji i komitetów związanych z planowaniem i robotami publicznymi. Matka była bardziej zajęta niż kiedykolwiek – uczyła w szkółce niedzielnej, zbierała fundusze dla Towarzystwa Pomocy Kobietom i była członkinią szpitalnej Rady Wizytatorów. Ja uczęszczałam do szkoły dziennej, gdzie uczyłam się gry na fortepianie, francuskiego, arytmetyki oraz dobrych manier. Dzięki ciotce Eppie błyszczałam na zajęciach z ozdobnego szycia.
I wtedy, jesienią 1843 roku, kiedy miałam prawie dwanaście lat, przyszedł list od ciotki Isabelli, starszej, owdowiałej siostry matki, która napisała, że wychodzi za mąż za niejakiego sir Matthew Stukeleya. Ciotka oczekiwała, że gdy tylko ona i jej córka Rosa przeniosą się do nowego domu, Stukeley Hall, być może następnego lata, matka i ja przyjedziemy z długą wizytą.
Matka czuła swego rodzaju respekt przed starszą siostrą i ochrzciła mnie Mariellą, żeby połączyć swoje imię, Maria, z imieniem mojej ciotki, Isabella. Podczas gdy matka wyszła za mąż za zwykłego budowniczego, pierwszym mężem Isabelli był właściciel niewielkiego majątku, Richard Barr, noszący szlachecki tytuł esquire, który niestety zmarł, zostawiając ją bez grosza. Jednak po zaledwie sześciu miesiącach wdowieństwa Isabella zdobyła serce Stukeleya.
– Nie żeby pochodził z zamożnej rodziny – powiedziała matka pani Hardcastle. – Zbił fortunę na ołowiu i bawełnie.
Intrygowała ją perspektywa powrotu na północ, ale była pełna obaw przed podróżą. O tym, by ojciec zostawił swoje interesy, nie mogło być mowy, zwłaszcza że właśnie kupił ziemię w Deptford. Ja w ogóle nie chciałam wyjeżdżać. Lubiłam szkołę, tęskniłabym za ojcem, a przede wszystkim bałam się, że Henry mógłby wpaść na niedzielną herbatę podczas naszej nieobecności. Jak miałabym wytrzymać dwa lub trzy miesiące bez cienia szansy, że go zobaczę? A perspektywa poznania kuzynki starszej ode mnie o osiemnaście miesięcy, która w dodatku pochodzi z rodziny szlacheckiej i mieszka w pałacu, była dość przerażająca. Stąd obie z matką byłyśmy zaabsorbowane podczas podróży pociągiem – ja wyszywałam prostą makatkę na toaletkę ciotki Isabelli, a matka sporządzała listę wszystkich osób, z którymi będzie musiała korespondować podczas swojej nieobecności.
Na stacji oczekiwał na nas stangret w liberii, który powoził niezwykłych rozmiarów powozem. Przez pewien czas kolebaliśmy się po bruku między budynkami z brzydkiej szarej cegły, a potem nagle świat się zazielenił, a my pędziliśmy wąskimi ścieżkami ogrodzonymi kamiennymi murkami i stromymi, sięgającymi nieba wzgórzami.
Po jakiejś półgodzinie dojechaliśmy do pięknej bramy; po drugiej jej stronie stała ni mniej, ni więcej, tylko stróżówka. Na słupku z lewej strony przysiadła, ukazując spory fragment chudych łydek, dziewczyna w niebieskiej sukience, z burzą włosów w kolorze złota, o którym ja, z moją jasnobrązową czupryną, zawsze marzyłam. Machała do nas szaleńczo, a potem w jakiś sposób zniknęła nam z oczu, chociaż słup był bardzo wysoki, i pojawiła się znów, kiedy powóz z turkotem przejeżdżał przez bramę. Gdy jechaliśmy przez podjazd, dotrzymywała nam tempa, uśmiechając się do mnie promiennie przez okno.
– To pewnie twoja kuzynka Rosa – rzekła matka. – Co za dziewczyna.
Stukeley Hall było gigantyczną rezydencją, z wieżami, basztami, pinaklami i ozdobnymi szczytami dachów. Stałyśmy z matką w holu wejściowym na posadzce o geometrycznym wzorze, od którego mogło się zakręcić w głowie, i byłyśmy pod wielkim wrażeniem. Mrowie służby zbiegło się, by wziąć nasze bagaże i wskazać nam drogę, ale Rosa czekała już na półpiętrze, a jej włosy zwisały przez balustradę niczym łopoczący żagiel.
– Szybciej! – zawołała. – Chodźcie.
Ciotka Isabella siedziała w salonie przy ogromnym marmurowym kominku, zakrytym wymyślnym parawanem, ponieważ dzień był ciepły. Nie wstała; wyciągnęła tylko białą dłoń i powiedziała:
– Czuję się dziś bardzo źle.
– Wybacz, siostro – powiedziała pokornie matka – powinni nas byli zawiadomić, poczekałybyśmy…
Teraz, gdy ją poznałam, nie mogłam się nadziwić, jak ciotka Isabella zdołała zdobyć jakiegokolwiek męża, a co dopiero dwóch, w dodatku z tytułem. Była otyłą kobietą, a jej największy walor stanowiła miękka jak puch cera.
Usiadłam obok matki, ale Rosa wpatrywała się we mnie i kiwała znacząco głową, wskazując na drzwi.
– Chodź – powiedziała. – Mamo, chciałabym pokazać wszystko Marielli.
– Więc pokaż – westchnęła Isabella.
Nie chciałam zostać uprowadzona do świata, którym nie rządziła matka. Kiedy pędziłyśmy korytarzami Stukeley Hall, wydawało mi się, że zaraz wpadnę w przepaść zwaną Nieznane.
Rosa zamaszyście otwierała kolejne drzwi:
– To jest salon, to galeria, to błękitny pokój, a to biblioteka. Do niej mam zakaz wstępu, wyobrażasz sobie, do jedynego pomieszczenia, w którym spędzałabym każdą chwilę, gdybym tylko mogła.
– Ale dlaczego?
– Och, bez powodu. Tylko dlatego, że mój ojczym mnie nie lubi, jak sądzę.
Pobiegłyśmy dalej.
– To pokój bilardowy…
Pokazała mi nawet sypialnię swojej matki.
– Chodź, nikogo nie ma.
Zerknęłam na przestronne łoże ozdobione kwiecistymi zasłonami i falbaniastą kołdrą we wszystkich odcieniach bladego błękitu i różu, w którym z pewnością kładła się moja wydelikacona ciotka z niewidzianym jeszcze sir Matthew. Dzięki Bogu, na koronkowych poduszkach nie było odcisków ich głów.
– Podejdź tutaj. Zobaczmy – powiedziała Rosa i przyciągnęła mnie do wysokiego lustra, przy którym stanęłyśmy przytulone, przyglądając się swoim odbiciom. – Tak. Jesteśmy bardzo podobne. Prawie jak siostry.
Szczerze mówiąc, nie dostrzegałam między nami wielu podobieństw. Miałam ciemniejsze włosy, mniejszy nos, oczy raczej szare niż niebieskie i bardziej zaokrągloną szczękę niż ona. Byłam przerażona, że ktoś przyłapie nas na buszowaniu w tak intymnym miejscu, i ulżyło mi, gdy z łoskotem zbiegłyśmy po wąskich schodach i znalazłyśmy się w kamiennym korytarzu, prowadzącym na zewnątrz.
– Więc co myślisz? – zapytała, idąc przede mną tyłem, żeby widzieć moją twarz.
– O czym?
– O tym wszystkim. Czy to nie jest ohydne? Chciałabym umrzeć. Chciałabym wrócić do domu.
Głos nagle jej się załamał i wykrzyknęła:
– Przepraszam, przepraszam, ale to taka ulga móc to powiedzieć, tak bardzo tęsknię za ojcem, naprawdę! Nie wiesz nawet, jak to jest, masz tyle szczęścia, masz pełną rodzinę, nie musisz znosić braci przyrodnich noszących imiona Horatio i Maximilian, wyobrażasz sobie? Ani ojczyma, który odzywa się do mnie tylko po to, żeby powiedzieć, czego mi nie wolno…
Nagle znalazłam się w roli pocieszycielki, gdyż zarzuciła mi ręce na szyję, i stałam z nosem zanurzonym w jej jedwabistych, pachnących cytryną włosach. Potem oderwała się ode mnie, złapała mnie za rękę i pocałowała ją, uśmiechnęła się, chociaż jej błękitne oczy były pełne łez, i powiedziała:
– Jak cudownie, że tu jesteś. Pokażę ci wszystko. Pokażę ci wszystkie tajemne miejsca, jakie odkryłam. Szybciej, chodź.
I ruszyła naprzód, jej włosy falowały na wietrze, a niebieska spódnica furkotała wokół łydek. Pobiegłam za nią w takim tempie, że moje nienawykłe do wysiłku serce zaczęło bić bardzo szybko, a ja bujałam coraz wyżej w obłokach, bo już bez pamięci zakochałam się w Rosie.
Włochy, rok 1855
Następnego dnia znów wyruszyłyśmy z Norą na Via del Monte. Tym razem byłam ubrana w kremową bawełnianą suknię w szerokie poziome pasy z pojedynczą falbaną, a w ręku niosłam parasolkę. Zamiast się spieszyć, szłam spokojnie obok Nory. Z braku snu oczy miałam opuchnięte i suche, a oddech płytki i szybki. Kiedy dotarłyśmy do domu, poczekałam, aż Nora przyprowadzi signorę Critelli, która zaprowadziła nas na górę i zapukała do drzwi pokoju Henry’ego.
Pokój wyglądał zupełnie inaczej: otwarte okiennice, odsłonięte zasłony, uprzątnięty stolik, zamieciona podłoga. Dla gościa czekało przygotowane krzesło. Henry był ubrany; siedział w pozycji, którą dobrze znałam: z nogą założoną na nogę, z jedną ręką wyciągniętą wzdłuż oparcia krzesła, drugą podpierając głowę. Chociaż trzymał otwarty notes, oczy miał utkwione w drzwiach.
Powiedziałam bardzo wyraźnie i powoli:
– Henry, to ja, Mariella, przyjechałam cię odwiedzić.
Siedział plecami do światła, ale coś zmieniło się w jego twarzy, a z jego ciała opadło napięcie. Po chwili obiema rękami złapał za stolik i stanął tak, że słońce prześwietlało mu koszulę i zobaczyłam zarys jego wychudzonego ciała.
– Mariella.
Pocałował mnie w policzek i przysunął dla mnie krzesło, a Nora usiadła na łóżku. Spojrzałam mu w oczy – były pełne współczucia i ciepła, nie dostrzegałam w nich choćby cienia świadomości, że pamięta wczorajsze wydarzenia i swoją straszliwą pomyłkę.
– Mariello, a cóż ty robisz tak daleko od Clapham? – zapytał.
– Zaniepokoiły mnie twoje listy. Wydawało mi się, że ktoś powinien tu przyjechać i upewnić się, że masz dobrą opiekę.
– Jak się tu dostałaś? Kto ci towarzyszy?
– Tylko Nora. Pamiętasz Norę, prawda, towarzyszkę i pielęgniarkę mojej ciotki? Wydawała mi się najodpowiedniejszą osobą, ponieważ ciotka czuje się dużo lepiej, a Nora ma doświadczenie w podróżach.
– Oczywiście, że pamiętam. Ale wciąż zdumiewa mnie, że rodzice pozwolili ci pojechać tak daleko bez opieki mężczyzny.
– Państwo Hardcastle podróżowali do Rzymu. Nie byłyśmy same.
– Sądziłem, że uważasz panią Hardcastle za nieco despotyczną.
– Byłam gotowa na to poświęcenie dla ciebie, Henry.
W nagrodę za moją źle udawaną wesołość pochylił się i pocałował mnie w rękę.
– Mariello, tobie jest zimno. Jak komukolwiek może być zimno w tak upalny dzień?
Nasza rozmowa przygnębiła mnie jeszcze bardziej, choć wydawało się to niemożliwe. Henry był całkiem odmieniony. Nie dość, że bardzo wychudł, to roztaczał wokół siebie aurę rozkojarzenia, która wymuszała dystans. Sprawiał wrażenie, jakby znajdował się za grubą warstwą szkła, a każde słowo i gest przychodziły mu z ogromnym wysiłkiem, bo musiał skupić uwagę na czymś innym. W ogóle nie przypominał tego namiętnego mężczyzny, który porwał mnie wczoraj w ramiona, biorąc mnie za Rosę.
Równie niepokojąco prezentował się pokój. Ogromny brudny kożuch wisiał na wpół ukryty za zasłoną, a na każdym skrawku wolnej przestrzeni leżały pomięte papiery i księgi. Jedynymi ozdobami były miniatura, przedstawiająca matkę Henry’ego, oparta przy łóżku, a obok niej, przyciśnięty z obu stron starymi tomikami wierszy Johna Keatsa, stał mój nieoprawiony portret namalowany przez Rosę.
– Pracowałeś – powiedziałam, wskazując na notes. – Z pewnością powinieneś odpoczywać.
– Nie da się odpoczywać, Mariello, kiedy jest tyle do zrobienia.
– Co jest do zrobienia?
– Sprawy armii. Sama rozumiesz. Zostałem ekspertem do spraw odpowiedniego przygotowania wojskowych służb medycznych do wojny.
Wzięłam do ręki swój portret autorstwa Rosy, na którym nadała mym ustom kształt przelotnego uśmiechu i dodała blasku włosom. Kiedy zobaczyłam wcześniejszą wersję, narzekałam, że wyglądam na zbyt nieśmiałą, więc poprawiała wyraz moich oczu dopóty, dopóki nie spoglądałam z płótna z większą pewnością. Portret podpisany był jej charakterystycznym, żywiołowym pismem: „R.B., wrzesień ’54”.
Powiedziałam cicho:
– W jednym z listów wspomniałeś, że widziałeś się z Rosą. Martwimy się, bo od tygodni nie odzywała się do nas, czy masz o niej jakieś nowe wieści?
Jego oczy śledziły uważnie wędrówkę portretu z jego miejsca na stoliku nocnym na moje kolana. Poza tym pozostawał w bezruchu.
– O Rosie?
– Tak, wiesz przecież. Napisałeś w liście, że spotkałeś ją któregoś dnia, niespodziewanie.
– Niespodziewanie. W rzeczy samej. To było bardzo dziwne. Widzisz, nie miałem nawet pojęcia, że jest w Rosji.
– Więc nie dostałeś wszystkich moich listów? – starałam się powstrzymać drżenie głosu. – Czy spędziłeś z nią dużo czasu?
– Nigdy nie było czasu do stracenia, Mariello.
Nagle Nora powiedziała:
– Prawdę mówiąc, sir, to już ponad dwa miesiące i nic.
– Kiedy tu przyjechałam, czekał na mnie list od matki. Nadal nie mamy od niej żadnych wieści – powiedziałam. – Matka pisze, że ciotka Isabella z niepokoju odchodzi od zmysłów.
Kiedy przyłożył kciuk i palec wskazujący do czoła, zauważyłam, że drży mu dłoń.
– Nie macie od niej wiadomości? A powinniście. Sytuacja bardzo się poprawiła, jest kolej, a nawet telegraf.
– Matka i wszyscy inni zamartwiają się na śmierć – dodała Nora.
– Nie macie od niej wiadomości – powtórzył. – Żadnych wiadomości. Ktoś powinien postarać się dowiedzieć, gdzie ona jest. Twój ojciec z pewnością mógłby pociągnąć za sznurki.
– Wmawiamy sobie, że w czasie wojny tylu ludzi trafia w nieoczekiwane miejsca – powiedziałam. – Wmawiamy sobie, że prawdopodobnie jest bezpieczna, ale nie może do nas napisać.
– I Rosa miałaby trafić w nieoczekiwane miejsce, jak sądzę.
– Tak, Henry.
Mój głos był wyzuty z emocji, bo nigdy bym nie podejrzewała, że można tak bardzo cierpieć, a mimo to dalej oddychać. Nie mogłam nie zauważyć precyzji, z jaką się wyrażał, udawanego braku zainteresowania, podczas gdy na dźwięk imienia Rosa reagował całym sobą.
Kocha ją, pomyślałam.
– Mariello? – pochylił się do przodu, z rękoma luźno splecionymi między kolanami, najwyraźniej oczekując odpowiedzi na pytanie, którego nie usłyszałam.
Starałam się odwrócić oczy, ale pochwycił mój wzrok czułym spojrzeniem i powiedział tak wyraźnie, jakby zwracał się do chorego dziecka:
– Zapytałem, czy nie wybierzemy się jutro na wycieczkę, zobaczyć ruiny Ocriculum. Skoro tu jesteś, powinnaś zwiedzić Włochy.
– Czy na pewno czujesz się na tyle dobrze, żeby planować wycieczkę?
– Mój lekarz, mój dobry przyjaciel Lyall, powiedział, że powinienem jak najwięcej zażywać świeżego powietrza, więc jestem pewien, że zgodziłby się. Właściwie, gdyby tu był, poszedłby z nami; jest wielkim wielbicielem starożytności. My tu rozmawiamy, a on pewnie odłupuje kawałki Forum w Rzymie.
– Zamiast opiekować się tobą.
– Biedak potrzebował wypoczynku. Pewnie zamęczam go na śmierć. Poza tym nie wymagam dużo opieki.
Sposób, w jaki na mnie patrzył, był karykaturą spojrzenia dawnego Henry’ego: pewność siebie, uśmiech, założone ręce, odrzucona w tył głowa. Przyjrzałam mu się, a potem udałam, że zajmuje mnie widok zamkniętego okna po drugiej stronie ulicy.
Pomyślałam, że ten ból na pewno mnie zabije.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.