Rozkosz. Książka do czytania jedną ręką - Caro Bukowski - ebook

Rozkosz. Książka do czytania jedną ręką ebook

Caro Bukowski

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Porno dla kobiet i instruktaż dla mężczyzn.
Napisałam ten tomik opowiadań dlatego, że mnie samej brakuje książek, które sprawiłyby, że chciałabym włożyć rękę pod kołdrę lub spódnicę. W tych krótkich erotycznych migawkach oddałam głos kobiecej anatomii, kobiecemu przeżywaniu i przyjemności.
A właściwie rozkoszy, bo ona rządzi się jeszcze innymi niż przyjemność zasadami, a właściwie ich brakiem. Puszczeniem. Czego i wam życzę.
Caro Bukowski

Na pytanie jak kochać się w świecie świadomej zgody i po me too Caro Bukowski odpowiada: zmysłowo, z fantazją i ogromną uważnością na drugą osobę, na bycie tu i teraz.
Zbiór opowiadań erotycznych Rozkosz powstał, by pomóc kobietom poczuć się bardziej w swoim ciele i przeżywaniu świata, rozbudzić wyobraźnię i czucie, pozwolić sobie na więcej i nie oceniać swoich pragnień. To także podręcznik dla mężczyzn, którzy są ciekawi kobiecej seksualności. A tytułowa rozkosz nie dotyczy jedynie doznań – to również rozkosz samego tekstu, przyjemność ze słów i opisów, prawdziwie literacki ASMR.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 203

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


Caro Bukowski

Rozkosz

Copyright © Caro Bukowski 2024

Wydanie I

Warszawa 2024

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Wstęp

Napisałam ten tomik opowiadań dlatego, że mnie samej brakuje książek, które sprawiłyby, że chciałabym włożyć rękę pod kołdrę lub spódnicę.

Pamiętam, kiedy trafiłam na pierwszy opis seksu w powieści: byłam jeszcze dziewczynką, ale poczułam, że w większości tekstów literackich (i nie tylko literackich! „całego życia” chciałam również w tekstach historycznych!) brakuje ważnej części życia bohaterów. I że ten opis – choć w sumie niewiele z niego rozumiałam, ale uczyłam się bardzo szybko – podniecił mnie, zaciekawił, sprawił mi przyjemność.

Zaczęłam więc tropić sceny erotyczne w książkach i robię to do dziś. A muszę je tropić, bo w dobrej literaturze są zazwyczaj skromne i ukryte, a czasami w ogóle nie istnieją. Z kolei w książkach, które na seksie się skupiają, zazwyczaj brakuje mi tego, co jest obecne w literaturze – rozkoszy samego tekstu, przyjemności ze słów, opisów…

Powiecie, że nasz język się do tego nie nadaje? A ja udowadniam, że jak najbardziej – potrzeba tylko trochę wyobraźni i elastyczności… nomen omen językowej. Sprawdźcie, czy to działa, i dajcie mi znać.

Napisałam tę książkę również dlatego, że wolę uczyć się erotyki z literatury niż z podręczników i poradników – jakkolwiek nie byłyby one fajne i wyczerpujące. A przede wszystkim dlatego, że strasznie nudzą (albo przerażają) mnie filmy porno, nawet te robione „specjalnie dla kobiet”. Czy to naprawdę wszystko, czego możemy się spodziewać po seksie? Przecież to w ogóle tak nie wygląda!

Napisałam więc o wielozmysłowości życia, ale do sprawy podeszłam też edukacyjnie. Oddałam należną przestrzeń, prawie hołd, łechtaczce, ale też miejscom, które czasem odkryłyśmy, ale nie nazwałyśmy – jak temu, o którym Francuzi mówią „kluseczka”. Może odkryjecie je razem z tą książką? Może w końcu nazwiemy je po swojemu i tym samym usankcjonujemy i udowodnimy ich obecność, jak choćby kobiecych wytrysków, które nauka traktuje nadal (jak niegdyś łechtaczkę) z pewną podejrzliwością?

W końcu – wierzę i wiem, że seksualność, cielesność, erotyka są wspaniałymi narzędziami do nauki uważności na siebie i na inną osobę: na swoje i czyjeś potrzeby, na bycie tu i teraz. Nie będę pisać, że ta książka to podręcznik mindfulnessu, bo być może was zniechęcę, ale… w jakiś sposób tak jest!

Napisałam w końcu tę książkę dlatego, że moje ukochane opisy erotyczne stworzyli w większości mężczyźni i choć bardzo je doceniam, to niektóre aspekty naszej przyjemności w nich nie wybrzmiały. Oddałam więc głos kobiecej anatomii, kobiecemu przeżywaniu i przyjemności.

A właściwie rozkoszy, bo ona rządzi się jeszcze innymi niż przyjemność zasadami, a właściwie ich brakiem. Puszczeniem.

Czego i wam życzę.

Caro

Zwiedzanie

To co teraz robimy? – pytasz i zwracasz się całym ciałem do mnie.

Stoimy na ulicy, właśnie wyszliśmy z restauracji, gdzie zjedliśmy lunch. Nasza wczorajsza wspólna kolacja trwała godzin sześć i ku mojemu zaskoczeniu nie zakończyła się seksem. To ty zaproponowałeś ten wspólny obiad, ale wiem też, że wylatujesz wieczorem, nie jestem pewna więc, co się dzieje. Zatem postanawiam zaryzykować.

– Możemy zwiedzać albo możemy iść do łóżka – mówię.

Widzę zaskoczenie na twojej twarzy i czuję to wszystko, co zawsze: obawę przed odrzuceniem, niepewność, festiwal projekcji i przekonań (nie podobam mu się, o co mi chodzi, kobiety nie powinny proponować, bo mężczyźni lubią być łowcami, kastrujesz go, a co, jeśli nie, odsłoniłaś się, a co, jak będzie ci przykro, a jemu jest głupio…) oraz ogromną dumę z siebie: z tego, że umiem powiedzieć, że chcę, i samą mnie to trochę podkręca, i euforyczne uczucie płynące z odwagi, że się odsłoniłam (to zyskuje się latami…) i nie zrezygnowałam z siebie. No i zastrzyk dopaminy – w końcu teraz oczekiwanie na przyjemność jest maksymalnie podkręcone: zgodzisz się czy się nie zgodzisz? I co zrobię, jeśli powiesz „nie”? W jaki sposób – jak mówią Amerykanki i znajome dominy – pograć z męskim „nie”? Sprawić, że jednak się zgodzisz, czy wyczerpać wszystkie argumenty i rozstać się w miłym napięciu, a nie żalu? To trwa pewnie sekundy, ale ciągnie się niemiłosiernie.

Uśmiechasz się i w tym momencie jesteś jednocześnie małym chłopcem i bardzo zadowolonym z siebie dojrzałym mężczyzną o przepięknych popielatych włosach.

– A w którą stronę jest łóżko? – pytasz z tym swoim miękkim akcentem.

– Czyli nie zwiedzamy?

– Ależ zwiedzamy – mówisz. – Ciebie.

A ponieważ cała ta znajomość to powolne poznawanie siebie nawzajem, raczej taniec niż bieg – idziemy spacerkiem. Nie, nie całujemy się tam, na ulicy, ale idąc przez rozsłonecznione miasto, przez park, zaczynamy delikatnie o siebie zahaczać. Czasem stykają się nasze ramiona, czasem łokcie, czasem palce. To przelotny dotyk, który tylko roznieca ochotę na więcej, ale już widzimy, że oboje gramy w tę grę powolnego podgrzewania atmosfery, stopniowania pożądania. Ja, nagle lekko speszona, ale też pełna satysfakcji, rzucam ci spojrzenia, ty masz słodko zakłopotany, ale też bezczelny wyraz oczu. Łapiemy swój wzrok i przytrzymujemy się nim na chwilę, zaczynamy festiwal półuśmiechów, a podniecenie rośnie coraz bardziej. Jest mi jeszcze cieplej, zaczynam czuć miednicę, a przez to każdy krok. Tymczasem wciąż wymieniamy komentarze dotyczące światła, piękna drzew, zwracamy uwagę na elementy architektury. I gdy sobie coś pokazujemy, jedno nachyla się nad drugim. Preteksty, by zbliżyć do siebie twarze, wciągnąć zapach, musnąć dłoń, mnożą się.

– Złapmy tramwaj – mówię w końcu.

– To tak daleko? – pytasz zaskoczony.

– Jeden przystanek – odpowiadam i widzę, jak się zaczynasz śmiać, patrząc na mnie z rozczuleniem. – Ale ja już nie wytrzymam.

I oboje śmiejemy się na głos. Gładzisz mnie powoli po policzku, a ja ciebie po ustach. Łapiesz mój palec w zęby, omiatasz go językiem i wtedy nadjeżdża tramwaj, czuję się w nim jak nastolatka, która ma tajemnicę i którą chłopak właśnie złapał za rękę. Z tą dłonią wsuniętą w dłoń – one coraz śmielej się głaszczą, ściskają, sprawdzają swoje faktury – docieramy do drzwi. Wpisuję kod domofonu.

Dopadasz mnie za drzwiami, po prostu przyciągasz do siebie.

– Hej – mówisz z tym miękkim, czasem totalnie śmiesznym akcentem.

– Hej – odpowiadam, a ty całujesz mnie w to „hej”, patrząc mi prosto w oczy. Nie wiem, jak to możliwe, by coś było jednocześnie łapczywe i delikatne, ale tak jest. Nie wiem, w jaki sposób pokonujemy schody i robimy przerwy na pocałunki na półpiętrach. Ewidentnie niełatwo ci iść po schodach ze wzwodem, a ja czuję narastające podniecenie i pulsującą cipkę.

Klucze, drzwi, które, kiedy się zamykają, są wspaniałym oparciem do tego, żeby się znowu całować, zrzucając buty.

– Wody – mówisz. – Musimy się nahydrować. Nie tak się to mówi? – pytasz, słysząc mój śmiech.

– Nawilżyć – podpowiadam i sama zastanawiam się, co mam na myśli. – Nawodnić.

– Nawilżyć. – Kiwasz głową z satysfakcją. – It’s not like hike hydrate, it’s like to get wet, moisturized – doprecyzowujesz. – Right? OK, I like wet – mówisz, kiedy kiwam głową. Chodź się nawilżyć.

I kiedy nalewam nam wody do szklanek, ty stajesz za mną, rozpinasz mi spodnie i zaczynasz je zsuwać, potem rozpinasz swoje. Podaję ci szklankę i odwracam się do ciebie, oboje „wychodzimy” ze spodni, przydeptując je, pijemy i patrzymy sobie w oczy. Odstawiamy szklanki i ściągamy góry. Ja patrzę na twój siwy dywan i absolutny już namiot, ty na moje piersi i brzuch. Przywieramy do siebie i zaczynamy przetaczać się w stronę sypialni.

I kiedy kładziemy się, a właściwie padamy na łóżko, całując mnie, mówisz:

– Okej, to teraz zwiedzanie. – I przesuwasz się na moją szyję. A gdy zaczynam wzdychać, dodajesz: – Chyba nie masz nic przeciwko, żebym to ja zwiedzał ciebie, w końcu jesteśmy w twoim kraju… – żartujesz.

Na tym etapie mało co mnie bawi, mało co interesuje, bo szyja, kark, obojczyki to miejsca, które zamieniają mnie w ciepłą, poddaną i jęczącą membranę. A kiedy to z wielką przyjemnością odkrywasz, zaczyna się prawdziwa eksploracja: sprawdzasz, które miejsce aktywuje jakie westchnięcie, sprawdzasz, czy należy na mnie dmuchać, czy mnie lizać, całować, podgryzać.

– Czy masz na to czas? – pytam w pewnym momencie, a ty wybuchasz śmiechem.

– Jesteś taką Polką – zauważasz. – Hey, let me care for that, hm?And you… – Schodzisz niżej do piersi, gryziesz je lekko przez materiał stanika. – Przepraszam – mówisz do nich – to się nie powinno zdarzyć, przecież wiem, jak was obsłużyć. – Zaczynasz je całować, od boku, jednocześnie ściągając koronkę.

– Ej – protestuję. – Może to dziwne, ale naprawdę mamy mało czasu i już cię chcę gdzie indziej.

– Aaaa – odpowiadasz. – Zwiedzamy dziś inne dzielnice, tak? – Śmiejemy się, a ty całujesz mnie w brzuch, co oczywiście wywołuje dreszcze. – Ale gdzie idziemy? Tu? – Podciągasz się na rękach, by popatrzeć mi w twarz. – Poprowadź mnie i wytłumacz, bo ja przecież nie wiem, co jest co! – Uśmiechasz się. – To znaczy wiem, co jest co i do czego służy, ale nie znam nazw! Mama akurat tego mnie nie uczyła. – Śmiejesz się, całując mnie w oczy.

– O nie – mówię, zakrywając je dłońmi – po polsku większość z nich brzmi tak strasznie…

– Dasz radę – mówi. – Nazwij mi je po swojemu, jakoś tam juicy i poetic!

– A ty – ryzykuję pytanie – nie chcesz, żeby się zająć tobą? Bo wiesz, ty się mną zajmujesz…

– Bo mnie straszną przyjemność sprawia twoja przyjemność. I jest takie słowo – recepcyjność? Receptywność! Ja po prostu jestem strasznie ciekawy i to, jak mi jęczysz i wzdychasz do ucha, mnie to na razie spełnia, okej? Nie spotykałaś wcześniej takich mężczyzn? Nas jest statystycznie dosyć dużo!

Kiwam głową i przywieram do ciebie. Całuję cię z wdzięcznością, która przechodzi w całowanie z lekkim dyszeniem, a potem w totalne szaleństwo z pomrukami, gryzieniem i rękami ściskającymi pośladki.

– Dobrze – mówisz, odrywając się ode mnie – to gdzie mam iść, pani przewodnik? Przewodniczko? Naucz mnie, poprowadź.

Biorę twoją dłoń i kładę na wzgórku łonowym.

– Chcę, żebyś eksplorował moją cipkę – mówię.

– Cipka, right, this? – pytasz, drapiąc delikatnie wzgórek. – Chcesz, żebym robił coś konkretnego, czy mogę się wypuścić sam w…

– Zakamarki, tak. – Śmieję się z odnalezionej metafory. – Łechtaczka.

Wydajesz się zdezorientowany.

– Co? – pytasz. No tak, to nie jest łatwe do zgadnięcia.

– Clitoris – tłumaczę.

– OMG,such a word! – mówisz i wślizgujesz się między wargi. – Hej, kochanie – witasz się z pulsującą pesteczką. – Pozwolisz, że zrobię szybką wycieczkę, żeby ją troszkę nahydrować? – dodajesz, a kiedy kiwam głową, szybko wsuwasz palec między wargi wewnętrzne i docierasz do wejścia. – Oh wow – stękasz. – So wet. So hot. Cipka – powtarzasz. I omiatasz palcem lepki okręg, a potem przenosisz wilgoć w górę. – A tu?

– Wargi – wyjaśniam już cichutko, ledwo skupiona, bo zaczynam odpływać, gdy masujesz moją łechtaczkę.

– Wargi? – powtarzasz i nagle twój palec z clitoris wędruje w kierunku moich ust. Zanurzony w mojej wilgoci wślizguje się do środka, oblizuję go, zaczynam ssać. – I czuję przy tym pierwszy skurcz, który kwitujesz zadowolonym mruknięciem. Zwilżam palec i wypycham go na zewnątrz językiem.

– Labia to po polsku wargi. – Śmieję się.

– Ha, ha, ha, but it was good mistake I see! – Śmiejesz się. – Czy ja dobrze widziałem, że ty doszłaś?

– Trochę tak – odpowiadam, a ty się rozochocasz.

– Dobrze, chcę tego widzieć więcej – mówisz i zaczynasz leciutko uderzać pestkę wisienki opuszką palca. Rozluźniam się i zaczynam jęczeć, ale okazuje się, że na ten moment to już trochę za dużo.

– A możesz mnie dotknąć tu? – pytam, kierując jego palec nad łechtaczkę.

– Pewnie, znam to miejsce. – Kiwasz głową i wygląda na to, że naprawdę znasz: modyfikujesz tam nacisk, żeby go dostosować. Niestety zadajesz pytanie: – A jak się to nazywa?

– Ma tylko nazwę anatomiczną, ale w ogóle dobrze, że ma! – odpowiadam. – Bo wiesz, jak coś nie ma NAZWY, to nie istnieje. To trzon, ale też nie wiadomo, co jest czym, wiesz, pierwsze badania łechtaczki, żeby zobaczyć, o co w niej chodzi, zrobiono, gdy byłam już dorosła…

Śmiejesz się. Powtarzasz. „Trzon”.

– A trzon to nie jest to, co ja mam? – żartujesz. – No tak, po francusku i angielsku też nie mamy na tę słomkę pięknego słowa i nie wiem, czy w ogóle je znam.

– Masz trzon? – pytam, już całkowicie podniecona brzmieniem tego słowa, które oddaje całą mocarność penisa.

– Uhmm – odpowiadasz. – Chcesz zobaczyć jaki?

Sięgam więc po twojego kutasa, a ty na moment odpływasz. I po chwili odciągasz moją dłoń i mówisz:

– I wanna learn more. Polish sex education must be based on women’s pleasure, it’s agreed.

Wracamy więc do skupienia na mnie.

– Czy mogę zacząć poznawać wnętrze? – pytasz.

– Tak, ale nie wiem, czy będę potrafiła wszystko nazwać.

– Nie musisz – oświadczasz, wchodząc powoli we mnie i robiąc palcami okrąg. – To jest wejście. Ale ciekawi mnie, czy to ma u was nazwę? – Dotykasz miejsca na wejściu, od dołu, tam, gdzie fałdka pokrywa się z anusem.

– Nie – jęczę.

– A, widzisz – odpowiadasz, drażniąc tę część. – U nas czasem nazywa się ją kluseczką… A to? – pytasz, przesuwając palce.

– Strefa chropowata. – Drżę. – Jak to wszystko źle brzmi… Musimy znaleźć na to swoje nazwy.

– Ej – mówisz, masując wszystkie zagłębienia. – Muszę ci się do czegoś przyznać. Mnie to przypomina zbieranie małży na skałach. Małże mają taki kształt jak cipka, takie falbanki jak… labia, są często przyczepione do takiej chropowatej skały, jak to, a jak się chwilę poczeka… – kontynuujesz, sięgając dalej i zaginając palec – …to jest mokro – dodajesz, a ja wypuszczam fontannę: jedną, drugą i trzecią.

A kiedy kończę tryskać i falować, unosisz palce do nosa.

– Jesteś słodko-słona. – Oblizujesz palce. – I pachniesz morzem. A zapach morza to ostatnie, czego spodziewałem się w tym mieście.

Stek

Siedzieliśmy przy stoliku industrialnej przestrzeni restauracji, w której jeszcze nikt nie był. Organizatorzy tego spotkania musieli zaskoczyć wszystkich, po pierwsze załatwiając miejsce nieskalane i dziewicze – jeszcze przed otwarciem – po drugie takie, w którym nikt nie będzie się przysłuchiwał toczonym rozmowom. De facto byliśmy więc na tajnym spotkaniu w tajnym miejscu, co jednak nikogo z grupy odwiedzających, którą się opiekowałam – łącznie ze mną – ani nie dziwiło, ani nie kręciło. Co więcej, choć wnętrze, otwarta kuchnia, oświetlenie, zapach i design obiecywały kulinarne cuda, podejrzewałam, że i tak wszyscy siedzący dookoła mnie faceci zamówią steki. Wszyscy ci mężczyźni w średnim wieku, w drogich garniturach i po misternych, ale dyskretnych zabiegach medycyny estetycznej, mają bowiem i pieniądze, i władzę. I choć powszechnie uważane są one za afrodyzjaki, to w jakiś sposób czynią jednocześnie owych sześciu potwornie przewidywalnymi i nudnymi. W mojej grupie nie było nikogo, kto by mnie pociągał, a wynajęli mnie, żebym opowiedziała im o rozkoszy jedzenia.

Toczące się rozmowy o biopaliwach nie zaspokajały w żaden sposób mojej sapioseksualności. Prawdopodobnie dlatego, że zamiast dawać przyjemność z poznawania czegoś nowego, miały udowodnić, że ktoś ma coś lepszego niż inni: zasoby i znajomości. Wiedziałam, że szansę na przyjemność będę miała tylko, jeśli skupię się na sobie. I prawdopodobnie na talerzu. Zirytowana podniosłam do ręki nóż, żeby się nim pobawić. Biznesmen obok perorował – zwracając się oczywiście do kolegi – o rajach podatkowych. I w tym momencie uratował mnie nóż – okazał się tak cudownie zrównoważony, wykonany ze szlachetnej stali i jakiegoś szalenie gładkiego w dotyku drewna, że skutecznie oderwał mnie od finansowo-testosteronowego odlotu mojej grupy. Zafascynowana ruchomą zabawką w mojej dłoni odpłynęłam. Przedmiot ten był zaiste dowodem na to, że ten, kto projektował to miejsce, rozumie przyjemność szeroko, całościowo. I wie, że wino podane w odpowiednim szkle będzie lepsze, a widelec ma sprawiać rozkosz, gdy wsuwa się go do ust.

I nagle w tym szumie rozmów poczułam czyjeś ręce na ramionach. Nie przestraszyłam się, mimo że ktoś stał za mną. A to dlatego, że jeszcze zanim rzuciłam okiem na spoczywającą na mnie dłoń – krótkie paznokcie, liczne blizny i tatuaż z rybą zachodzący na inny, przedstawiający japoński nóż – rozpoznałam zapach tej osoby. Byłam jednak przekonana, że A. siedzi na targu w Tokio, gdzie uczą go, jak obchodzić się z najdroższymi tuńczykami świata.

– Dzień dobry – odezwał się głęboki głos zza moich pleców. – Witam w naszej restauracji, jesteście pierwszymi, którzy będą mieli okazję skosztować naszej kuchni, choć patrząc na skład, zgaduję, że wszyscy panowie chcecie spróbować steków z wołowiny Kobe?

Wokoło stołu rozległ się zadowolony pomruk. Nazwa najdroższego mięsa świata nawet u mnie wywołała poruszenie, choć wielki udział miały w tym ręce szefa kuchni, który teraz w ledwo zauważalny sposób masował opuszkami moje obojczyki.

– Właśnie wróciłem z Tokio, więc ufam, że pozwolicie mi panowie zadecydować o stopniu ich wysmażenia? – dorzucił A. – A państwa opiekunkę muszę zabrać ze sobą, bo nie ufa ona nikomu w kwestii smaku. Przyrządzisz sobie Kobe sama, prawda? – zapytał z ledwo skrywanym uśmiechem.

Kiedy wstawałam z krzesła, jego ręce zaplątały się, zjeżdżając z moich ramion, i niby przypadkiem, muśnięciami zaznaczyły swoją obecność na plecach i pośladkach. Dotyk, którego jakby nie było, od razu sprawił, że zaczęłam nieregularnie oddychać.

A. poszedł przodem, niby nie zwracając na mnie uwagi, ale tak naprawdę za jego plecami pojawiła się ręka. Zasłaniając ją sobą, by uczestnicy kolacji tego nie zauważyli, chwyciłam tak znajomą dłoń. Była na tyle duża, że mogłam bezpiecznie schować w niej swoją. Twardość blizn po oparzeniach i odciski od noża równoważyła niezwykła miękkość opuszek.

A. pociągnął mnie za wahadłowe drzwi do kuchni.

– Muszę ci pokazać chłodnię – powiedział, popychając masywne drzwi.

Zmiana temperatury do głębi mnie poruszyła. Pod cienką sukienką pojawiła się gęsia skórka. Nie miałam czasu tego kontemplować, bo A. odwrócił gwałtownie ciało, ubrane w szefowski mundur, masywne, wytatuowane, i uśmiechając, zbliżył się. Po sekundzie przywarł do mnie i zaczął błądzić mi nosem po twarzy. Jednocześnie delikatnie prowadził moje ciało w stronę płaskiej powierzchni.

– Ciepłe miejsca – wyszeptał tym swoim głębokim, zamszowym głosem. – W chłodni pachną tylko one – dodał, wkładając mi nos za ucho i schodząc ciepłym oddechem niżej na kark. Poczułam, że naciąga mi się skóra na całym ciele – łącznie z cipką – i to samo ciało wiotczeje i się poddaje.

I w tym samym momencie usłyszałam wydyszane prosto do mojego ucha: „Czy mogę cię skosztować?”. Jęcząc, kiwnęłam lekko głową. A. bardzo powoli zbliżył swoje wargi do moich warg, wytrzymał chwile napięcia, po czym położył na nich swoje, badając lekkimi uszczypnięciami ich fakturę i lekko rozwierając je językiem. Ostryga, małże, wnikanie. Jego język przebiegł po moich zębach, musnął mój. Zatopił się we mnie, jakby faktycznie badał smak i konsystencję potrawy, jednak – kompletnie niekulinarnie, lecz bardzo seksualnie – zatracając siebie oraz mnie coraz bardziej w tym falowaniu. Nie wiem, jak długo to trwało, ale gdy się oderwał, zapytał tylko:

– Wszędzie? Czy mogę cię skosztować wszędzie?

Moja miednica, przylegająca do jego ciała, które ewidentnie rosło i ruszało się wraz ze mną w rytm pocałunku, zrobiła falujący ruch do przodu.

– Tak – odpowiedziałam.

Uśmiechnął się z satysfakcją i patrząc mi prosto w oczy, poprowadził dłoń, głaszcząc mnie po boku ciała, aż sięgnął wysoko pod sukienkę. Zahaczył o górny brzeg bielizny i obrysował jej krawędź. Po czym z jeszcze szerszym uśmiechem opuścił dłoń w dół i przesuwając dłonie po mokrej już tkaninie, wśliznął się prosto we mnie. Jego palce były lodowate od chłodni.

Był w moim wnętrzu już wcześniej – wiedział więc, co na mnie działa i czego szukać. Jego opuszki omiotły wszystkie chropowatości delikatnej tkanki w moim środku. Nacisnął na nią zapraszającym gestem i szybko wyciągnął palce. Wiedział, że właśnie to mnie podnieca najbardziej. Po czym włożył palce do ust, oblizał. I jęknął z rozkoszy.

– Musisz tego spróbować – powiedział i pocałował mnie tak, że czułam swój smak. Znałam go i bardzo lubiłam. Zmieniał się w zależności od tego, w jakim byłam nastroju, co jadłam, w jakiej byłam fazie cyklu. – Smakuje jak… – wyszeptał mi do ucha, szukając porównania.

– Poczekaj, poczekaj – zatrzymałam go – daj mi, chcę więcej.

Odsunęłam go, ciepłego i wielkiego, od siebie i – oparta o ścianę – powoli błądziłam dłonią po piersi, brzuchu, podbrzuszu. Wpatrując się w niego z drżącym z podniecenia i zimna oddechem, też odsunęłam majtki i włożyłam palce w cipkę. A kiedy wkładałam je do ust, by siebie skosztować, spotkałam tam jego głodne wargi.

– Fine de claire – zdołałam powiedzieć ustami pełnymi własnych palców i jego języka.

– Ze Szkocji – dodał. – Ale też nierozwinięte kwiaty lipy.

Odsunął się ode mnie na chwilę, jakby chciał ochłonąć. Popatrzył urzeczony na zaznaczające się pod sukienką sutki, trójkąt sukienki załamującej się na udach i cipce, podgryzione usta. Jego wargi tańczyły, próbując opanować to uśmiech, to grymas pożądania. Czułam się, jakby wpatrywał się we mnie wielki, głodny smok. Oddychał ciężko, a jego spojrzenie było łapczywe.

– Błagam, mogę cię zjeść? – zapytał.

Skinęłam głową, a on klęknął i włożył głowę prosto pod sukienkę już bez namysłu i celebracji, szarpiąc się z majtkami i zarzucając sobie moje udo na ramię. Siorbał mnie, wpijał we mnie bez opamiętania, by po chwili odsunąć się i dmuchać na moją cipkę, jakby chciał pozbyć się piasku z trufli. Ciągnął za wargi, jakby rozrywał suszone mięso. Omiatał językiem łechtaczkę, jakby wylizywał resztki crème brûlée z kokilki.

– Aaaa, muszę iść, muszę iść – zaczęłam jęczeć i krzyczeć, dochodząc, z palcami w jego włosach. Puścił moje udo, popatrzył w górę i podniósł się, żebym mogła jeszcze przez chwilę kosztować siebie.

– Twój sok jest tak cudownie słodko-gorzki – rozpływał się. A potem wziął wdech i wszedł w rolę szefa kuchni. – Pozwól, że cię wykończę. – Sięgnął po zaplątaną gdzieś za paskiem ścierkę i wytarł mi uda. W tym momencie poczułam dojmujące zimno.

– O nie, zamarzam – powiedziałam.

Wziął mnie za rękę i wyprowadził z chłodni. A kiedy próbowałam skierować się w stronę restauracji, gdzie zapewne niecierpliwili się już biznesmeni, pociągnął mnie do kuchni.

– Nie sądzisz chyba, że zwalnia cię to ze smażenia steku?

Pokój

dla DJ

Pomieszczenie jest wyłożone czarną, mięsistą tkaniną. Podłoga też jest czarna. Czuję się jak w eksperymentalnym teatrze, bo pośrodku jest coś w rodzaju sceny, ołtarza, stołu. A na tym stole ja: moje ciało, i umysł, i fantazja, i władza. To na nie skierowane są wszystkie światła w tej przestrzeni. Resztę pokoju pokrywa półmrok.

Raz w tygodniu przychodzę tu, żeby po prostu się położyć. To dla tego momentu dbam o moje ciało – wsmarowuję w nie pieczołowicie, z miłością olejki, kremy, balsamy, myśląc tylko o tym, co tego jednego dnia będzie się tu działo. Złuszczam więc skórę, wygładzam ją rozmaitymi szczotkami i wałeczkami, i marzę. Przystrzygam wszystkie moje trawniczki – czasem się ich pozbywam, czasem hoduję i nadaję kształt, a nawet farbuję – nie dla nich, lecz dla siebie. Dbam też o włosy – lubię, gdy rozsypują się na stole jak szklane rurki w czarodziejskich, światłowodowych lampach, cudach z mojego dzieciństwa, spływając poza krawędzie, narażone na lepkość i kontrolowaną przeze mnie możliwość zbrudzenia, zlepienia, zbrukania.

Przed wejściem do tego pomieszczenia zawsze odpowiednio się nastrajam. Wchodzę do garderoby, kładę się na pluszowej sofie i sprawdzam, na co mam dziś ochotę. Czasem zaczynam od stóp i lekko je muskam, a potem idę w górę, głaszcząc – ale tak muślinowo, niemal w powietrzu – kostki, łydki, uda, ich wnętrze, brzuch, boki (są szczególnie wrażliwe), klatkę piersiową i piersi. Ramiona i szyję. Aż dochodzę do superwrażliwej twarzy… Na tym etapie już drżę, każdy milimetr skóry mam wyczulony na każdy najmniejszy ruch powietrza. Podczas dotykania myślę o tym, jaka jestem piękna – wszystkie moje fałdki, załamania, żyłki, przebarwienia, włoski. Faktury, kolory. Co to za cud, że żyję, że się czerwienię, że mięśnie mi pracują, sterując ciałem i czuciem.

Czasem lubię się sama „zerżnąć”, drapiąc moje ciało jadeitowym, zimnym – ale ocieplającym się w trakcie tarcia – masażerem. Podczas tych sesji nigdy nie dotykam cipki ani anusa, omijam nawet sutki, żeby nie doprowadzić się do szczytu – tylko do tego momentu, kiedy całe moje ciało będzie pachniało seksem, otwarciem, rozwarciem, ale nie spełnieniem, raczej obietnicą. Pachniało „przed”, a nie „po”.