Rzecz o mych smutnych dziwkach - Gabriel García Márquez - ebook + audiobook

Rzecz o mych smutnych dziwkach ebook i audiobook

Gabriel Garcia Marquez

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Główny bohater i narrator w jednej osobie - dziennikarz, kiedyś depeszowiec, a w chwili spisywania swej opowieści szacowny jubilat, autor codziennych felietonów i krytyk muzyczny, człowiek żegnający się właściwie z życiem - dostaje szansę spełnienia swego erotycznego i niemoralnego kaprysu, szalonej nocy miłosnej z nieletnią dziewicą. Niezaspokojona chętka wprowadza w jego dość nudne, szare, ustabilizowane, emeryckie życie niepokój, który okazuje się pierwszą w jego życiu, i niewątpliwie ostatnią, młodzieńczą miłością.

Proza z najlepszego Marquezowskiego pieca, powierzchownie bardzo stateczna, ale mnóstwo w niej odniesień do innych jego powieści, mnóstwo niezwykłych zdań, no i przesłanie jak z telenoweli: miłość zawsze cię dopadnie, bo jest silniejsza od życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 110

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 26 min

Lektor:
Oceny
3,9 (198 ocen)
74
60
44
13
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TamSta

Dobrze spędzony czas

Marquez kapitalnie oswaja starość dla mniej starych.
10
faustynkaa

Całkiem niezła

Daję 3 gwiazdki. Podobał mi się zabawny sposób pisania autora, myślę, że wrócę do jego twórczości chociażby z ciekawości czy inne jego książki okażą się lepsze. Bardzo fajny lektor <3 przyjemnie się Pana słuchało. Choć byłam trochę zniesmaczona związkiem 90latka z 14latką muszę przyznać, że ciekawiło mnie jak potoczą się ich losy. Książka jest krótka, lecz uważam, że i tak było w niej trochę niepotrzebnych treści, odbiegających od głównego wątku. Warto także zaznaczyć, że zawiera parę fajnych spostrzeżeń np o starości.
00
1asia_kras

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniały lektor, to prawdziwa przyjemność słuchać jego interpretacji tej niezwyklej książki.
00
Wladyslawborkowski-2000

Nie polecam

słabizna
00
januszek54

Dobrze spędzony czas

Początek doskonały.Piękny, bardzo barwny język.Krzysztof Gosztyła czyta doskonale!Dzięki jego interpretacji książka zyskuje niewiarygodnie.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Memoria de mis putas tristes

Projekt okładki: Magdalena Błażków – KreacjaPro;

dyrektor artystyczny – Andrzej Pągowski

Redakcja: Marta Szafrańska-Brandt

Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Renata Kuk

© Gabriel García Márquez and Heirs of Gabriel García Márquez, 2004. All rights reserved

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2005, 2017

© for the Polish translation by Carlos Marrodán Casas

ISBN 978-83-287-0577-7

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2017

FRAGMENT

Proszę niczego nie robić w złym guście. Nie wolno na przykład wkładać palców do ust śpiącej dziewczyny! – ostrzega starego Eguchiego kobieta z hotelu.

Śpiące piękności, Yasunari Kawabata(przełożył Mikołaj Melanowicz)

1

W roku mych dziewięćdziesiątych urodzin chciałem sprawić sobie w prezencie szaloną noc miłosną z nieletnią dziewicą. Przywołałem w pamięci osobę Rosy Cabarcas, właścicielki domu schadzek, która mając w rękach coś nad wyraz specjalnego, zwykła była powiadamiać o tym swych najlepszych klientów. Nigdy nie uległem tego rodzaju pokusom, ani wielu innym jej plugawym propozycjom, ale Rosa i tak nie wierzyła w czystość moich zasad. Nawet moralność jest tylko kwestią czasu, mawiała ze złośliwym uśmieszkiem, sam się przekonasz. Była nieco młodsza ode mnie, a że od lat nie miałem o niej żadnych wieści, więc równie dobrze od dawna mogło jej nie być pośród żywych. Ledwie jednak przebrzmiał pierwszy sygnał w słuchawce, natychmiast rozpoznałem jej głos i wypaliłem bez zbędnych wstępów:

– Dziś chcę.

Westchnęła: Och, ty mój smutny mędrku, przepadasz gdzieś na dwadzieścia lat, a jak już się pojawiasz, to tylko po to, żeby żądać rzeczy niemożliwych. Natychmiast jednak odzyskała swój zawodowy kunszt i podsunęła z pół tuzina rozkosznie zapowiadających się sugestii, jednak, nie da się ukryć, już użytkowanych. A ja, że nie, że musi być panna i na tę właśnie noc. Zaniepokojona spytała: A co chcesz sobie udowodnić? Nic, odparłem, trafiony w najczulsze miejsce, bardzo dobrze wiem, co mogę i czego nie mogę. Rosa niewzruszona stwierdziła, że mędrkowie wiedzą wszystko, ale nie wszystko: Jedyne Panny, jakie jeszcze chodzą po świecie, to takie Panny sierpniowe jak ty. Nie mogłeś poprosić mnie o to odpowiednio wcześniej? Natchnienie ma to do siebie, że nie uprzedza, odpowiedziałem. Ale poczekać chyba może, skwitowała, nieodmiennie i jak żaden mężczyzna przemądrzała, i poprosiła o przynajmniej dwa dni, żeby dokładnie przebadać rynek. Odrzekłem, najzupełniej serio, że w tym interesie, w którym robi, każda godzina w moim wieku jest jak rok. To znaczy, że się nie da, podsumowała, bez cienia wątpliwości w głosie, ale to akurat nieważne, za to bardzo emocjonujące, a co tam, kurwa, oddzwonię w ciągu godziny.

Nie muszę o tym wspominać, bo z daleka widać, jaki jestem: brzydki, nieśmiały i staroświecki. Ale usilnie dbając o to, ażeby właśnie takim nie być, zacząłem odgrywać swe całkowite przeciwieństwo. Do dnia dzisiejszego, kiedy to z własnej i nieprzymuszonej woli przystępuję do opowiedzenia sobie samemu, jaki naprawdę jestem, choćby po to tylko, by przynieść ulgę swemu sumieniu. Zacząłem od niecodziennego telefonu do Rosy Cabarcas, bo jeśli spojrzeć na to dziś, właśnie ta rozmowa dała początek nowemu życiu w wieku, w którym znakomitą większość śmiertelników śmierć już dawno zabiera.

Mieszkam w kolonialnym budynku po słonecznej stronie parku San Nicolás, w domu, gdziem spędził wszystkie dni swego życia bez żony i bez fortuny, tu, gdzie również żyli byli i dokonali żywota moi rodzice, i wreszcie tu, gdzie zamiarem moim było umrzeć samotnie, w tym samym łóżku, w którym przyszedłem na świat, i w dniu oby najodleglejszym i oby bezboleśnie. Mój ojciec nabył ów dom na aukcji publicznej pod koniec XIX wieku, po czym parter wynajął konsorcjum Włochów prowadzącemu sieć luksusowych sklepów, zatrzymując dla się to właśnie piętro, ażeby tam zaznać szczęścia z córką jednego ze swych włoskich arendarzy, znamienitą interpretatorką Mozarta, poliglotką i garibaldzistką, najpiękniejszą i najbardziej utalentowaną kobietą, jaka kiedykolwiek żyła w tym mieście, z Floriną de Dios Cargamantos: moją matką.

Mieszkanie jest przestrzenne i jasne, ze stiukowymi sklepieniami, z podłogami wyłożonymi szachownicą florenckich mozaik, z czworgiem szklanych drzwi wychodzących na długi szeregowy balkon, gdzie moja matka siadywała, aby wespół ze swymi włoskimi kuzynkami śpiewać arie miłosne. Widać stąd park San Nicolás z katedrą i pomnikiem Krzysztofa Kolumba, a dalej składy rzecznego nabrzeża i portu i rozległy widnokres rzeki Magdalena, dwadzieścia mil od jej estuarium. Jedyną niedogodnością tego mieszkania jest słońce przechodzące w ciągu dnia przez wszystkie okna po kolei; trzeba je więc wszystkie zamykać, by spróbować przynajmniej uciąć sobie sjestę w skwarnym półmroku. Kiedy, w wieku trzydziestu dwu lat, zostałem sam, przeniosłem się do dotychczasowej sypialni mych rodziców, kazałem przebić z niej drzwi bezpośrednio do biblioteki i zacząłem wyprzedawać na licytacjach to, co mi do życia nie było potrzebne, czyli niemal wszystko – jak miało się z czasem okazać – poza książkami i pianolą.

Przez czterdzieści lat byłem depeszowcem, czy też nadmuchiwaczem, jak na nas mawiano, w gazecie „El Diario de La Paz”, a praca moja polegała na rekonstruowaniu i dopowiadaniu w miejscowej prozie wyłapywanych przez nas wiadomości krążących w przestrzeni na falach krótkich lub w alfabecie Morse’a. Dziś utrzymuję się jako tako z emerytury wypracowanej w tym wymarłym zawodzie; poza tym otrzymuję prawie nic jako emerytowany nauczyciel gramatyki języka hiszpańskiego i łaciny, tyle co nic za coniedzielny felieton, pisany regularnie od ponad pół wieku, i mniej niż nic za teksty do programów muzycznych i teatralnych, które łaskawie raczą mi publikować, gdy przybędą do nas znamienici artyści z gościnnymi występami. Poza pisaniem nic właściwie innego w życiu nie robiłem, ale brak mi powołania i narracyjnego talentu, zupełnie są mi nieznane zasady dramaturgicznej konstrukcji, jeśli więc podjąłem się tego trudu, to dlatego, iż ufam w światłość tego wszystkiego, com w życiu przeczytał, a przeczytałem bez liku. Mówiąc najzwyczajniej, szaraczkowy ze mnie literat i pewnie niczego szczególnego nie miałbym do przekazania potomnym, gdyby nie zdarzenia, z których, na ile mi mój talent pozwoli, chciałbym właśnie zdać sprawę w tej rzeczy o mej wielkiej miłości.

W dzień moich dziewięćdziesiątych urodzin obudziłem się, jak zwykle, o piątej rano. Był piątek, więc czekało mnie jedynie napisanie felietonu publikowanego w niedzielnym wydaniu „El Diario de La Paz”. Wszystkie poranne objawy i znaki idealnie wprost odwodziły od jakichkolwiek radosnych i szczęśliwych myśli: od świtu łamało mnie w kościach, w tyłku paliło i co chwila rozlegały się grzmoty pierwszej, po trzech miesiącach bez kropli deszczu, burzy. Nastawiłem kawę i wykąpałem się, wypiłem kubek kawy posłodzonej miodem, zjadłszy do tego dwa placki z casabe, i wdziałem płócienny chałat, używany przeze mnie w domu.

Tematem felietonu na ów dzień miały być, jakżeby inaczej, moje dziewięćdziesiąte urodziny. Nigdy mój wiek nie jawił mi się jako plama na suficie, z której spadające krople odmierzają człowiekowi czas, jaki mu jeszcze do końca życia pozostał. Kiedy byłem mały, słyszałem, że gdy ktoś umiera, wszy gnieżdżące się w owłosieniu konającego rzucają się w panice do ucieczki przez poduszki, wstyd czyniąc rodzinie. Tak się tym przejąłem, że kiedy miałem iść po raz pierwszy do szkoły, kazałem ogolić sobie całkiem włosy, a i dziś te kilka kosmyków, jakie mi jeszcze pozostają, wciąż szoruję szarym mydłem. Świadczy to o tym, teraz to mogę zaświadczyć, że już od małego miałem o wiele silniej ukształtowane społeczne poczucie wstydliwości i czystości niż poczucie śmierci.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: +4822 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz