Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Klasyk sprzedany w 11 milionach egzemplarzy!
Jak wygląda spotkanie Whiteoaków po wojennej rozłące? Piers, Renny i Wakefield w 1943 r. wracają do Jalny. Z zachwytem przyglądają się Adelinie, która wyrosła na piękną dziewczynę i bardzo przypomina swoją prababkę. Tymczasem rozwiedziony Finch wyrusza w trasę koncertową. Kogo spotkała niespodziewana śmierć, a komu trafiła się nieplanowana ciąża? Losy mieszkańców Jalny dynamicznie się zmieniają, choć w posiadłości wciąż czuć XIX-wieczny klimat.
,,Powrót do Jalny” to 13 część ,,Rodziny Whiteoaków”, można ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności sagi. Lektura przypadnie do gustu miłośnikom powieści obyczajowych, gdzie wartka akcja łączy się z plastycznymi opisami bohaterów.
Saga rodu Whiteoaków
,,Rodzina Whiteoaków" - 16-tomowa saga o losach pierwszych osadników w Ameryce Północnej, którzy porzucili bezpieczne i wygodne życie w Indiach, by osiedlić się w posiadłości Jalna na południu Kanady. Akcja sagi rozgrywa się na przestrzeni stu lat, ten pełen przygód cykl powieści bywa porównywany do kultowej ,,Sagi rodu Forsyte’ów" Johna Galsworthy’ego. Pierwsza część cyklu ,,Budowa Jalny” zdobyła nagrodę Atlantic Prize Novel, kolejne jego tomy powstawały stopniowo, choć nie zawsze w kolejności chronologicznej.
Mazo de la Roche, właśc. Mazo Louise Roche (ur. 15 stycznia 1879 r. w Newmarket - zm. 12 lipca 1961 r. w Toronto) - jedna z najbardziej poczytnych kanadyjskich pisarek, autorka 23 powieści, 50 opowiadań i 13 sztuk teatralnych. Ojciec Mazo był komiwojażerem, więc jej rodzina 17 razy zmieniała miejsce zamieszkania. De la Roche kształciła się w szkołach nieopodal Toronto, przez większą część życia mieszkała na farmie. Zadebiutowała w 1902 r. opowiadaniem w ,,Munsey’s Magazine”, ale karierę rozpoczęła po śmierci ojca powieściami ,,Opętanie" (1923) i ,,Rozkosz" (1926). Za największe dzieło pisarki uznaje się (sprzedaną w 11 milionach egzemplarzy) 16-tomową sagę pt. ,,Rodzina Whiteoaków", opowiadającą o stu latach życia arystokratycznego rodu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 439
Mazo de la Roche
Tłumaczenie Kazimierz Brończyk
Saga
Saga rodu Whiteoaków 13 - Powrót do Jalny
Tłumaczenie Kazimierz Brończyk
Tytuł oryginału Return to Jalna
Język oryginału angielski
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright ©1991, 2023 Mazo de la Roche i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728410530
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Minęło już więcej niż cztery lata, od kiedy Maurycy Whiteoak opuścił kraj rodzinny. Aż wrócił do domu na dłuższy czas. Do Irlandii płynął z Halifaxu okrętem pasażerskim, a wrócił przez Portugalię i Nowy Jork samolotem i na okręcie wojennym. Zastanawiał się z uśmiechem nad zmianą, jaka się w nim dokonała podczas tych czterech lat pobytu na Zielonej Wyspie. Jakże inną istotą był, myślał, w porównaniu z tym trzynastoletnim dzieckiem, które w owym czasie przyjechało do kuzyna Dermota. Jaki był wówczas nieśmiały! Drżał całym sobą, czekając w towarzystwie służącej w holu wiejskiego dworu, podczas gdy Wright, który go przywiózł, odpowiadał w pokoju na pytania starego pana. Wright wyszedł po chwili, skinął na niego, żeby wszedł i szepnął w drzwiach:
– Może ci się ten staruch spodoba więcej niż mnie.
Ale zebrał się w sobie i wszedł, tyle że powoli. Dermot wyglądał bardzo staro, siedział ociężale w fotelu z wysokim oparciem, ale głos miał silny, a uścisk ręki energiczny i ciepły. Maurycy dokładnie przypomniał sobie pierwsze wymienione wzajemnie słowa.
– Jak się masz? – zapytał Dermot.
– Bardzo dobrze, dziękuję – odpowiedział, a na to stary pan:
– Słyszałem, że chorowałeś na morzu.
– Trochę z początku, ale potem trzymałem się dobrze.
Wtedy Dermot spojrzał na niego przenikliwie i zapytał:
– Jak myślisz, spodoba ci się tutaj u mnie?
– Tak. Jestem pewny, że tak. – Ale to wyszło cicho i nie bardzo zdecydowanie.
– Pamiętaj – ciągnął dalej stary pan – jeżeli ci się nie spodoba, będziesz mógł wrócić w każdej chwili do domu.
– Tak mi powiedziała mamusia.
– A ja ci to powtarzam od siebie. Ale ze mną nie jest trudno dogadać się. Z innymi Courtami nie byłoby może tak łatwo.
– Tak mi mówili w domu.
Dermot Court zaśmiał się.
– To prababka musiała tak mówić, ale ty jej naturalnie nie pamiętasz.
Przez tę pierwszą noc w Irlandii Maurycemu było bardzo tęskno za domem. Następny dzień był ciepły i słoneczny. Dermot pokazał mu trawniki w parku, gładkie jak zielony dywan, cisy strzyżone w fantastyczne kształty, wielką altanę, całą oplecioną bluszczem, łączki, gdzie pasły się klacze ze źrebiętami. Później Maurycy sam już chodził po niebiesko-zielonych polach i wspinał się na wzgórze, skąd można było zobaczyć morze. Wszystko było inne niż w domu.
Jalna wydawała mu się tam bardzo stara, bo ją zbudowano przed dziewięćdziesięciu laty. Ale czym było tych dziewięćdziesiąt lat w porównaniu z tym, co widział tutaj! Te sękate dęby musiały pochodzić chyba z czasów druidów... W domu był najstarszym z trzech braci, a ojciec postępował z nim surowo. Tutaj stał się młodym, żywo bijącym sercem całego domu, oczkiem w głowie starego Dermota, jak mówili wszyscy.
Przy końcu pierwszego lata pobytu w Irlandii wybuchła wojna i trwała już cztery lata. Mimo wszystkich listów otrzymywanych z domu Maurycy czuł się bardzo od tej wojny daleki, tak samo jak i kuzyn Dermot. Nawet kiedy jego ojciec i wujowie wyjechali z Kanady, aby bić się na frontach Europy, nawet kiedy się dowiedział, że ojciec przebywa w obozie jeńców – nie mógł się pozbyć wrażenia tej dalekości i pędził spokojne życie ze swoim guwernerem i starym kuzynem.
Teraz stary Dermot Court umarł i młody Maurycy Whiteoak wracał do domu.
Znowu pomyślał o zmianie, jaka w nim zaszła. Wyjechał z domu pod opieką Wrighta i stosował się do jego poleceń, teraz wracał sam i robił, co mu się żywnie podobało. Wyjechał w chłopięcym ubranku, a teraz ma na sobie strój dorosłego mężczyzny. Silił się na obojętność wytrawnego podróżnika, człowieka, który dużo wojażował i wiele się napatrzył na ludzi i ich sprawy. Ale kiedy pociąg zbliżał się do miasta, dreszcz wzruszenia przebiegł po młodzieniaszku i usta stały się nagle suche. Kto wyjdzie na dworzec naprzeciwko niego? Ojciec nie, bo ciągle jeszcze był jeńcem w obozie niemieckim. Więc może matka? Kiedy o niej pomyślał, serce poczęło mu walić mocniej. Ruszało się w jego piersi, jak gdyby było jakąś odrębną istotą, a tylko zamkniętą w jego wnętrzu. Zobaczył w wyobraźni matkę taką, jaką widział w momencie rozstania, cztery lata temu. Trzymała ręce przy sobie mocno, jak gdyby chciała powstrzymać je siłą, żeby nie owinęły się boleśnie naokoło niego. Bała się, że może go nie zobaczyć więcej. Pomyślał teraz z zazdrością, że kiedy on był daleko, jego bracia byli tak blisko tych dobrych, kochanych rąk. Wracał prawie jak obcy.
Patrzył po polach spalonych letnią posuchą, po drucianych sztachetach i brzydkich, przedmiejskich domkach. Już blisko. Podróżni zaczęli zbierać swoje rzeczy. Przed nim siedziało dwóch oficerów. Zerwali się na nogi. Stanęli wyprostowani, sztywni. Maurycy wspomniał wujów i pomyślał, że muszą wyglądać tak samo. A jego ojciec w obozie... Wyobraził go sobie w starym, podartym mundurze, z nieuczesanymi włosami, tylko z jego ciągle czerstwą twarzą i autorytatywnym spojrzeniem. Poczuł z wyrzutem sumienia, że myśli z ulgą o nieobecności ojca w domu. Przypomniał sobie oczy ojca, które zawsze napełniały go lękiem. Lepiej zastać w domu tylko matkę i braci.
Tak myśląc, wstał z miejsca prawie bezwiednie i ruszył ku wyjściu wraz z innymi pasażerami. Nowe wspomnienia obsiadły go tłumnie. Wysiadając z pociągu, zadrżał. Na peronie zrobił się ścisk; rozglądano się za tragarzami. Było ich mało, każdy dźwigał góry pakunków. Ale udało mu się w końcu znaleźć wolnego. Maurycy szedł prawie na końcu tłumu. Rozglądał się za matką. Ogarnął go nagły lęk, że może jej nie poznać.
Niepotrzebnie się bał, bo zanim ją zobaczył, już był w jej ramionach.
Wyskoczyła z tłumu czekających i pobiegła wprost do niego.
– Mooey – szeptała – Mooey, kochanie, jakiś ty duży! – Powstrzymywała z całej siły łzy.
A on objął ją ramieniem i tak szli razem złączeni. – Mooey! – Nie wołano nań tym dawnym zdrobnieniem od czterech lat. Było to tak dawno, że zamiast zbliżyć go do niej, usuwało to ją w jakiś na w pół zapomniany świat. Nie śmiał przypatrzeć się dobrze jej twarzy.
– Mam tu samochód – rzekła, dysząc jeszcze. – Czy to twoje pakunki? Mooey, ty już jak dorosły mężczyzna... Jechałeś sam... i z tyloma rzeczami!... Ty znowu tutaj... Tak, nie mogę uwierzyć!... Mooey!
Wydała mu się mniejsza, niż oczekiwał. Pamiętał przecież, że dawniej musiał podnosić głowę, żeby jej spojrzeć w twarz. A teraz ona podnosiła głowę ku niemu. Poczucie tej zmiany psuło radość spotkania. Nawet kiedy szli tak blisko siebie złączeni, czuli, że już to nie jest to samo, co dawniej. Szli wolno przez stację, przepełnioną mężczyznami w mundurach.
– Ile mam dać tragarzowi? – zapytał, wysypując kilka sztuk srebrnych monet na dłoń.
Ona wzięła jedną i dała bagażowemu. Pakunki były już w wozie. Wczesne ranne słońce odbijało się jasnym blaskiem od czystej tafli bruku. Fezant powiedziała:
– Wskakuj, kochanie. Ucieknijmy z tego tłumu, żebyśmy mogli wreszcie pogadać.
Wszedł do samochodu, a ona zapuściła silnik. Było coś nowego w niej. Tak, jak gdyby przywykła rządzić się sama i czynić rzeczy po swojemu. Miała na głowie zabawny, czarny berecik, wargi ukarminowane trochę. Jakoś mu się to nie podobało. Pragnął, żeby wszystko było tak jak przedtem.
Mówili mało, aż przejechali zatłoczoną pojazdami drogę i dotarli do gościńca wzdłuż brzegu jeziora. Jezioro było pomarszczone niskimi, jasnymi falami, powietrze świeże. Pytała o szczegóły podróży, starając się mówić głosem opanowanym i pilnując uważnie kierownicy, tym bardziej, że tego rana nie czuła się dobrze. Spała mało i nerwy miała mocno naprężone. Bała się spoglądać na Maurycego.
– Jak się mają Nook i Filip? – zapytał. – Myślałem, że przyjdą z tobą na dworzec.
– Oni chcieli, ale ja ich nie wzięłam ze sobą. Pragnęłam być tylko z tobą w tej pierwszej chwili. To było samolubstwo. Wiem. Gniewasz się o to?
– Ależ nie, mateczko. Musieli bardzo wyrosnąć?
– Strasznie. Najwięcej Filip. Jest prawie tak duży jak Nook, a waży więcej. Dokucza Nookowi. – Zaczęła opowiadać pośpiesznie o wybrykach Filipa. Nic do tej chwili nie powiedziała o ojcu.
– W każdym razie – rzekł – dom musi wyglądać dziwnie bez taty. Nie mogę sobie tego po prostu wyobrazić.
Przytaknęła głową, ścisnęła mocniej usta.
– Wiesz – mówiła dalej – że ja i chłopcy mieszkaliśmy jakiś czas w Jalnie, ale jakoś nie układało się. Dzieci były zanadto hałaśliwe, szczególnie Filip. Byłam bardzo zadowolona, kiedy mogłam pozbyć się lokatorów i wrócić do siebie. Mooey, jak to cudownie, że będziesz znowu z nami!
Maurycy uśmiechnął się, ale pytał w myślach samego siebie, czy będzie jeszcze kiedyś czuł się w Kanadzie jak w domu. Te cztery i pół roku, spędzone w Irlandii w domu kuzyna Dermota, odgrodziły go od rodzinnego kraju barierą więcej niż tysiąca dni zanurzonych w poświacie zamglonego słońca i skąpanych łagodnym deszczem, przegrodą więcej niż tysiąca nocy; tak, blisko dwa tysiące dni i nocy – nocy w tym wielkim, cichym domu, w którym on i stary pan żyli tak szczęśliwie razem. Życie w ciszy i spokoju odpowiadało naturze Maurycego. Nawet tęsknota za matką stawała się coraz lżejszą. Teraz, kiedy był znów razem z nią, miał dziwne, niemal sieroce uczucie poznania, że jego dawne dziecięce „ja” przepadło i już nie odnajdzie się nigdy. Oczyma pamięci przebiegał dwie części swego dotychczasowego życia, tak głęboko oddzielone od siebie oceanem i wojną, że zrobiło się z niego jakby dwu różnych ludzi. Matka nie spostrzegła nic z jego bytowania w Irlandii. Z kim tu mówić o jego życiu tam? W chwili swego powrotu czuł się ogromnie samotny.
Minęli jezioro i jechali teraz skrajem uprawnych pól. W powietrzu unosiła się sucha, ostra woń, idąca od przypalonej słońcem roślinności i dalekiego drzewnego dymu. Przypomniał sobie omszałe dęby u kuzyna Dermota, bujne, parujące irlandzkie łąki, kwieciste szpalery w ogrodzie, przycięte korony wierzb. Teraz już stary Dermot nie żyje, a jego majątek należy do niego – Maurycego Whiteoaka. Był ciekaw, czy matka uświadamia sobie to dostatecznie.
Fezant opowiadała dalej, usiłując nie podkreślać długości rozłąki z synem. Widząc tak dorosłego syna, poczuła się kobietą w średnim wieku. A miała zaledwie trzydzieści siedem lat i czuła się ciągle jak panna. Umilkli, kiedy wóz skręcił wreszcie w boczną drogę i zbliżył się do bramy. Czekało przy niej dwóch chłopców. Stali cicho, ale byli gotowi wkroczyć w każdej chwili w akcję.
– Jesteśmy! – wykrzyknęła Fezant. – Jest wasz dorosły braciszek!
Samochód zatrzymał się, Fezant i Maurycy wysiedli.
Jaka wielka różnica była między tymi chłopcami a nim! To były jeszcze prawie dzieci, a poza tym Maurycy nabył od kuzyna Dermota, przez tyle lat współżycia z nim, manier Starego Kraju. Zauważenie tej różnicy było dla Fezant przykre. Pomyśleć, że musiała się z nim rozłączyć i utracić go na tyle lat z kręgu rodzinnego życia! Nic już nie zwróci go jej w całości. Stał się na pół obcy i tak już będzie zawsze. To, że odziedziczył majątek Dermota, nie wynagradzało straty; a nawet do pewnego stopnia czyniło ją większą, bo uniezależniało go od niej i Piersa. Już ich nie potrzebował. Nauczył się obchodzić bez nich. Ale powiedziała wesoło:
– Macie go i uściskajcie, jak się patrzy!
Musiała powiedzieć te ostatnie słowa, bo chłopcy stali w milczeniu, spoglądając nieśmiało jeden na drugiego. Wtedy Maurycy przywitał się z nimi z poważną miną, a oni uczynili tak samo. Fezant, widząc to, pomyślała, że witają się z sobą jak starzy dżentelmeni. Zawołała:
– Jaką masz śliczną cerę, Mooey! Zawsze byłeś taki blady. A teraz wyglądasz jak różowa brzoskwinia. My przy tobie – niczym Indianie!
Ona sama i jej młodsi synowie byli rzeczywiście mocno ogorzali od letniego słońca Kanady. Nogi i ręce chłopców miały prawie tę samą barwę, co ich twarze. Maurycy ze swoją mleczną cerą, ubarwioną rumieńcami na policzkach a kontrastującą z ciemnymi włosami odziedziczonymi po matce, wyglądał przy nich jak kwiat ogrodowy obok dwu polnych, mocnych chwastów. Ich jasne włosy pojaśniały jeszcze bardziej i wyschły od gorącego słońca, tak że przypominały garście zmierzwionego lnu. Włosy Maurycego lśniły miękko i układały się w naturalne fale. Musiał o nie dbać. Tamci pozwolili swoim rosnąć dziko.
– Bo tutaj taki klimat – odpowiedział Maurycy. – U nas jest więcej wilgoci.
U nas! Więc identyfikował się z Irlandią... Ale jak mogło być inaczej? To takie naturalne. Przeżył tam najbardziej wrażliwe lata. Zabolało to matkę.
– Pójdziemy teraz coś zjeść – rzekła. – Musisz być bardzo głodny. A jak teraz znajdujesz dom, inaczej, prawda, niż przedtem?
Wydawał mu się jak wspomnienie snu, tylko jakiś mniejszy w tym ukryciu wśród bzów. Pamiętał imponującą fasadę dworu w Glengorman. Można by cały ten domek, zbudowany osiemdziesiąt lat temu przez spensjonowanego oficera marynarki i nazywany przez niego „Cumami”, zmieścić w jednym kącie tamtego pałacu i nie bardzo by go kto tam zauważył. Odpowiedział grzecznie:
– Wygląda tak jak dawniej.
– A ja? – zapytała niepewnie.
– Tak samo, mateczko.
– A teraz, Nook i Filip, pomóżcie Mooeyowi zanieść jego rzeczy na górę. Twój pokój czekał na ciebie, taki jak go zostawiłeś. Ja pójdę zrobić kawę. – Rzuciła się do drzwi. Dwaj mali chłopcy zabrali ręczny bagaż, wyszli na pięterko i złożyli wszystko na podłodze w sypialni. Narobili przy tym dosyć hałasu. Maurycy rozglądał się po pokoju. Był rzeczywiście taki, jakim go zostawił – tyle że wydawał się mniejszy. W kącie stało to samo łóżeczko, w którym spał. Przyszła mu na myśl ta noc, kiedy mu powiedziano o irlandzkim projekcie. Był już rozebrany i zabierał się do modlitwy. Z dołu usłyszał głos ojca:
– Mooey, chodź tu!
Przestraszył się, nie wiedział, co takiego zrobił. Wstał prędko z klęczek, a potem powoli, z wahaniem podszedł do schodów. Zobaczył na dole ojca, jak czekał na niego wyprostowany, z twarzą zwróconą w górę, ku niemu. Ale nie wyglądał na zagniewanego. Zeszedł do niego, a on objął go ramieniem i zaprowadził do bawialni. Był tam wuj Renny i matka. Wszyscy troje uśmiechnęli się do niego, tak jakoś dziwnie, zwłaszcza rodzice, ci ostatni jakby z przymusem. Wtedy wuj Renny, który właśnie powrócił z Irlandii, zaczął mu mówić o starym kuzynie Dermocie, jak to on żyje sam, jak lubi dzieci i jak jego, Maurycego, zaprasza do siebie w gościnę. A jego przejęła lękiem myśl o wyjeździe z domu, bo dotychczas nigdy nie rozłączał się z matką.
– Obudź się! – rzekł ojciec – i powiedz nam, jakby ci się podobała taka wizyta. Pamiętaj, że pojechałbyś tylko w takim wypadku, gdybyś tego naprawdę chciał.
– Jak długo miałbym tam być? – zapytał.
Wuj Renny odpowiedział:
– Jak długo ci się będzie podobało.
Wtedy matka zawołała, widząc, jak stoi oszołomiony i milczy:
– Ty nie chcesz jechać, Mooey, prawda? – Wpiła się w niego oczyma.
Myśl opuszczenia jej była dla niego naprawdę okropna, ale jakby to jednak było dobrze, pomyślał, nie chodzić do szkoły, której nie znosił, nie jeździć na koniach, których się bał, nie szkolić koników do gry w polo pod krytycznym okiem ojca, nie udawać, że lubi jeździć wierzchem i widzieć, jak konie orientują się znakomicie w jego strachu i robią wszystko, by mu go napędzić jeszcze więcej. A to się nie poprawi, tylko będzie coraz gorzej – i będzie leżeć ciągłym cieniem na jego duszy.
Wuj Renny wziął go ze sobą do jadalni, a kiedy byli sami, odezwał się do niego:
– Chciałeś zapytać się mnie o coś na osobności? Zacisnął palce i szepnął:
– Wujku Renny, czy wujek nie powie tacie, o co się pytałem?
– Nie powiem, żeby nie wiem co.
– To ja się chciałem zapytać, czy ja tam będę musiał jeździć na polowania i uczyć koniki do polo?
Wuj Renny odpowiedział mu na to, że nie, że będzie mu wolno robić tylko to, co mu sprawia przyjemność, że tylko wtedy dosiądzie konia, kiedy tego będzie sam chciał. Wtedy on powiedział, że w takim razie pojedzie i żeby wuj Renny powiedział to tacie. I wybiegł szybko do tego właśnie pokoju, w którym stoi teraz. Jakie to się wydaje odległe! Prawie jak sen. Wuj Renny odszedł po chwili, a on podsłuchał rozmowę rodziców. Ojciec mówił jakimś podrażnionym tonem:
– Nie chcę, byś myślała, że ja napieram na to. Godzę się tylko, żeby to była wizyta. A ty tak wyglądasz, jak gdybyśmy go oddawali na zawsze!
Na co matka ze łzami w głosie zaczęła mówić:
– Ja wiem, że na zawsze, ja wiem! A ty nie kochasz Mooeya. Tyś go nigdy nie kochał! – Tak to ona powiedziała i on to słyszał, drżąc we drzwiach nerwowo.
Zrobiło się potem cicho, aż ojciec prawie, że krzyknął:
– To kłamstwo! Ja go nie puszczę, ja pójdę zaraz do niego i powiem, że nie pojedzie! – Wybiegł, a ona skoczyła za nim i zatrzymała. Wybuchnęła płaczem i mówiła:
– Ja tak nie myślałam, Piers. Nie wiem, co mi się stało. Ja chcę, by on pojechał do tego Dermota. Ja wiem, że mu tam będzie dobrze, biedaczkowi.
I odeszła z ojcem do ich pokoju, a on wrócił do siebie i położył się spać. Teraz jest znowu w tym samym pokoju. Nook i Filip patrzą na niego. Nook zapytał usłużnie:
– Przynieść ci tutaj kufer?
– Tak – odpowiedział Maurycy – przytaszczymy go razem.
Zbiegli na dół i wyciągnęli z samochodu duży kufer podróżny. Postękując i sapiąc, wywindowali go na pięterko. Maurycy zaczął się dalej rozglądać po znajomych sobie rzeczach. Aż usłyszeli wołanie Fezant:
– Umyjcie sobie ręce, chłopcy, i zejdźcie zaraz na dół. – Poczuli smażony bekon. Poszli do łazienki. Nook i Filip puścili Maurycego przodem i stanęli w drzwiach czekając z respektem, aż gość umyje się pierwszy. Maurycy nie wiedział, o czym mówić z nimi. Odwykł od nich. Zeszli poważnie do jadalni.
– Mooey, usiądź na miejscu ojca – rzekła Fezant. – Tyś teraz głową domu do jego powrotu.
Ładna ta jadalnia, pomyślał Maurycy, z tymi wesołymi firankami, z tym słońcem, co prześwieca przez nie, z tym białym obrusem i flakonem z nagietkami. Młodsi chłopcy dostali bekonu i po jednym jaju, podobnie jak matka, Maurycy dostał dwa. Nook i Filip patrzyli na niego z szacunkiem. Był mężczyzną.
– Nook! – strofowała Fezant – siedź prosto i nie trzymaj widelca jak szufli! Nie wiem, gdzieś ty się tego nauczył. Patrz na Mooeya! On tak nie siedzi i nie je jak ty!
Nook wyprostował się, ale do problemu widelcowego zabrał się dopiero, kiedy Fezant spojrzała surowo na Filipa.
– Po śniadaniu – powiedziała – pójdziemy odwiedzić ciocię Meg, a potem do Jalny. Ach, Mooey, jak to cudownie, że jesteś w domu. Gdyby tak jeszcze był tu wasz tatuś! Nie mogę sobie po prostu wyobrazić takiej radości.
– Kiedy tatuś ma tylko jedną... wtrącił Filip.
– Nie mów teraz, Nook – przerwała mu matka. – Zjedz grzanki. Podaj mu marmoladę, Nook.
Fezant sama nie jadła. Tylko mówiła żywo, „pijąc” oczyma widok siedzącego Mooeya. Chciała powiedzieć jak najwięcej.
– Jakieśmy przeżyli czasy! Tak gospodarzyć w Jalnie bez żadnej pomocy! Bo pani Wragge tak strasznie utyła, że nie może po prostu ruszać się po schodach na piętro. A dwóch starych wujów potrzebuje ciągłego usługiwania. A troje dzieci trzeba wyprawiać do szkoły. Biedna Alina. Ale Adelinka jest strasznie miła, musisz ją zobaczyć. W samym domu dużo jest do roboty, a do tego stajnie. Dwanaście koni, krowy, wieprzki, owce, drób, cały inwentarz! Gdyby nie Wright, to byśmy musieli chyba oszaleć. A sady i pola! Pracowałam jak parobek, co i widać po mnie, prawda? – Spojrzała na niego poprzez stół.
– Ciągle ślicznie wyglądasz, mateczko – odrzekł Mooey.
– Strasznie z ciebie dobry chłopak, Mooey! – powiedziała z wdzięcznością, zerwała się z miejsca, przybiegła do niego i przycisnęła do piersi. Tę ciemnowłosą głowę pierworodnego. – Boże!
Objął ją obiema rękami.
Kiedy zbierano ze stołu, Maurycy obładowany naręczem talerzy przypomniał sobie ceremonialność posiłków w Glengorman, siwogłowego lokaja z jego uroczystą miną, przydającą charakteru obrzędowości nawet pierwszemu śniadaniu. Po czym Fezant zaprowadziła go do bawialni, zamknęła drzwi i rzekła przyciszonym głosem:
– Muszę ci powiedzieć coś o tacie.
– Coś niedobrego? – Spojrzał na nią z niepokojem.
Ujęła go za rękę i przytrzymała w swojej jego dłoń.
– Tata stracił nogę, Mooey. Nie pisałam ci o tym w listach. Jakoś nie mogłam zdobyć się na to, kiedy byłeś tak daleko od domu.
Rozpłakała się.
Maurycy nie wiedział, jak ma zareagować na tę wiadomość. Płakać? Zaniemówić? Ojciec stracił nogę. To niewątpliwie klęska. Tylko on tak daleko... Przypomniał sobie ojca na dwu silnych nogach. Stał na nich mocno, jak gdyby wyzywał wszystkich do zapasów. A teraz ma tylko jedną... Rzekł cicho:
– To pewnie stało się już dawno, wtedy, kiedy go wzięli do niewoli?
– Tak. Byłam ogromnie załamana. Teraz, naturalnie, oswoiłam się z tą myślą. A ty dopiero słyszysz o tym pierwszy raz. – Objęła go rękami. Wyszeptał, przyłożywszy twarz do jej ramienia:
– Bardzo mi żal.
Odetchnęła głęboko.
– Będziemy tak robili, żeby o tym nie myślał, kiedy wróci.
– Tak. Ale poza tym jest zdrów?
– Zdaje się, że tak.
Rozłączyli się, a oczy Maurycego zwróciły się ku otwartemu oknu.
– Pójdziemy teraz – rzekła Fezant, zawahała się na chwilę i dodała: – Będzie ci dziwnie, że w Vaughanlands nie ma już wuja Maurycego. Biedna ciotka Meg i Patience są tak samotne. Musisz okazać im współczucie, ale i nie chmurzyć się bardzo.
– Tak – powiedział posłusznie Maurycy. Nie bardzo zresztą poruszyła go rok temu wiadomość o śmierci Maurycego Vaughana, ojca jego matki. Dzieci Fezant nazywały go zawsze „wujem Maurycym”, dlatego że był mężem ciotki Meg. Jakoś poza tym nigdy nie wyglądał na dziadka.
– To było bardzo bolesne – dodała Fezant. – Chorował bardzo krótko. Serce, jak pamiętasz.
– Tak. Pamiętam. – Prawdę powiedziawszy, zapomniał.
– Ciotka Meg dzielnie to zniosła.
– Tak, ona zawsze taka.
– No, a teraz jedziemy! – rzekła wesoło Fezant.
– Może by pójść najpierw do Jalny? – zapytał Maurycy. – Chciałbym zobaczyć Adelinkę.
– Kiedy ciotka Meg czułaby się urażona, a Nook i Filip chcieliby z nami iść koniecznie. Ach, Mooey, może ty będziesz miał jakiś wpływ na Filipa! Nie można sobie z nim poradzić. Nie ma nikogo, kogo by słuchał.
Tymczasem przybiegli młodsi braciszkowie. Filip miał rzeczywiście czupurną minę. Biła od niego samowola i śmiałość. Przeciwnie Nook, ze swoimi oczyma ciemnobursztynowej barwy i wrażliwymi ustami, robił wrażenie powściągliwego i nieśmiałego chłopca. Fezant spojrzała na synów.
– Nie jesteście ani trochę podobni do siebie – rzekła. – Mooey, ty wdałeś się we mnie, myślę; Filip jest zupełnie jak tato. A Nook – objęła go ręką – jest podobny tylko do siebie.
Wsiedli do samochodu i za chwilę byli już wśród pól, pokrytych spalonymi od słońca ścierniskami, i sadów pełnych różnokolorowych jabłek. Jestem w domu, myślał Maurycy. Jakie to dziwne... To jest moja matka, a to są moi bracia. Mój ojciec stracił nogę, a wuj Maurycy nie żyje. To tak, jak gdybyśmy byli szybą złożoną z różnobarwnych szkiełek, która się rozbiła i trzeba ją składać na nowo w inny wzór.
Filip położył rękę na kierownicy.
– Filip! przestaniesz! – zawołała matka. – Wpadniemy zaraz do rowu. – Ale nie doszła z nim do ładu. Postawił na swoim.
– Widzicie, że mogę kierować, jak każdy inny – rzekł.
Jaki brudny ten wóz! – myślał Maurycy. Okna zakurzone, na kołach zaschłe błoto. Kuzyn Dermot nie wsiadłby do czegoś takiego.
Za kilka minut byli już w Vaughanlands przed niskim domem z werandą, stojącym na otwartej przestrzeni i prawie całkowicie schowanym w zieleni, na którą padły już pierwsze żółte plamy jesienne. Na tle grządki czerwonych szkarletek i różnobarwnych dalii stała korpulentna postać matrony w fioletowej, bawełnianej sukni.
Wydała się Maurycemu bardziej poufałą od samej matki i braci. Wśród bujnego listowia Meg Vaughan wyglądała bardzo dostojnie. Włosy pobielały jej prawie całkowicie, uwydatniając lepiej delikatną cerę i jasny błękit oczu. Przycisnęła Maurycego do obfitej piersi i zawołała:
– Nareszcie w domu! Aleś ty wyrósł, Mooey! A tyle złych rzeczy stało się od czasu twego wyjazdu! Twój ojciec jeńcem i bez nogi, wujowie na wojnie, a u mnie taka strata! – Ale mimo tego ponurego raportu Meg nie wyglądała zgoła tragicznie i nie okazywała tyle boleści po śmierci męża, co Fezant po kalectwie Piersa.
Z domu wyszła Patience, szczupłe wydanie matki, szarooka. Maurycy wyciągnął do niej rękę, a Meg zawołała:
– Co za ceremonie! Musicie się pocałować. Pomyśl, Fezant, że obydwoje mają po siedemnaście lat i oboje praktycznie bez ojców.
– Mooey nie jest bez ojca – rzekła Fezant niemal gniewnie. – Piers prawdopodobnie wnet wróci. Mówią o wymianie jeńców.
Maurycy zauważył nutę antagonizmu między obu paniami. Zwróciwszy się do Patience, rzekł:
– Ogromnie się zmieniłaś. Już z ciebie dorosła kobieta.
– Mówisz takim innym akcentem – powiedziała Patience. – Musiałeś go nabyć u kuzyna Dermota. To akcent irlandzki, prawda?
– Ależ, co ty mówisz! – wykrzyknęła Meg. – Irlandzki szlachcic nie może mówić gwarą.
– Będziesz teraz patrzył na nas z góry – rzekła Patience z nieco złośliwym uśmieszkiem.
Maurycy zakłopotał się. Powiedział tylko:
– Chyba nie.
– Do tego jesteś teraz bogaty – obstawała przy swoim Patience – a my tu wszyscy dziadujemy.
Maurycy zaczerwienił się po uszy.
– Jeszcze nie jestem bogaty.
– Słyszycie, jak on to powiedział z irlandzka: jeszcze nie jestem bogaty – zaśmiała się Patience.
Meg spojrzała na Maurycego z zamyśloną miną:
– Jaka szkoda, że dostaniesz majątek dopiero za cztery lata! Mógłbyś z tymi pieniędzmi tyle zrobić teraz.
– Pewnie, że bym mógł – odpowiedział skonfundowany coraz bardziej.
– Jakie to dziwne – zwróciła się Meg do Fezant. – Dziewiętnastoletni Finch odziedziczył spadek po babce, a siedemnastoletni Mooey dostaje majątek po kuzynie Dermocie. Nie wiem, czy dobrze w tak młodym wieku...
– Myślę, że pieniądze Mooeya zachowają się dłużej niż Fincha – rzekła Fezant. – To wstyd, że Fincha tak ponaciągali wszyscy!
– Nie wiem o kim mówisz – zaperzyła się Meg. – Ja z pewnością... – Tu przerwała na chwilę, bo przypomniała sobie, że Finch zapłacił hipotekę na Vaughanlands. Była to niby pożyczka i z początku coś tam płacili procentów, ale potem i kapitał, i procenty poszły w zapomnienie. Więc dokończyła: – Cokolwiek Finch uczynił dla nas, zrobił to z własnej woli.
– Naturalnie – powiedziała Fezant. – Zawsze uważałam, że Finch postępował tak, jak gdyby chciał jak najprędzej pozbyć się babcinych pieniędzy.
– A teraz – dodała Patience – pozbył się żony.
– Z jej całym majątkiem – mruknęła Meg.
– Mooey pomyśli jeszcze – wtrąciła Fezant – że jesteśmy tacy cyniczni.
– Możesz to nazywać cynizmem – odparła Meg – a ja miałam zawsze na uwadze dobro naszej rodziny, mam i będę miała.
Stojąc tak wyprostowana na tle bogatego listowia późnego lata wyglądała jak duch opiekuńczy rodu, któremu sprzeciwiać się nie wolno. Patience patrzyła na nią z rozbawioną nieco nabożnością, Fezant z opanowaną irytacją, Maurycy z podziwem, Nook z zaciekawieniem, a Filip z oczekiwaniem, czy nie dostanie od niej czegoś dobrego. Dostał tylko pocałunek i wyrazy zachwytu pod swoim adresem.
– Jak on co dzień staje się podobniejszy do ojca! On jest najbardziej rasowym Whiteoakiem spomiędzy wszystkich dzieci. Biedna Alina z tym swoim „ananasem”!
Fezant westchnęła.
– Ale musimy już iść. Starzy wujowie nie mogą się doczekać naszego Irlandczyka.
– Pozdrówcie ode mnie naszych kochanych staruszków. Zobaczysz, Mooey, jak oni się zmienili. Nie wiem, czy doczekają się powrotu wszystkich naszych.
– Ja nie widzę w nich takiej zmiany – rzekła Fezant. – Właśnie to godne uwagi, jak mało się zmienili.
– No tak, przy dziewięćdziesiątce jest to rzeczywiście godne uwagi.
– Babcia dożyła setki.
– Mężczyźni nie żyją tak długo. Boże, gdyby który mężczyzna przeżył tyle co ja! Po prostu by nie potrafił...
Znów nikt nie śmiał się jej sprzeciwić.
Po drodze do Jalny Fezant powiedziała głośno:
– Pewnie, że coś tam przeżyła, ale jak ona dba o siebie! Patience jest zupełnie taka sama. Nic by nam nie pomogły, choć byśmy byli nie wiem w jakim kłopocie.
– Patience to głupia gęś – zakonkludował Filip.
Samochód wjechał na dróżkę wjazdową do Jalny. Jodły i świerki stały przed domem ciemną, zwartą ścianą. Jak gdyby nie tyle zapraszały, ile broniły wejścia, pomyślał Maurycy. Kryły dom i pilnowały rodziny. I to nie tylko te zawsze zielone drzewa, ale razem z nimi także i płaczące brzozy na murawie oraz dęby i klony. Dzikie wirginiańskie wino, zasadzone przed dziewięćdziesięciu laty, wynajdywało sobie z trudnością wolne miejsca na ścianach. Długie pędy zwisały festonami z okapu, obijały się o kolumny werandy, poruszane każdym podmuchem wiatru i zdawały się chcieć dostać jak najniżej, aby służyć opieką istotom ludzkim, przewijającym się między nimi. Tylko w jednym rogu domu wino było wycięte, aby umożliwić wykonanie jakiejś naprawy w ścianie, i tutaj świeciła się różowa czerwień starych cegieł, kąpiąc się rozkosznie w słońcu. W fotelach blisko brzozy siedziało dwóch starych panów. Dwaj dziadkowie-wujowie, Mikołaj i Ernest Whiteoakowie. Mikołaj miał na kolanach podróżny pled i wyglądał, jakby się trochę zapadł w głąb fotela. Jego masywna głowa, okryta czupryną siwych włosów, była jak gdyby za wielka w porównaniu z ciałem, które od ostatnich czterech lat, to jest od początku wojny, schudło i skurczyło się znacznie. Tylko jego barki były ciągle szerokie, jakkolwiek zgarbione, jego twarz dzięki mocnej i kształtnej strukturze kości miała zawsze żywy wyraz, a jego ręce, jedyny piękny szczegół, jaki mu pozostał w spadku po matce, wyglądały na własność dużo młodszego człowieka. Także i w jego głosie była jeszcze siła, kiedy zawołał w stronę przybyłych gości:
– Halo! halo! halo! Mooey, chodź i pocałuj starego wuja. Chodź i pocałuj prędko!
Były to słowa, jakimi wnuków zapraszała do siebie w ostatnich swoich latach babka Adelina, a jakie w ustach Mikołaja irytowały potem zawsze jego brata Ernesta. Bo czy ten Mik wyobraża sobie, że naśladując matkę, dożyje także stu lat? Więc zirytował się i teraz, ale uśmiechnął się serdecznie i wyciągnął obie ręce do syna Piersa, mrucząc:
– Kochany chłopcze, aleś ty wyrósł! I jakiś ty podobny do swojej matki, tyle że masz niebieskie oczy.
A tymczasem Mikołaj pokrzykiwał basem, używając w dalszym ciągu wyrażeń starej Adeliny:
– Przyprowadź mi tu wszystkich chłopców, Fezant. Lubię mieć młodzież naokoło siebie.
Staruszkowie mieli sporo pytań do młodego Maurycego na temat osoby Dermota Courta, a zwłaszcza jego ostatniej choroby. Maurycy nie mógł o tym mówić bez szczerego żalu. Wolałby tego tematu nie poruszać. Trzej chłopcy siedzieli na trawie, Fezant stała. Niebawem spojrzała na zegarek i zawołała:
– Jak ten czas ucieka, a ja mam jeszcze do przesortowania i zapakowania jakieś pięćdziesiąt koszy jabłek. Nook i Filip muszą mi pomóc. A ty, Mooey, kiedy skończysz rozmowę z wujami, musisz pójść przywitać się z ciocią Aliną i Adelinką.
– Ten trawnik – zauważył Ernest – na gwałt potrzebuje strzyżenia. Nigdy nie widziałem go w tak okropnym stanie. Południowy wygląda jak puszcza. Trzeba go najpierw skosić, a potem dopiero przystrzyc maszynką. Ciekawy jestem, czy mógłbyś to zrobić, Mooey?
– O, tak – odpowiedział Maurycy bez większego przekonania. Fezant uzupełniła jego odpowiedź mówiąc:
– Naturalnie, że zrobi, on to bardzo lubi. No, chodźcie chłopaczyska!
Nook i Filip przysunęli się do matki i udali się za nią dość opornie.
Nie upłynęło kilkanaście minut, kiedy Filip pojawił się znów na murawie przy wujach.
– Miałeś przecież pomagać mamie – rzekł surowo Mikołaj.
– Ja tego nie umiem dobrze – odparł chłopak i położył się na trawie.
Otworzyły się frontowe drzwi domu i ukazała się w nich Adelinka. Miała na sobie spodenki do jazdy konnej i białą koszulkę. Przez chwilę zawahała się, ujrzawszy Maurycego, ale niebawem zbiegła ze schodów i podeszła do niego.
– Halo! – zawołała. – Jesteś!
Maurycy uścisnął podaną mu rękę dziewczyny.
– Pocałujże swoją kuzynkę – przykazał Ernest.
Dwie młode twarze zetknęły się lekko policzkami. Jaką ma jędrną buzię, pomyślał Maurycy, a delikatną jak jedwab.
Mikołaj i Ernest spojrzeli po sobie, jak gdyby chcieli powiedzieć: Co za śliczna para!
– Mamusia musiała pójść z Archerem do doktora – rzekła Adelinka. – To te jego migdałki. Roma poszła także, bo potrzebuje nowych bucików. Ale wnet wrócą. Cieszysz się, że znowu jesteś w domu?
– Tak, naturalnie – odpowiedział grzecznie.
Ernest rzekł do Mikołaja:
– Nabył prawdziwej irlandzkiej grzeczności. Mówi zupełnie jak Dermot.
– Jak długo tu będziesz? – zapytała Adelinka. – Na stałe?
– Do dwudziestego pierwszego roku życia.
– Cieszysz się?
– O tak, naturalnie.
Zagadkowy chłopak, pomyślała Adelinka. Nie można odgadnąć, co myśli naprawdę.
– Rags zrobił nam domowe wino gronowe – ciągnęła dalej. – Chcesz pójść ze mną i napić się trochę?
– Bardzo dziękuję, chętnie – odpowiedział, skłoniwszy się lekko.
– A wujowie napiją się? – zapytała słodko.
Odmówili z podziękowaniem, tylko Filip zerwał się z trawy.
– Ja chcę się napić! – zawołał.
– Poczekaj, aż cię zawołam! – odpowiedziała surowo.
Zaprowadziła gościa do domu. W jadalni na stole stała pękata butelka winnego soku i talerz z biszkopcikami, jedno i drugie dzięki staraniom służącego Wragge’a. Był to londyński „gawron”, który w czasie pierwszej wojny światowej służył w wojsku jako ordynans Renny’ego Whiteoaka. Renny zabrał go potem ze sobą do Jalny, gdzie został oddanym, chociaż niekiedy aroganckim służącym rodziny, a przez ożenek z kucharką Whiteoaków zrósł się jeszcze bardziej tak z domem swych państwa, jak i z nową ojczyzną. Kiedy wybuchła druga wielka wojna, poszedł znowu ze swoim panem na front francuski, bronił jego życia pod Dunkierką i został ciężko ranny, na skutek czego zwolniono go z wojska, a on wrócił do cywilnego życia w Jalnie. Jego żona, kucharka, była zawsze otyła w przeciwieństwie do szczupłości małżonka. Teraz jej otyłość doszła do niezwykłych wprost rozmiarów, podczas gdy on wychudł „na deskę”. Cierpiała poważnie na artretyzm, a jemu dokuczała stara rana. Była zawsze żywego temperamentu, a i jemu go nie brakowało. Teraz oboje stali się jeszcze bardziej wybuchowi, ale mimo to była wdzięczna niebu, że ma go znowu w suterenowej kuchni, a jego również przepajała wdzięczność, kiedy budząc się rano, czuł koło siebie olbrzymie ciało połowicy. Obejmował ją wtedy ramieniem i trzymał się jej mocno jak rozbitek tratwy.
Wykonywali oboje większą część czynności domowych, co nie było rzeczą łatwą, głównie z powodu obu starych panów, którzy od dzieciństwa przywykli do obsługiwania i oczekiwali natychmiastowej reakcji na każdy apel ich dzwonka do kuchni. Alinie, żonie Renny’ego, pozostawało zadanie ścielenia łóżek, ścierania kurzu, wyprawiania dzieci na czas do szkoły, a poza tym musiała jeszcze naprawiać ubranka, cerować, przyuczać dziewczynki do niektórych zajęć domowych i doglądać ich nauki szkolnej.
Na początku wojny Fezant z obu młodszymi chłopcami zamieszkała w Jalnie, wynająwszy dom Finchowi i Sarze. Wtedy wyglądało to na dobry pomysł, ale w praktyce wyszło nie najlepiej ze względu na różnicę w zapatrywaniach obu pań na sposób prowadzenia domu. Do tego za dużo dzieci znalazło się pod jednym dachem, stąd wiele hałasów, niemiłych dla starych wujów. Po sześciu miesiącach lokatorzy odjechali i Fezant z ochotą wróciła do swego domu, ku równoczesnemu zadowoleniu mieszkańców Jalny.
Chudy Wragge stanął w drzwiach pokoju i rozpromieniony powitał młodego gościa.
– Witam panicza. Dobry to dzień dla całej rodziny.
Maurycy podał mu rękę, uścisnęli się.
– Dziękuję wam, panie Rags – rzekł chłopiec z pewnym zakłopotaniem.
– Pamiętam dobrze, kiedy się panicz urodził, jakby to było wczoraj. Pamiętam, jak panicz był jeszcze maleńki i ojciec nosił panicza na plecach. Tak mi żal ojca. Biedaczysko.
– Tak, to bardzo przykra rzecz.
– To był tęgi pan i z żołnierską postawą, jak się patrzy. Ale będziemy się cieszyć, kiedy wróci, choćby nie wiem jak wyglądał. Wojna to nie przelewki. Ja już także nie jestem takim, jakim byłem, paniczu Maurycy. Musiał to panicz zauważyć.
– Wygląda pan trochę szczupło, Rags.
– Żeby to szczupło. Łazarz był grubszy, kiedy go wyciągnęli z grobu. Ale za to moja żoneczka waży sobie dobrych dwieście funtów.
Napełnił dwie szklanki domowym winem, zauważając:
– Z napojami bardzo teraz u nas krucho. To, nie jak za dawnych czasów. Prawdę powiedziawszy, starzy panowie niewiele biorą na swój użytek, tylko pilnują tego dokładnie. To wino zrobiła zeszłego roku moja żona i mogę powiedzieć, że jest dobre. Panienka bardzo je lubi. Prawda, panienko? A co panicz myśli o naszej panience?
– Myślę, że wyrosła.
Rags spojrzał na Adelinkę z bezbrzeżną adoracją.
– To mało powiedzieć, że wyrosła. Ma dopiero trzynaście lat, a wygląda na piętnaście! Powiedzieć tylko ludziom, że ma piętnaście, a wszyscy zaczną się w niej kochać, o ile już się nie kochają. Mnie się zdaje, że tak.
Adelinka uśmiechała się dostojnie. Ale Maurycemu nie podobała się zbytnia poufałość służącego. Służący irlandzcy także byli poufali, ale jakoś inaczej. Widząc Adelinkę, jak stoi pod portretem prababki z lampką wina w ręce, Maurycy poczuł potrzebę opieki nad nią. Coś było w niej, co apelowało do jego rozwijającej się męskości.
W każdym razie, pomyślał, jestem już prawie dorosłym mężczyzną. Jestem jedynym młodzieńcem w Jalnie. Trudno, żeby Adelinka nie patrzyła na mnie.
– Proszę skosztować biszkopcików – zapraszał Rags, podając talerz. – Ręczę, że panicz nie jadł takich w Irlandii.
– Dziękuję, ale jadłem dziś późno śniadanie.
– A ja już muszę iść – zawołał Rags. – Obiecałem oskubać dwa kurczaki pani Wragge. – Ruszył żwawo ku schodom, rzuciwszy na odchodnym ostrzeżenie pod adresem Adelinki: – Proszę nie pić za dużo tego wina, panienko. Potrafi „fajtnąć” człowiekiem.
Zostawszy sami, młodzi milczeli przez chwilę. Adelinka systematycznie jadła jeden biszkopcik za drugim. Aż Maurycy zapytał zażyłym tonem:
– Lubisz tego jegomościa?
– Tak – odpowiedziała lakonicznie. – A ty?
– Ja nie. Wygląda na zuchwalca.
– Ach nie, Rags jest zupełnie na miejscu. W rzeczywistości on i ja rządzimy całym domem.
Maurycy zdziwił się:
– Ty?
– Tak. Kiedy oboje chcemy, żeby coś zrobić, to zwykle wszyscy godzą się na to.
– No, no...
– To całe nasze gospodarstwo – ciągnęła dalej, skończywszy jeść ostatni biszkopt – schodzi na psy.
– Ech, chyba nie...
– W domu nie robi się żadnych napraw, a trzeba by ponaprawiać i dach, i rynny, właściwie wszystko. Nie ma pieniędzy. Najgorzej jest z farmą. Mamy tylko jednego parobka, a było zwykle czterech. Do stajen jest jeden jedyny Wright. Pomagam mu naturalnie ja. Gdyby nie my, byłoby po wszystkim.
– To musisz być ogromnie zajęta.
Przytaknęła energicznie główką.
– Naturalnie, że tak. Chcesz zobaczyć, jakie mam muskuły? – Odwinęła rękaw koszuli, zgięła w łokciu ramię i naprężyła bicepsy.
Maurycy musiał ich dotknąć.
– Jak Boga kocham! – wykrzyknął.
– A pokaż twoje.
Cofnął się w tył.
– Nie.
– Wstydzisz się ich?
– Nie.
– Ręczę, że masz takie miękkie jak sadzone jaja.
– No to pomacaj! – Wyciągnął ramię.
Pomacała, ale jakoś nie była zbudowana.
– Psiakość! – wykrzyknęła. – Uprawiasz ty jakiś sport?
– Owszem, gram trochę w tenisa i spaceruję dużo.
Twarz jej rozjaśnił uśmiech, przydający jej dziecięcej piękności prawie sardoniczny wyraz.
– Niezadługo dostaniesz tu muskuły – rzekła.
– W jaki sposób? – zapytał, przybierając postawę obronną i próbując przekonać siebie, że Adelinka nie jest taka ładna, jak mu się wydawało z początku.
– W taki sposób, że będziesz zabijał beczki z jabłkami, okopywał ziemniaki i robił setki innych rzeczy. Podobno nie lubisz koni?
– Nie lubię jazdy konnej – odpowiedział zdecydowanie.
– Zawsze to mówiono o tobie. Wright tłumaczył to tym, że musiałeś często spadać z konia. Ale ja spadłam także nieraz, a mimo to bardzo lubię jeździć. Chodź, pójdziemy przypatrzeć się koniom.
– Będę już musiał pójść do matki.
– No, to chodź jeszcze zobaczyć mój pokój.
– Dobrze.
Zaprowadziła go do pokoju, który dawniej zajmował jej ojciec. Wszedłszy tam, starała się złagodzić wyraz dumy, jaki pojawił się na jej twarzy.
– Przedtem spałam na ostatnim pięterku z dziećmi – powiedziała niby mimochodem – ale na wiosnę tego roku przeniosłam się tutaj. Tu mi jest poręczniej, kiedy mama albo wujowie potrzebują czegoś ode mnie, a poza tym lubię ten pokój, bo tu mieszkał tatuś.
Maurycy pomyślał, że trzeba się zemścić za to, co powiedziała o jego muskułach i rzekł:
– Zdaje się i dlatego, że tutaj czujesz się bardziej ważna.
Odpowiedziała bez namysłu:
– Czułabym się ważna, nawet gdybym spała w suterenach.
– Na pewno tak. W każdym razie nie wygląda to na panieński pokój.
– Nie chcę, by tak wyglądał.
– To byś wolała być chłopcem?
– Nie, tylko chcę, żeby tu było tak samo jak u tatusia.
Maurycemu nie bardzo tu się podobało, ale czuł, że dziewczyna czeka na pochwałę, więc powiedział:
– Tu jest bardzo ładnie.
– To są podobizny sławnych koni, a tu są tatusiowe fajki. – Przesunęła palcem po uchwytach, na których wisiały. – Jest ich dziewiętnaście. Jedną tatuś zabrał ze sobą. Jego ubrania wiszą tak samo w szafie. Używam tylko niektórych. – Otworzyła szafę, gdzie dziecięce sukienki wisiały razem z rajtuzami i bluzkami z welwetu, tweedu i nieprzemakalnego płótna. – W szufladzie poskładałam wszystkie tatusiowe koszule i krawatki, żeby miał od razu, jak przyjedzie.
– Myślisz o nim dużo?
– O, tak. Sądzę, że i ty myślisz o swoim.
– Tak, naturalnie.
– Czy to nie straszne, że nie ma ich tak długo?
– Naturalnie, szczególnie dla naszych matek.
Adelinka spojrzała nań prawie z wyrzutem, po czym powiedziała:
– Chodźmy teraz do tamtych.
Idąc z nią sadem, Maurycy pomyślał, że nigdy przedtem nie wyobrażał sobie tak gorącego września. Musiał chyba zapomnieć. Słońce zdawało się wyciągać z ziemi ostatnią kropelkę wilgoci. Ścieżka pod nogami była twarda jak cement. Nawet najcieńsza trawka nie ruszała się na wietrze. Maurycy dziwił się, jak może wytrzymać upał chłop, którego widział z daleka, orzącego pole. Spojrzał na Adelinkę. Widać było, że jest jej ciepło, ale nic więcej.
– Ta spiekota jest okropna – zamruczał.
– Bo jesteś nieodpowiednio ubrany. Co byś dopiero powiedział, gdybyś tu był w zeszłym tygodniu! Do tego była straszna burza. Dzisiaj jest bardzo przyjemnie. O, jest ciocia Fezant z dziećmi. (Filip wrócił tymczasem do sadu).
Deski ułożone na kozłach tworzyły wielki stół, a na nim stały szeregiem kosze, które Fezant i Nook napełniali jabłkami, najczerwieńszymi, jakie Maurycemu zdawało się widzieć w życiu. Filip przynosił je z wielkiej sterty, usypanej na ziemi. Fezant zawołała:
– To jest bardzo nieładnie zapędzać do roboty kogoś, co dopiero przyjechał do domu, ale, widzisz, Mooey, te jabłka muszą być załadowane na pociąg o drugiej godzinie. Pracujemy tu jak niewolnicy, prawda Adelinko? Nie rzucaj tak jabłkami, Filip! A ty uważaj Nook i nie kładź najlepszych jabłek na wierzchu, bo to nam zrobi złą reklamę!
– Ja nie dlatego tak robię, żeby oszukiwać, tylko że tak wyglądają ładniej.
– Każdy wie, że najlepsze jabłka są na wierzchu – stwierdziła rzeczowo Adelinka. – Widziałam to na targu. Zapytałam kupca, a on mi powiedział, że tak jest na całym świecie.
– No to ja będę kładł najlepsze na górze – rzekł triumfalnie Filip – a nadgniłe na spodzie.
– Ty łajdaku – zawołała Fezant, rzuciwszy nań spojrzenie na pół surowe, na pół roześmiane.
– Całkiem nie są nadgniłe – rzekła Adelinka – tylko nie tak okrągłe i czerwone. W smaku są takie same jak najładniejsze.
– Jakie będą te jabłka na spodzie, kiedy dopłyną do Irlandii, Mooey? – zapytała Fezant, pieszcząc syna oczyma.
– Zdaje się, że zgniją na amen – odpowiedział Maurycy.
Zdjął surdut i zabrał się do roboty. Ale nie miał wprawy, więc szło mu powoli, zwłaszcza że nie mógł wytrzymać upału. Ile razy zbliżał się do matki, dotykała go ręką. Nie mogła jeszcze uwierzyć, że ma go przy sobie.
– Po południu – powiedziała – nie będziemy nic robili. Będziemy się tylko cieszyli z twojego przyjazdu. Urządzamy podwieczorek na trawniku. Pani Wragge zrobi pyszne lody śmietankowe.
– Hurra! – wrzasnął Filip.
– Hurra! – powtórzył Nook, kładąc niekształtne jabłko na spód koszyka, który właśnie pakował.
Maurycy czuł się jak we śnie. Na pół zapomniane życie dziecka otwarło się znów na jego przyjęcie i zabrało go do siebie. Zamknęły się za nim ściany. Pomyślał o wrześniu w hrabstwie Meath. Przywiódł na myśl obraz dworu Glengorman o tej porze, wyciszone, chłodne łąki, rzekę, która zdawała się stać w miejscu, a w niej prawie że nie załamane odbicie wolno lecącej czapli. I to życie z Dermotem Courtem... Był ukochanym dzieckiem starego człowieka. Od pierwszego wejścia w jego dom robił tylko to, co lubił, nikt mu niczego nie brał za złe.
A teraz był znowu w domu, gdzie mu się zdawało kiedyś, że nie może zrobić nic takiego, co by się podobało ojcu. Znowu jest jednym z wielu. Żeby choć wiedział, jak i o czym rozmawiać z braćmi... Wszystko naokoło niego wrzało niezwiązaną z jego upodobaniami pracą, do której spodziewano się go wciągnąć. W matce było coś nowego, jakaś praktyczność i zaradność. Fezant zapytała go:
– Umiesz prowadzić wóz, Mooey?
– Naturalnie, że umiem.
– O, to cudownie! To będziesz mógł wozić te jabłka na stację, a to odciąży ogromnie Wrighta, zwłaszcza że strasznie krzywi się na tę robotę.
Maurycy poczuł się dziwnie samotny.
W miesiąc później drogą wiejską ze stacji kolejowej do Jalny szedł Finch Whiteoak. Nie napisał do domu, kiedy dokładnie przyjedzie, chciał rozruszać się marszem po długiej jeździe koleją poprzez kontynent i pragnął być chwilę sam. Chociaż nie bardzo był sam, bo razem z nim szło, wlokło się i zatrzymywało wiele z jego własnych „ja” z czasów dzieciństwa i chłopięcego wieku.
Był październik, okolica poczuła już pierwsze natarcia przymrozków. Jesień opierała się jeszcze nadchodzącej zimie, ale drzewa, niby pobita armia, powywieszały już na znak poddania sztandary czerwonych i złotych liści. Finch zdjął kapelusz, żeby mu wiatr odświeżył głowę po trzech dniach i czterech nocach jazdy. Jeszcze czuł w sobie wibrację kół. Stanął mu przed oczyma obraz jego samego, jak będąc jeszcze małym chłopięciem, jedzie faetonem u boku babki któregoś letniego dnia, a dobrze wyczesana sierść pary kasztanków lśni w jasnym słońcu. Babka ma starą, ale interesującą twarz, ujętą w welon wdowi, który jej opada w bogatych fałdach na plecy. Jest głęboko zamyślona, jak zawsze, kiedy jedzie choćby na mało ważną wyprawę. Siedząc tak przy niej w powoziku, w tyle za potężnymi barami stangreta Hodge’a, przy odgłosie kopyt końskich bijących rytmicznie o gładką drogę, czuł się bardziej bezpieczny, bardziej chroniony przed światem niż kiedykolwiek później. Teraz już babka spoczywa w grobie od szesnastu lat. Tyle przeżył od tego czasu. Wyprostował plecy, jak gdyby chciał zrzucić z nich jakiś ciężar i wziął głęboki oddech. Żeby świeżość poranka przesiąkła całą jego istotę.
Nie widział Jalny od roku. Przez zimę i wiosnę koncertował w wielu większych miastach kontynentu, teraz wracał z tournée po wybrzeżu Pacyfiku, gdzie grał na rzecz żołnierzy kanadyjskich i amerykańskich. Wracał na wypoczynek, którego bardzo potrzebował. Czuł się upokorzony periodycznymi nawrotami zmęczenia. Nie mógł odnaleźć przyczyny. Jego młodszy brat Wakefield był ongiś takim delikatnego zdrowia chłopcem, ze słabym sercem i brakiem apetytu, podczas gdy on był wtedy mocny i zdrów, zdolny zjeść i strawić wszystko, zawsze głodny i nienajedzony. A przecież Wakefield wyrósł z tej słabości. Był najpierw liniowym lotnikiem, pełniąc długo ciężką służbę, został odznaczony za wielką odwagę, a teraz jest instruktorem w szkole lotniczej na Zachodzie. Miał do tego ciężkie przejścia w życiu prywatnym.
Finch Whiteoak miał dystyngowany wygląd. Szedł wiejską dróżką na swoich długich nogach z pewnym, nieco kanciastym wdziękiem. Miał zdecydowane rysy twarzy i zmysłowe wargi, co występowało wyraźniej przy zapadniętych policzkach. Szedł tak szybko, że dostał rumieńców, kiedy wchodził w obręb domu. Przebiegł chyżo po schodach werandy i wszedł do holu. W tej chwili Alina, żona jego brata Renny’ego, wychodziła z biblioteczki i prawie że zderzyli się z sobą. Niosła wazę z żółtymi i brązowymi chryzantemami. Kiedy o mało co nie upuściła wazy, twarz jej przybrała wyraz gniewu, który ustąpił radości na widok Fincha.
– Finch! – wykrzyknęła. – Ty tutaj! Jak to cudownie! Dlaczegoś nie napisał ani słowa?
– Chciałem się przejść. – Pocałował ją w policzek i wziął od niej wazę.
– Gdzie mam ją postawić? – zapytał.
– O tutaj na stole. Usiądźmy w bibliotece. Chciałabym porozmawiać z tobą, zanim zobaczysz się z wujami.
Weszli do pokoju oświetlonego słońcem.
– Gdzie psy? – zapytał, czując, że czegoś mu brakuje.
– Za drzwiami. – Powiedziała to twardo, jak gdyby nie obeszło się bez walki o to, że trzyma je teraz na dworze.
– Ach tak... A jak się mają wujowie?
– W tej chwili całkiem dobrze. Siedzą stale u siebie na górze. Pewnie jesteś głodny, Finch. Chcesz coś zjeść teraz, czy poczekasz na obiad?
– Dziękuję. Poczekam.
– Napij się przynajmniej kawy.
– Dobrze, ale powiedz mi najpierw, jak sobie dajesz radę.
Alina zrobiła gest rozpaczy.
– Możesz sobie wyobrazić. Nie można znaleźć nikogo do pracy. A tu taki ogromny urodzaj jabłek. Sam Pan Bóg tylko wie, jak to się zbiera, sortuje i wysyła. Nawet Rags z żoną w sadzie. Wczoraj była do tego młócka. Jesteśmy na półżywi.
Zrobił gest współczucia.
– Nie dziwota – rzekł, po czym dodał z podziwem: – Ale ty zawsze tak ładnie wyglądasz, Alino.
Uśmiechnęła się lekko.
– Dziękuję ci za komplement. Ale nie widzisz, jak posiwiałam?
– Bardzo ci z tym do twarzy.
– Trudno się dziwić zresztą, że mam takie włosy.
– Pewnie. Masz jakieś wiadomości o Rennym?
– Dostałam list w zeszłym tygodniu. Jest we Włoszech. Zdrów. Myślę, że mógłby dostać urlop, gdyby się usilnie starał. Ale on widocznie uważa, że nie ma go kto zastąpić. Inni oficerowie jakoś sobie lepiej radzą.
– Może dlatego, że jest pułkownikiem...
– Może i dlatego. Tyle przeszedł, zwłaszcza jesienią. Jeśli wróci kiedyś do domu z Piersem – jeżeli w ogóle wrócą – to już będą z nich inni ludzie.
– Oni się nie zmienią, Alino.
Wzruszyła ramionami.
– Może nie. Ale znajdą tyle zmian u nas i w nas. Nie poznają własnych dzieci. Choćby takiego Maurycego. Z niego już młodzieniec. Czarujący. A Piers go nie będzie rozumiał i nie wiem, czy będzie mógł z nim postępować tak jak przedtem. Z Filipem matka nie może sobie poradzić. Maurycy próbował ostatnio dobrać się do niego, ale bez większych rezultatów.
Finch zasępił się.
– Nie zazdroszczę mu, kiedy wróci Piers... A jak twoje latorośle, Alino?
Twarz Aliny pojaśniała dumą.
– Rozwijają się nadzwyczajnie. Adelinka wprawia mnie w zdziwienie. Kiedy pomyślę, jaka ja byłam w jej wieku... Byłam wtedy jeszcze ogromnym dzieciuchem. A ona bierze już na siebie pewną odpowiedzialność. Mówię bez żartu, że ona uważa się po prostu za głowę domu podczas nieobecności Renny’ego. A silna jak koń.
– A Archer?
– Ma duże zdolności i żelazną wolę, chodzi zawsze własnymi drogami.
– Hm – mruknął Finch. Nie zapytał się o Romę, córeczkę swego zmarłego brata Edena. Wiedział, że jej obecność w domu była dla Aliny zawsze momentem drażniącym.
Zeszli do kuchni, gdzie Alina zrobiła kawę. W izbie, z jej ceglaną podłogą i wielką płytą do gotowania, było cicho i ciepło. Usiedli do kawy przy stole, Finch zapalił papierosa. Nie mówili przez chwilę nic, aż odezwała się Alina:
– Możesz mi powiedzieć coś o separacji z Sarą?
– To nie separacja, to rozwód. Mówiąc ściślej, rozwód uzyskam wkrótce. Jak wiesz, pojechała do Reno i dostała to, co tam nazywają rozwodem. A ja wniosłem skargę w Ottawie. Bardzo dobrze udokumentowaną.
– Podobno Sara wyszła znowu za mąż?
– Tak, za Greka.
– To i tobie będzie wolno ożenić się znowu?
– Nie myślę, żebym znowu chciał ryzykować...
– No tak... z twoją wrażliwością...
Zaśmiał się.
– Chociaż ty wyszłaś powtórnie za mąż.
– Tak – odpowiedziała spokojnie. – Ale ja kochałam Renny’ego przed rozwodem z Edenem. Chyba że i ty zakochałeś się w kim?
– Ani trochę. I nie mam zamiaru w przyszłości.
Po chwili milczenia rzekła:
– Myślę, że powinieneś pójść już do wujów. Ogromnie się ucieszą. Nie czują się dobrze, bo my wszyscy jesteśmy ogromnie zajęci. – Wyczuła, że Finch nie ma ochoty na zwierzenia. Widziała, że jest wyczerpany nerwowo.
Rozejrzał się po kuchni.
– Jak tu spokojnie! Boże, co za świat! Chciałbym tu zostać do końca wojny.
– Nie wiem, czy miałbyś taki spokój z tą parą Wragge’ów. Oni są naprawdę okropni, ale jakbyśmy sobie poradzili bez nich!
Zabrzmiał gwałtownie dzwonek. Alina spojrzała na szereg dzwonków na ścianie.
– To wuj Mik – powiedziała. – Ciekawa jestem, czego chce.
Westchnęła jak biedna, przepracowana gospodyni domu. Czy to ta sama Alina? – pomyślał Finch, która dawniej nie ruszyła ręką, jeśli nie miała ochoty...
A ona powiedziała:
– Oni nie są tacy niedołężni, jak sobie wyobrażają. Tylko przyzwyczaili się, że im usługiwano we wszystkim przez całe życie i to ich zepsuło.
– Nie chodź – rzekł Finch. – Ja już zrobię wszystko, co on chce.
– Dziękuję ci. Tylko nie idź za pośpiesznie.
– Festina lente...
Dzwonek zabrzmiał znowu.
– Oni tak zawsze robią – zawołała Alina. – Jak ci Wragge’owie mogą wytrzymać?
Finch pobiegł na górę po schodach. Mikołaj stał w korytarzyku przed swoim pokojem. Wyciągnął do Fincha obie ręce. Chwycił go i przycisnął do siebie.
– Słyszałem na dole twój głos – rzekł. – Nie mogłem się doczekać. Chciałem zobaczyć cię jak najprędzej. Ernest! Tu jest Finch!
Ernest wyszedł ze swego pokoju.
– Chodźcie od razu do mnie – zawołał. – Pogadamy sobie. Dobrze wyglądasz, chłopcze, tylko trochę zmęczony. Jak to wspaniale, że znowu jesteś w domu! Mooey wrócił. Wiesz, że Mooey wrócił. Bardzo się zmienił, na korzyść. Nabrał dobrych manier. Nie, żeby przedtem nie był miłym chłopcem, tylko teraz ma wykwintne maniery. No i wyrósł. Irlandia zrobiła mu dobrze.
Dwaj starsi panowie usadowili Fincha na krześle z poręczami i patrzyli na niego z rozczuleniem.
– Czy dostaliście ode mnie wycinki z gazet? – zapytał Finch.
– Tak, tak. Recenzje były bardzo dobre, z prawdziwym uznaniem. Jesteśmy naprawdę dumni z ciebie. Dumni ze wszystkich naszych bratanków. Tęskniliśmy tylko za tobą, tak jak tęsknimy i za resztą. U nas zmieniło się dużo. Alina robi, co może, biedaczysko, tylko nie ma zdolności.
– Alina dobrze prowadzi gospodarstwo – wtrącił Mikołaj.
Ernest ciągnął dalej:
– Tak, tylko nie ma należytego autorytetu wobec Wragge’ów. Robią, co im się podoba. A ponadto nie umie skarcić dzieci, a kiedy my chcemy jej w tym pomóc, opiera się. Gniewa się nawet.
– Wczoraj na przykład musiałem pociągnąć Archera za uszy – mruknął Mikołaj.
– Ona tego nie lubi, żeby urwis nie wiem co zrobił – rzekł Ernest.
– On także nie. On przede wszystkim! Ale widziałeś Adelinkę? Śliczna dziewczyna, Finch.
– Jeszcze jej nie widziałem. Dopiero co przyjechałem.
Mikołaj spojrzał na niego z żartobliwym uśmieszkiem.
– A ty się rozwodzisz, prawda?
– Tak, wuju.
– Zupełnie tak samo, jak ja kiedyś.
– Musiałem to zrobić.
– Słusznie. Jeśli żony postępują źle, należy się od nich uwolnić. Co to za jegomość, który się z nią ożenił?
– Jakiś Grek. Jakieś takie śmieszne nazwisko.
Mikołaj żachnął się.
– Założyłbym się, że ją wnet opuści z jej dolarami w kieszeni.
– To bardzo przykre – rzekł Ernest. – Tyle można było zrobić z tymi pieniędzmi.
– Nie chcę od niej ani grosza! – wykrzyknął namiętnie Finch.
– Nawet dla dobra rodziny? – zapytał Ernest z wyrzutem.
– Nie chcę właśnie ani grosza – dla jej dobra.
– A co robi ten Grek? – badał Mikołaj.
– Nie mam pojęcia.
– A co z twoim synkiem?
– Mam mieć go potem z sobą przez pewien czas.
– Ile ma latek?
– Będzie miał cztery na Boże Narodzenie.
– Prawda – pamiętam.
– Jakie to dziwne – zauważył Ernest – żeby człowiek z Bałkanów wychowywał Whiteoaka.
Finch roześmiał się.
– On nie będzie miał przy tym nic do gadania. Sara nie pozwoli nikomu wtrącać się do dziecka.
– Nie widać u ciebie przywiązania do syna – rzekł Ernest. – Rzecz niezwykła w naszej rodzinie.
Finch zarumienił się.
– Wszystko było niezwykłe w moim związku z Sarą, a więc i w moim stosunku do jej dziecka.
– Jej dziecka?
– A więc naszego dziecka.
– Sara była rzeczywiście dziwaczną kobietą, od kiedy ją znamy – mruczał Mikołaj. – Gdy ona odeszła z tym Grekiem, tyś powinien był postarać się o upoważnienie sądu do zabrania dziecka.
– Kiedy Sara ubóstwia malca, a ja nie. Całkiem nie wygląda na mego syna.
– Tak zawsze lubiłeś dzieci naszej rodziny...
– Rzeczywiście lubiłem.
– Czy może masz jakieś wątpliwości co do swego ojcostwa? – zapytał Mikołaj, wpatrując się w Fincha swymi dużymi, głęboko osadzonymi oczyma.
– Żadnych. – A po chwili dodał: – Gdybym miał jakieś wątpliwości, czułbym się dużo szczęśliwszy; może mnie wujowie zrozumieją.
– Ta kobieta – rzekł Mikołaj – skoncentrowała na tobie każdy atom swej dziwacznej istoty. Nie widziałem w życiu czegoś podobnego.
Wyjął z kieszeni fajkę i zaczął ją napełniać.
– A jak znajdujesz Alinę? – zapytał Ernest.
– Trochę zmęczona.
– Zanadto trapi się wszystkim – oświadczył Ernest. – Od rana do nocy tylko myśli, co by należało zrobić, względnie czego nie powinno się było robić. A według mnie, my tu jesteśmy, że tak powiem, bezradni. To przecież wojna. Musimy przyjmować rzeczy takimi, jakimi dzisiaj mogą być! Nasze dzienne sprawy są czymś tak błahym w porównaniu z nieprawdopodobnymi wydarzeniami w Europie, że szkoda się nimi zbytnio przejmować.
– No to dlaczego lamentujesz – zapytał brat – kiedy podadzą ci późno obiad?
– Bo to mi szkodzi na żołądek, a ja nie chcę, by moja choroba stała się nowym ciężarem dla rodziny.
Mikołaj mrugnął znacząco na Fincha.
– Ten twój wuj Ernest – rzekł – to po prostu stare dziecko. Niczym się nie przejmuje, o nic się nie troszczy.
Ernest uśmiechnął się pobłażliwie. Obaj starsi panowie zasiedli teraz do dłuższej rozmowy z Finchem. Jakże dobrze znana atmosfera, będąca właściwą duszą Jalny, ogarnęła młodego człowieka. Jego koncerty, jego długa jazda koleją wydały mu się czymś bardzo odległym, prawie nierealnym. Rzeczywistość jest tutaj, w tym domu. Jego rzeczywistość. Choćby nie wiedzieć jak nadzwyczajny wydawał się innym ludziom, dom ten jest jego rzeczywistością.
Spoglądając wstecz na swoje życie z Sarą, zdawał sobie teraz sprawę, jak ona roztrwoniła jego świeżość i rozmach. Prawie od samego początku czuł w tej kobiecie jakąś bezduszność. Była figurką z porcelany, której jakimś cudem udało się rozbudzić w nim namiętność i podgryzać mu korzenie życia. Teraz wyswobodził się od niej. Na zawsze! Od tych oplatających go szaleńczo ramion, od tych warg, co się wpijały w niego... Teraz jest wolny i na właściwym miejscu. Z drugiej strony nie byłby tym, kim jest, gdyby jej nie poznał. Na spazmy własnego pożądania mógł teraz patrzeć jako na coś, co zdobył, ale przezwyciężył i miał już poza sobą. Może teraz dopiero stoi przed nim prawdziwa, wielka miłość.
Późnym popołudniem wybrał się na samotną wędrówkę przez pola i lasy, poprzez zasypiające piękno indiańskiego lata. Przez szereg ostatnich miesięcy unikał tego rodzaju sportu. A potem poszedł do stajen, spodziewając się spotkać tam Adelinkę. Na pewno poleci tam zaraz po powrocie ze szkoły. Przypomniał sobie własne czasy szkolne, jak to mu było ciężko siedzieć w klasie i jeździć do miasta pociągiem tam i z powrotem, kiedy na bożym świecie było jeszcze tak pięknie.
Drzwi stajen były szeroko otwarte, żeby wpuścić do wnętrza jak najwięcej łagodnego, czystego powietrza. Zmieniano koniom podściółkę i dawano obrok. Finch poczuł już z daleka woń czystej słomy, a kiedy wszedł do środka, usłyszał rozkoszne chrupanie wieczornej strawy. Konie obejrzały się za nim z wyniosłą obojętnością i przelotnie, choć go poznały – ale nie był dla nich wart dłuższego zainteresowania. Był wprawdzie częścią Jalny – to wiedziały dobrze – ale istotą bez znaczenia.
Jakże był odmienny od tej dziewczyny, która stała obok Cory, starej klaczy w osobnym boksie na końcu! Od samego jej widoku, od brzmienia jej głosu szło jakieś ożywiające drganie i przenosiło się jakąś tajemną drogą z jednej stajni do drugiej. Finch patrzył, jak się oparła o grzbiet klaczy, jak promienie słońca, padające skośnie przez okna, igrały z jej rdzawymi włosami, jak wyglądała niby młodziutki rycerzyk krzyżowy albo młody święty.
Finch uśmiechnął się na takie porównanie. Adelinka – wiedział – była dobrym dzieckiem i prawdopodobnie mocno rozpuszczonym. Patrzyła w twarz Wrighta, który kręcił się koło niej i coś mówiła do niego, jak do zaufanego kompana. Wright pierwszy posadził ją na kuca, kiedy miała pięć lat. Od tego czasu konie stały się niewyczerpanym przedmiotem ich rozmów. Finch słyszał, jak mówiła:
– Jeśli nie stajemy do konkursów z naszymi końmi, to po co je w ogóle trzymać?
Wright odpowiedział pochmurnie:
– Tak samo myśli pani Whiteoak. Mówi, że to nie ma sensu. Najchętniej by je posprzedawała.
– Co by powiedział mój ojciec, gdyby zastał po powrocie puste stajnie!
– No tak. Zostałaby tylko Cora, deresz i robocze konie. Pani chciałaby sprzedać wszystkie inne.
– Nigdy! – zawołała gorąco Adelinka. – Nigdy do tego nie dopuścimy, Wright. Będziesz stał po mojej stronie, prawda?
Wright włożył jak mógł najwięcej uczucia w głos, którym powiedział:
– Raczej bym się rozstał z żoną i dzieckiem niż z tymi końmi. Ale pani Whiteoak nie rozumie tego, co panienka, ja i pan pułkownik.
– Powinna się do tego nie mieszać.
Finch pomyślał, że w tym momencie lepiej zdradzić swoją obecność. Uczynił to z miną niewiniątka, jakby niczego nie słyszał. Ucałował Adelinkę. Miał wrażenie, że dotyka ustami chłodnego, miękkiego kwiatu. Biła od niej nadzwyczajna świeżość i zdrowie. Nos jej już nie był przydługi na tle dziecinnej twarzyczki. Był teraz zarysowany prześlicznie. A te nozdrza ruchliwe i dumne. Pod nimi już nie różany pączek ust, ale roześmiane wargi szczęśliwej dziewczyny.
– Wiedziałem z góry, gdzie cię można znaleźć – rzekł Finch.
– Wright i ja – odpowiedziała z dumą – prowadzimy stajnie.
– Masa z tym roboty – wtrącił Wright, wyszczerzywszy zęby w uśmiechu, po czym dodał spokojnie. – Nie wiem, jak bym sobie poradził bez panienki. Nie ma tu niczego, do czego by nie przykładała ręki. Brała udział w najlepszych konkursach. Pewnie, że nie były takie jak przed wojną, ale zawsze dobre. Dalibóg! żeby pan widział, jak panienka jeździ! Mówię czasem do żony, że najważniejszym powodem, dla którego pan pułkownik chce wrócić cało do domu, jest to, że chce zobaczyć, jak panienka jeździ.
– Spodziewam się, że wróci – rzekł Finch.
– Nie mogę powiedzieć – ciągnął dalej Wright – żeby cały dom współpracował z nami, tak jak powinien. Dlatego ciężko jest coś zrobić. Stajnie potrzebowałyby wielu rzeczy, a nie ma na to pozwolenia. Byłoby zupełnie inaczej, gdyby pan pułkownik był tu na miejscu.
– Piszę do niego co tydzień – rzekła Adelinka.
– Piszesz, jak ci się powodzi w szkole, prawda?
– Nie znoszę szkoły!
– Ja także nie bardzo ją lubiłem – zaśmiał się Finch.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.