Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wzruszająca historia o miłości i poświęceniu. Pokazuje wrażliwość, siłę i złożoność przewrotnego, kobiecego charakteru. Uniwersalna opowieść o woli życia i determinacji przetrwania. Zapraszamy do lektury...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 203
Lśniącooki, ośnieżony łeb wilczura wsunął się ostrożnie, unosząc połę namiotu.
– Hi! Chook! Siwash! Szatańskie plemię! – zaprotestował chór ludzki z głębi schroniska. Bettles cisnął polanem i zwierzę cofnęło się skwapliwie. Louis Savoy umocował ponownie płócienne ścianki, odsunął patelnię na brzeg piecyka i począł grzać ręce. Bardzo zimno było na dworze. Czterdzieści osiem godzin temu, termometr spirytusowy pękł na sześćdziesiątym ósmym stopniu poniżej zera, od tego zaś czasu mróz brał coraz silniejszy, coraz bardziej gorzki. Niepodobna było przewidzieć, kiedy pofolgują okrutne kleszcze. Pomysł nocowania przy takiej pogodzie z daleka od ciepłej izby i wdychania w płuca łyków lodowatej atmosfery nie należy do najprzedniejszych, chyba, że zrządzą tak bogowie. Ludzie ważą się niekiedy na podobne rzeczy i zazwyczaj kończą wówczas odmrożeniem płuc. Przychodzi suchy, ostry kaszel, szczególnie męczący w pobliżu dymu smażonej słoniny. Tegoż lata lub jeszcze na wiosnę dobrzy ludzie wypalają wielki dół w zmarzłej ziemi i składają tam zwłoki, okryte mchem troskliwie. Mogą być pewni, że aż do chwili, gdy zawezwie je trąba Archanioła – pozostaną całe i nienaruszone. Jednakże śmiertelników małej wiary, którzy zapatrują się sceptycznie na udział powłoki ziemskiej w rozstrzygającym dniu Sądu Ostatecznego, uprzedzić należy, iż Klondike nie jest krajem godnym polecenia dla dokonania w nim aktu śmierci. Nie należy jednak rozumieć przez to, że kraj ów odpowiedni jest dla procesu życia.
Bardzo zimno było na dworze, lecz wcale nie za ciepło w namiocie. Jedyną rzeczą mogącą podpadać pod nazwę umeblowania był piecyk żelazny, któremu podróżni okazywali swe nieustające i niehamowane zainteresowanie. Część „podłogi” usypana była gałęziami choiny, na których porozkładano futrzane worki do spania, pod nimi zaś leżała pierzyna śniegowa, przez całą zimę uścielana. Pozostałą część podłogi stanowił również śnieg, udeptany przez kilka par mokasynów, zarzucony garnczkami, patelniami i resztą utensyliów polarnego obozowiska. Piec stał rozżarzony jak piekło i cały purpurowy, lecz o trzy stopy od pieca leżała bryłka lodu tak ostra i sucha, jakby przed chwilą wyrąbana w zamarzłym łożysku strumienia. Ciśnienie mrozu idące z zewnątrz wypychało ciepło z ludzkiego schroniska. Tuż ponad piecem, tam gdzie rura przetykała daszek namiotu, widać było nieduży krąg wilgotnego płótna, dalej krąg koncentryczny płótna dymiącego i mniejszy krążek słabo dyszący wilgocią. Całą resztę namiotu, dach i ściany, powlekała warstwa suchych, białych kryształków lodowych.
– Och! och! och! – Młody chłopak śpiący wśród futer, wychudzony, zsiniały, znużony, wył z bólu i rzucał się we śnie z coraz głośniejszym i bardziej żałośliwym lamentem. Ciało jego na pół wynurzone spod futer, drżało i miotało się konwulsyjnie jakby na łożu z pokrzyw.
– Powałkować malca! – rozkazał Bettles. – Wzięło go. – Po czym pół tuzina usłużnych towarzyszy zaczęło tarzać chłopaka, rozcierać, poklepywać i podrzucać z iście bezlitosną życzliwością.
– Przeklęta droga – zamruczał z cicha, kiedy pozwolono mu nareszcie wydobyć się z rąk oprawców i usiąść. – Hartowałem się na wszelkie możliwe sposoby, przemierzyłem na przełaj całą okolicę, ba, przez trzy sezony uprawiałem nawet bieg na rękach; wędruję nareszcie do tego zakazanego przez Boga kraju i okazuje się, że jestem zniewieściałym ateńczykiem, pozbawionym elementarnych cech męskości. – Zbliżył się do pieca i skręcił papierosa. – O, nie płaczę i nie użalam się nikomu. Potrafię sam dać sobie radę. Ale po prostu wstyd mi. Jestem po głupich trzydziestu milach tak połamany i wycieńczony, jak jaki filister po trzymilowej podmiejskiej wycieczce. Ba! jestem wprost chory! Zapałki są?
– Nie rozpaczać, mały. – Bettles podał skonfiskowane zapałki i nagle stał się patriarchalny w tonie. – Jeszcze nie przepadłeś! – zawołał. – Prujesz się ze zmęczenia? Trudno. A czy ja odpoczywałem przy pierwszej znajomości ze szlakiem? Połamany, powiadasz? Trzeba było widzieć, jakem swego czasu, cały trzeszczący i pobity, dobre dziesięć minut rozprostowywał grzbiet znad przerębla! Co? Kurcze? Chwyciły mnie kiedyś tak dokumentnie, że pół dnia musiałem popasać, zanim się wyplątałem z ich kleszczy. Jesteś szczeniak, ale węch masz dobry. Poczekaj, od dziś za rok zapędzisz nas, starych, w kozi róg. Na twoją pochwałę muszę jeszcze dodać, że nie nosisz pasa tłuszczu, który już niejednego dzielnego mężczyznę wyprawił przed czasem i przeznaczeniem na łono dziadka Abrahama.
– Pasa tłuszczu?
– A tak. Zwykła rzecz. Dla dużego, tęgiego mężczyzny on właśnie najniebezpieczniejszy jest w podróży.
– Nie słyszałem nigdy.
– Nigdy nie słyszałeś? Gatunek śmierci krótki a węzłowaty i nie dający się obejść. Wielkie, tęgie ciało dobre jest do jednorazowego potężnego wysiłku, ale niezdatne do nieustającej sprawności. Nie jest odporne, ani wytrwałe. Tak, tłuszcz i wytrwałość nie są w przyjaźni. Weź no małego, żylastego chłopaka, kiedy uczepi się swego jak pies kości. Hę? dlaczegóż, u diabła, tłusty olbrzym nigdy tak nie potrafi?
– Poczekaj! – przerwał Louis Savoy swoją francuską angielszczyzną. – To jest to, co wy nazywać... no, jakże wy nazywać?... aha, pra-wi-dlo! Ja znam jeden człowiek, co byla wielka, jak byk. Z nim idzie aż ze Sulphur Creek maleńka osoba, wiecie, ten Lon Mac Fane. Znacie maleńki Lon Mac Fane z czerwona bródka i wlosy? I oni szli, i szli cali dzień dlugi i cala noc dluga. I tlusty czlowiek byl bardzo slaby i dużo leży na śniegu. A maleńki czlowiek ciągnie duża czlowieka, a tamten placze, placze jak – ach! to co wy nazywacie nie-mow-lę! A maleńki czlowiek wlecze duża czlowieka i wlecze, i ciągnie dlugi czas i dluga droga, aż dowlecze do moja izba. I co? Już dwa dni jak duży czlowiek zdrowy wylazł spod moja derka. Nigdy nie patrzalem tak duży człowiek! O, nigdy. I żywy, chociaż ma dużo to, co wy nazywacie pas tłuszczu. Proszę bardzo.
– No, ba! ale to był Axel Gunderson! – zaoponował Stanley Prince. Potężny przybysz ze Skandynawii, o przeszłości omroczonej tajemnicą wielu legend, wywarł swego czasu silne wrażenie na młodym inżynierze. – Teraz odszedł tam, hen... – Wyciągnął rękę w stronę zamglonego wschodu.
– Największy olbrzym, jaki kiedykolwiek zwrócił stopy swoje ku Słonej Wodzie i rzemień założył na grzbiet jelenia – przeciął Bettles. – Spójrzcie na jego żonę, Ungę, można śmiało nastawić wagi na sto dziesięć – ręczę za same mięśnie, bez jednej uncji tłuszczu. Siłę ma równą wszystkiemu, co on posiada. Idzie za nim wszędzie i zwiększa jego powodzenie, jeśli to w ogóle jest jeszcze możliwe. Nie ma nic na ziemi, w ziemi, ani pod ziemią, czego nie uczyniłaby dla niego.
– Kocha go – zaoponował znowu młody inżynier.
– Nie o to chodzi. Po prostu...
– Posłuchajcie, bracia – wtrącił Charley z Sitki, siedzący w kącie na skrzynce z żywnością. – Mówiliście o pasie tłuszczu, co wiąże mięśnie dużego mężczyzny, o sile kobiety i o miłości – mówiliście pięknie; lecz ja mam w myśli rzeczy, co zaszły wtedy, gdy kraj był młody, a ogniska ludzkie rzadkie jak gwiazdy na bladym niebie. Stało się, iż los zetknął mnie z owym pasem tłuszczu, z dużym mężczyzną – i z kobietą. Kobieta była drobna, lecz serduszko miała większe niźli jego wielkie bawole serce. I siłę miała prawdziwą. Odbywaliśmy ciężką drogę, właśnie do tejże Słonej Wody. Mróz nastał gorzki, głębokie śniegi i głód okrutny. A miłość kobiety była miłością potężną – cóż więcej powiedzieć może mężczyzna?
Zamilkł na chwilę i toporem odrąbał parę kawałków lodu z wielkiej kłody leżącej poza nim. Cisnął bryłki na lśniącą patelnię, stojącą na rozżarzonym piecu, gdzie topniały, rozpływając się w chłodną wodę do picia. Towarzysze zsunęli się bliżej, a chłopak łamany kurczami poszukiwał na próżno wygodniejszej pozycji dla swego udręczonego ciała.
– Bracia, skóra moja czerwona jest od krwi Siwasha, lecz serce moje białe. Z grzechów ojców dziedziczę jedne, z cnót przyjaciół – drugie. Wielka prawda nawiedziła mnie, gdy byłem jeszcze chłopcem: zrozumiałem, że do waszej rasy należy świat, że plemię Siwashów nie dorówna wam i wyginąć musi w chłodzie śniegów, jak ginie niedźwiedź nasz i karibu. Poszedłem więc ku ciepłu, zasiadłem pośród was u ogniska i stałem się jednym z was. Dużo widziałem w życiu. Spotykałem rzeczy dziwne i przebywałem dalekie szlaki z ludźmi wielu plemion. Dlatego dzisiaj czyny mierzę waszą miarą, według was sądzę ludzi i po waszemu myślę. Toteż, jeśli źle mówić będę o człowieku waszej rasy, nie weźmiecie mi tego za złe, kiedy zaś opowiem rzeczy wzniosłe o narodzie ojców moich, nie pomyślicie sobie: Charley z Sitki pochodzi sam z plemienia Siwashów, chytry płomień ma w oczach, a honoru nie zna język jego. Czy nie tak?
Koło słuchaczy poważnym basem wyraziło swą przyjazną zgodę.
– Kobietę zwano Passuk. Nabyłem ją uczciwie od rodzinnego jej plemienia, Chilcat, którego znak wznosi się na wybrzeżu Słonej Zatoki wielkiego morza. Serce moje nie rwało ku tej kobiecie i nie wiem nawet, czy była piękna. Bowiem rzadko podnosiła oczy od ziemi i nieśmiała była, a trwożliwa jak zwykle dziewczęta schwytane w ramiona obcego mężczyzny, którego nigdy przedtem nie widziały. Jak powiadam, nie miałem w sercu swym miejsca, gdziebym ją mógł przygarnąć, gdyż wielka podróż zajmowała myśli moje; potrzebowałem kogoś, kto karmiłby psy na szlaku i wraz ze mną pracował przy wiośle w długie dni na burzliwej rzece. Jedna kołdra starczy na dwoje. Tak więc wybrałem Passuk.
Czy nie mówiłem jeszcze, żem służył wtedy rządowi? Jeśli nie, chcę teraz powiedzieć o tym. Wzięto mnie więc na pokład statku wojennego, wraz z saniami, psami, żywnością w puszkach i kobietą Passuk. Udaliśmy się na północ, aż do granicy lodów na morzu Beringa. Tam wylądowaliśmy, ja, Passuk i psy. Dostałem od rządu pieniądze, gdyż byłem jego sługą, dostałem mapy krajów, po których nie stąpała jeszcze noga ludzka – i paczki.
Paczki te opatrzone były rządową pieczęcią i starannie chronione od wilgoci. Miałem wręczyć je na pewnym statku Oceanu Północnego, polującym na wieloryby a więzionym przez lody przy ujściu wielkiej Mackenzie. Największa to rzeka na świecie, nie licząc naszego Jukonu, Matki Rzek.
Wszystko to zresztą nie jest ważne, albowiem opowiadanie moje nie dotyczy ani statku polującego na wieloryby, ani zimy wśród gór lodowych, którą spędziłem przy ujściu Mackenzie. Później, na wiosnę, gdy dni stały się dłuższe i cienka skorupa lodowa pokryła śnieg, poszliśmy na południe, Passuk i ja, ku dolinie Jukonu. Droga ciężka, lecz słońce wskazywało kierunek naszym stopom. Kraj był pustynny, jak mówiłem, i płynąć należało przeciw prądowi, robiąc wiosłami i żerdzią. Dobrnęliśmy do Forty Mile. Dobrze było ujrzeć raz jeszcze białe twarze! Przybiliśmy do brzegu. Ta zima była prawdziwie ciężką zimą. Mróz i ciemności dławiły nas równocześnie, a wraz z nimi głód. Agent placówki handlowej dawał na każdego człowieka po czterdzieści funtów mąki i dwadzieścia funtów słoniny. Fasoli nie było. Psy wyły bez przerwy, ludzie mieli brzuchy zapadłe i twarze głęboko poryte bruzdami. Silni osłabli, słabi poumierali. W dodatku grasował szkorbut.
Pewnego wieczoru zebraliśmy się wszyscy w sklepiku, gdzie widok pustych półek jeszcze mocniej odczuć nam kazał własną nędzę. Rozmawialiśmy cicho przy świetle ognia na kominie, gdyż świece schowano na pożywienie dla tych, co będą jeszcze zipać na wiosnę. Rozprawy skończyły się tym, iż jeden z nas musi ruszyć w drogę i dotrzeć do Słonej Wody, żeby dać znać światu o naszej nędzy. Wszystkie oczy zwróciły się ku mnie, gdyż uważany byłem za wielkiego podróżnika. Rzekłem: Do Misji Haines, co leży na brzegu morza, jest siedemset mil, a każdy krok tej drogi jest ciężką pracą po nietorowanym szlaku. Dajcie mi najsilniejsze psy i najlepszą żywność, to pójdę. A razem ze mną pójdzie Passuk.
Zgodzili się. Nagle wstał niejaki Long Jeff, jankes, człowiek o grubych kościach i mięśniach olbrzyma. Mowa jego nie była krótka. Jest również wielkim podróżnikiem, oznajmił, urodzonym dla szlaku i wykarmionym mlekiem bawołu. Uda się ze mną i – gdybym padł w drodze – zaniesie sam wiadomość do Misji. Młody byłem i nie znałem jeszcze jankesów. Skądże wiedzieć mogłem, że obfita mowa oznacza pas tłuszczu na mięśniach mężczyzny i jakże domyślić się miałem, że jankesi, co naprawdę spełniają wielkie czyny, trzymają język swój za zębami? Tak więc, zabraliśmy najsilniejsze psy i najlepszą żywność i ruszyliśmy we troje – Passuk, Long Jeff i ja.
Tak, bracia, wszyscyście torowali pierwszą drogę po dziewiczym śniegu, robiliście gee-pole’em i nie jest wam obca zmarzła kasza lodowa na miejscu letnich rzek; niewiele więc mówić będę o naszych wysiłkach. Powiem tylko, że czasem robiliśmy dziesięć mil dziennie, czasem trzynaście. Ale przeważnie dziesięć. Owa najlepsza żywność była bardzo zła i od początku drogi wydzielaliśmy sobie skromne porcje. Najsilniejsze psy były również bardzo mizerne i utrzymać je w posłuchu nie było łatwo. Przy White River z trzech sań ubyły nam jedne, a uszliśmy dopiero dwieście mil. Ale strata niewielka. Zbyteczne psy poszły do żołądków psów pracujących.
Ani smużki dymu, ani ludzkiego słowa, dopóki nie dosięgliśmy Pelly. Liczyłem, że dostanę tam żywność i zostawię Long Jeffa, co skamlał już z wycieńczenia. Ale urzędnik placówki w Pelly miał odmrożone płuca, chorobliwie błyszczące oczy i doszczętnie próżną spiżarnię, pokazał nam też równie pustą spiżarnię misjonarza i jego świeży grób przywalony kamieniem dla ochrony przed psami. Do Pelly schroniła się garstka Indian, lecz dzieci i starych nie było wcale i wiedziałem, że niewielu z nich doczeka wiosny.
Ruszyliśmy dalej z lekkim żołądkiem i ciężkim sercem, a pół tysiąca mil śniegu i milczenia rozciągało się między nami a Misją Haines, co jest na brzegu morza.
Pora zimy była właśnie najciemniejsza i pośrodku dnia słońce nie rozświetlało widnokręgu na południowej stronie. Lód jednak stawał się mniej okrutny, a szlak łatwiejszy, gnałem więc psy ostro, krótkie dawałem postoje. Jakem rzekł w Czterdziestej Mili, każdy krok po tym szlaku trzeba było torować nartami po raz pierwszy. Narty znużyły nam nogi, co poranione i zziębnięte nie chciały się goić. Odmrożenia były z dniem każdym gorsze, tak że co rano przy uwiązywaniu nart Long Jeff płakał z bólu jak dziecko. Kazałem mu torować drogę przed najlżejszymi saniami, ale wyślizgiwał się z nart dla własnej wygody. Droga więc leżała nietorowana, a mokasyny Jeffa, pogrążając się w śnieg, zostawiały za sobą doły, w które potem zapadały psy. Niezwykle łatwo jest połamać w ten sposób kości psom idącym w zaprzęgu, toteż Jeff czynił podle. Przemawiałem doń ostro, obiecywał poprawę i natychmiast łamał słowo. Wobec tego dostał batem po grzbiecie, po czym psy nie zapadały się już więcej.
Mężczyzna ten był dzieckiem, słabym od tłuszczu i nieumiejącym cierpieć.
Ale Passuk! Podczas gdy mężczyzna leżał przy ognisku i płakał, kobieta gotowała, nad ranem pomagała zaprzęgać, wieczorem rozprzęgać psy. Ona też żywiła je i ochraniała. Zawsze szła na przedzie, unosząc starannie narty opatrzone błonami i udeptując drogę. Uważałem za rzecz zwykłą, iż wszystko to robi kobieta i nie myślałem więcej na ten temat. Głowę zajmowały mi inne sprawy i zresztą młody byłem i cóż wiedzieć mogłem o kobiecie? Dopiero później, patrząc wstecz – zrozumiałem.
Mężczyzna był już zupełnie bezużyteczny. Psy były słabe, lecz stale jechał na sankach, jak tylko zdołał pozostać w tyle. Passuk oznajmiła, iż woli wziąć jego sanie i pozwolić mu iść luzem. Rano, wydzieliłem uczciwie jego porcję żywności i zostawiłem ją na drodze. Mógł iść, jak sam zechce. My zaś z kobietą zwinęliśmy obóz, spakowali sanie i zaprzęgli psy. O południu, kiedy słonce zakpiło z nas znowu, dognaliśmy Long Jeffa ze łzami zamarzniętymi na policzkach i minęliśmy go. Wieczorem rozłożyliśmy obóz jak zwykle, oddzielając uczciwie porcję Jeffa i rozkładając dla niego futra do spania. Rozpaliliśmy też wielkie ognisko, żeby mógł widzieć z daleka. Po kilku godzinach dowlókł się, zjadł swoje, jęcząc, i zasnął. Nie był chory. Był tylko znużony, wycieńczony szlakiem i słaby z głodu. Ale Passuk i ja byliśmy również znużeni, wycieńczeni szlakiem i słabi z głodu. I spełnialiśmy przecie całą pracę, on zaś żadnej. Posiadał za to pas tłuszczu, o którym mówił brat nasz, Bettles. W dalszym ciągu dawaliśmy Jeffowi codziennie uczciwie jego część żywności.
Dnia pewnego spotkaliśmy dwa widma, wędrujące przez ciszę śniegów. Byli to dwaj Biali. Mężczyzna i mały chłopak. Lód załamał się na jeziorze La Barge i pochłonął ich obfity dobytek. Teraz każdy niósł tylko jedną derkę na plecach. Nocami rozkładali ognisko i tulili się przy nim do rana. Pozostało im jeszcze trochę mąki. Zaparzali ją gorącą wodą i pili. Mężczyzna pokazał mi osiem kubków mąki; wszystko co mieli, prócz dwustu mil śnieżnego szlaku do Pelly, nawiedzonego śmiertelnym głodem. Mówili, że za nimi idzie Indianin, ich towarzysz. Podobno dzielili się z nim uczciwie, lecz tamten ustał pierwszy. Nie uwierzyłem. Gdyby dzielili się uczciwie, Indianin nie byłby ustał pierwszy, żywności dać im nie mogłem. Próbowali ukraść psa, najgrubszego, który był zresztą chudy jak kość, ale wymierzyłem rewolwer w ich twarze i kazałem iść precz. I poszli precz jak pijani, poprzez ciszę śniegów, ku głodnemu Pelly.
Miałem teraz jedne sanie i trzy psy – skóra i kości. Wiecie, że kiedy drewna jest mało, ogień pali się źle, a izbę ogarnia zimno. Tak było z nami. Głodnych mróz szarpał ostrzej i poczernił twarze, że nie poznałaby nas rodzona matka. I nogi były w ranach. Codziennie, wyruszając w drogę i przypasując narty, pociłem się z wysiłku, dusząc w sobie krzyk bólu, który mnie dławił. Passuk nie wydała jęku. Obcy mężczyzna skamlał.
Przy Trzydziestej Mili rzeka była wartka i prąd poprzegryzał masę lodu pod spodem, pełno więc było rozpadlin, wyrw, a nawet otwartej wody. Któregoś dnia Long Jeff, który wcześniej opuścił postój, zatrzymał się, by poczekać na nas przy jednym z takich przerębli. Pomiędzy nim a nami stała otwarta woda. Jeff przebył ją po pasemku otaczającego lodu. Lecz dla sań przejście to okazało się zbyt wąskie. Wynaleźliśmy więc pomost z cienkiej kry. Passuk była lekka, toteż poszła pierwsza, trzymając się żerdzi rzuconej z brzegu na brzeg na wypadek, gdyby się lód załamał. Lekka była, narty miała szerokie, więc przeszła szczęśliwie. Wtedy zawołała psy. Te jednak nie miały nart ani żerdzi, załamały się więc natychmiast i w oka mgnieniu zniesione zostały pod lód. Drugie sanie trzymałem w miejscu, ale pęknięcie doszło do nich w jednej chwili i również zawaliły się wraz z psami. Zwierzęta nie były tłuste co prawda, ale liczyłem, że starczą na jakiś tydzień – teraz przepadły.
Następnego rana rozdzieliłem całą posiadaną żywność na trzy części. Oświadczyłem też Jeffowi, że może iść z nami lub osobno, jak uważa. Szybko pójdziemy teraz, gdyż nie mamy ładunku. Na to Jeff podniósł głos i spróbował narzekać na poranione nogi, a nawet mówić coś o solidarności i koleżeństwie. Nogi Passuk i moje były jeszcze gorzej poranione, pracowaliśmy bowiem za siebie i psy. Zresztą było to widoczne. Long Jeff przysięgał, że prędzej umrze, niż pójdzie dalej. Wobec tego Passuk wzięła jeden futrzany wór do spania, ja zabrałem garnczek i siekierę i mieliśmy wyruszyć. Ale Passuk spojrzała na część żywności, oddzieloną dla tamtego i rzekła: – Niedobrze jest marnować żywność dla niedołęgi. Niech lepiej umrze. – Potrząsnąłem głową i odparłem: – Nie, kto raz był kolegą, kolegą zostaje na zawsze. – Lecz kobieta poczęła mówić o towarzyszach z Czterdziestej Mili. Było tam wielu dzielnych mężczyzn, a wszyscy czekali żywności, którą przysłać im mamy wczesną wiosną. Raz jeszcze powiedziałem Nie. Wtedy błyskawicznie wyrwała rewolwer zza mego pasa i, jak mówił Bettles, Long Jeff przeniósł się przed czasem na łono Abrahama. Skarciłem za to Passuk, lecz nie okazała żalu, bo go nie czuła. Ja zaś w głębi serca wiedziałam, że miała rację.
Charley z Sitki ucichł i dorzucił parę bryłek lodu na patelnię. Podróżni milczeli i zimny dreszcz przeszywał ich plecy na dźwięk przejmującego wycia, którym zmarznięte psy dawały wyraz swej nędzy.
– Dzień po dniu mijaliśmy z Passuk miejsca nocnych obozowisk obu widm i czuliśmy coraz wyraźniej, jak dobrą będzie chwila dotarcia do Słonej Wody. Pewnego dnia natrafiliśmy na Indianina, co również posuwał się jak widmo z twarzą zwróconą ku Pelly. Mówił, że tamci dwaj nie dzielili żywności sprawiedliwie, wobec czego już od trzech dni nie posiada mąki. Co noc gotuje w garnczku strzępki mokasynów, co rano je zjada. Ale z mokasynów zostało już niewiele. Indianin pochodził z rodzinnych okolic Passuk i mówił tym samym co ona narzeczem. Był obcym w dolinie Jukonu i nie znał drogi, lecz twarz miał zwróconą ku Pelly. Jak to daleko? Dwa sny? Dziesięć? Sto? Nie wiedział, lecz szedł ku Pelly. Zbyt daleko byłoby powracać. Mógł już tylko iść naprzód.
Nie prosił o mąkę, bo widział, że sami jesteśmy na pół żywi. Passuk spoglądała to na niego, to na mnie w rozterce niby kuropatwa, której małym zagraża niebezpieczeństwo. Zwróciłem się więc do niej i rzekłem: – Tego człowieka obdzielono nieuczciwie. Czy mam dać mu część naszej mąki? – Ujrzałem, że oczy jej zalśniły od nagłej radości, lecz potem długo patrzała to na mnie, to na tamtego, nareszcie wyrzekła z twarzą zaciętą i bolesną: – Nie. Słona Woda jeszcze daleko, a śmierć blisko. Niech lepiej zabierze obcego człowieka, a pozwoli przejść spokojnie mężowi memu, Charley’owi. – Tak więc Indianin odszedł ku Pelly poprzez milczenie i śniegi. Tej nocy Passuk płakała. Dotychczas nigdy nie widziałem jej płaczącej. I nie dym ogniska był winien, choć drewno mieliśmy wilgotne. Dziwiłem się więc temu smutkowi i myślałem, że jej serce kobiece zmiękło z bólu i wysiłku w ciemności obcego szlaku.
Dziwną rzeczą jest życie. Myślałem o tym często, rozważałem długo i z dniem każdym niezrozumiałość życia nie zmniejszała się, lecz rosła. Skąd ta ludzka tęsknota ku życiu? Po co? Jest ono grą, w której nikt nie wygrywa. Żyć – to pracować krwawo i dotkliwie cierpieć, dopóki Starość nie zdławi i nie przywali tak ciężko, że ręce człowiecze opadną bezwładnie na zimny popiół martwych ognisk. Trudno jest żyć. W bólu chwyta niemowlę pierwszy swój oddech, w bólu oddaje starzec oddech ostatni. A dni wszystkie pełne są troski i smutku. Lecz człowiek zdąża w otwarte ramiona Śmierci, padając i potykając się, z głową wstecz zwróconą, walcząc do ostatka. A przecie Śmierć jest dobra. Tylko Życie i sprawy Życia zadają ból. Życie jednak kochamy – nienawidząc Śmierci. To bardzo dziwne.
Niewiele mówiłem z Passuk podczas naszej wędrówki. Nocami leżeliśmy w śniegu, jak trupy; o poranku ruszaliśmy w drogę, jak widma. Wszystko wokoło było umarłe. Nie spotykaliśmy ptarmiganów ani wiewiórek, ani królików – żadnej żywej istoty. Rzeka milczała w białych okowach. Sok zastygł w drzewach. Mrozy zwiększyły się znowu. Nocami gwiazdy wielkie i bliskie mrugały i tańczyły po niebie. A w dzień drwiły z nas słońca, dużo słońca bowiem oglądaliśmy nad sobą. Powietrze iskrzyło się i migotało, a śnieg leżał niby piasek z diamentów. Ani dźwięku, ani drgnienia, mróz tylko gorzki i cisza jak otchłań. Mówiłem już, że my, widma, wędrowaliśmy w śnie półprzytomnym i nie liczyliśmy czasu. Jeno twarze mieliśmy zwrócone ku Słonej Wodzie, myśli wytężone ku Słonej Wodzie, nogi ku Słonej Wodzie niosące. Obozowaliśmy przy Tahkeenie, nie wiedząc gdzie jesteśmy. Doszliśmy do White Horse, ale oczy nasze go nie spostrzegły. Stopy dotarły do przejścia Canyon, ale nie czuły tego. W ogóle nie czuliśmy nic. Za to często padaliśmy na drodze uparcie zwróceni twarzą ku Słonej Wodzie.
Nadeszła ostatnia porcja żywności i podzieliliśmy ją uczciwie. Passuk jednak padała częściej, aż przy Jelenim Rozstaju – skończyły się jej siły. Spoczęliśmy więc razem pod jedną futrzaną derą i przestaliśmy wybierać się w drogę. Postanowiłem zostać i spotkać Śmierć razem z Passuk; teraz bowiem byłem już stary i pojąłem miłość kobiety. Pozostało tylko osiemdziesiąt mil do Misji Haines i do wielkiego Chilcoot, co leżał za lasem olbrzymich jodeł, rzucających swe czuby na pierś burzy. Passuk mówić poczęła cichutko, trzymając me ucho przy wargach swoich, żebym dobrze słyszał. I teraz, kiedy nie bała się mego gniewu – wypowiedziała całe swe serce. Mówiła o miłości i o wielu rzeczach, których nie rozumiałem dotychczas.
Mówiła: – Jesteś mężem moim Charley, ja zaś byłam ci dobrą żoną. Przez wszystkie dni rozpalałam twe ognisko, gotowałam żywność, karmiłam psy, pracowałam przy żerdzi i wiośle. Nie skarżyłam się nigdy. Nie płakałam, iż więcej ciepła było w szałasie mego ojca, ani więcej żywności w rodzinnym Chilcat. Mówiłeś – ja słuchałam. Kazałeś – byłam posłuszna. Czyż nie tak, Charley?
Odrzekłem: – Tak było.
Na to ona: – Kiedy przyszedłeś do Chilcat i, nie spojrzawszy nawet, kupiłeś mnie jak psa, każąc iść za sobą – serce moje stwardniało dla ciebie, pełne trwogi i goryczy. Ale to dawno. Potem dałeś mi dużo dobroci, jak dobry pan dobremu psu. Serce twoje pozostało zimne i nie miało dla mnie miejsca. Pomimo to postępki twoje były sprawiedliwe, a podział w podróży uczciwy. Widziałam, jak spełniałeś śmiałe czyny i szedłeś wprost ku niebezpieczeństwu. Porównałam cię z mężczyznami plemion mi znanych i zrozumiałam, że stoisz wpośród nich sam jeden, pełen honoru, z mową uczciwą i mądrym słowem. Serce moje wezbrało dumą i z dniem każdym wypełniałeś je bardziej, myśli moje biorąc na własność. Stałeś się jak słońce pośrodku lata, gdy złota jego droga biegnie szerokim kołem i wcale nie opuszcza nieba. Kiedykolwiek i gdziekolwiek padło spojrzenie moich oczu – spotykało słońce. Lecz serce twe pozostało zimne, Charley, i nie było w nim miejsca dla Passuk.
Rzekłem: – Tak. Było zimne i nie miało miejsca dla ciebie. Ale to już przeszło. Teraz serce moje jest jak śnieg na wiosnę, kiedy powraca słonko. Przychodzi odwilż, roztopy, szmer wód biegnących cicho, wytryskanie młodej zieleni, pokrzyki kuropatw, dzwonienie skowronków i wielka radosna wrzawa! Bo oto złamana jest zima, Passuk, i pojąłem już miłość kobiety...
Uśmiechnęła się lekko i poruszyła ku mnie; objąłem ją mocniej. Wyrzekła: – Jestem szczęśliwa. – Potem leżała cicho, oddychając łagodnie, głowę złożywszy na mojej piersi. Wreszcie szepnęła: – Tu szlak mój się kończy i jestem zmęczona. Ale przedtem powiedzieć ci chcę rzecz, o której nie wiesz. Dawnymi czasy, kiedy byłam dziewczynką w Chilcat, bawiłam się sama wśród futer w szałasie mego ojca. Mężczyźni poszli daleko na polowanie, kobiety i chłopcy ćwiartowali zdobycz za osadą. Działo się to na wiosnę. Byłam zupełnie sama. Wielki brunatny niedźwiedź, obudzony właśnie ze snu zimowego, głodny, ze skórą wiszącą w strzępach na chudym ciele, wsunął łeb do szałasu i sapnął Uff! Brat mój nadbiegł właśnie z pierwszymi saniami, pełnymi mięsa. Rzucił się na niedźwiedzia, bijąc go głownią porwaną z ogniska, psy zaś skoczyły z boku jak stały, w uprzęży i z saniami. Bitwa była wielka i dużo krzyku. Wpadli w ognisko, futra się zapaliły, szałas runął. Ale niedźwiedź padł trupem z palcami brata mego w paszczy. Na twarzy chłopaka pozostały ślady pazurów. Czy zauważyłeś ręce Indianina, idącego do Pelly? Grzał je przy naszym ognisku – brakowało im palców. To był mój brat. Rzekłam, iż nie należy dawać mu żywności. I głodny poszedł precz – w Milczenie śniegów.
Oto, bracia moi, miłość kobiety Passuk, co umarła przy Jelenim Rozstaju. Miłość jej była potężna, bo kazała poświęcić rodzonego brata dla obcego mężczyzny, co poprowadził ją ciężkim szlakiem aż do gorzkiego końca. I jeszcze: miłość to była tak wielka, że poświęcić jej kazała samą siebie. Zanim oczy Passuk zamknęły się po raz ostatni, ujęła moją rękę i wsunęła pod swoją kurtę z wiewiórczych skórek, aż do stanika. Dotknąłem małego, mocno ubitego woreczka i zrozumiałem tajemnicę konania. Dzień po dniu dzieliliśmy się sprawiedliwie aż do ostatniego okrucha. I codziennie kobieta jadła tylko pół swojej żywności. Drugą chowała do owego woreczka.
Mówiła jeszcze: – Nadszedł koniec drogi dla Passuk, lecz twoja droga, Charley, wiedzie dalej, poprzez wielki Chilcoot w dół aż ku Misji Haines i morzu; wiedzie dalej i dalej, pod światłem wielu słońc, poprzez obce kraje i nieznane wody; pełna jest lat szczęśliwych i rozległej chwały; biegnie ku chatom wielu kobiet, dobrych kobiet, lecz nie zaprowadzi nigdy ku miłości większej, niż miłość Passuk.
I wiedziałem, że mówi prawdę. Lecz ogarnęło mnie szaleństwo, odrzuciłem woreczek z żywnością, przysięgając, że i moja droga dobiegła końca. Oczy kobiety wezbrały łzami i wyszeptała: – Pośród mężczyzn był Charley z Sitki zawsze pełen honoru, a słowo jego nie zawodziło. Czyż zapomniał teraz o honorze swoim, że traci czas na próżne słowa przy Jelenim Rozstaju? Czy nie pamięta już Charley ludzi z Czterdziestej Mili, co oddali mu najlepszą żywność i najsilniejsze psy? Passuk zawsze dumna była ze swego męża. Niechże więc Charley wstanie, przywiąże narty i rusza naprzód, by Passuk mogła na zawsze zachować swoją dumę.
Więc kiedy zesztywniała mi w ramionach, wstałem, podniosłem woreczek z żywnością, przywiązałem narty i powlokłem się naprzód. Lecz słabość omotała moje kolana, głowa bolała, szumiało w uszach, a języki ognia tańczyły przed oczyma. Zapomniane drogi z lat chłopięcych powróciły nagle. Siedziałem przy uczcie nad pełną misą, śpiewałem głośno i tańczyłem przy dźwięku pieśni dziewczęcych i biciu w bębny z foczej skóry. Potem Passuk ujęła mą rękę i poczęła iść u mego boku. Kiedy kładłem się spać – budziła mnie. Kiedy padałem – podnosiła. Kiedy zbaczałem w głęboki śnieg – kierowała na drogę. W ten to sposób, jak człowiek obłąkany, co ogląda dziwne zjawiska lub myśli lekkie ma od wina – doszedłem do Misji Haines nad brzegiem morza.
Charley z Sitki odrzucił połę namiotu. Był środek dnia. Na południowej stronie nieba, ważąc się tuż nad bladą przełęczą Hendersona, lśniło srebrne słońce jak dysk lodu. Z każdej jego strony pałały dwa złudne słońca. Powietrze było niby pajęczyna roziskrzonego mrozu. Na pierwszym planie, ponad drogą, ogromny wilczur zjeżony chłodem ciskał ku niebu przeciągły zew rozpaczy.
– Zatem daję: sześć koców ciepłych, podwójnych; sześć dużych pilników hartowanych; sześć noży z Zatoki Hudsona, długich i ostrych; dwa czółna wyrobu Moguma, Wielkiego Cieśli, dziesięć psów mocnych o szerokiej piersi, uprząż dla nich i trzy sztucery – jeden co prawda ma złamany cyngiel, ale bez wątpienia można go naprawić.
Keesh zamilkł i potoczył wzrokiem po kole skupionych słuchaczy.
Był to czas Wielkiego Połowu, Keesh ofiarowywał wykup Gnobowi za córkę jego Su-Su. Miejscem, gdzie się to działo, była Misja Świętego Jerzego nad Jukonem. Nadciągnęły tu plemiona z odległości setek mil: z północy, południa, wschodu i zachodu, a nawet Tozika-tatu z dalekiej Tana-nawy.
– I jeszcze, o Gnobie, tyś jest wodzem Tana-nawy, a ja, Keesh syn Keesha – wodzem Thlungetów. Jeśli potomstwo moje wyjdzie z łona twej córki, przyjaźń zapanuje między obu plemionami. Wielka przyjaźń – i Thlunget i Tana-nawa będą jednej krwi na przyszłość. Wykonam, co wykonać obiecam. A ty, o Gnobie, jak myślisz?
Gnob pokiwał głową uroczyście. Jego twarz zeschła i zmarszczona od starości kryła nieprzeniknienie jego myśli. Małe oczy o wąskim wycięciu roziskrzyły się jak płonące węgielki, gdy zapiszczał wysokim, chybotliwym głosem:
– To nie wszystko jeszcze.
– Cóż więcej? – zapytał Keesh. – Czyż nie ofiarowałem pełnej ceny? Czyż była kiedy wśród Tana-nawa dziewczyna, za którą dawano tyle? Wymień, jeśli tak!
Urągliwy śmiech przebiegł po kole słuchaczy i Keesh pojął, że z niego szydzą.
– Nie, o zacny Keeshu. – Gnob uspakajająco wyciągnął rękę. – Nie zrozumiałeś. Cena jest dobra, nie mówię też nic o złamanym cynglu. Ale to nie wszystko. Cóż bowiem powiesz o samym mężu?
– Tak, tak, cóż powiesz o mężu? – zawołał krąg siedzących.
– Opowiadają – piszczał Gnob – opowiadają, że Keesh nie idzie tropami ojców swoich. Opowiadają, że odszedł w ciemność do obcych bogów i że stał się tchórzem.
Twarz Keesha pociemniała.
– Kłamstwo! – huknął – Keesh nie lęka się nikogo.
– Mówią – piszczał Gnob dalej – że słuchał słów Białego Człowieka, który mieszka wysoko w dużym domu, że schylił głowę przed bogami Białych, którym, jak mówią, nie podoba się krew.
Keesh spuścił oczy i pięści jego zacisnęły się. Dziki krąg zachichotał szyderczo. Madwan, szaman, wielki kapłan i czarodziej plemienia, pochylił się do ucha Gnoba i szeptał.
Później, poszukawszy ręką w ciemnościach poza kołem światła od ogniska, podniósł smukłego chłopczyka i postawił go wprost przed Keeshem. W rękę Keesha wsunął nóż.
Gnob pochylił się naprzód:
– Keesh! O Keesh! czy ośmielisz się zabić człowieka? Spójrz – oto Kitz-noo – niewolnik. Uderz, uderz go, Keesh, całą siłą twojego ramienia!
Chłopiec, drżąc, czekał ciosu. Keesh spojrzał nań i myśl o wyższej moralności, której nauczał mister Brown, przemknęła mu przez mózg, wraz z językami ognia piekielnego, w których opisywaniu Wielebny specjalnie sobie upodobał. Nóż upadł na ziemię, a chłopiec z westchnieniem ulgi wyszedł na drżących kolanach poza koło światła. U stóp Gnoba leżał wyciągnięty wilczur, który zawarczał, błyskając białymi zębami i chciał skoczyć za chłopcem. Ale Szaman kopnął psa i to nasunęło nową myśl Gnobowi.
– Więc, Keeshu, cóżbyś uczynił z człowiekiem, który by postąpił z tobą tak...
Mówiąc te słowa, Gnob podał psu długi kawał łososia, a kiedy zwierzę próbowało schwycić, uderzył je kijem po pysku.
– I później, o Keeshu, czyż czyniłbyś tak...
Biały Kieł pełzał u nóg Gnoba i łasił się.
– Słuchaj! – wsparłszy się na ramieniu Madwana, Gnob powstał – jestem bardzo stary i dlatego, że jestem stary, powiem ci wszystko. Ojciec twój, Keesh, był potężnym człowiekiem. Kochał pieśń cięciwy wśród bitwy, a włócznia rzucona jego ramieniem przeszywała na wskroś ciało wroga; tyś niepodobny do niego. Od czasu, kiedy porzuciłeś Kruka, aby czcić Wilka, lękasz się krwi i zmuszasz lud twój, by się jej lękał. To nie jest dobrze. Dlaczego, sam osądź. Gdym ja był małym chłopcem jak Kitz-noo, wokół nas nie było ani jednego Białego. Ale nadeszli jeden za drugim ci ludzie biali i dziś jest ich wielu. Trapi ich wieczny niepokój i nigdy, nawet syci, nie spoczną u ogniska, na dzień który nadejdzie składając troskę o jego sytość. Przekleństwo jakieś ciąży nad nimi i muszą pracować bez odpoczynku.
Keesh był zdumiony. Niewyraźne wspomnienie historii o Adamie, opowiedzianej przez mister Browna, przyszło mu do głowy i pojął, że mister Brown mówił prawdę.
– Ludzie biali biorą wszystko, co widzą; idą wszędzie i wiedzą wszystko. Śladami jednych nadchodzą inni, tak że jeśli nic nie uczynimy, to wkrótce zawładną całą ziemią i nie będzie miejsca dla plemienia Kruka. Dlatego musimy walczyć z nimi i zabijać ich, dopóki nie zabijemy ostatniego. Wówczas w naszych rękach będą przełęcze i doliny, a dzieci nasze i dzieci naszych dzieci będą żyły spokojnie i staną się tłuste. Wielka będzie walka, kiedy Wilk rozpocznie borykać się z Krukiem – ale Keesh walczyć nie będzie i nie pozwoli walczyć swojemu plemieniu. Dlatego nie byłoby dobrze, gdyby wziął córkę moją za żonę. To rzekłem ja, Gnob, wódz Tana-nawy.
– Ludzie biali są dobrzy i wielcy – odrzekł Keesh. – Ludzie biali nauczyli nas wielu rzeczy, biali ludzie dali nam kosy, noże i sztucery, takie jakich nie potrafilibyśmy nigdy zrobić sami. Wiem, jakeśmy żyli, nim oni nadeszli; było to przed moim urodzeniem, ale opowiadał mi o tym ojciec. Gdy szliśmy na łowy, musieliśmy podpełzać do łosia tak blisko, aby można było dorzucić doń oszczep. Teraz strzelamy z broni białego człowieka i bijemy dalej, niż słyszeć można okrzyk dziecka. Jedliśmy ryby, mięso i jagody – więcej nic nie było do jedzenia i jedliśmy bez soli. Czy wielu z was chce powrócić do ryby i mięsa bez soli?
Przemowa Keesha zrobiłaby wrażenie, gdyby Madwan nie zerwał się na nogi, nim przebrzmiały ostatnie słowa.
– Przedtem pozwól, że zadam ci pytanie, o Keesh. Biały mieszkający w wielkim domu uczy, że zabijać nie wolno. Ale czyż nie wiemy, że biali ludzie zabijają? Czyż zapomnieliśmy o wielkiej bitwie nad Koyokuk, o wielkiej bitwie pod Nuklukyeto, gdzie trzech Białych zabiło dwudziestu Tozikakatów? Czy myślicie, że nie pamiętamy trzech mężczyzn z plemienia Tana-nawy, których zabił biały Maclewrath? Wytłumacz, o Keesh, czemu szaman Brown uczy was, że wojować nie wolno, a wszyscy bracia jego wojują?
– Nie, nie, po co odpowiadać – zapiszczał Gnob, póki Keesh borykał się z paradoksem. – To bardzo proste. Dobry szaman Brown chce mocno trzymać Kruka, podczas kiedy bracia jego skubać będą pióra. – Gnob podniósł głos. – Lecz póki żyje choć jeden Tana-nawa, by zadać cios, lub jedna kobieta, by zrodzić syna – Kruk nie ustąpi Wilkowi!
Gnob zwrócił się poprzez ognisko do posępnego młodzieńca:
– Co rzekniesz, Makamuku, bracie Su-Su?
Makamuk powstał. Podłużna szrama na twarzy podciągała mu górną wargę, tworząc grymas uśmiechu, któremu przeczyło okrucieństwo błyszczące w oczach.
– Dziś – zaczął podstępnie – przechodziłem koło domu Maclewratha, kupca. Ujrzałem dziecko, uśmiechające się do słońca. Dziecko popatrzyło na mnie oczyma Maclewratha i przelękło się. Matka przybiegła je uspokoić. Matką była Ziska, kobieta Thlungetów.
Wycie wściekłości zagłuszyło jego słowa. Ale Makamuk uciszył słuchaczy, zwracając się do Keesha i wskazując nań dramatycznym gestem:
– Tak więc? Wy, Thlungeci, oddajecie swoje kobiety obcym i przychodzicie po żony do nas, do Tana-nawów? Nasze kobiety są nan potrzebne, o Keesh; gdyż musimy wychować mężczyzn, wielu mężczyzn na ów dzień, gdy Kruk walczyć będzie z Wilkiem.
Poprzez burzę uniesienia wyraźnie zadźwięczał cienki głos Gnoba:
– A ty, Nossabok – jej bracie ukochany?
Młodzieniec był smukły i zwinny, o dużym orlim nosie i wysokim otwartym czole, ale jakieś niedomaganie nerwowe sprawiało, iż jedna powieka od czasu do czasu opadała. Właśnie, gdy powstał, powieka przymrużyła się i została tak chwilę. Jednak nie przywitano tego zwykłym wybuchem śmiechu. Wszystkie twarze były poważne.
– Ja także przechodziłem koło domu Maclewratha – rozpoczął świeżym, miękkim, dziewczęcym głosem, w którym było coś przypominającego jego siostrę – widziałem Indian, którym pot zalewał oczy i których kolana drżały ze zmęczenia, widziałem Indian jęczących pod ciężarem belek, z których budowano skład Maclewratha, kupca. Własnymi oczyma widziałem, jak rąbali drewno, aby dom szamana Browna był ciepły w długie dni mrozów. To jest praca kobiet. Możemy być rodzonymi braćmi mężczyzn, ale nie bab; Thlungeci zaś – to baby.
Zapadło głębokie milczenie i spojrzenia wszystkich spoczęły na Keeshu. Keesh obejrzał koło spokojnie, uważnie patrząc wprost w oczy każdego dorosłego mężczyzny.
– Tak – wyrzekł obojętnie – tak – powtórzył. Po czym zawrócił na miejscu i bez słowa odszedł w ciemność.
Przestępując przez czołgające się dzieci i zjeżone wilczury, Keesh przeszedł cały obóz. Na skraju podszedł do młodej kobiety, pracującej przy świetle ogniska. Dziewczyna plotła sznur do sieci rybackiej z długich pasów kory zdjętych z korzeni pnących roślin. Przez czas pewien Keesh w milczeniu patrzył na jej zwinne ręce, porządkujące prędko nieposłuszną masę włókien. Przyjemnie było patrzeć na nią, gdy schylała się nad robotą; członki jej były silne, pierś wysoka, biodra stworzone do macierzyństwa. Smagła twarz barwiła się złotem w migającym świetle ogniska. Włosy były błękitnoczarne, a oczy błyszczące jak agat.
– O, Su-Su – wyrzekł nareszcie – przychylnie patrzałaś na mnie w dni minione i dni niedawne jeszcze...
– Patrzałam przychylnie, dlatego, iż byłeś wodzem Thlungetów – odrzekła szybko – i dlatego, żeś był duży i silny.
– Tak...
– Ale było to w zeszły połów ryb – dodała pośpiesznie – zanim przybył tu szaman Brown, aby uczyć cię złych rzeczy i kierować kroki twe na obce ślady.
– Chciałbym ci tylko powiedzieć...
Podniosła rękę gestem, który Keeshowi przypomniał jej ojca:
– Nie! Znam słowa, które masz w ustach, Keeshu, i na nie odpowiadam. Ryby w wodzie i zwierzęta po lasach wydają potomstwo wedle swego gatunku. Tak jest dobrze. Taki jest los kobiety. Kobieta ma przedłużać ród swój. I nawet dziewczyna, będąc jeszcze dziewczyną, czuje mękę porodu i ból w piersiach i uścisk maleńkich rączek na swej szyi. I kiedy to uczucie staje się silne, wówczas każda dziewczyna wypatruje po cichu mężczyzny, który by godzien był stać się ojcem jej dzieci. To czułam ja także, kiedy patrzyłam na ciebie i widziałam, że jesteś wielki i silny, że jesteś wojownikiem, co umie powalić zwierza i człowieka, łowcą, co potrafi zdobyć żywność, gdy będę musiała jeść za dwoje, co będzie umiał ochronić od niebezpieczeństwa, gdy nadejdzie czas mojej bezradności. Ale tak było, zanim przybył szaman Brown i nauczył cię...
– Ale Su-Su, ja wiem na pewno...
– Że niedobrze jest zabijać. Wiem już, co powiesz. Dlatego też, niech ród twój wyjdzie z łona kobiety twego plemienia, które nie zabija, ale nie przychodź z taką prośbą do Tana-nawy. Ponieważ powiedziano, że nadejdzie dzień, kiedy Kruk walczyć będzie z Wilkiem. Ja nie wiem, gdyż jest to sprawa mężczyzn: ale wiem, że moją jest rzeczą zrodzić mężczyzn na ten czas.
– Su-su przerwał Keesh musisz mnie wysłuchać...
– Mężczyzna uderzyłby mnie kijem, i zmusił do słuchania! – szydziła – ale ty... ot! – wetknęła mu w dłoń pęk włókien z kory. Nie mogę ci oddać siebie, ale to, tak; to bardziej pasuje do twych rąk. To jest robota kobiet – więc pleć.
Keesh cisnął pęczek kory i smagła twarz jego ściemniała z gniewu.
– Posłuchaj jeszcze – mówiła dalej – jest stary zwyczaj, który znali ojcowie – twój i mój. Kiedy w bitwie pada człowiek, zwycięzca zdejmuje mu skalp. Bardzo dobrze. Lecz ty, ty, któryś się wyparł Kruka, musisz uczynić więcej. Musisz mi przynieść nie skalpy, ale głowy, dwie głowy, i wówczas dam ci nie pęczek kory, lecz pas, pas wyszyty paciorkami, i długi nóż rosyjski w pięknej pochwie. Wówczas znów spojrzę na ciebie przychylnie i wszystko będzie dobrze.
– Tak – wyrzekł mężczyzna – tak – powtórzył. Później zawrócił i odszedł ze światła w noc.
– Nie! O, Keeshu – krzyknęła mu w ślad – nie dwie głowy, a co najmniej trzy...
Czas mijał. Keesh nie zachwiał się w swojej nowej wierze, żył bogobojnie i nakazywał swemu plemieniu, aby żyło wedle Pisma, tak jak je wykładał wielebny Jackson Brown. Przez cały czas połowu nie zwracał uwagi ani na plemię Tana-nawa, ani na jadowite uwagi rzucane w jego stronę, ani na śmiech kobiet wielu zgromadzonych plemion. Po ukończonym połowie, Gnob ze swym ludem, zabrawszy duży zapas suszonych na słońcu i uwędzonych łososi, wyruszył do Tana-nawy, aby tam polować. Keesh patrzył na ich odjazd, lecz nie przeszkodziło mu to być na nabożeństwie w Misji, gdzie modlił się regularnie i śpiewał głębokim, pięknym basem.
Wielebnego Jacksona Browna zachwycał ten bas głęboki, a biorąc pod uwagę także inne cnoty jego właściciela, uważał go na najbardziej obiecującego spośród nawróconych. Macklewrath za to miał pewne wątpliwości. Nie wierzył w skuteczność nawracania pogan i jawnie głosił swe zdanie. Mister Brown był swego rodzaju niepospolitą osobistością i dowodził swej tezy tak przekonująco w ciągu całej nocy jesiennej, iż wreszcie kupiec, spychany z pozycji na pozycję, oświadczył w desperacji:
– Wypcham sobie głowę jabłkami, mister Brown, i sam się nawrócę, jeśli Keesh wytrzyma dwa lata.
Mister Brown nigdy nie tracił okazji i dlatego natychmiast przypieczętował tę obietnicę uściskiem dłoni. Od tej pory zachowanie się Keesha miało określić ostatecznie miejsce przyszłego pobytu duszy kupca Macklewratha.
Lecz gdy spadły śniegi i ustalił się szlak sanny, nadeszły nowiny. Z plemienia Tana-nawy przybył do Misji Świętego Jerzego Indianin, z prośbą o ładunki karabinowe. Przyniósł wiadomość, że Su-Su patrzy łaskawie na Nee-Koo, silnego młodego łowcę, który u ogniska Gnoba ofiarował za nią wspaniały wykup.
Wkrótce potem wielebny Jackson Brown spotkał sanie na dróżce leśnej, biegnącej w dół ku rzece. W zaprzęgu szły najlepsze psy Keesha, a z sań sterczała największa i najpiękniejsza para jego nart.
– Gdzie się udajesz, o Keesh? Na polowanie? – zapytał mister Brown, wyrażając się sposobem Indian.
Keesh patrzył mu w oczy uważnie całą minutę – i popędził psy. Później znów zwrócił swój leniwy wzrok na misjonarza i odrzekł:
– Nie, ja idę do piekła.
Na otwartej polanie, zakopane w śniegu, jakby tuląc się ku sobie w obliczu wielkiej pustyni, stały trzy jurty. O kilkanaście kroków dalej, ciemnym koliskiem otaczał je posępny las. Nad polaną nie było widać błękitnego nieba; zwisała mętna, ciężka opona chmur śniegowych, ani najlżejszego powiewu – nic, prócz śniegu i ciszy. Nie było nawet ruchu zwykłego w obozowiskach, ponieważ myśliwi trafili na stado karibu i łup wzięli obfity. Dzięki temu po długim poście nadeszły dni uczt i teraz łowcy spali mocno w głębi swych jurt ze skór jelenich.
Około jednej z nich stało pięć par nart, końcami wetkniętych w śnieg. Obok płonęło ognisko, przy którym siedziała Su-Su. Kaptur z futra wiewiórek zakrywał jej włosy, ale dłonie pracowały bez rękawiczek. Szyjąc igłą i żyłami, Su-Su wykańczała fantastyczny wzór na pasie skórzanym, ozdobionym purpurowym suknem. Za jedną z jurt nagle zaszczekał pies – i umilkł. Ojciec w jurcie poza jej plecami zachrapał i coś zamruczał przez sen.
– Złe sny – uśmiechnęła się Su-Su. – Starzeje się i ostatni kawałek mięsa był niepotrzebny.
Przyszyła paciorek, związała żyłę w węzeł i dorzuciła drew do ogniska. Później zapatrzyła się w ogień. Nagle obróciła głowę, słysząc skrzyp mokasynów po twardym śniegu. Keesh stał tuż przy niej, lekko zgięty pod ciężarem, który niósł na plecach. Było tam coś naprędce zawiniętego w miękką, wyprawną skórę jelenia. Keesh niedbale rzucił ciężar na śnieg i usiadł. Oboje długo patrzyli sobie w oczy w milczeniu.
– Długa droga, o Keesh – rzekła wreszcie Su-Su – od misji Świętego Jerzego do Jukonu.
– Tak – odrzekł z roztargnieniem, patrząc spod ściągniętych brwi na pas, który wyszywała i oceniając jego długość. – Gdzie jest nóż? – zapytał.
– Tutaj – Su-Su wyjęła nóż spod futra i długie ostrze zamigotało w blasku ognia.
– Daj mi – rozkazał.
– Nie, o Keesh – roześmiała się – może nie urodziłeś się, by go nosić.
– Dawaj – powtórzył tym samym tonem. – Urodziłem się, by go nosić.
Oczy, zalotnie unikające jego wzroku, padły na skórę jelenią i nagle Su-Su spostrzegła, że śnieg wokoło czerwienieje zwolna.
– To krew, Keesh?...
– Tak. Krew. Daj mi pas i długi nóż rosyjski.
Su-Su poczuła nagle strach i zadrżała, gdy Keesh szorstko odebrał pas. Zadrżała od tego męskiego, brutalnego ruchu. Spojrzała prosząco i poczuła ból w piersiach i małe rączki chwytające ją za szyję.
– Pas zrobiony jest dla człowieka mniejszego ode mnie – rzekł Keesh surowo, wciągając brzuch i zapinając pas na pierwszą dziurkę.
Su-Su uśmiechnęła się i oczy jej złagodniały jeszcze. Znów poczuła miękkie rączki dziecięce naokół swej szyi. Keesh był piękny, a pas rzeczywiście za mały, gdyż robiony był dla mniejszego człowieka. Ale czyż miało to jakie znaczenie? Su-Su mogła zrobić nowy.
– Na pewno krew? – zapytała z nagłym drgnieniem nadziei – Keesh, krew? To – to są – głowy?
– Tak.
– Muszą być zupełnie świeże. Inaczej krew by zamarzła...
– Tak. Dziś nie jest zimno. I są świeże, zupełnie świeże.
– O, Keesh – twarz jej zapłonęła i nabrała wyrazu radości. – To dla mnie?
– Tak – dla ciebie!
Keesh schwycił za róg skóry, jednym ruchem rozwinął ją i głowy potoczyły się do jej stóp.
– Trzy – szepnął złowrogo. – Nie! Cztery co najmniej.
Su-Su siedziała skuta przerażeniem. Oto one: Nee-Koo z regularnymi rysami twarzy, pomarszczona stara głowa Gnoba, Makamuk uśmiechający się swą podciągniętą wargą i wreszcie Nossabok z powieką jak zwykle opadłą, zdający się mrużyć ku niej oko. Tak leżały; ogień oświetlał je i mienił się na nich, a około każdej rozrastał się ciemny krąg czerwonego śniegu.
Skorupa śniegowa pod głową Gnoba stajała i głowa zachybotała się jak żywa, po czym stoczyła zwolna pod same nogi Su-Su. Ale ona nie drgnęła. Keesh również trwał bez ruchu i oczy, nie mrużąc się, tkwiły w oczach Su-Su.
Gdzieś w lesie przeciążona sosna zrzuciła śniegową czapę i echo głucho potoczyło się w dół po wąwozie. Ale żadne z nich nie drgnęło. Krótki dzień gasł szybko i na maleńkie obozowisko zapadał zmrok, kiedy Biały Kieł podbiegł do ogniska. Pies zatrzymał się na chwilę, lecz widząc, że go nie odpędzają, podszedł bliżej. Pysk jego zwrócił się gwałtownie, nozdrza zadrgały, sierść zjeżyła na grzbiecie i pies pewnie pobiegł na nagle schwytany zapach ku głowie swego pana. Naprzód nieśmiało obwąchał ją i liznął czoło swym długim czerwonym językiem. Potem siadł nagle, podniósł mordę ku pierwszej, bladej jeszcze gwieździe i zawył nisko, przeciągle, jak wilk.
To obudziło Su-Su. Spojrzała na Keesha, który wyjął nóż z pochwy i śledził ją uważnym wzrokiem. Wyraz jego był surowy i nieubłagany. Su-Su zrozumiała wyrok. Zrzuciła kaptur z głowy i obnażyła szyję. Potem wstała, długim spojrzeniem obiegła wszystko, co ją otaczało – ciemny las, migocącą na szarym niebie gwiazdę, obozowisko, narty zatknięte w śniegu. Lekki wiaterek poruszył jej włosy i Su-Su zwolna zwracała głowę, póki nie poczuła powiewu całą twarzą.
Wówczas westchnęła pełną piersią, pomyślała o dzieciach, których nie sądzono jej było zrodzić. Podeszła do Keesha i rzekła:
– Jestem gotowa.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.