Sinners Condemned - Somme Sketcher - ebook + audiobook
BESTSELLER

Sinners Condemned ebook i audiobook

Somme Sketcher

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

57 osób interesuje się tą książką

Opis

Początek ekscytującej mafijnej opowieści o nowych bohaterach zawierającej się w dwóch tomach. 

Penny Price właśnie wydała ostatnie pieniądze, żeby dostać się do rodzinnego miasteczka Devil’s Cove. Właściwie przypadek przywiódł ją w te strony. Przypadek i złudne szczęście, które wydają się sterować jej życiem.

Teraz dwudziestojednolatka musi się zastanowić, co powinna dalej zrobić. Jej pierwszym pomysłem jest udanie się do ekskluzywnego baru. Tam dziewczyna zagaduje pewnego mężczyznę, nie mając pojęcia, z kim ma do czynienia.

Dużo starszy od niej i niezwykle przystojny facet ignoruje jej zaczepki. Kiedy Penny w akcie desperacji proponuje mu grę, w której stawką będzie jego zegarek, nieznajomy, o dziwo, się zgadza. Jeszcze dziwniejsze jest to, że ostatecznie Penny udaje się zdobyć drogocenną rzecz i wyjść żywo ze spotkania z samym Raphaelem Viscontim.

Dziewczyna w końcu zawsze miała trochę szczęścia…

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.                                    Opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 475

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 24 min

Lektor: Lena Libertowsky, Antoni Trzepałko
Oceny
4,6 (378 ocen)
265
68
37
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewakr1

Nie oderwiesz się od lektury

o rany!!! tak ciekawie napisana książka że klękajcie narody, czekam na historię trzeciego z braci,
Gajowska90

Z braku laku…

Zero emocji, zero akcji, nuda straszna. Pierwsza część rewelacyjna natomiast ta to jakaś porażka.
41
carinka2244
(edytowany)

Całkiem niezła

Uwielbiam styl pisania autorki, nietuzinkowy. Ale książka sama w sobie bardzo średnia. Szczerze mówiąc niewiele się dzieje, żadnej fajnej akcji. Do tego te zakończenie… teraz trzeba znowu czekać na kolejną cześć bo nic nie wiadomo. Nie lubię takich książek.
20
ElinaWa

Całkiem niezła

Prawie do samego końca chciałam ją ocenić jako lepszą niż cześć pierwsza, ale to durne i nic nie wyjaśniające zakończenie tą ocenę przekreśliło. Dodatkowo znowu książka jest przegadana.
BeataK35

Nie oderwiesz się od lektury

POLECAM!!!!
10

Popularność




Tytuł oryginału

Sinners Condemned

Copyright © 2022 by Somme Sketcher

All rights reserved

Copyright © for Polish edition

Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne

Oświęcim 2024

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Redakcja:

Agnieszka Sajdyk

Korekta:

Karina Przybylik

Edyta Giersz

Estera Łowczynowska

Redakcja techniczna:

Michał Swędrowski

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8362-374-0

DZIEWIĘĆ LAT WCZEŚNIEJ

Rafe

Płomień zapalniczki Zippo budzi się do życia i ogrzewa mój podbródek, gdy podsuwam go pod papierosa. Palę tylko wtedy, gdy coś odwlekam.

To mój trzeci papieros w ciągu pięciu minut.

Zaciągam się, zatruwając płuca substancjami chemicznymi, których nawet nie potrafię nazwać. Wypuszczam dym, opieram głowę o mur i obserwuję opary znikające w mroku nocnego nieba.

Nie obchodzi mnie to.

I tak wszyscy kiedyś umrzemy.

Stojąca po drugiej stronie ulicy przyczepa skrzypi. W pewnej chwili jej drzwi otwierają się, rzucając pomarańczową poświatę na bruk. Unoszę głowę i napotykam wściekłe spojrzenie wróżki.

– Będziesz tak stał całą noc? – Krzyżuje ramiona, a następnie opiera się o framugę. – Odstraszasz mi klientów.

Uśmiechanie się jest złym pomysłem. Nie powinienem uśmiechać się w dniu, w którym pogrzebałem oboje rodziców, ponieważ nie było niczego zabawnego w patrzeniu, jak piach przysypuje moją matkę.

Mimo tego nie potrafię pohamować rozbawienia pojawiającego się na moich ustach.

– Założę się o cały portfel inwestycyjny, że od czasu Wielkiego Kryzysu moja matka była twoją jedyną klientką.

Rzuca mi groźne spojrzenie. Po chwili otwiera usta, by się odgryźć, lecz nagle zamiera i obrzuca wzrokiem pustą ulicę.

– A tak w ogóle, to gdzie podziewa się twoja matka?

Moje rozbawienie zamienia się w gorzki ironiczny śmiech. Rzucam papierosa i wdeptuję go obcasem w bruk.

– Twoja kryształowa kula chyba potrzebuje polerowania. Mama spoczywa sześć stóp pod ziemią, kochana.

Odpycham się od muru i zmniejszam odległość między nami, zbliżając się do niej długimi, chwiejnymi krokami. W końcu dzielą nas zaledwie centymetry. Otula się ciaśniej chustą, a jej czujne spojrzenie napotyka mój wzrok.

– Piłeś.

– Doprawdy? Być może myliłem się co do ciebie i wcale nie jesteś oszustką.

– Aby się zorientować, nie trzeba być jasnowidzem – odcina się, robiąc krok to tyłu i wchodząc do przyczepy. Potrząsa delikatnie głową. – W twoim oddechu czuć alkohol. Jeśli przyszedłeś po wróżbę, to na darmo. Nie przepowiadam przyszłości nietrzeźwym. Alkohol utrudnia jej odczytywanie.

Wyjmuję kilka banknotów z pliku spiętego klipsem, które następnie rzucam jej do stóp.

– Ale pieniądze z pewnością widzisz?

Mruży oczy. Wykorzystuję jej milczenie i przeciskam się koło niej. Podciągam spodnie od garnituru i sadowię się na niskim stołku przy stoliku.

Ponownie zanoszę się śmiechem, który brzmi bardziej gorzko niż poprzednio. Przyczepa wróżki w podejrzanej dzielnicy Vegas jest jednym z ostatnich miejsc, w jakim powinienem dzisiaj się znajdować. Z szyderczym uśmieszkiem zerkam na łańcuszek świateł i świeczki, które nie są w stanie zamaskować panującej w przyczepie nędzy. Obdarte narzuty, wypłowiałe poduszki, zbierające kurz stosy kart o postrzępionych rogach.

Zza pleców dochodzi do mnie odgłos długich paznokci drapiących o deski podłogowe. Wróżka podnosi pieniądze. Po chwili jest już naprzeciwko mnie. Pochyla się nad stołem, przez co jej stare kości zatrzeszczały.

– Przykro mi z powodu twojej matki. – Podnosi talię kart i dzieli ją na dwa stosy. – Lecz ja czytam z kart. Nie jestem medium.

– Nie rozmawiam z kanciarzami.

Jej nozdrza drgają.

– Wróżę z kart. Nie potrafię nawiązać kontaktu ze zmarłymi.

– Zatem dobrze, że nie wpadłem tutaj na pogawędkę z duchem matki.

Obrzuca mnie zdziwionym spojrzeniem. Po chwili jej wzrok ciemnieje i przybiera złowrogi wyraz.

– Więc przychodzisz do mnie po przepowiednię? Gdy trzy tygodnie temu zjawiłeś się tu z matką, proponowałam ci wróżbę, ale odgrażałeś się, że spalisz mi przyczepę ze mną w środku. – Unosi głowę i rzuca mi podejrzane spojrzenie. – Zmieniłeś zdanie?

Chyba tak.

Mama miała obsesję na punkcie losu. Całe życie podporządkowywała kartom tarota i magicznej kuli. To ją pochłaniało. Nie potrafiła udać się zwyczajnie na kawę do Starbucksa, bo nawet wtedy doszukiwała się ukrytego przekazu w fusach na dnie papierowego kubka.

Ja jestem sceptykiem. Nie wierzę w takie rzeczy, co jest dość ironiczne, zważywszy na to, że jestem właścicielem kasyna. Jednakże każdy rozsądny biznesmen w tej branży rozumie, że poleganie na szczęściu, gdy chce się odnieść sukces, jest niczym zamykanie oczu i wspieranie się o wiatr z nadzieją, że zawieje we właściwym kierunku.

Są za to umiejętności i są szanse. Po prostu. Szczęścia nie poszukują optymiści, lecz lenie i desperaci.

Moja mama była wyjątkiem. Nie pasowała do żadnej z tych kategorii. Miała serce pełne nadziei i pieniądze w kieszeni, co czyniło z niej idealne źródło utrzymania dla wszelkiej maści szarlatanów. Dla mnie to kanciarze, a nie ma na świecie niczego, czego bardziej bym nie znosił, od oszustwa.

A mimo to…

Przełykam gulę w gardle i pocieram zarost na szczęce. Ta stojąca przede mną stara kobieta przepowiedziała śmierć mojej mamie.

– Wiedziałaś.

Powoli składa wachlarz kart i odkłada je na schludny stosik.

– Twoja mama wyciągnęła Duet Śmierci.1

Ta cholerna nazwa…

Gdy usłyszałem ją po raz pierwszy, zaśmiałem się z niedowierzaniem. Teraz nie uważam już jej za zabawną.

Niecały miesiąc temu mama zjawiła się w moim apartamencie z torbą podróżną i błyskiem w oku. Aby uczcić otwarcie mojego pierwszego kasyna, Lucky Cat, podarowała mi zegarek. Jednak szybko okazało się, że wspieranie mojego borykającego się z problemami przedsięwzięcia biznesowego nie było jedynym powodem jej wizyty w Mieście Grzechu.

– Chciałam się z kimś spotkać – wyznała nieśmiało, siadając przy moim obskurnym barze w kasynie i zaciskając dłonie na koktajlu Lemon Drop Martini. – To wróżka z Fremont Street.

Wywróciłem oczami, lecz ona się uparła i wciąż powtarzała: „Jest najlepsza. Nikt na Wybrzeżu Północno-Zachodnim nie czyta tak kart. Daj spokój Rafe…”.

Przez całe ich spotkanie stałem w wejściu do przyczepy i rzucałem na nie cień. Zaciskałem ukryte w kieszeniach dłonie w pięści, upewniając się, że nie zedrze z mamy więcej niż wcześniej było ustalone.

Najpierw wyciągnęła siódemkę kier. Zdrada Ukochanego.

Potem waleta karo. Zwiastun Złych Wieści.

Na końcu wróżka odwróciła kartę z asem pik.

W przyczepie zapadła cisza. W końcu mama przeciągnęła dłońmi po spódnicy.

– Zatem wszystko jest jasne – podsumowała to, co pokazały jej karty.

Teraz znowu jestem w przyczepie tej kobiety. Chwytam za brzeg stolika i rzucam kobiecie palące spojrzenie.

– Duet Śmierci – powtarzam. – Naprawdę twierdzisz, że każdy, kto wyciągnie waleta karo, a potem asa pik, umiera?

– To rzadka kombinacja. – Wzrusza ramionami.

– Nie taka znowu rzadka. Prawdopodobieństwo wyciągnięcia obu kart kolejno z pojedynczej talii bez wymieniania ich wynosi jeden do dwóch tysięcy sześciuset pięćdziesięciu dwóch.

– Odrobiłeś zadanie domowe.

– Nie. Po prostu to policzyłem. – Wsuwam dłonie do kieszeni spodni i pocieram palcami kostkę. – To statystyka. Rachunek prawdopodobieństwa.

– Nie wszystko na tym świecie da się wyjaśnić za pomocą rozumu i logiki. – Słyszalne w jej głosie zadowolenie sprawia, że mam ochotę ją udusić. – Zaczynasz to dostrzegać, nieprawdaż? W innym przypadku nie zjawiłbyś się u mnie.

Przebiegam językiem po zębach. Obrzucam wzrokiem zakurzone belki podpierające dach przyczepy. Patrząc ze statystycznego punktu widzenia szanse, że moja mama wyciągnie duet śmierci, były niskie, ale seria wydarzeń, które miały miejsce miesiąc po spotkaniu z wróżką, jest niemożliwa do wyjaśnienia.

Mama zmarła na skutek ataku serca, mimo że była okazem zdrowia. Niecały tydzień później mój ojciec zmarł wskutek nagłego krwotoku do mózgu.

Śmieję się z niedowierzaniem. Tydzień. Siedem pieprzonych dni. Tyle zajęło wymazanie z tego świata połowy mojej bliskiej rodziny. Taki czas wystarczył, bym został na tym świecie bez wsparcia. Do tego dzisiaj Angelo dobił mnie swoim nagłym oświadczeniem: „Nie wracam do Devil’s Dip”.

Staliśmy na krawędzi klifu, metr od świeżo pogrzebanych ciał naszych rodziców, kiedy nas o tym poinformował. To nie była bomba, a jadowity szept. Wymamrotał te słowa tak cicho, że myślałem, że to wiatr i słuch płata mi figle.

Lecz jedno spojrzenie w jego ciemne oczy wystarczyło, abym dostrzegł niepokój i żelazną determinację.

Chyba jednak kłamię, mówiąc, że nie wierzę w los, bo w pewien sposób to robię. W końcu, jak każdy członek mafii, od dnia narodzin podążałem zawsze wytyczoną dla mnie życiową ścieżką. Mój ojciec był szefem mafii w Devil’s Dip i było pewne, że po jego śmierci tytuł ten przejdzie na Angela, mojego najstarszego brata. Ja miałem zostać zastępcą szefa, a Gabe, nasz najmłodszy brat, jego doradcą.

W ciągu siedmiu dni dostałem bolesną lekcję życia. Angelo znajduje się gdzieś nad Oceanem Atlantyckim, Gabe po prostu zniknął, a ja zostałem sam i zastanawiam się, dokąd teraz mam zmierzać.

Cosa Nostra to moje życie i spędziłem większość swojego dwudziestopięcioletniego życia, przygotowując się do roli zastępcy.

Staże w firmach Goldman Sachs czy JP Morgan. Dyplom na Wydziale Zarządzania na Harvardzie. Jedynym powodem, dla jakiego kupiłem kasyno w Vegas, było przyuczanie się do budowania swojej spuścizny po powrocie do domu.

Dom.

Zawsze uważałem, że jest tam, gdzie moja rodzina, lecz teraz już nie jestem tego pewien. Wiem, że zawsze mógłbym wrócić na Wybrzeże. Wujek Alberto mianowałby mnie kapitanem grupy w Devil’s Cove albo, jeśli nie chciałbym sobie brudzić rąk, dałby mi posadę w zarządzie firmy produkującej whisky w Devil’s Hollow.

Jednak bycie czyimś sługusem nie leży w mojej naturze. Urodziłem się, aby budować własne imperium, a nie kłaść fundamenty pod cudze.

– Powróż mi z kart.

Mój głos brzmi pewniej niż się czuję. Wróżka mi się przygląda. W końcu podnosi talię, tasuje karty i kładzie dwie, już mi znane, na stoliku między nami.

Zeszłym razem doprowadziła moją mamę do łez, a ja czułem żądzę krwi.

Kazałem poczekać mamie na zewnątrz, a potem zamknąłem drzwi kopniakiem. Gdy tylko płomień zapalniczki Zippo obudził się do życia, wróżka powstrzymała mnie dłonią i oznajmiła, że moje karty aż do niej krzyczą. Warknąłem do niej w odpowiedzi coś nieprzyjemnego. Coś o tym, że nie uda jej się okpić dwójki Viscontich, zwłaszcza tego samego pieprzonego dnia.

Lecz dzisiaj jest inaczej. Siedzę na tym samym stołku, który niecały miesiąc temu zajmowała moja mama, a pod skórą czuję pulsujący niepokój. W dłoni nie ściskam zapalniczki, lecz kostkę. Zaciskam na niej palce tak mocno, że niemal zlewa się z moją ręką.

– Ostatnim razem próbowałam ci powiedzieć, że twoich kart jeszcze nie rozdano. Twój los nie został przypieczętowany. – Oddycha ciężko i pociera skronie. – Tak. To zdecydowanie są twoje karty. Krzyczą do mnie jeszcze głośniej niż ostatnim razem. Ledwo jestem w stanie słyszeć własne myśli.

Sarkastyczna riposta nasuwa mi się na język, lecz się hamuję. Zamiast tego wpatruję się w dwie leżące przede mną karty.

Król karo i król kier.

– Wyjaśnij mi to w taki sposób, abym nie miał ochoty walnąć pięścią w ścianę – oznajmiam na tyle spokojnie, na ile tylko mnie stać. Gdy zaczyna mówić, podnoszę dłoń, aby ją powstrzymać. – To, że słucham, nie oznacza, że wierzę we wszystko, co wydobywa się z twoich ust.

Prostuje plecy.

– W preferowanym przeze mnie sposobie wróżenia z kart – mówi ostrożnie – wierzymy, że każda dusza jest przypisana do karty na długo przed tym, zanim zostaje sprowadzona na ziemię. Nazywa się to „Powołaniem Kart”. Karty są często nieprecyzyjne. Każdy kolor i wartość reprezentują szersze znaczenie lub cel życia. Na przykład…

Sięga po talię, zdejmuje górną kartę i pokazuje mi dziesiątkę trefl.

– Jeśli dusza została przypisana do dziesiątki trefl, to zazwyczaj ciągnie ją do podróży. Prawdopodobnie jej przeznaczeniem jest praca za granicą lub znalezienie miłości w odległym zakątku świata.

Odkłada kartę na talię i uśmiecha się do mnie, zaciskając usta.

– To dość nieprecyzyjne, jak widzisz. Lecz karty obrazkowe do tarota są dużo bardziej konkretne. – Jednym ruchem zabiera obie karty i dalej opowiada. – Są bezpośrednim odbiciem tego, kim stanie się osoba.

Ogarnia mnie zniecierpliwienie. Może i odpuściłem sobie stypę rodziców, aby się tutaj zjawić, lecz daleko mi do nawrócenia.

– Dlaczego do mnie przypisane są dwie karty?

– Ponieważ los nie mógł się zdecydować, która karta jest dla ciebie odpowiednia. To bardzo rzadkie.

– Tak samo jak niespotykane jest to, że moja matka wyciągnęła Duet Śmierci?

– Znacznie rzadsze – rzuca bez emocji. Albo nie wychwyciła sarkazmu w moim głosie, albo postanowiła go zignorować. – Nigdy w życiu się z tym nie spotkałam.

– Hmm – chrząkam i pocieram usta. – Zatem będę musiał wybrać swój los.

Nasze spojrzenia się krzyżują.

– Oczywiście, jeśli wierzy się w takie gówno – dorzucam.

– Oczywiście – potakuje wróżka.

– A jeśli nie wybiorę?

Wzrusza ramionami, lecz iskierka, która pojawia się w jej wzroku, przeczy udawanej nonszalancji.

– Los zrobi to za ciebie w odpowiednim czasie. – Pochyla się i bez tchu próbuje nakłonić mnie do dokonania wyboru. – Nie wolałbyś wiedzieć? Nie chciałbyś kontrolować swojego przeznaczenia?

Naprawdę lubię sprawować kontrolę. Moje życie jest zorganizowane. Jestem wielbicielem rutyny. Mam garnitur przeznaczony na każdy dzień tygodnia, a mój kalendarz jest zapełniony co do minuty.

Moja szczęka drży. W jej pieprzonej przyczepie panuje zaduch. Drewniane ściany jęczą przy każdym podmuchu wiatru, a z odległego pasa ruchu dochodzi ryk silników samochodowych.

Szybko odzyskuję trzeźwość myślenia.

– Król karo, król kier. Moim przeznaczeniem jest zostanie biznesmenem albo kochankiem.

– Więc ostatnim razem jednak słuchałeś – rzuca szyderczym tonem. Moje piorunujące spojrzenie w sekundę ściera uśmiech z jej zwiędłych ust. – Zgadza się. Władza i pieniądze lub miłość i rodzina. To takie proste.

– Lecz nigdy oba. – Zaciskam palce na ukrytej w mojej kieszeni kostce.

– Nigdy oba.

– I jedyne, co muszę zrobić… – Przełykam ślinę.

– To dotknąć karty, aby przypieczętować swój los. Zgadza się.

Wyjmuję dłoń z kieszeni, a kobieta nabiera powietrza w płuca. Ten odgłos ociera się o mój kręgosłup niczym papier ścierny. Gdy byłem u niej ostatnim razem mój palec wskazujący znajdował się milimetr od króla karo. Pomysł, że mógłbym zagwarantować sobie sukces jako biznesmen, był zwyczajną brednią, lecz rozważałem go z tego samego powodu, dla którego ateiści zmawiają modlitwę chwilę przed śmiercią.

Na wszelki wypadek.

Lecz w ostatniej chwili się powstrzymałem. Nie spodobało mi się coś, co poruszyło się między moimi żebrami. Prawda jest taka, że nagle pomyślałem o rodzicach i o tym, co ich łączyło.

Prawdziwa miłość. Niesłabnące, silne uczucie. Takie, które sprawia, że nie pragnie się niczego więcej. W mafii prawdziwa miłość zdarza się rzadziej niż Duet Śmierci czy cokolwiek innego. W rzeczywistości moi rodzice są jedynymi znanymi mi ludźmi, którzy zbliżyli się do tego uczucia. Istnieje stare porzekadło, że członkowie Cosa Nostry żenią się z trzech powodów: interesów, polityki i zapobieganiu wojnie. Wiedziałem, że moim przeznaczeniem jest zostanie zastępcą szefa i miałem świadomość, że będę musiał poślubić jakąś kobietę z czysto pragmatycznych pobudek.

Lecz gdy ostatnim razem spoglądałem na te dwie karty, w mojej głowie rozległ się cichutki głos.

Byłoby miło patrzeć na kobietę w ten sam sposób, w jaki ojciec patrzył na mamę, prawda?

Lecz to minęło. Teraz jest inaczej. Teraz słyszę głośniejszy głos. Taki, który krzyczy:

Pieprzyć prawdziwą miłość!

Moi rodzice spoczywają sześć stóp pod ziemią i po ich miłości nie pozostało nic poza tandetnym napisem na wspólnym nagrobku.

Moja przyszłość nie jest już taka pewna. Wszystko, co uważałem za pewnik, wymyka mi się przez mojego idiotycznego brata.

Tracę kontrolę.

Odchrząkuję, czując na sobie palące spojrzenie wróżki.

Nie ma się czym przejmować.

W końcu przyznałem, że jestem zdesperowany, a poddanie się raz temu nawiedzonemu hipisowskiemu rytuałowi nie zaszkodzi. Wyprostowuję palce, zaciskam szczękę i dotykam króla karo.

Nie czuję wstrząsów ziemi. Fajerwerki nie eksplodują na niebie. Nie dzieje się nic poza migotaniem świec i cichym jękiem przyczepy.

Wygładzam krawat.

– Czy to wszystko? Czy muszę też złożyć ofiarę z krwi?

– To wszystko. – Wpatruje się we mnie szeroko otwartymi oczami.

Śmieję się i podnoszę. Gdy się prostuję, rzucam cień na wróżkę.

– Przynosisz złe wieści, kochana. Wiesz, co? – rzucam przeciągle, wyciągając kilka dodatkowych banknotów, które rzucam na stół. – Mam nadzieję, że przyjmiesz to, co po ciebie idzie.

Teraz ona się śmieje.

– Podziękujesz mi, gdy będziesz miał całe Las Vegas u swoich stóp.

Przychodzi mi na myśl moje obskurne kasyno z przeciekającym dachem i karaluchami.

– Jeśli kiedykolwiek będę miał u swoich stóp Las Vegas, wytępię cię wraz z resztą szkodników.

Odwracam się w stronę drzwi.

– Czekaj – woła. Zaciskam szczękę i wyciągam dłoń w kierunku klamki. – Jest coś jeszcze.

Napinam ramiona i nie potrafię powstrzymać się od zaciśnięcia dłoni w pięści. W mojej naturze nie leży bicie kobiet, ale ta wróżka może się stać wyjątkiem. To dla mnie bardzo kuszące.

– Nie jestem zainteresowany.

– Nie jesteś ciekawy, jaka jest twoja karta przeznaczenia?

Przez moje nozdrza wydostaje się syk powietrza.

– Wy, szarlatani, wiecie, jak złamać zaklęcie, prawda?

– Tak jak każdy czyn ma swój skutek, tak karta losu ma kartę przeznaczenia. Jesteś zaznajomiony z…

– Przestań już gadać… – Czuję suchość w gardle i kłucie w piersi. Tylko zimny mocny drink jest w stanie złagodzić to uczucie. – Wyduś z siebie w końcu, co to za karta.

Mija chwila. Nagle za moimi plecami rozlega się głuchy odgłos, który sprawia, że włoski na karku stają mi dęba. Od ponad roku jestem właścicielem kasyna i we śnie rozpoznałbym dźwięk kart uderzających o stół.

W czterech ścianach przyczepy zawisa ciężka cisza. Z uśmiechem odwracam głowę i zerkam na stojący za mną stolik. Na środku znajduje się pojedyncza karta, a migoczące świece rzucają chwiejny blask na szklaną powierzchnię.

Królowa kier.

– Czerwonowłosa dama – stwierdza miękko kobieta. – Większości przynosi szczęście, lecz wybranym pecha. A tobie? – Wypuszcza niski gwizd. – Królowa kier jest niekorzystna. Możesz odnieść sukces na całym świecie, ale przed nią padniesz na kolana.

Zgrzytam zębami, lecz nie odzywam się. Bez słowa otwieram drzwi, wychodzę i zamykam je kopniakiem. Stoję na rozklekotanych schodach. Biorę pełny oddech, łapiąc trochę październikowego, łagodnego powietrza.

Co teraz?

Na początek papieros. Potem znajdę obskurny bar na zapuszczonej ulicy, gdzie nikt nie zna nazwiska Visconti i wychylę kieliszek za rodziców. Wsuwam dłoń w kieszeń, a potem zaciskam palce na zapalniczce.

Nagle coś pęka w mojej piersi, wędruje z moich żeber pod skórę, przez co czuję łagodne pulsowanie.

Przeciągam nasadą dłoni po szczęce i potrząsam głową, rozbawiony jadowitymi myślami.

Nie. Nie jestem taki.

W zeszłym miesiącu przysięgałem, że spalę przyczepę wróżki, lecz to była pusta groźba.

Mimo to pstryknięcie nadgarstka sprawia, że płomień zapalniczki Zippo tańczy w ciemności, kusząc różnymi możliwościami. Gwałtowna wściekłość jest typową cechą Angela, a Gabe jest żywym dowodem na to, że często ci najcichsi są największymi psychopatami. Obaj bez chwili namysłu puściliby przyczepę wróżki z dymem. Mama zawsze mawiała, że z naszej trójki to ja jestem dżentelmenem.

Twoi bracia mają żelazne pięści, Rafe, lecz ty masz żelazny język i jesteś głosem rozsądku.

Gdy wsuwam zapalniczkę z powrotem do kieszeni, opuszki moich palców ocierają się o kostkę i kolejna mroczna myśl sączy się do mojego mózgu.

Skoro stara wiedźma ma tak dużo do powiedzenia na temat losu, to pozwolę kościom zadecydować o jej przeznaczeniu. Wyciągam je z kieszeni, potrząsam nimi i upuszczam u stóp.

Toczą się niecałe pół metra dalej i powoli zatrzymują. Zerkam i się śmieję.

Szczęśliwa siódemka.

– Niech tak będzie – mamroczę do siebie i poluźniam krawat. Zdejmuję go, by zawiązać ciasny węzeł na klamce.

Stawiam na niej odpaloną zapalniczkę Zippo.

I tak nie znoszę krawatów.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Penny

Autobus zatrzymał się na końcowym przystanku w miejscowości Devil’s Cove. Gdy wysiadłam z pojazdu, rzuciłam swój cały dobytek niedbale pod nogi. Wpatruję się teraz w długą oświetloną promenadę, która skręca delikatnie w lewo i przebiega obok białej plaży. Po mojej prawej stronie widzę szereg hoteli, barów i kasyn, który ciągnie się tak daleko, jak sięga wzrok.

Mimo świątecznych dekoracji, jestem w stanie stwierdzić, że w tym miejscu od prawie trzech lat nic się nie zmieniło. To wciąż te same palmy. Te same marmurowe chodniki. Ci sami bogaci frajerzy, którzy praktycznie sami proszą się o to, aby z ich szytych na miarę spodni wyciągnąć portfele.

Zgrzytam zębami, odrzucam głowę i wpatruję się w światła błyszczące na bezgwiezdnym niebie. Przypominają mi symbol wygranej na automacie do gier: „Jackpot!”.

Może minęło parę lat, od kiedy moja stopa postała w tym mieście, ale nadal znajduję się w jego ciasnym uścisku. Czuję, że jego silne, lodowate dłonie wyciągają się w kierunku mojej piersi i zaciskają wokół mojej duszy, próbując wydobyć ze mnie małą złodziejkę, która tam mieszka. Można by pomyśleć, że po tak długim czasie i strachu, jaki mnie dopadł, syreni śpiew miasteczka, nawołujący mnie do powrotu na dawne tory, powinien stać się łatwiejszy do zignorowania. Lecz ta pokusa, związana z powrotem do starych nawyków, sprawia, że aż swędzi mnie skóra.

Niestety w końcu odkryłam, co naprawdę oznacza słowo „konsekwencje”. Więc gdy tylko panorama Atlantic City, w stanie New Jersey, rozpłynęła się za mną w oparach dymu, jakie sama wydychałam, złożyłam sobie przysięgę:

Ja, Penny Price, w końcu zacznę prowadzić uczciwe życie.

Dobrze wiem, że w Devil’s Cove nie dotrzymam danego sobie słowa. Odwracam się zatem plecami do Wybrzeża Północno-Zachodniego, które stanowi odbitkę Las Vegas i mrużąc oczy wpatruję się w rozkład jazdy autobusów przyczepiony do tylnej ściany przystanku. Pomimo że na napisie Devil’s Dip przyklejono gumę do żucia, która zasłania słowo „Devil”, widzę wystarczająco dużo, aby upewnić się, że w ciągu godziny nie mogę spodziewać się autobusu, który zawiózłby mnie do mojego rodzinnego miasteczka.

Po prostu genialnie! Widocznie bogacze nie przywiązują wagi do regularnego transportu publicznego.

Opadam na ławkę, a z moich ust wraz z westchnieniem wydobywa się para. Ucieczka od grzechów jest wyczerpująca. Od obsesyjnego oglądania się przez ramię boli mnie już szyja. Poza tym spędziłam sześćdziesiąt godzin zwinięta niczym kot na tylnych siedzeniach autobusów. Jedyne, czego pragnę, to dotrzeć do mojego mieszkania w Devil’s Dip. Chcę umyć włosy, zmienić bieliznę i wpełznąć do łóżka z poradnikiem Excel dla opornych.

Zerkam na atramentowy Pacyfik, lecz ciepły blask bijący od znajdującego się po mojej prawej stronie Devil’s Cove działa na mnie jak magnez. Moje spojrzenie mimowolnie prześlizguje się po grupach ludzi dryfujących po rozświetlonych obiektach.

Bębnię palcami o plastikową ławkę i zagryzam od środka policzek.

Jestem w rozterce. Podróżowałam trzema dalekobieżnymi autobusami, a w międzyczasie złapałam stopa. Wiózł mnie kierowca ciężarówki, który jednym okiem patrzył na drogę, a drugim obserwował moje uda. W ten sposób udało mi się tutaj dotrzeć. Cała podróż wyniosła mnie sto siedemdziesiąt cztery dolary i osiemdziesiąt trzy centy, czyli, co do centa, taką sumę, jaką wyjęłam spod poluzowanych desek podłogowych w swoim mieszkaniu, zanim uciekłam z Atlantic City.

Z mojego gardła wyrywa się gorzki śmiech. Oczywiście, że tak. W końcu jestem największą szczęściarą na świecie, prawda?

Moje palce ostrożnie ocierają się o spoczywający na mojej szyi wisiorek z czterolistną koniczynką. Kiedyś byłam tego pewna, ale teraz…

Teraz nie jestem już tego taka pewna.

Wiatr szczypie mnie w uszy. Wpycham dłonie do kieszeni. Zmarznięte opuszki palców ocierają się o jedwabną podszewkę, przypominając mi o braku pieniędzy. Puste kieszenie, puste konto bankowe, pusty żołądek. Nie jestem zwyczajnie spłukana. Zostałam bez grosza przy duszy. Nie znajdę nawet zapomnianych miedziaków brzęczących na dnie torebki wśród książek z biblioteki, których nigdy nie zwrócę.

I nagle dociera do mnie brutalna prawda. Czekam na autobus, na który mnie nawet nie stać.

Wstaję. Ciągnę walizkę po chodniku, aż w końcu się zatrzymuję.

To będzie ostatni szwindel. Potem naprawdę zacznę uczciwe życie.

Żałuję, ale niestety nie mogę powiedzieć, że myśl o naciągnięciu jeszcze jednego mężczyzny i ograbieniu go z jego ciężko zarobionych pieniędzy, nie wydaje mi się przykrym obowiązkiem. Jest właściwie odwrotnie. Planowanie ostatniego przekrętu sprawia, że moje serce zaczyna bić szybciej i cała się do tego palę.

Skłamałabym, twierdząc, że jest inaczej.

Gdy ruszam przed siebie promenadą, dopada mnie uczucie gorzkiej nostalgii. Zerkam przez okna wystawowe. Gapię się na jednocześnie znajome i obce światy po drugiej stronie szyb. Widzę szyte na miarę garnitury oraz butelki szampana za tysiąc dolarów, wetknięte w wiaderka z lodem. Stoły jadalne ze srebrną zastawą, której przeznaczenie jest mi tak dobrze znane. Chryste, już o tym zapomniałam. To miasto nie tylko opływa bogactwem – ono się z nim bezwstydnie obnosi.

Zatrzymuję się. Podziwiam grupkę kobiet siedzących w rogu, przy barze. Praktycznie wyczuwam od nich zapach Chanel nr 5 po drugiej stronie szyby. Przez kilka sekund z zazdrością obserwuję, jak się śmieją i żartują, tak jak tylko potrafią ludzie, którzy nigdy nie znaleźli wsuniętego pod drzwiami pisma wzywającego do uregulowania długu. Moja własna licha refleksja staje się wyraźna i nagle dociera do mnie prawda.

Zdecydowanie nie jestem ubrana stosownie do pobytu w Cove.

Mój płaszczyk ze sztucznego futerka nikogo nie oszuka. Pod spodem mam podarte dżinsy typu „mom”, sweter i glany. Od dwóch dni nie zmieniałam bielizny, a moje włosy są tak splątane, że nie potrzebuję gumki, aby uformować z nich kok.

Z tym wyglądem nie uda mi się ominąć żadnego ochroniarza o kwaśnym wyrazie twarzy, który trzyma hołotę z dala od barów. Żebranie o drobniaki na chodniku nie brzmi kusząco, zwłaszcza podczas mrozu, jaki panuje na początku grudnia tego roku.

Wydaję jęk, chowając brodę w kołnierz płaszcza. Zdaję sobie sprawę, że jestem zmuszona dokonać drobnej kradzieży, aby odpowiednio się ubrać. Kiedy mijam po drodze rozświetlony butik, ta możliwość spada mi praktycznie z nieba. Szczęśliwym trafem dziewczyna za kasą nie chodziła ze mną do szkoły.

To rodzaj sklepu, w którym na każdym wieszaku wiszą cztery sukienki, a na stanie nie posiadają rozmiarów większych niż S. Może jednak uda mi się w coś wcisnąć, pod warunkiem, że będzie na gumce.

Gdy wchodzę do środka, znudzona sprzedawczyni obrzuca mnie krytycznym spojrzeniem, po czym taksuje mnie wzrokiem od czubka głowy do stóp i obdarza sztucznym uśmiechem.

– Jeśli będzie pani potrzebowała pomocy, proszę dać znać – mówi przeciągle, zanim wraca do przeglądania telefonu.

Przesuwam palcami po aksamicie i jedwabiu. Z grymasem spoglądam na metki z cenami. Po szybkiej wizycie w przymierzalni, zmierzam do drzwi ubrana w ukrytą pod płaszczem zieloną satynową sukienkę. Dżinsy i sweter wepchnęłam do torebki.

Gdy zbliżam się do drzwi, zaczyna wyć alarm.

– Hej! – Za moimi plecami rozlega się głos.

Cholera.

Zaciskam dłoń na walizce i podejmuję niezdarną próbę ulotnienia się. Jestem przyzwyczajona do uciekania. Od ochroniarzy w sklepach, od problemów, od wszystkiego. Lecz sprawia to o wiele większą trudność, gdy ma się na sobie o dwa rozmiary za małą sukienkę i jest się obciążoną bagażem z całym swoim dobytkiem.

Rzucam spojrzenie przez ramię. Sprzedawczyni na niesamowicie wysokich szpilkach z komórką przyciśniętą do ucha rusza w moim kierunku chwiejnym krokiem. Gdy odsuwa telefon, aby zerknąć na ekran, wykorzystuję szansę i przeciskam się przez najbliższe drzwi. Wypadam na chodnik.

Chwilę później przez szybę dostrzegam, jak sprzedawczyni, z wściekłym wyrazem twarzy, galopuje w moim kierunku.

Przesuwam się wzdłuż ściany i wypuszczam z płuc gorące powietrze. Po chwili wybucham pełnym niedowierzania śmiechem.

Cholera, było naprawdę blisko. Mimo że czuję ogarniającą mnie falę triumfu, to wiem, że to było głupie. Nie powinnam była kraść. Teraz tym bardziej nie mogę się wychylać.

– Wchodzisz, czy będziesz tak stała cały dzień?

Opryskliwy ton wywołuje ciarki na moim kręgosłupie. Gdy się odwracam, aby zlokalizować jego właściciela, napotykam chłodne spojrzenie. Na mój widok przewraca oczami ze słabo zawoalowanym obrzydzeniem. To mężczyzna w eleganckim garniturze. Z chęcią walnęłabym go pięścią w twarz, gdybym tylko nie miała niecałe metr sześćdziesiąt wzrostu i nie starała się być lepszą osobą.

Wchodzisz? Taksuję wzrokiem niewielkie, ciemne pomieszczenie i zdaję sobie sprawę, że to wejście. Mężczyzna pilnuje klatki schodowej. Obok niego znajduje się puste biurko z wiszącym nad nim niebieskim neonowym znakiem.

Blue’s Den.

Dziwne. Nie twierdzę, że jestem ekspertem od wszystkich barów w mieście, ale przynajmniej znam ich nazwy.

Ten z pewnością jest nowy. Prostuję się i wygładzam przód płaszcza.

– To bar? – pytam.

– A czy niedźwiedź sra w lesie? – odpowiada.

Wpatruję się w niego przez chwilę, hamując się z ripostą. Po chwili łapię torby i przeciskam się obok niego.

– Wystarczyło powiedzieć „tak”, dupku – mamroczę.

Nie mogłam się oprzeć.

Nie znoszę mężczyzn o takim sposobie bycia. Nigdy ich nie lubiłam. To chyba dziedziczne, ponieważ moja matka była taka sama. Dorastałam pod stołami do pokera w kasynie Viscontich, w którym pracowali rodzice. Matka była krupierem, a ojciec ochroniarzem. Jeśli klient próbował choć odrobinę pyskować matce zza welurowego stołu, natychmiast go podrywano z miejsca i wyprowadzano, zanim zdołał odebrać płaszcz z szatni.

Nienawiść do mężczyzn była jedynym, co łączyło mnie z matką. Nawet w kwestii wyglądu ledwo można było dostrzec podobieństwo między nami i to tylko jeśli zamknęło się jedno oko, zmrużyło drugie, a na końcu przechyliło głowę na bok. Ona i ojciec byli wysocy, a przy tym szczupli. Ja jestem niska i dość przysadzista. Oboje byli opaleni i ciemnowłosi, a ja mieszczę się w zupełnie innej palecie kolorów. W zimie znajduję się na granicy przezroczystości, a podczas letnich miesięcy moja skóra nieustannie przybiera odcień jasnego różu. Mam miedziane włosy, co, według głupiej logiki mojej matki, wynika z tego, że będąc w ciąży jadła za dużo pomidorów.

Mój ojciec często żartował, że jestem córką mleczarza. Ten dowcip zamienił się w gorzkie przekonanie, gdy razem z matką przeszli od win musujących i rzemieślniczych piw do mocnych trunków. Zanim ich zabito, marzyłam, aby nie być ich córką.

Ostatni schodek wprowadza mnie w zupełnie inny świat. Delikatna jazzowa muzyka i słabe oświetlenie muskają moją chłodną skórę, a zapach tytoniu i wody po goleniu odblokowuje nostalgiczne wspomnienia, o których istnieniu nie miałam pojęcia.

W przeciwieństwie do ulicy, przy której się mieści, ten bar nie afiszuje się ze swoim luksusem. On dyskretnie go sugeruje.

Ruszam prosto do miejsca w rogu pomieszczenia, skąd będę miała doskonały widok na bar. Gdy przesuwam się pomiędzy stolikami, mój wzrok wędruje po całej sali, skupiając się na klienteli.

W moim mózgu wyświetla się wysłużona lista kontrolna. Według jej wytycznych wypatruję ofiary.

Noszenie garniturów w środku tygodnia? Jest.

Picie mocnych trunków zamiast piwa? Jest.

Siedzenie w samotności? Jest.

Dreszcz podekscytowania przebiega po moim kręgosłupie, a blizna na moim biodrze płonie. Zawsze mam takie uczucie, gdy trafiam w dziesiątkę. W barze przebywa około tuzina mężczyzn i każdy z nich mieści się w moich kryteriach oceny.

Od czego zacząć? Oczywiście od baru. Po trzech latach łowienia facetów w Atlantic City, nauczyłam się, że mężczyźni siedzący przy barze są bardziej skorzy do połknięcia przynęty. Przypuszczam, że niewielka odległość pomiędzy nimi a barmanem sprawia, że są bardziej skłonni do upicia się i wyprawiania głupot.

Moje spojrzenie prześlizguje się w kierunku baru i opierającego się o kontuar samotnego mężczyzny. Słabe oświetlenie nie dociera do niego. Wszystko poza jego szerokimi ramionami i eleganckim garniturem tonie w mroku. Lecz z chwilą, gdy dostrzegam błysk bursztynowego płynu w jego szklance i srebro na nadgarstku, wiem, że jego wygląd nie ma znaczenia.

Kopniakiem wsuwam walizkę pod stolik, po czym ruszam w jego kierunku, siląc się na seksowny chód, o co trudno w glanach.

Dotarcie do baru jest niczym wstąpienie na scenę. Jestem aktorką i podczas gdy odtwórca głównej męskiej roli zawsze się zmienia, ta rola niezmiennie należy do mnie. Tak się dzieje, od kiedy skończyłam osiemnaście lat i uświadomiłam sobie, że dla małolaty po ogólniaku jedyną alternatywą dla pracy przy przewracaniu burgerów, za zaszczytne siedem dwadzieścia pięć za godzinę, jest wykorzystanie umiejętności aktorskich i sprytu.

Zamiast poczuć znajomy dreszcz podekscytowania, który towarzyszy podniesieniu się kurtyny, dopada mnie smutek, ponieważ mam świadomość, że to będzie mój ostatni występ.

Postaram się zrobić, co w mojej mocy.

Akt pierwszy: „Wciągnąć ofiarę w rozmowę”.

Zatrzymuję się dwa krzesła od miejsca, w którym opiera się o kontuar mój cel. Bez nachalnego spoglądania w jego kierunku, pozwalam się zsunąć mojemu płaszczowi z ramion na biodra, po czym układam go na oparciu krzesła. Zanim zaczęłam korzystać z poradników z serii „Dla opornych”, aby wspomóc swoje poszukiwania innej ścieżki kariery, niż obrabianie naiwnych facetów, pracowałam trochę jako striptizerka. Wszystko szło dobrze, dopóki jakiś klient nie szturchnął mnie w brzuch z zapytaniem, czy nie kłamałam podając wagę w formularzu zatrudnienia. Nie rzuciłam tego zajęcia z powodu jego uwagi. Zwolniono mnie, ponieważ zanurzyłam zęby w łapie, którą mnie dźgnął.

To wtedy uznałam, że prawdopodobnie nie jestem wystarczająco opanowana, aby potrząsać tyłkiem przed niewdzięcznymi mężczyznami. Jednak to doświadczenie nie okazało się zupełną stratą czasu. Nie tylko zdobyłam na jakiś czas prawdziwe przyjaciółki, ale też nauczyłam się sztuczki z płaszczem.

Wiem, że to zadziałało, ponieważ mam wrażenie, jakbym znalazła się przed nieokiełznanym ogniem.

Spojrzenie tego mężczyzny jest ciepłe tak jak poczucie satysfakcji, które gości właśnie w moim podbrzuszu. Mam wrażenie, że jego wzrok ogrzewa mój policzek, ześlizguje się po moim boku i zatrzymuje na głębokim rozcięciu mojej sukienki. Jak zwykle udaję, że nawet nie zauważam obecności kogoś, kto właśnie pożera mnie wzrokiem.

Przesuwam uda na miękkim skórzanym krześle. Uśmiecham się do barmana. Zauważam ciemne włosy, delikatne rysy twarzy i uśmiech zarezerwowany dla klientów. Po chwili rozpoznaję Dana. Chodziliśmy do tej samej klasy w liceum Devil’s Dip. Zazwyczaj spisywałam od niego pracę domową z matematyki. Jemu również zajmuje chwilę rozpoznanie mnie. Gdy jego usta otwierają się, aby rozpocząć rozmowę, daję mu delikatny znak głową. Całe szczęście łapie aluzję i zerka w kierunku znajdującego się obok mnie mężczyzny, a potem ponownie prezentuje swój sztuczny uprzejmy uśmiech, który rezerwuje dla klientów.

– Hej. Co ci podać? – pyta.

Uff. Zerkam w kierunku spoczywającego na barze ogromnego, odzianego w garnitur przedramienia. Coś się ze mną dzieje i nie jest to właściwe uczucie. Chcę wierzyć, że to z powodu bardzo drogiego zegarka marki Breitling na nadgarstku mojej potencjalnej zdobyczy, z zapięciem, które mogłabym rozpiąć we śnie, a nie dlatego, że jego dłoń o oliwkowej karnacji jest taka wielka, że szklanka whisky, którą trzyma, wygląda niczym pieprzony naparstek.

Niemal zapomniałam następnej kwestii.

– Napiję się tego, co on.

Zapada cisza. Ciężka. Taka, która sprawia, że słysząc ją na drugim końcu linii telefonicznej, zerka się na komórkę, marszczy brwi i mówi: „Halo?”.

Wydaje się, że mija wieczność, zanim Dan przestaje się we mnie wpatrywać. Odchrząkuje i odwraca się do półki z alkoholami, aby przygotować mi drinka.

Szkło pobrzękuje. Z głośników sączy się piosenka Louisa Armstronga, a niepokój krąży w moich żyłach. To jest chwila, w której cel powinien się odezwać. Chwila, w której rzuca szowinistyczny tekst w stylu: „Ach, nie sądziłem, że kobiety pijają whisky”. Słysząc to stwierdzenie, zarzuciłabym włosy za ramię, zatrzepotałabym rzęsami i rzuciłabym od niechcenia dość kiepski frazes: „Nie jestem taka jak inne kobiety”.

Lecz… nic. Moja rybeńka nawet nie okazała zainteresowania przynętą, nie mówiąc o jej łyknięciu. Trzymam nerwy na wodzy tyle czasu, ile Danowi zajmuje podsunięcie mi niskiej szklanki i serwetki, po czym odwracam się twarzą w stronę celu.

Cholera jasna.

Miałeś wyglądać zupełnie inaczej.

Nasze spojrzenia się krzyżują i natychmiast orientuję się, że nie jestem pierwszą kobietą, która spogląda na tego mężczyznę z przyspieszonym biciem serca.

Nie jest zwyczajnie przystojny. Jest piękny i to w sposób bezdyskusyjny, niezależnie od osobistych upodobań.

Opalona skóra, czarne włosy o doskonałym odcieniu i kości policzkowe, na których można by było kruszyć lód.

Samo jego spojrzenie mogłoby doprowadzić do poważnych odmrożeń.

– Nie jestem zainteresowany.

– Przepraszam, że co? – Mrugam.

– Przyjmuję przeprosiny.

Wraca spojrzeniem do komórki, podnosząc ją z kontuaru i odblokowując szybkim ruchem kciuka.

Chwileczkę, co?

Przez kilka dziwacznych chwil moje oczy wędrują pomiędzy e-mailem, którego pisze na telefonie, a jego obojętnym wyrazem twarzy. Uświadamiam sobie, że ten mężczyzna jest młodszy, wyższy i gorętszy niż moje przeciętne cele. Moje myśli rozsypują się niczym kulki. Skupiam się, aby je pozbierać, a następnie ułożyć we właściwym porządku.

Otwieram usta i zamykam je ponownie. Wkrótce skołowanie ustępuje gorącemu uczuciu zażenowania, które zamienia się w niezadowolenie.

Co za pieprzona nieuprzejmość!

Nie jestem fanką mężczyzn, nie wspominając już o tych, którzy zachowują się niczym aroganckie dupki. Dorastanie w kasynie, a potem spędzenie nastoletnich lat na uczeniu się, jak oszukiwać ich bywalców, uświadomiło mi, znacznie wcześniej niż powinno, że mężczyźni mają dwa oblicza – lekceważące i drapieżne.

Wolałabym, aby mężczyzna mnie lekceważył niż na mnie polował. Jednak wraz z upływem czasu moje umiejętności kantowania zaczęły pozwalać mi wykorzystywać ich drapieżne zachowania, aby uderzyć ich po kieszeniach.

Nie lubię być lekceważona podczas własnego numeru.

Zwłaszcza w akcie pierwszym.

Oplatam dłońmi szklankę i zerkam w lustro za barem.

– Nie uderzam do ciebie.

– Pewnie.

Słowa z łatwością sączą się z jego ust.

– Poważnie – mamroczę, a moje policzki nabiegają czerwienią. – Wolałabym nasrać sobie w dłonie i klasnąć.

Jego palce zamierają. Powoli podnosi głowę i nasze spojrzenia krzyżują się w lustrze. Na widok jego oczu o barwie głębokiej intensywnej zieleni włosy na karku stają mi dęba, a odwrócenie wzroku wydaje się kwestią instynktu samozachowawczego. Lecz, jak zwykle, wrodzony upór daje o sobie znać. Łapię się krawędzi kontuaru, aby zmusić się do utrzymania kontaktu wzrokowego.

– Przepraszam, że co?

– Przyjmuję przeprosiny – odgryzam się.

Zwycięstwo. Czuję je w żołądku. Lecz w chwili, gdy ekran telefonu mojego celu gaśnie, a on odkłada go na kontuar, podczas gdy jego ciężkie spojrzenie spoczywa na mnie, gasi moje samozadowolenie niczym woda ogień.

Zsuwa ramię z baru i wkłada dłoń do kieszeni.

– Powtórz to, co powiedziałaś.

Takie słowa jak „ach” i „cholera”, same pojawiają się pod moimi powiekami. Jego ton głosu jest gładki i nonszalancki. Prawie uprzejmy. Więc dlaczego budzi we mnie czujność?

W końcu poświęca mi uwagę, ale nie podoba mi się uczucie, jakie to we mnie wywołuje. Zielone oczy mężczyzny błyszczą, gdy powoli wędrują po mojej twarzy. Nasze spojrzenia ponownie się spotykają, na co w odpowiedzi delikatny uśmieszek wykrzywia jego usta.

Czeka.

– Powiedziałam, że wolałabym nasrać sobie w dłonie i klasnąć niż uderzać do ciebie.

– Naprawdę?

– Aha.

– Rozumiem.

Po tym stwierdzeniu bierze łyk whisky i wraca do swoich e-maili. Jego palce wędrują po ekranowej klawiaturze, jakby nasza wymiana zdań nigdy nie miała miejsca.

Stojący w kącie baru Dan odchrząkuje. W moich skroniach pulsuje krew.

I co teraz?

Akt pierwszy stanął w płomieniach. Zapomniałam swoich kwestii, a mój cel okazał się złym aktorem. Muszę rozpocząć przedstawienie od początku, z nową obsadą. I zdecydowanie z innym scenariuszem, ponieważ toaletowa pogawędka raczej nie działa.

Staram się zachować naturalnie, odwracam się plecami do kontuaru i opieram na łokciach. Subtelnym spojrzeniem omiatam pomieszczenie, oceniając pozostałych mężczyzn, których mogłam wybrać zamiast tego dupka. W roztargnieniu opuszki moich palców wędrują do wiszącej na mojej szyi czterolistnej koniczynki.

Spokojnie. Wszystko gra. Nadal dopisuje mi szczęście. Po prostu potrzebuję resetu.

Od lat nie robiłam przekrętów w Devil’s Cove. Może niepisane reguły są tutaj inne i mężczyźni siedzący w cieniu są lepszymi celami? Zerkam w prawo i mój wzrok przyciąga starszy i mniej atletyczny mężczyzna siedzący w kącie.

Podnosi dłoń, aby podrapać się po nosie, a jego obrączka połyskuje w przyćmionym świetle.

I to mi się podoba.

Obdarzam go uśmiechem i prostuję plecy. Sięgam po szklankę whisky. Gdy przysuwam usta do jej krawędzi, odgłos pisania cichnie.

– To whisky za sto dolarów.

Moje oczy prześlizgują się po odrzuconym celu. Nadal wpatruje się w komórkę i gdyby nie sposób, w jaki jego głęboki ton przebiegł dreszczykiem po moim kręgosłupie, mogłabym przysiąc, że tylko wyobraziłam sobie, że się do mnie odezwał.

– Sto dolców?

– Bez podatku VAT.

– Ja… chwila, za butelkę?

Jego wzrok ponownie przesuwa się na mnie. Dostrzegam, że walczy w nim poirytowanie i rozbawienie.

– Za szklankę.

Z niedowierzaniem wpatruję się w bursztynowy płyn. Do głowy przychodzą mi określenia biedy w czterech różnych językach. Być może nazbyt… pochopnie założyłam, że mój pierwszy cel odbije piłeczkę i zapłaci za mojego drinka. Zazwyczaj to działa, ale boleśnie przypominam sobie, że nie jestem już w Atlantic City.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że zaciekle nienawidzę whisky. Zerkam na Dana, który jest zajęty wycieram drugiego końca baru, lecz ze spiętej linii jego ramion wyczytuję, że przysłuchuje się naszej wymianie zdań. Zastanawiam się, czy wleje whisky z powrotem do butelki i zaserwuje mi coś bardziej w zasięgu mojego budżetu.

Przykładowo wodę.

Z kranu.

Czuję na sobie szydercze spojrzenie zielonych oczu. Bijące z nich ciche zadowolenie rani moją dumę. Jestem impulsywna do przesady, a bycie upartą jest moją największą wadą. Zanim udaje mi się posłuchać głosu zdrowego rozsądku, przyklejam do twarzy słodki uśmiech i stukam swoją szklanką o jego.

– Zdrówko za nie bycie zainteresowanym.

Jego uśmieszek jest ostatnią rzeczą, którą widzę, zanim odrzucam głowę do tyłu i jednym haustem wypijam whisky.

Kurwa. Palą mnie nozdrza, a w oczach stają mi łzy. Gdy pusta szklanka stuka o kontuar, nagle przypominam sobie, dlaczego tak bardzo nie cierpię whisky.

To był ostatni alkohol, jaki pijali moi rodzice i to nie dlatego, że w końcu wytrzeźwieli, ale ponieważ ich głowy rozsadził pistolet, zanim zdołali nalać sobie kolejną porcję.

Kwas za sto dolarów buzuje w moim ciele i zaciska szpony na moich wspomnieniach, które zamknęłam w sobie głęboko. Smak alkoholu próbuje podważyć do nich zamek, by wciągnąć mnie do tamtego dnia. Gdy zaciskam powieki, próbując pohamować łzy, słyszę bełkotliwe błagania ojca i czuję ciepłą lepką krew matki na własnych udach, gdy poślizgnęłam się w jej kałuży.

Wiesz, jakie masz szczęście, dzieciaku? Jesteś jedna na milion.

– Nie udław się.

Chwytam powietrze, które nie smakuje jak wybielacz. Unoszę powieki i wpatruję się w mężczyznę. Jego wyraz twarzy jest równie beznamiętny jak ton głosu. Nie obeszłoby go, gdybym zsiniała i przekręciła się obok niego. Wtedy przynajmniej nie musiałabym się martwić, jak zapłacić za truciznę, która mnie zabiła.

Ocieram usta nasadą dłoni.

– Co cię to obchodzi? Sądziłam, że nie jesteś zainteresowany.

Leniwie zerka na swój drogi zegarek.

– Nie jestem. Tak po prostu wypada powiedzieć do osoby, która się dławi.

Podnosi szklankę do ust i bez mrugnięcia okiem, jednym haustem wypija pozostały płyn. Nie znoszę tego, że nie mogę powstrzymać oczu od wbijania się w jego potężną szyję. Zdecydowanym ruchem nadgarstka przesuwa pustą szklankę przez blat i chwilę później zjawia się Dan z dolewką whisky i szklanką wody. Stawia przede mną wodę, a ja z wdzięcznością ją wypijam.

Mam nadzieję, że jest darmowa.

Przez kilka minut siedzimy w piekielnej ciszy, lecz bez wątpienia tylko ja czuję jej żar. Sporadycznie zerkam na jego odbicie w lustrze i jestem pewna, że już zapomniał o mojej obecności. Odpisuje na SMS-y i e-maile, przerywając tylko, aby sączyć whisky lub pocierać szczękę potężną dłonią, jakby to pomagało mu myśleć.

Powoli uchodzi ze mnie powietrze. Gdybym nie była taką upartą kretynką, odpuściłabym dawno temu, a teraz jest za późno. Jestem przykuta do tego miejsca przez rachunek na sto dolarów. Bez VAT-u. Próbowanie szczęścia z jednym z innych klientów baru byłoby po prostu żenujące. Wszyscy byli świadkami tego, jak dławię się kilkoma mililitrami alkoholu.

Delikatne światło zalewa znajdującą się za nami klatkę schodową. Pojawiają się błyszczące buty, a chwilę później moim oczom ukazuje się mężczyzna w garniturze. Z plikiem dokumentów wepchniętych pod pachę kieruje się prosto w stronę siedzącego obok mnie aroganckiego dupka. Obserwuję, jak mamrocze mu coś do ucha, podsuwa mu teczki i czeka. Kurtuazyjne kiwnięcie głową mojego nietrafionego celu wydaje się przyzwoleniem do oddalenia się.

Zatem jest biznesmenem i to niezłą szychą, wnioskując z ilości papierkowej roboty leżącej przed nim w czwartkowy wieczór. Przemawia za tym też fakt, że wydał przynajmniej dwieście dolarów na alkohol. Otwiera pierwszą teczkę, przegląda dokumenty i wyciąga długopis z kieszonki koszuli.

Sposób, w jaki przeciąga kciukiem po końcówce języka, zanim odwraca stronę, sprawia, że wrze we mnie krew.

Chryste. Może i mam serce z kamienia, ale mimo to jestem kobietą. Odchrząkuję, próbując odzyskać panowanie nad sobą, i zauważam, że spina ramiona.

Napotyka mój wzrok w lustrze na ścianie, jakby dokładnie wiedział, gdzie go odnaleźć.

– Ile?

– Ja… słucham?

– Ile? – powtarza spokojnie. Moje puste spojrzenie sprawia, że mięśnie jego szczęki się zaciskają. – Ile muszę zapłacić za pozbycie się ciebie?

Ponownie dopada mnie poirytowanie i kłuje mnie w piersi. Tym razem nie tylko jestem zdenerwowana tym, że mnie odtrącił. Wkurzam się też sama na siebie. Przekręty są jedyną rzeczą, w której jestem dobra.

Mam odrobinę talentu i masę szczęścia. Zwykle mawiam, że mogłabym naciągnąć mężczyznę z zawiązanymi oczami. Pewnie skutego kajdankami również. A mimo to…

Od chwili, gdy przekroczyłam próg baru, jestem nie w humorze. Może nadal jestem w szoku po tym, co wydarzyło się w Atlantic City, a może przyczyną mojego złego nastroju jest przystojny i traktujący mnie z obojętnością cel.

I co z tego? Radziłam już sobie z gorszymi. To mój ostatni przekręt i niech mnie diabli wezmą, jeśli odejdę stąd z podkulonym ogonem.

Mężczyzna wydaje z siebie ciche westchnienie, wyciąga kilka banknotów z klipsa i rzuca je pomiędzy nas na kontuar.

– To pokryje koszt drinka, którym się zadławiłaś. – Wraca do dokumentów. Obserwuję, jak z precyzją składa na nim długi, skomplikowany podpis.

– Plus VAT?

Zamiera i walczy z uśmiechem, który igra w kącikach jego ust. Może pogrywają ze mną cienie lub brak snu, lecz przysięgłabym, że dostrzegam dołeczki w jego policzkach. Nie podnosząc wzroku, wyjmuje setkę i rzuca na plik banknotów.

– Plus napiwek? – Spoglądam krytycznie na Franklina2 i przełykam ślinę.

Tym razem szczęka mężczyzny się zaciska, lecz nadal milczy. Wyciąga kolejny banknot, który rzuca po chwili na stosik. Głuchy odgłos, jaki temu towarzyszy, jest głośniejszy niż się spodziewałam i odbija się od mojej piersi.

Cisza. Zaprawiona zmysłową muzyką jazzową i dźwiękiem długopisu drapiącego o papier.

– Nadal tu jesteś. – W końcu przerywa milczenie. – Dlaczego?

Odsuwa na bok jedną teczkę, po czym otwiera kolejną. Znowu liże opuszek kciuka. Nie mam pojęcia, dlaczego to tak mną wstrząsa.

Przełykam gulę w gardle, ześlizguję się z krzesła i zbliżam do niego na taką odległość, że pozostaje między nami niewielka przestrzeń. Przyciskam się do kontuaru, a jego zimna powierzchnia pieści moje nagie plecy, chłodząc promieniujący z mojego ciała żar.

Zamiera. Jego nozdrza drgają i niechętnie podnosi na mnie wzrok. Jakikolwiek ślad humoru dawno rozpłynął się w powietrzu. Teraz jego oczy są niczym spokojne morze. Nie mogę pozbyć się niepokojącego uczucia, że pod jego powierzchnią przebiega silny, niebezpieczny prąd.

Zastanawiam się, ile kobiet nabrało się i próbowało się w nich zanurzyć.

– Nie chcę twoich pieniędzy – mówię, siląc się na taką samą obojętność, jaką wykazuje on, lecz ponoszę porażkę. Spod przymrużonych powiek spogląda na moją dłoń i podąża jej śladem, gdy przesuwam ją po powierzchni kontuaru w stronę jego nadgarstka. – Mam ochotę na twój zegarek.

Moje palce ocierają się o skórzany pasek, a w podbrzuszu roznieca się iskierka podniecenia.

Na przekór wszelkim przeciwnościom dotarliśmy do aktu drugiego: złożenie propozycji.

– Chcesz mój zegarek – rzuca sardonicznie, jakby powtórzenie moich słów miało mi uświadomić, jak głupio zabrzmiały.

Nie ustępuję.

Mogłabym wziąć parę setek z baru, uregulować rachunek i uciec, ale gdzie w tym zabawa?

Zegarek marki Breitling przyciągnął mój wzrok, zanim jeszcze zobaczyłam do kogo należy. Nie miałam zamiaru wyjść bez niego z baru.

Pora podwoić stawkę.

Spoglądam na jego spoczywającą na kontuarze dłoń. Materiał jego marynarki ociera się o moje nagie ramię, sprawiając, że czuję mrowienie na skórze. Zmuszam się do ignorowania tego uczucia i ostrzę sobie pazurki na jego ekskluzywną męską błyskotkę.

Żar pełza po mojej szyi i zalewa moją twarz. Z bliska jego dłoń wydaje się jeszcze większa. Szeroki nadgarstek, gładka opalona skóra i kępki ciemnych włosków wystające zza paska zegarka. Jego duże palce na chwilę zaciskają się mocno na długopisie. Zastanawiam się, czy jego oziębłe i luzackie zachowanie jest grą. Może tak naprawdę planuje wbić mi w szyję swój długopis marki Mont Blanc?

Zaciskam dłoń w pięść, po czym odsuwam ją od niego.

– Mulliner. Wynik współpracy firm Breitling i Bentley. Ma automatyczny tourbillon, który chodzi więcej niż dwadzieścia osiem tysięcy razy na godzinę.

Kąciki jego ust nieznacznie drgają. Są pełne, różowe i mają doskonały kształt. Irytuje mnie to, że ślinię się na ich widok.

– Imponujące. Może mogłabyś pracować dla firmy Breitling. Wtedy byłoby cię stać na opłacanie własnych drinków.

Opieram się o bar, gdy nagle wyczuwam powiew jego zapachu, mieszankę drogiej wody kolońskiej i mięty. Sprawia, że czuję się jeszcze bardziej pijana. Mam nadzieję, że jego spojrzenie przesunie się w stronę mojego dekoltu.

Jednak tak się nie dzieje.

– Nie chcę pracy. Mam ochotę na twój zegarek.

Unosi brwi.

– Skoro tak ładnie prosisz. – Wraca do papierkowej roboty.

Uderzam dłonią o jego teczkę, sprawiając, że jego długopis zostawia ślad na stronie. Na jego twarzy przez sekundę pojawia się mroczne poirytowanie. Szybko się reflektuje i ponownie przybiera znudzony wyraz twarzy.

– Jesteś niesamowicie irytująca – szepcze.

– Tak mi mówiono.

– W tej chwili oddałbym ostatnią koszulę, aby się ciebie pozbyć.

Spoglądam na jego koszulę. Wygląda na drogą, jak wszystko, co ma na sobie. Jest śnieżnobiała i przylega do jego ciała niczym druga skóra. Zrezygnował z krawata na rzecz szpilki do kołnierzyka zakończonej po obu stronach złotymi kostkami. Łączy je cieniutki łańcuszek. Z niechęcią muszę przyznać, że to mi się podoba.

– Koszulę tak, ale zegarka nie.

– Zegarka nie.

– A co, jeśli go wygram?

Spoglądam na jego twarz akurat w odpowiedniej chwili, aby dostrzec zmianę. Przebłysk czegoś, być może zaintrygowania, tańczy w jego tęczówkach. Teraz czuję pełny ciężar jego spojrzenia spoczywającego na moim ciele.

Długopis wysuwa się z jego dłoni i z głuchym łoskotem ląduje na dokumentach.

– Wygrać go? Proponujesz zakład?

Kącikiem oka dostrzegam, że Dan zamiera. Wiem, że powinnam potraktować to jako ostrzeżenie. Lecz zanim jestem w stanie to zanalizować, mój cel obdarza mnie uśmiechem.

To niczym spoglądanie na słońce. Jego doskonałe zęby są olśniewająco białe. Wyczuwam czające się w jego uśmiechu niebezpieczeństwo. Mam wrażenie, że gdybym wpatrywała się w niego za długo, to odrobina moralności, jaka mi pozostała, rozpłynęłaby się niczym papierosowy dym. Jego oczy okalają delikatne zmarszczki. Uświadamiam sobie, że mimo jego poirytowania moją osobą, prawdopodobnie śmieje się dość często.

I rzeczywiście ma dołeczki w policzkach.

– Jaki zakład? – Nagle przyszpila mnie swoim aksamitnym czarem, który zapiera mi dech w piersi. Założę się, że zdobywa wielomilionowe kontrakty i sprawia, że kobiety bez namysłu padają u jego stóp. Cholera, gdybym nie miała tylu problemów, pewnie byłabym jedną z nich.

– Zagramy w grę, którą wybiorę.

– Hmm. – Przebiega dłonią po szczęce, a diamentowe kostki w jego spinkach do mankietów mrugają do mnie. – Jakie są szanse na wygraną?

– Dziesięć do jednego.

– Właśnie to zmyśliłaś.

– Może. – Wzruszam ramionami i trzepoczę rzęsami.

W jego spojrzeniu pojawia się rozbawienie. Przygląda mi się odrobinę za długo. Prawie odczuwam wdzięczność, gdy brzęczący dźwięk przecina powietrze. Jego uwaga przenosi się na leżącą obok mnie komórkę. Zerkam i widzę na ekranie imię „Angelo”.

– Przepraszam na chwilę – rzuca miękkim tonem. Przykłada telefon do ucha, wsuwa drugą dłoń do kieszeni i znika w cieniu.

Gdy się oddala, uświadamiam sobie, jak szybko bije moje serce. Napędza je adrenalina i coś trochę bardziej… mętnego. Odwracam się, sięgam po szklankę wody i staję twarzą w twarz z Danem.

Jego zarezerwowany dla klientów uśmiech zniknął. Mówi coś, ale nie wiem co, ponieważ jego usta ledwo się poruszają.

– Słucham?

Omiata czujnym i szalonym wzrokiem znajdujące się za moimi plecami pomieszczenie. Gdy odzywa się ponownie, mówi odrobinę głośniej.

– Spytałem, czy ostatnie trzy lata spędziłaś w zakładzie psychiatrycznym?

– Że co? Czemu tak mówisz? – Mrugam.

Spogląda w kierunku, w jakim oddalił się mój cel.

– Ponieważ tylko szaleniec miałby tupet, aby próbować okantować Raphaela Viscontiego.

Visconti.

Raphael Visconti.

Cholera.

1 Duet Śmierci – połączenie kart, które oznacza, że człowiekowi grozi śmierć (przyp. tłum.).

2 Franklin – na banknocie studolarowym widnieje podobizna Benjamina Franklina, jednego z tzw. Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.).