46,00 zł
Kontynuacja losów Siry, bohaterki bestsellerowej Krawcowej z Madrytu Sira Bonnard (wcześniej Arish Agoriuq, wcześniejSira Quiroga) nie jest już niewinną krawcową, która oczarowała czytelników pośród wykrojów i szpiegowskich intryg, ale jej urok pozostał niezmienny. Wraca Sira, charyzmatyczna i niezapomniana. Wraca Krawcowa z Madrytu. Cztery miejsca. Dwie misje. Jedna kobieta. Zanurz się znowu w niezapomnianej epoce. Druga wojna światowa dobiega końca i świat rozpoczyna trudną odbudowę. Po wypełnieniu swoich zadań jako współpracowniczka brytyjskiego wywiadu, Sira spogląda w przyszłość, pragnąc spokoju. Nie zdoła go jednak znaleźć. Los przygotował dla niej bowiem tragiczne doświadczenie, które zmusi ją do odkrycia siebie na nowo, przejęcia kontroli nad własnym życiem i zaciekłej walki o swoją przyszłość. Sira znajdzie się w Jerozolimie, Londynie, Madrycie i Tangerze, w samym środku historycznych wydarzeń, które naznaczą całą epokę. Będzie musiała stawić czoło rozterkom i ponownym spotkaniom, ryzykownym zadaniom i macierzyństwu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 800
Sira
© María Dueñas 2021
Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2023 for the Polish translation by Barbara Bardadyn
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce © Inara Prusakova/Shutterstock
Zdjęcie autorki: © Carlos Ruiz
Redakcja: Katarzyna Łopaciuk
Korekta: Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz
Tłumaczenie tej książki powstało dzięki wsparciu
Ministerstwa Kultury i Sportu Królestwa Hiszpanii.
ISBN: 978-83-8230-558-6
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2023
1
Mój los wcale nie eksplodował za sprawą tamtej maszyny do pisania. Myliłam się, gdy tak myślałam, kiedy byłam młoda i naiwna. Wtedy jeszcze nie przechowywałam w pamięci takich słów jak przemoc, gorycz, rozpacz czy złość i nie potrafiłam przewidzieć łez, jakie zaplanowało dla mnie życie. Nie, mój los nie został odmieniony przez to niewinne urządzenie przeznaczone do łączenia słów. Chciałabym, żeby tak było, lecz przyszłość zarezerwowała dla mnie coś innego. Trzysta pięćdziesiąt kilogramów materiałów wybuchowych umieszczonych w piwnicy jednego z hoteli w Jerozolimie, a więc coś nieskończenie groźniejszego.
Latem tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku przenieśliśmy się na Bliski Wschód, zostawiając za sobą wygłodniałą i uległą Hiszpanię oraz zniszczoną Europę, która z bolesnym wysiłkiem rozpoczynała swoją odbudowę. Rok i kilka miesięcy wcześniej – z pełnym przekonaniem, a także w trosce o moje bezpieczeństwo zagrożone z powodu wypełniania przeze mnie obowiązków współpracowniczki brytyjskiego wywiadu – Marcus i ja zawarliśmy małżeństwo. Był wietrzny marcowy dzień na Gibraltarze. Po jednej stronie mieliśmy Półwysep Iberyjski, a po drugiej północną Afrykę – terytoria tak odmienne, a zarazem niezwykle bliskie, które dla nas obojga wiele znaczyły.
Zamiast zwyczajowej ceremonii mieliśmy urzędową formalność, równie krótką, co surową. Skała Gibraltarska była zmilitaryzowana od tuneli aż po szczyt, a terytorium prawie pozbawione ludności cywilnej, która została ewakuowana na początku drugiej wojny światowej z obawy przed niemieckim atakiem. W The Convent, siedzibie gubernatora, nie było kwiatów ani zdjęć, ani nawet obrączek. Marcus przedstawił swój dokument bona fide, paszport dyplomatyczny na nazwisko Mark Bonnard – swoją prawdziwą tożsamość, bo nazwisko Logan było jedynie przykrywką na niespokojne czasy. Po niezbędnych I do łamanym angielskim złożyłam przysięgę wierności monarsze, po czym natychmiast wydano dokument z moją nową narodowością. Sira Bonnard, przedtem Arish Agoriuq, przedtem Sira Quiroga, została właśnie poddaną Wielkiej Brytanii. Moje ostatnie słowa były ledwie szeptem: So help me God. Być może nikt tego nie zauważył, ale w momencie ich wypowiadania nie mogłam powstrzymać wzruszenia – niezależnie od sztywnej procedury zawarliśmy właśnie przymierze zdolne pokonywać przeciwności i niewygody, granice i odległości.
Po powrocie do Madrytu akt małżeństwa i mój nowy paszport znalazły się pod nadzorem ambasady, a my nadal prowadziliśmy pozornie oddzielne życie, widując się zawsze po kryjomu – on kontynuował swoją działalność na rzecz ojczyzny, a ja w przebraniu wziętej krawcowej, która zupełnie nieoczekiwanie przybyła do stolicy, przekazywałam informacje wyciągnięte od żon nazistowskich oficjeli.
Kiedy na początku maja czterdziestego piątego roku Niemcy podpisały kapitulację i zakończono wszystkie działania wojenne, zamknęłam atelier przy Núñez de Balboa, które swego czasu urządzili dla mnie Anglicy, i przeprowadziłam się do mieszkania Marcusa. Niełatwo mi było porzucić zawód i obowiązki, które dotąd wypełniały mi dni, dając satysfakcję i dumę, kontakty i dochody. Jednakże w świetle ostatnich wydarzeń porzucenie szycia przyniosło mi pewną ulgę: ponieważ to, co od najmłodszych lat było moją pracą, ostatecznie zamieniło się w niewdzięczne zadanie nawiązywania kontaktów z niepożądaną klientelą, której obłudnie musiałam okazywać serdeczność. Odnosiłam nawet wrażenie, że tkaniny i wykroje były ciężkie jak płyty nagrobne, nici jawiły mi się jako sznury, które mnie dusiły, a samo przymierzanie moich ubrań na ciałach kobiet, którymi pogardzałam, przyprawiało mnie o mdłości. Kiedy przestałam kłamać, kiedy zapomniałam o nich wszystkich i nie musiałam już niczego ukrywać, na powrót poczułam spokój.
Miałam jednak świadomość, że to nasze wspólne życie w skromnym mieszkaniu przy ulicy Miguela Ángela będzie krótkie. Rozpad Trzeciej Rzeszy i zwycięstwo aliantów oznaczały również koniec misji mojego, dotąd tajnego, męża na Półwyspie Iberyjskim. Nadszedł czas, żeby zastanowić się nad przyszłością, ale każde z nas miało swój interes wskazujący odmienny kierunek.
Marcus chciał, byśmy przeprowadzili się do Anglii i pomogli w przywracaniu dobrobytu jego ojczyźnie. Ja również pragnęłam wyjechać z Madrytu – miasta ciągłych nocnych zaciemnień, krzykliwej propagandy, czarnego chleba i zemsty; gdzie w każdym domu kogoś się opłakiwało, gdzie ludzie spali z urazą schowaną pod poduszką, a dzieciom golono włosy, żeby nie gryzły ich wszy. Nie, nie zamierzałam zostawać w tym strasznym otoczeniu, wolałam, żeby moje dzieci urodziły się w jakimś miejscu bez śladów horroru na ulicach czy rozpaczy na twarzach ludzi. Dlatego zaproponowałam Marcusowi, byśmy wrócili do Maroka, pod jego ciepłe słońce, blisko mojego poprzedniego życia i mojej matki. Pragnęłam uciec od scenerii tej naszej potajemnej egzystencji pełnej maskowania się i kłamstw, zapomnieć o tym, kim byliśmy, i pokazywać naszą prawdziwą twarz, bez fałszu, sekretów czy strachu.
Oba pragnienia wyparowały zaledwie kilka tygodni później, kiedy wciąż oswajaliśmy się z możliwością wspólnego chodzenia po chodnikach bez nieustannego zachowywania czujności i staraliśmy się przywyknąć do tego, że możemy robić coś tak zwyczajnego, jak pójść do kina przy Gran Víi czy tańczyć do rana w klubie Pasapoga. Wezwanie, jakie otrzymał Marcus, nie podlegało dyskusji. Miał objąć stanowisko w Brytyjskim Mandacie Palestyny. „Natychmiastowa inkorporacja, żona mile widziana”, przetłumaczył mi na głos. Nowe zadanie pod parasolem Secret Intelligence Service. Nie wyjaśnił nic więcej. A ja wolałam nie dopytywać. Mimo pokrzyżowanych planów starałam się nie okazywać otwarcie swojego rozczarowania.
W Sekcji Kobiecej Falangi byłyby ze mnie dumne, gdyby się dowiedziały o mojej postawie i gdyby moim mężem nie był Anglik: oto prawdziwa Hiszpanka realizuje narzucony przez reżim frankistowski model ofiarnej żony, posłusznej i życzliwej strażniczki domowego ogniska, idealnej małżonki. Koniec końców byłam tylko krawcową, która już nawet nie szyła, podczas gdy Marcus, dzięki swojej skuteczności, stał się bardzo cenny dla swojego rządu. W mojej postawie nie chodziło jednak tylko o wypełnianie małżeńskich obowiązków. Prawda była taka, że czas skonsolidował naszą przelotną miłość, która narodziła się w Tetuanie, kiedy ja byłam zaledwie zahukaną dziewczyną, a on młodym agentem, który chodził wsparty na lasce i podawał się za dziennikarza.
Koła zębate nieustannie napędzające wielkie Imperium Brytyjskie zarządziły teraz przeprowadzkę, która nie zgadzała się z pierwotnym planem Marcusa, by zamieszkać we własnym kraju, a tym bardziej z moim zamiarem powrotu do Afryki. Ale ponieważ niesubordynacja i lekceważenie obowiązków nie znajdowały się wśród naszych zasad, spakowaliśmy ubrania i inne rzeczy w dwa kufry i kilka walizek i pod koniec czerwca ruszyliśmy w drogę do naszego nowego miejsca na świecie, z krótkim przystankiem w Londynie. Mieliśmy tam wystarczająco dużo czasu, żeby Marcus odebrał niezbędne instrukcje i byśmy mogli odwiedzić jego matkę, a także na własne oczy zobaczyć smutną rzeczywistość kolejnej zrozpaczonej stolicy.
Myśl o spotkaniu z nieznaną mi jeszcze lady Olivią Bonnard wywoływała we mnie zaskakujący niepokój. Ja, która latami obracałam się wśród wszelkiego typu ludzi, nagle poczułam się niepewnie.
– Mam się do niej zwracać lady? – wyszeptałam do Marcusa, gdy dotarliśmy na miejsce, ze wzrokiem wbitym w wyblakłą, popękaną, ale i tak wspaniałą białą fasadę.
Puścił do mnie oko, czego nie potrafiłam zinterpretować. Być może chciał rozładować moje napięcie, żartując sobie z niepokoju świeżo upieczonej żony obawiającej się spotkania z teściową. A może ostrzegał mnie przed kobietą, która czekała na nas w rezydencji przy The Boltons, w dzielnicy Brompton w gminie Royal Borough of Kensington and Chelsea. Wytworność okolicy nie okazała się wystarczającą tarczą chroniącą przed krwawymi atakami niemieckiego lotnictwa.
Dom i właścicielka pasowali do siebie idealnie: udręczeni, a jednocześnie wspaniali, harmonijni zarówno na zewnątrz, jak i w środku. Nieco zaniedbani, ale godni i spokojni. Dostojni. Na szczęście całymi latami zdobywałam doświadczenie w sztuce udawania, nauczyłam się zręcznie poruszać w kręgach rozmaitych ludzi i wszelkiego rodzaju ekstrawagancji; dzięki temu opanowałam początkowe zdenerwowanie i zdołałam zachować spokój podczas tej pierwszej herbatki w pięknym, dzikim ogrodzie. Udając pewność siebie, pokazywałam cały swój urok i najlepsze maniery, ograniczałam się do dawkowania ciepłych uśmiechów i lapidarnych spostrzeżeń. Krótko mówiąc, zachowywałam się jak najbardziej czarująca ze wszystkich możliwych żon.
Tymczasem stosunek teściowej względem mnie falował między minimum uprzejmości typowej dla osoby dobrze urodzonej, jakimś gestem lekceważenia i eteryczną obojętnością. Jej wizerunek w najmniejszym stopniu nie odpowiadał moim wyobrażeniom: spodziewałam się kobiety surowej i powściągliwej, z charakterem przystającym do trudnych czasów, w których kraj wiele wycierpiał i cierpiał nadal. Ale moja wizja całkowicie się rozpadła. Olivia Bonnard była zupełnie inną osobą.
Ze swoją kanciastą twarzą i długim siwym warkoczem na lewym ramieniu, ubrana w wysłużoną aksamitną tunikę, paląc jeden za drugim amerykańskie chesterfieldy, które Marcus zdobył dla niej w Madrycie na czarnym rynku, lady Olivia postarała się nawet o to, żeby uszczypnąć moją dumę, i to nie raz. Z wyniosłością, nie ukrywając min, reagowała na mój niedoskonały angielski i kilka razy udała, że nie pamięta, jak się wymawia moje imię. Saira? Sirea? Seira? Innym razem zostawiła mnie w pół słowa, żeby się nachylić i dać kawałek kanapki z ogórkiem jednemu z psów – wszystkie trzy były na wpół obłąkane i stare, a jeden był kulawy.
Najwyraźniej czuła się niezręcznie, zmuszona zaakceptować w roli synowej cudzoziemkę bez pochodzenia i majątku, urodzoną w kraju dzikim, zacofanym i katolickim, gdzie bratobójcze walki stały się krwawym zwyczajem.
Wszystkie uczucia przelała na Marcusa, swoje najstarsze dziecko i jedynego żyjącego potomka rodziny uszczuplonej już tylko do nich dwojga. Zachowywali się w sposób typowy dla Brytyjczyków, prawie nie mieli ze sobą kontaktu fizycznego: żadnych buziaków, uścisków, czułości. Jedynie w pewnym momencie matka zmierzwiła mu włosy swoimi kościstymi palcami – i to wszystko. Mimo to nie ulegało wątpliwości, że nadają na tych samych falach, wyczuwało się panującą między nimi harmonię. Mieli taki sam zielonkawy kolor oczu, takie same żyły na szyi, a nawet kształt uszu. Płynnie przechodzili z tematu na temat, rozmawiając wyrafinowanym angielskim, za którym trudno mi było nadążyć. W wielu momentach ich nieprzerwanego dialogu ona krzesała iskry naładowane eleganckim sarkazmem, co sprawiało, że Marcus głośno się śmiał, zrelaksowany jak rzadko kiedy, gdy tak siedział z długimi nogami skrzyżowanymi w kostkach na wysokiej trawie i oczami zmrużonymi w letnim słońcu w ogrodzie swojego dzieciństwa. Oto doświadczony i zazwyczaj sceptyczny agent z czterdziestką na karku na chwilę dziecinniał pod opiekuńczymi skrzydłami matki.
– Wojna była dla niej ciężka – wyszeptał, kiedy ponownie wsiadaliśmy do samochodu, który miał nas zawieźć na lotnisko Heathrow. Jak gdyby chciał usprawiedliwić matkę.
Obserwowaliśmy ją przez szybę: patrzyła, jak odjeżdżamy, stojąc na najwyższym stopniu przed wejściem, niewzruszona, między dwiema brudnymi stiukowymi kolumnami podtrzymującymi portyk, nad wyraz majestatyczna w swojej starej tunice, z psami koło nóg, papierosem w ustach i tymi osobliwymi długimi włosami. Wiktoriańskie wartości, w których została wychowana, nie pozwoliły jej na otwarte wyrażanie uczuć; na pożegnanie tylko pomachała nam ręką. Mimo to wyczułam, że ścisnęło ją w gardle, kiedy żegnała się z synem.
Wdowa po sir Hugh Bonnardzie jedyną córkę straciła z powodu zapalenia opon mózgowych, zanim ta osiągnęła pełnoletność, a młodszy syn, pilot RAF-u, zginął w walce na początku bitwy o Francję. Chociaż w życiu nie zajmowała się niczym innym niż rekreacją typową dla swego statusu i płci, ból oraz wszechobecny patriotyzm w czasie wojny sprawiły, że otrząsnęła się z marazmu i otworzyła swój dom dla tych, którzy tego potrzebowali, chętna do pomocy na tyle, na ile to tylko było możliwe. Nawet sprzedała za marne pieniądze niektóre ze swoich mebli, wiele wyrobów z brązu, klejnotów i obrazów, porcelanę, futra i dywany – uzyskane środki przeznaczyła na zaspokojenie potrzeb nieszczęśników, których bogini Fortuna zapomniała dotknąć swoją różdżką. Marcus wspominał mi już o tym w Madrycie, ale tonem czysto informacyjnym. Teraz natomiast robił to z samych trzewi, kiedy zza szyb samochodu pokazywał mi zniszczenia po bombardowaniach w okolicy. Wspaniała posiadłość Bladen Lodge znajdująca się nieopodal jego domu obróciła się w gruzy, a pobliski kościół anglikański Saint Mary The Boltons stracił organy, witraże i dach. Nawet żelazne ogrodzenie wokół parku zostało wyrwane, przetopione i wykorzystane do produkcji broni.
Wiadomość o końcu wojny napełniła londyńczyków wielką radością: po ogłoszeniu komunikatu w centrum miasta znalazło się ponad milion osób, przybyli tu zatłoczonymi autobusami i ciężarówkami, samochodami, metrem, rowerem, pieszo, spacerując lub biegnąc. Nad świętującym miastem przelatywały samoloty, rozbrzmiewały syreny holowników rzecznych i dzwony zabrane kościołom. Ludzie tłoczyli się, krzycząc aż do utraty głosu, śpiewając, śmiejąc się, klaszcząc i wymachując flagami, w papierowych kapeluszach na głowach, wyzbyci wszelkiej powagi, uwolnieni od paniki. Na Piccadilly Circus chłopcy w mundurach tworzyli długie wężyki z promiennymi dziewczętami w niedzielnych sukienkach, wielu młodzieńców podwinęło nogawki spodni i weszło do fontanny przy Trafalgar Square; król, królowa i premier Winston Churchill pojawili się na balkonie pałacu Buckingham, powitani z entuzjazmem i radosnym aplauzem.
Kiedy jednak razem z Marcusem zatrzymaliśmy się na krótko w mieście, po tej zwycięskiej zbiorowej euforii nie został już niemal żaden ślad. Minęły prawie dwa miesiące i wszędzie panowała teraz surowa rzeczywistość. Po blisko sześciu latach wojny Wielka Brytania była zubożała, zniszczona i wyczerpana. Oprócz setek tysięcy poległych lub ciężko rannych żołnierzy na różnych frontach na kontynencie zginęło również ponad sześćdziesiąt tysięcy cywilów w bombardowaniach niemieckiej Luftwaffe na wyspach, blisko dziewięćdziesiąt tysięcy zostało rannych, mnóstwo ludzi straciło domy, pracę, otuchę. W samym tylko Londynie bombardowania zniszczyły ponad czterdzieści tysięcy nieruchomości, obracając je w gruzy, poskręcane żelastwo, spalone drewno i popiół. Brakowało wszystkiego, mieszkań i żywności, materiałów budowlanych, węgla, ropy. Skarb państwa świecił pustkami, a zaciągnięte długi urosły do gigantycznych rozmiarów. Z każdego rogu wyzierał smutek.
Poczułam ogromną ulgę, kiedy weszłam na pokład naszego samolotu linii BOAC, żeby wkrótce stracić z oczu tę obcą wyspę, z którą jednak byłam nieodwracalnie związana poprzez paszport i męża. Kiedy samolot przygotowywał się do startu, nawet nie wyjrzałam przez okienko, tylko wzięłam Marcusa za rękę i mocno zacisnęłam powieki. Wiedziałam, że z nim u boku wszystko będzie bardziej znośne.
Podążając jedną z klasycznych tras Imperium Brytyjskiego, pierwsze międzylądowanie mieliśmy na Malcie, potem polecieliśmy do Kairu, a następnego dnia wreszcie wylądowaliśmy na małym aerodromie w Lod, zbudowanym na palestyńskiej ziemi dziesięć lat wcześniej przez Anglików.
Kiedy schodziliśmy na lotnisko po schodach Avro Yorku, by stanąć na Ziemi Świętej, nawet przez myśl mi nie przeszło, że już półtora roku później wrócę do zrujnowanego Londynu.
Nie mogłam przewidzieć wyboistych i nieszczęsnych odcinków życia, które Olivia Bonnard i ja miałyśmy przebyć wspólnie. Bez Marcusa. Nie zgadzając się. Nie rozumiejąc.
2
Razem z nami z samolotu wysiadło tylko czworo innych pasażerów; pozostali lecieli do Karaczi. Na płycie lotniska czekał na nas usłużny i korpulentny arabski kierowca. Przejazd do Jerozolimy zajął nam blisko dwie godziny; od czasu do czasu mijaliśmy brytyjskie pojazdy wojskowe – nocne patrole na terytorium, które po cichu się uzbrajało. Marcus milczał przez prawie całą trasę; nie nalegałam na rozmowę, dobrze znałam tę ciszę. Myślał, zastanawiał się, powoli się odnajdował. Przyjechał do Palestyny pod rządami jego ojczyzny tuż po zakończeniu wojny, kiedy jeszcze nie było wiadomo, czy i w jakiej formie powrócą napięcia między Arabami, Żydami i Brytyjczykami po rozejmie. Nieokreślona długość pobytu, dyskrecja w najwyższym stopniu, maksymalna ostrożność – to jedyne, co powinnam wiedzieć. Nie miałam pojęcia ani o ich sposobie działania, ani o ich protokołach, kontaktach czy wysiłkach. Nie chodziło o brak zaufania, taki po prostu był sposób pracy. Jak gdyby oddzielała nas szyba. W szczelnych przedziałach.
– Nikt nie spodziewa się dobrych dni – wymamrotał Marcus, gdy mijaliśmy kolejny pojazd pełen jego umundurowanych rodaków.
Miał rację. W tysiąc dziewięćset siedemnastym roku urząd Jego Królewskiej Mości zobowiązał się w deklaracji Balfoura do wspierania dążeń Żydów pragnących utworzenia żydowskiej siedziby narodowej, national home, co stanowiło rozmytą i niejasną koncepcję, która jednym niosła nadzieję, a innym obawy. Czy deklaracja oznaczała utworzenie niepodległego państwa żydowskiego na terytorium Palestyny? Czy może zapewnienie miejsca mniejszości żydowskiej w państwie arabskim? Na początku nikt nie zawracał sobie głowy doprecyzowaniem szczegółów.
Chociaż w samochodzie milczeliśmy, to w tygodniach poprzedzających wyjazd i podczas wcześniejszych lotów Marcus nakreślił mi sytuację miejsca, w którym mieliśmy osiąść – nie wiadomo na jak długo. Po zakończeniu pierwszej wojny światowej Imperium Brytyjskie, pod auspicjami Ligi Narodów, zaczęło aktywnie sprawować mandat kolonialny na terytorium Palestyny, sprowadzając swoich wojskowych i cywilów, często całe rodziny, a razem z nimi przenosząc swoje instytucje i sposoby organizacji życia, zwyczaje, język, dumę i interesy. Równocześnie nasiliło się osadnictwo Żydów przybywających z Europy Środkowej i Wschodniej, ludzi, którzy uciekali przed pogromami, prześladowaniami, niechęcią i pogardą; mających dość tego, że odmawiano im objęcia stanowisk mimo posiadania wystarczających kompetencji, oraz tego, że nimi wzgardzano i obrzucano kamieniami. Uciekając przed tym wszystkim, Żydzi napływali do Palestyny kolejnymi falami od końca dziewiętnastego wieku, jednak za czasów mandatu brytyjskiego te liczby znacznie wzrosły, a miejscowi Arabowie (mieszkający na tym terytorium od stuleci) stopniowo odczuwali coraz większe zagrożenie i zaczęli stawiać opór.
Tymczasem ludność hebrajska wciąż przybywała, przynosząc ze sobą pieniądze i kupując ziemie z żelaznym postanowieniem pozostania w granicach tego, co w Biblii określono mianem Eretz Israel. Pod koniec lat trzydziestych stanowili ponad jedną trzecią mieszkańców tego terytorium, a w połowie lat czterdziestych już blisko połowę. I cały czas napływali kolejni. Im więcej ich przybywało, tym bardziej nerwowe stawało się wspólne życie. Napięcie doprowadziło w tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym roku do wybuchu arabskich protestów, których kulminacją były zamieszki i przemoc po obu stronach.
W odpowiedzi na żądania Arabów w maju tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku Brytyjczycy opublikowali białą księgę, dokument, w którym wyraźnie zaznaczyli, że brytyjski rząd nie zezwoli na podział Palestyny na dwa kraje, ponadto ustalili konkretne liczby, aby imigrację żydowską utrzymać pod ścisłą kontrolą, i drastycznie ograniczyli prawo do dalszego zakupu ziem. Kilka miesięcy później w Europie wybuchła druga wojna światowa.
Chociaż nie ustały ataki ze strony niektórych małych grup rebeliantów, to okres światowego konfliktu zbrojnego był na tych ziemiach czasem względnego spokoju, który zakończył się, gdy alianci odnieśli zwycięstwo. Wraz z końcem wojny pojawiła się groźba odrodzenia wrogości między Arabami a Żydami, między Żydami a Brytyjczykami, między Brytyjczykami a Arabami. Po klęsce Niemiec ocaleni z Holokaustu Żydzi bardziej niż kiedykolwiek przedtem pragnęli uciec z krwawej Europy, gdzie zgładzono miliony ich pobratymców, żeby na stałe osiedlić się w Ziemi Obiecanej i zbudować national home, dla którego utworzenia Anglicy udzielili im poparcia prawie trzy dziesięciolecia wcześniej. Tam czekali na nich przyjaciele, rodzina albo po prostu inni Żydzi, gotowi ich przyjąć.
Jednakże administracja brytyjska, zobowiązawszy się do zachowania równowagi i ochrony praw wszystkich mieszkańców, odmawiała zniesienia sztywnego limitu przyjmowanych osób, co żydowscy uchodźcy systematycznie łamali, gdy nielegalni imigranci przybywali na statkach załadowanych po same brzegi. Arabowie tymczasem czuli się coraz bardziej zdradzeni przez Brytyjczyków, coraz bardziej nękani przez Żydów i coraz mniej skłonni zaakceptować napływające fale ocalałych z wojny toczonej między chrześcijańskimi potęgami, w której oni nie brali udziału. Konsekwencją były zbiorowa frustracja i wrogie nastawienie każdej strony, coraz bardziej radykalne stanowiska i brak perspektywy na znalezienie porozumienia.
Kiedy tamtego wieczoru wreszcie dotarliśmy na miejsce, zmęczeni i głodni, w American Colony zastaliśmy jedynie przytłumione światło oraz sennego recepcjonistę. Byłam przyzwyczajona do wielkich madryckich hoteli, do których często chodziłam w związku z moimi obowiązkami, dlatego na pierwszy rzut oka to miejsce nie wydało mi się typowym obiektem hotelowym, a raczej przerobioną rezydencją, wielką kamienną willą, w której z jakiegoś powodu przyjmowano gości. Ale było już zbyt późno, żeby wnikać w takie subtelności. Pochłonęliśmy jedynie kanapki, które przyniesiono nam na tacy, i od razu poszliśmy spać, przytuleni, wyczerpani i milcząco niespokojni.
Podobnie jak wiele razy wcześniej w naszym pełnym ryzyka związku, Marcusa już nie było, kiedy się obudziłam następnego ranka. Boso i z potarganymi włosami podeszłam do balkonu, otworzyłam drewniane okiennice i pozwoliłam, żeby do środka wlało się światło, czyste i przejrzyste.
Balkon naszego pokoju wychodził na zielony dziedziniec, do moich uszu dotarły bulgotanie fontanny znajdującej się na środku oraz głosy kobiet rozmawiających w języku, który wydał mi się znajomy, mimo że go nie rozumiałam. Jedna z nich zakrzyknęła, a pozostałe roześmiały się między kwiatami bugenwilli, wielkimi donicami i palmami. Po kilku sekundach mogłam je zobaczyć: trzy młode pracownice ubrane na biało, w chustach zakrywających im włosy, w rękach trzymały stosy pościeli. Przypomniały mi słodką Jamilę z tamtych marokańskich dni, tak już odległych, a jednocześnie zawsze tak bliskich w mojej pamięci.
Wszystkie trzy się odwróciły, gdy przerwał im inny donośny głos: z jednej z arkad na dziedziniec wyszła starsza kobieta, wysoka, energiczna, o szerokich ramionach, z wydatnym biustem i siwymi włosami zebranymi w kok, perfekcyjna w swojej porannej sukience. Mieszając angielski z arabskim, mocnym tonem wydała parę poleceń; dziewczęta przytaknęły grzecznie, po czym każda wróciła do swoich obowiązków. Kiedy kobieta została sama, schyliła się, żeby zebrać kilka liści jaśminu, które wpadły do fontanny. Zdało mi się, że gdy się prostowała, rzuciła okiem w stronę mojego balkonu, ukradkiem, dyskretnie. Potem wróciła tam, skąd przyszła. Mimo że zniknęła z mojego pola widzenia, echo jej obcasów nadal rozbrzmiewało na płytkach dziedzińca.
Tak, widziała mnie. Sprawdzała, czy już nie śpię. Wiedziałam to zaledwie po dziesięciu minutach, kiedy inna pracownica zapukała do drzwi i przekazała mi karteczkę: „Mrs Bertha Spafford Vester prosi o dotrzymanie towarzystwa przy śniadaniu o dziewiątej trzydzieści”. Spojrzałam na zegarek, było dziesięć po dziewiątej. Dwadzieścia minut później weszłam do jadalni, nie zdecydowawszy jeszcze, która z moich tożsamości byłaby najwłaściwsza, by się jej przedstawić – madrycka krawcowa, marokańska współpracowniczka Brytyjczyków czy żona gotowa pojechać za swoim mężem na koniec świata. Ostatecznie wszystkie mniej lub bardziej odpowiadały prawdzie.
– Zawsze, gdy jest to możliwe, z radością witam naszych nowych gości osobiście.
Siedząc naprzeciwko niej, przy stoliku w rogu, oddzielona lnianym obrusem, delikatną porcelaną i srebrnymi sztućcami, zdałam sobie sprawę z tego, że jest starsza, niż mi się początkowo wydawało. Prawdopodobnie dobiegała siedemdziesiątki. Starsza od mojej matki – pomyślałam. Starsza nawet od lady Olivii i zupełnie inna niż tamte dwie, przynajmniej z wyglądu.
Poprosiłam o kawę.
– Turecka, wyborna – powiedziała stanowczo.
Poprosiłam o tosty i gorzką konfiturę.
– Robimy ją tutaj – wyjaśniła – z własnych pomarańczy. Jajka też są nasze, jakie pani woli: sadzone czy jajecznicę?
Obserwowałam ją, gdy wydawała polecenia kelnerowi o ciemnej cerze. Miała niebieskie oczy, nosiła perły na szyi i w uszach. Na jej masywnej klatce piersiowej, wieńcząc dekolt sukienki, znajdowała się błyszcząca broszka w kształcie węża.
– Jesteśmy Amerykanami, niezależnymi chrześcijanami, nie tworzymy dużej społeczności, ale od dziesięcioleci angażujemy się głównie w sprawy społeczne i działalność filantropijną – wyjaśniła, smarując chleb masłem.
Domyśliłam się, że mówi o kolonii albo stowarzyszeniu, do którego należy.
– Moi rodzice opuścili Chicago pod koniec poprzedniego wieku. Śmierć moich czterech starszych sióstr, które zginęły w dzieciństwie w katastrofie statku, zdruzgotała ich na zawsze. Postanowili więc przeprowadzić się do Ziemi Świętej, szukając spokoju dla swoich biednych dusz. Kiedy mnie tu przywieźli, miałam dwa latka. Już nie żyją, mój mąż też nie, a szóstka moich dzieci jest rozrzucona po świecie. Teraz to ja prowadzę tę instytucję, wspomagana przez niestrudzoną i zaangażowaną grupę współpracowników.
Skończyłyśmy pić pierwsze filiżanki kawy, słodkiej i gęstej; wyśmienitej w porównaniu z substytutem, którym musieliśmy się zadowalać poprzednio w Hiszpanii.
Bez pytania ponownie napełniła filiżanki.
– Utrzymujemy szpital dziecięcy i ziemie uprawne – ciągnęła, podczas gdy strumień ciemnej cieczy wypełniał z bulgotem porcelanę. – A także warsztat dla arabskich dziewcząt i wiele jadłodajni charytatywnych.
Nie ulegało wątpliwości, że moja gospodyni chce pokazać przede wszystkim swoje referencje, a opisanie celów kolonii służyło jej zapewne za wizytówkę, którą witała każdego, kto zatrzymywał się pod jej dachem.
– Ten dom przy ulicy Nablusu, w którym teraz jesteśmy, kupiliśmy od potężnej rodziny Husseinich dekady temu i początkowo wprowadziliśmy się tutaj z myślą o tym, by żyć jak w komunie. Później postanowiliśmy zamienić to miejsce w obiekt hotelowy, z którego dochód teraz przeznaczamy na działalność dobroczynną.
Zrobiła pauzę, ugryzła tosta i upiła łyk kawy.
– Poza tym naprzykrzamy się władzom i uprzywilejowanym ludziom z Jerozolimy, prosząc, żeby wspomagali najbardziej potrzebujących, a kiedy to konieczne, szukamy pomocy wszędzie, gdzie się da, i jeśli możemy, próbujemy pozyskać innych dla naszej sprawy.
– A czym jest wasza sprawa, Mrs Vester?
– Jeśli pyta pani o to, czy jesteśmy proarabscy, czy prożydowscy, to musi pani wiedzieć, moja droga, że nasza kolonia nigdy nie opowiadała się po niczyjej stronie. Chcemy tylko wspólnego dobra. Polityka jest nam całkiem obca.
Pomimo nieco zbyt obszernych wyjaśnień Bertha Vester od razu mi się spodobała. Wydawała się bezpośrednia i szczera, jej angielski, mimo akcentu, był dla mnie zrozumiały. W odróżnieniu od matki Marcusa, która mówiła z silną intonacją, moja gospodyni starała się, żebym z łatwością mogła śledzić wątek rozmowy.
Kiedy skończyłyśmy śniadanie, jadalnia była prawie pusta, zostali jedynie młoda matka z dwoma synami i starsza para czytająca prasę. Kiedy wstawałyśmy od stolika, pojawił się powiew wspomnień o innej, równie gościnnej kobiecie, choć mającej zupełnie odmienny styl: Candelarii z Tetuanu, z czasów, kiedy byłam tylko młodą naiwną dziewczyną porzuconą przez łajdaka.
Minęło prawie dziesięć lat, a tamten skromny pensjonat przy ulicy La Luneta w niczym nie przypominał tej wspaniałej willi na zamożnym osiedlu Asz-Szajch Dżarrah. Również prezencja i maniery mojej szmuglerki nie miały nic wspólnego z subtelną dystynkcją tej wytwornej damy. Nawet ja nie byłam taka sama: miałam za sobą szemrane sprawy, uczucia, obowiązki, poznałam różnych ludzi, którzy otworzyli mi oczy na to, co najlepsze i najgorsze w człowieku, i nauczyli mnie, jak dostrzec, gdzie czai się podłość, a skąd wychylają się uczciwość i przyzwoitość.
Chciałam właśnie podziękować mojej gospodyni za śniadanie, lecz ona mnie ubiegła.
– Czy w pokoju czeka jakaś sprawa, która wymaga pani uwagi w tej chwili?
Mój negatywny gest był wymowny.
– Muszę pojechać do banku, żeby zdeponować czeki. Będę zachwycona, jeśli zechce mi pani towarzyszyć – zaproponowała.
Szofer był Sudańczykiem, a samochód to ford tak amerykański, jak jego właścicielka. Siedziałyśmy na tylnej kanapie i w miarę jak auto zbliżało się do centrum Jerozolimy, pokazywała mi mijane miejsca: katedra anglikańska Świętego Jerzego, mury, Brama Damasceńska, rosyjska poczta, Brama Nowa, Szpital Francuski, kaplica Świętego Wincentego a Paulo, posterunek policji… Ja tymczasem chłonęłam wszystko wzrokiem, pełna wątpliwości. Co to dziwne miejsce może wnieść do naszego życia? Czy zdołamy być tu względnie szczęśliwi, czy znajdziemy tutaj swoje miejsce? Czy uda nam się trzymać z dala od napięć panujących na tym terytorium, czy ostatecznie zostaniemy w nie wciągnięci?
Na początku naszego przejazdu widziałam głównie Arabów, przede wszystkim mężczyzn. Jedni nosili tradycyjne stroje, inni mieli na sobie marynarki w stylu europejskim, a na głowach zaplątane chusty; później miałam się dowiedzieć, że nazywa się je kefija. Niektórzy nosili czerwone fezy, nakrycie głowy typowe dla zamożnej klasy, takie same, jakie pamiętałam z moich krawieckich czasów w Maroku.
W miarę jak zagłębialiśmy się w nowoczesną część miasta, Arabowie przestawali być już tak widoczni, a ich miejsce zajęli Żydzi, ale nie ci ultraortodoksyjni z długimi brodami, czarnymi chałatami, gołymi kostkami i wielkimi kapeluszami, lecz mężczyźni odziani w szyte na miarę garnitury, w których równie dobrze mogliby chodzić po Amsterdamie, Berlinie czy Warszawie, a także kobiety w kwiecistych sukienkach z odsłoniętymi ramionami, chłopcy w białych koszulach z podwiniętymi rękawami i rozpiętymi kołnierzykami, młode dziewczęta o kręconych włosach w jasnych letnich bluzkach. Krótko mówiąc, byli to najprzeróżniejsi ludzie, którzy z pozoru normalnie chodzili po chodnikach, przecinali ulice, wsiadali do autobusu i z niego wysiadali, zatrzymywali się na rogu, żeby się z kimś przywitać, albo siadali na tarasie kawiarni, żeby poczytać „The Palestine Post” lub jakiś dziennik wydawany w języku hebrajskim. Między nimi – co zgrzytało w tej pozornie spokojnej scenerii – zauważyłam także żołnierzy, licznych brytyjskich wojskowych w mundurach khaki, spodniach sięgających nad kolana, wysokich skarpetach, przechylonych na bok kapeluszach. A także policjantów. Mnóstwo policjantów.
Przed nami otwierały się porządnie wyasfaltowane ulice, szerokie chodniki i harmonijne budynki. Większość fasad była zbudowana z kamienia w kolorze piaskowym, piękne i symetryczne, zgodnie z przepisami Brytyjskiego Mandatu Palestyny, który – jak we wszystko – ingerował również w architekturę i urbanistykę: wedle brytyjskiego nakazu budynki miały być stawiane z kamieni wydobytych z pobliskich kamieniołomów. Szerokie markizy z jasnego brezentu chroniły fasady biur, kin, hoteli, sklepów i urzędów. W tej części miasta większość afiszy i napisów była w języku angielskim, wiele w hebrajskim, żaden zaś w arabskim.
Bank mojej gospodyni wyłonił się przed nami ze swoim półokrągłym kształtem, łukami przy wejściu i zawieszoną wysoko lśniącą flagą Union Jack, która falowała delikatnie barwami Imperium w porannym słońcu. BARCLAYS BANK, DOMINION COLONIAL AND OVERSEAS: wielkie metalowe litery błyszczały na fasadzie. Tam wysiadłyśmy, ja powoli, rozglądając się dookoła, próbując wszystko chłonąć, nie potrafiąc jeszcze pojąć reguł gry ani sposobu, w jaki poruszają się figury na tej nowej szachownicy.
– Mustafo, odbierz nas, proszę, o pierwszej z King David – nakazała Bertha Vester kierowcy, nachylając się w stronę opuszczonej szyby.
Powiedziała: King David. Nie wiedziałam, co miała na myśli. Pierwszy raz słyszałam tę nazwę, która odtąd miała rozbrzmiewać mi w duszy przez resztę moich dni.
W banku znajdowało się kilkunastu klientów, prawie sami Brytyjczycy. Nasze letnie kapelusze, sukienki i rękawiczki stanowiły barwny kontrapunkt dla otaczającej nas męskiej większości. Moja gospodyni się witała, a odpowiedzi były zawsze serdeczne. Good morning, Mrs Vester. Good morning, my dear friend. Isn’t it a wonderful day? Nie przedstawiła mnie nikomu; to nie było ani odpowiednie miejsce, ani czas. Zaproponowano, że zawołają dyrektora, żeby obsłużył ją osobiście, lecz ona nie chciała. Jej sprawa została załatwiona szybko, prawie nie musiała czekać; jak gdyby tego typu transakcja była czymś cyklicznym, a ona – osobistością, która zawsze cieszyła się szczególnymi względami.
Miałyśmy już opuścić bank, kiedy o mało nie zderzyłyśmy się z człowiekiem, który wchodził w pośpiechu, z nosem w papierach. Nasze ramiona nawet się o siebie otarły. Był wysoki, korpulentny, miał gęste ciemne włosy, garnitur z jasnej bawełny, trochę wygniecioną marynarkę, nieco rozluźniony krawat.
– Proszę uważać, panie Soutter! – przestrzegła go moja towarzyszka, nie dając mu nawet możliwości, by przeprosił. – Dlaczego zawsze chodzi pan z takim pośpiechem, mój drogi? Czyżby w PBS nie mogli się obyć bez pana ani minuty?
3
Wystarczyło szybko omieść wzrokiem ogromny salon, żeby go znaleźć. Marcus siedział przy jednym ze stolików po lewej stronie i rozmawiał z dwoma mężczyznami. Wyglądał na zrelaksowanego, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło – nawet w najbardziej nerwowych czy trudnych chwilach rzadko kiedy tracił spokój. W jednej dłoni trzymał szklankę z whisky z lodem, w drugiej zaś papierosa. Gdy mnie zobaczył, nie zmienił wyrazu twarzy. Wobec jego reakcji ja postąpiłam tak samo.
W taki właśnie sposób zachowywaliśmy się przez te wszystkie lata: za każdym razem, gdy spotykaliśmy się w miejscu publicznym, żadne z nas nie zdradzało, że zna to drugie. Dla bezpieczeństwa, dla zachowania ostrożności, zwyczajny podstawowy protokół. Jak gdybyśmy się nigdy wcześniej nie widzieli – tak zawsze postępowaliśmy. Jak gdybyśmy nigdy nie dzielili obaw ani łóżka, niepokojów, lojalności czy pieszczot. Tutaj taka przezorność z pewnością nie była potrzebna – nie byliśmy już w proniemieckim Madrycie z czasów tuż po wojnie domowej, gdzie Franco nadal rozpieszczał nazistów, podczas gdy Brytyjczykami pomiatał. Mimo że wcale tego nie ustalaliśmy, to tamtego południa, prawdopodobnie zupełnie bezwiednie, oboje trzymaliśmy się naszych starych zasad. Udawana obojętność. Wykalkulowane roztargnienie. Jedno nie zwracało na drugie najmniejszej uwagi, jakbyśmy byli przezroczyści.
W odróżnieniu od przytulnego i urokliwego hotelu American Colony, King David Hotel okazał się miejscem wytwornym; w porównaniu z nim Palace czy Ritz, które często odwiedzałam, wydały mi się skromne. Ten hotel należał do zupełnie innej kategorii, był hołdem dla luksusu, łączył to, co typowe dla Bliskiego Wschodu, z atmosferą wielkiego świata. Sześciopiętrowa budowla na planie prostokąta wzniesiona za żydowskie pieniądze pochodzenia egipskiego przez arabską siłę roboczą z kamienia wydobytego z kamieniołomu nieopodal Jerycha. Hotel był udekorowany białym i zielonkawym marmurem, ściany miał ozdobione biblijnymi scenami, a z sufitów zwisały na łańcuchach ogromne bizantyjskie lampy. Tak wyglądał King David Hotel.
Uprzejmy europejski pracownik, którego pochodzenia nie zdołałam ustalić, posadził nas przy jednym z nielicznych wolnych stolików, tuż przy jednym z okien wychodzących na ogród. Na szczęście w dużej odległości od Marcusa.
– Najbardziej reprezentatywne miejsca w Jerozolimie są zupełnie innej natury, o czym pani zapewne wie – powiedziała Bertha Vester, wachlując dyskretnie dekolt. – Żeby je odwiedzić i zrozumieć, potrzebne jest jednak skupienie. W tej nowoczesnej dzielnicy, poza murami Jerozolimy, prawdopodobnie jest to najlepsze miejsce na rozpoczęcie pani pobytu.
Zamówiła sok owocowy, poprosiłam o to samo.
– Tutaj codziennie wszyscy się spotykają, żeby ad infinitum rozmawiać o polityce i pieniądzach; żeby uzyskać informacje i knuć intrygi przeciwko światu i Bliskiemu Wschodowi ogólnie, a w szczególności przeciwko naszej nieszczęsnej Palestynie. Przedsiębiorcy, znamienici turyści, osoby zajmujące wysokie stanowiska w korporacjach, dziennikarze i kupcy, przemytnicy, rozmaici oportuniści. I naturalnie wielu miejscowych bogatych Żydów i Arabów dobrego pochodzenia – wyjaśniła, przebiegając wzrokiem szeroką przestrzeń. – Powiedzmy, że King David jest najbardziej kosmopolitycznym publicznym miejscem w Palestynie. I całkowicie neutralnym. Na razie.
Obok nas przeszli trzej wojskowi, oficerowie wyższego stopnia, jak wydedukowałam z belek i poważnego wyglądu.
– Jak się pani przekona, ponad nimi wszystkimi znajdują się oczywiście Brytyjczycy – dodała, odpowiadając grzecznym gestem na pozdrowienie jednego z nich. – Tutaj ulokowali swoją kwaterę główną oraz Sekretariat, cywilny rząd Mandatu Palestyny. Wszyscy się tu przenieśli tuż przed wybuchem wojny w Europie, podczas krwawej arabskiej rewolty, dla bezpieczeństwa i wygody. Zajmują prawie połowę hotelu, całe południowe skrzydło. Chociaż po tych pomieszczeniach poruszają się oczywiście tylko oficerowie i osoby zajmujące najwyższe stanowiska. Żołnierze mają swoje koszary i swoje kluby. A urzędnicy, maszynistki, telefonistki i młodsi pracownicy wchodzą tylnymi drzwiami i korzystają ze schodów dla obsługi.
Smukły czarnoskóry kelner, ubrany jak do operetki, przyniósł nasze napoje na wytłaczanej miedzianej tacy, z którą zręcznie manewrował między stolikami.
– Sudańczycy ich obsługują, a Arabowie czyszczą im podłogi i zmywają naczynia, niech żyje Imperium! – dodała Bertha Vester z nutką sarkazmu.
Podniosłam szklankę do ust i nie przestając na nią patrzeć, napiłam się powoli. Później odstawiłam szklankę na stolik, również pomału. Przez lata sumiennej współpracy z tajnymi służbami nauczyłam się nie tylko uważnie słuchać, lecz także prowokować swoim milczeniem, żeby inni mówili dalej.
– Ale życie tam, na zewnątrz, jest ciężkie, my dear. Sama się pani przekona, że Anglicy i reszta ekspatriantów mieszkają tutaj tak, jakby Jerozolima była czymś w rodzaju transatlantyku. Chodzą w te same miejsca o tych samych porach i spotykają się z tymi samymi ludźmi, wszyscy poruszają się w takim samym tempie, pozornie niezmienni. A tymczasem na przedmieściach i we wsiach, w obozach i osadach panuje niedostatek. I nienawiść, moja droga. Ogrom nienawiści, która bez przerwy narasta.
Inną umiejętnością, którą rozwinęłam podczas wykonywania moich potajemnych zadań, była zdolność do podzielności uwagi w taki sposób, by mój rozmówca się nie zorientował. Dlatego kiedy uważnie słuchałam mojej gospodyni, żeby nie uronić ani jednej sylaby, zauważyłam również, że Marcus i jego towarzysze kończą swoje aperitify i wstają. Jeden z nieznajomych mężczyzn wziął kapelusz i podał Marcusowi rękę na pożegnanie. Drugi dał znak kelnerowi i wskazał miejsce na zewnątrz, do którego się kierowali; ponieważ zbliżała się pora obiadu, podejrzewałam, że chodzi o restaurację.
– Mój mąż – wyszeptałam wtedy, pokazując delikatnie podbródkiem w jego stronę. – My husband.
To był pierwszy raz, gdy wymówiłam przy kimś ten zaimek i ten rzeczownik razem. Nie miałam żadnego powodu, żeby to robić; nigdy przedtem te dwa słowa razem nie wyszły z moich ust, ukryte tak samo, jak my się ukrywaliśmy, zafałszowując rzeczywistość, maskując uczucia. Jednostronnie złamałam właśnie tajemnicę, nieustanną dyskrecję, do zachowania której mnie zobligowano. Ale jakie to miało teraz znaczenie, skoro mieszkaliśmy razem u Berthy Vester, dzieląc pokój i łóżko, łazienkę i szafę.
Musiała jednak wyczuć coś w moim tonie albo moim geście.
– Czasami małżeństwa wymykają się normom – stwierdziła z intuicyjną mądrością płynącą z doświadczenia, którego nabrała podczas siedmiu dekad życia.
Obie miałyśmy teraz wzrok utkwiony w oddalającym się Marcusie, w tych mocnych plecach, które dawały mi oparcie w niespokojne noce i poczucie bezpieczeństwa w niepewne dni. Szedł razem z tym drugim mężczyzną, rozmawiali.
– Zawsze jest łatwiej – ciągnęła ona – kiedy człowiek zwiąże się z kimś podobnym, osobą z tego samego świata. A jednak czasami, z jakichś dziwnych powodów, wchodzimy na statki, które muszą przewieźć nas przez wichury i sztormy.
Marcus i jego towarzysz zniknęli za ogromnymi cedrowymi drzwiami. Bertha Vester kontynuowała.
– Dobrze wiem, co mówię, moja droga. Mój mąż Frederik Vester był pochodzenia szwajcarsko-niemieckiego. Na początku znajomości, kiedy moja matka się dowiedziała o naszych spotkaniach, zarządziła tymczasowy powrót rodziny do Chicago. W ciągu dwuletniej rozłąki nie było ani jednego dnia, żebym przestała o nim myśleć. W końcu wróciliśmy do Palestyny i matka się z tym pogodziła. On bardzo łatwo się z nami zintegrował, tworzyliśmy szczęśliwą parę do czasu, aż trzy lata temu atak serca zabrał go z mojego życia.
Odwróciła głowę do okna, jakby zastanawiała się nad czymś przez chwilę. Na zewnątrz znajdowały się piękny różany ogród, fontanny i wybrukowane ścieżki, cyprysy przycięte tak, jakby zrobiono im manikiur.
– Ale równie dobrze mogliśmy być nieszczęśliwi.
Jej niebieskie oczy znowu spojrzały w moje. Odetchnęła ciężko, a wraz z oddechem uniosły się jej klatka piersiowa i duża broszka.
Milczałam, oglądając swoje dłonie na marmurowym stoliku, dłonie jedynaczki urodzonej przez samotną matkę, zmęczone szyciem od dzieciństwa wypełnionego biedą. Moje doświadczenie dotyczące małżeństwa było niewielkie, a w najbliższym otoczeniu brakowało osób, które mogłyby potwierdzić lub zaprzeczyć moim wyobrażeniom na ten temat. Rodzice nigdy się nie pobrali; ojciec ożenił się z kobietą, której nie poznałam, i z tego, co wiedziałam, nie byli zbyt szczęśliwi – nigdy jednak nie wnikałam w powody czy winę. Moja matka, Dolores, parę lat temu złożyła przysięgę w kościele w Tetuanie, „w zdrowiu i chorobie, w szczęściu i nieszczęściu”, poślubiając emerytowanego listonosza, spokojnego wdowca, który zapewniał jej towarzystwo, finansowe bezpieczeństwo i miłość, ale to był zupełnie odmienny związek od mojego, bardziej domknięcie kręgu niż początek nowej drogi życia, która miała być radosna i długa.
Kiedy kierowałyśmy się do wyjścia, zanim połknęły nas wielkie obrotowe drzwi, Bertha Vester wskazała mi lśniącą drewnianą ladę, na której znajdowały się ogłoszenia, mapy, broszury turystyczne oraz stojak z pocztówkami.
– Może będzie pani chciała wysłać bliskim jakąś widokówkę z tej ziemi równie świętej, co zagmatwanej.
4
Owszem, wysłałam te pocztówki. Później, z biegiem dni, tygodni i miesięcy, moje pisanie ograniczało się do listów. Listów do matki wysyłanych na jej tetuański adres szczęśliwej mężatki. Listów do mojego ojca, na adres jego mieszkania przy ulicy Hermosilli. Do mojego przyjaciela Félixa, który przeprowadził się do Tangeru, pogrzebawszy swoją znienawidzoną matkę, nie roniąc przy tym ani jednej łzy. Do Candelarii, do Rosalindy, chociaż adres tej drugiej ciągle się zmieniał. Długie listy do wszystkich – listy, w których mimo mnóstwa słów nigdy nie pisałam o niczym ważnym. Przekazywałam im tylko migawki, detale, opowiadałam anegdoty, jakbym patrzyła na miasto oczami turystki, w słabym świetle i z największą beztroską. Słodycz arbuzów, wieczne targowanie się na sukach, uderzający obraz ultraortodoksyjnych Żydów bijących głowami w Ścianę Płaczu.
Nigdy nie wspominałam o tej mniej przyjemnej stronie, ani słowa na temat wybuchów przemocy. Jakby Jerozolima była kurortem, a ja turystką, która spędza w niej nieustający miesiąc miodowy. Po co opisywać zawiłości i konflikty, które komplikowały się w tej części świata bez żadnej nadziei na rozwiązanie. Jaki sens miało wspominanie o zadaniach Marcusa i moich troskach, jego wątpliwościach, moich obawach.
Lato zakończyło się ponurymi prognozami: nowy brytyjski rząd laburzysty Clementa Attlee twardo trzymał się decyzji o niewpuszczaniu na palestyńską ziemię europejskich Żydów na dużą skalę. W odpowiedzi miejscowi Hebrajczycy otwarcie okazywali sprzeciw. Większość społeczności wyrażała swoje ogromne niezadowolenie protestami i roszczeniami, ale pokojowo. Były też jednak inne sposoby okazywania oburzenia. Trzy podziemne zbrojne organizacje – Hagana, Irgun i Lechi – które do tej pory działały oddzielnie, stosując przemoc, tymczasowo odsunęły na bok dzielące je różnice i połączyły siły we wspólnym buncie przeciwko brytyjskiemu mandatowi. Za cel obrano posterunki policji, radary, rafinerie ropy naftowej, linie kolejowe. Skąd przyjdą następne ataki i na jakie cele skierowana będzie złość – to wciąż zaskakiwało Arabów oraz chrześcijan.
Marcus i ja tymczasem nadal mieszkaliśmy w American Colony, z dala od miejskiego zgiełku. Wyjazd innych gości pozwolił nam przenieść się do większego pokoju, niemal apartamentu. Bertha Vester i jej uprzejmy personel cały czas się nami zajmowali – karmili, prali ubrania, udostępniali mi samochód z kierowcą zawsze, gdy tego potrzebowałam, zapraszali mnie do udziału w różnych zajęciach i przyjęciach. Niemniej – może dlatego, że brakowało mi konkretnych obowiązków, a może ze względu na obce otoczenie – trudno mi było się odnaleźć w roli żony ekspatriantki, a przede wszystkim osoby bezrobotnej, mimo moich starań i mijających dni.
Początek jesieni przyniósł burze piaskowe i mnóstwo kurzu, a także kolejne strzelaniny i aresztowania, uliczne zamieszki; broń przekazywano sobie z rąk do rąk, wybuchały bomby domowej roboty. Potem nadeszły pierwsze deszcze – oczyszczające, zbawienne, uzdrawiające niespokojne umysły i wysuszone ziemie. Dni stawały się coraz krótsze, miasto jakby się zamykało. A w środku tego wszystkiego byłam ja, krawcowa, która już nie szyła, konspiratorka, która już nie konspirowała, niepracująca żona Brytyjczyka wypełniającego podejrzane obowiązki, który więcej czasu spędzał w mieście niż ze mną. Tak upływało moje życie; próbowałam stać w rozkroku, starałam się utrzymać równowagę niczym linoskoczek.
Z jednej strony chciałam czerpać radość z tego, że mieszkam w Jerozolimie, miejscu tak ważnym dla trzech religii. Dlatego wiele razy chodziłam na Stare Miasto; moje stopy przemierzały via Dolorosa i schodkowe uliczki różnych dzielnic, moje oczy kontemplowały bazylikę Grobu Świętego i Wieczernik, wieżę Dawida, Kopułę na Skale, ormiańską katedrę Świętego Jakuba. Nauczyłam się rozpoznawać szczególne cechy różnych społeczności, mogłam je zidentyfikować po języku, modłach, ubiorze. Księża greckokatoliccy ze swoimi brodami i mitrami na głowach, moi rodacy franciszkanie w brązowych habitach przewiązanych zgrzebnym sznurem z trzema węzłami, ortodoksyjni Żydzi w czarnych chałatach, wielkich kapeluszach i z pejsami wiszącymi przy uszach.
Oprócz nich widziałam, przemierzając labirynt uliczek, także zwykłych ludzi, muzułmanów, żydów i chrześcijan, dzieci, kobiety i mężczyzn zajmujących się swoimi drobnymi codziennymi sprawami, sprzedawaniem i kupowaniem chleba, oliwy, fig, ciecierzycy, świec, ryb. Obserwowałam także wmieszanych pośród tych, którzy mieszkali tu od zawsze, młodych hebrajskich osadników spalonych słońcem i ubranych w khaki, poruszających się dziarskim krokiem; pielgrzymów i zwiedzających, którzy dopiero co przybyli z rozmaitych zakątków świata; chude kozy i osły obładowane towarami, Beduinów z pustyni, jasnowłose angielskie dziewczynki w szkolnych mundurkach i mnóstwo innych różnych ludzi, którzy nieustannie się zbierali i rozchodzili, spotykali i żegnali na ulicach, placykach i w zaułkach, jakby byli wielobarwnymi szkiełkami w kalejdoskopie.
Chociaż się starałam, nie potrafiłam nie dopuszczać do siebie ciągłego niepokoju, który wrósł we mnie. Marcus wychodził wcześnie rano, często wracał spięty, czasami wyjeżdżał na dwa lub trzy dni, do Tel Awiwu albo Jafy, albo Bóg raczył wiedzieć gdzie. Zawsze powtarzał, żebym się o niego nie martwiła, żebym sama uważała na siebie. Kiedy był ze mną, starał się złagodzić moje zmartwienia, rozwiać obawy. W niektóre wieczory – rzadziej – przychodziliśmy wcześnie do naszego pokoju w American Colony i Marcus opowiadał mi o swoich sprawach tyle, ile mógł, czasami nawet trochę więcej, niż wymagała ostrożność, a później się kochaliśmy, bez pośpiechu, i szeptaliśmy sobie do uszu przyrzeczenia i plany. W inne wieczory – częściej – proponował, byśmy gdzieś wyszli. Niewątpliwie mówił szczerze, gdy się upierał, by dostarczyć mi nieco rozrywki, pójść na kolację, na tańce, w różne miejsca, do ludzi. Ale prawda była też taka, i miałam tego pełną świadomość, że to intensywne nocne życie towarzyskie miało znaczenie dla jego misji: zdobywanie informacji, w taki czy inny sposób, było jego pracą; a informacje mogły się kryć za każdym rogiem w środku nocy.
Często chadzaliśmy do Fink’s Bar, niewielkiego lokalu pełnego dymu i rozmaitych twarzy, napojów i języków. Inne wieczory spędzaliśmy w klubie hotelu Semiramis albo w piwnicy Jasmine House Hotel, który Marcus nazywał press ghetto, ponieważ tam zatrzymywali się brytyjscy i amerykańscy korespondenci. Zazwyczaj jednak bywaliśmy w prywatnych domach, rezydencjach, w których organizowano tłumne spotkania, kolacje na arabskich osiedlach Katamon czy Talbija, sporadycznie w żydowskiej dzielnicy Rehavia, przyjęcia czy nocne spotkania towarzyskie w willach prawników, intelektualistów czy przedsiębiorców w jakiś sposób powiązanych z Europą, albo u rodaków Marcusa czy obcokrajowców będących tu przejazdem – to zawsze były wymówki, żeby dalej debatować, z kieliszkiem lub szklanką w dłoni, o kwestii palestyńskiej i niepokojącej przyszłości tego miejsca.
Niekiedy po powrocie do American Colony o drugiej albo o trzeciej w nocy, albo nawet o czwartej nad ranem, podczas gdy ja się kładłam, Marcus zdejmował marynarkę i krawat, podwijał rękawy koszuli, włączał małą lampkę na biurku i zasiadał do pracy, zdeterminowany i skoncentrowany. Zwykle obserwowałam go z łóżka, starając się powstrzymać sen. Lubiłam patrzeć na jego profil przecięty żółtawym światłem żarówki, na jego odsłonięte przedramiona, nieco potargane już o tej porze włosy. Aż odgłos pióra drapiącego papier sprawiał, że powieki same mi się zamykały, nie wiedziałam, jak długo jeszcze będzie pisał i jakich użyje słów, żeby przenieść do raportów obawy, które przetwarzał jego mózg.
Z początkiem listopada przybył wreszcie nowy wysoki komisarz, sir Alan Cunningham, jeden z adresatów tych szczegółowych dokumentów, które Marcus gromadził w teczkach w gabinecie przydzielonym mu w King David Hotel, obok biur jego rodaków z Sekretariatu. Cunningham był generałem o wspaniałej prezencji, któremu powierzono zadanie pełne przeszkód i zmartwień. Na jego zaprzysiężenie w Government House przybyli wysocy rangą urzędnicy, wojskowi przyozdobieni orderami i odznaczeniami, dyplomaci ze wszystkich zakątków, przedstawiciele wielkich korporacji i prominentni miejscowi obywatele. Byli również przedstawiciele, jakżeby inaczej, Arabskiego Komitetu Wyższego oraz Agencji Żydowskiej. I my – Marcus ubrany na galowo, ja w jednej z moich kreacji.
Powitała nas gwardia honorowa Highland Light Infantry, były salwy i okrzyki na cześć króla i Imperium w ogrodach rezydencji na Górze Oliwnej, podczas gdy zmierzch zapadał nad Starym Miastem, rozświetlając złote kopuły i wydobywając z kamieni magiczne barwy. Akt powołania odczytano uroczyście w trzech językach w wielkiej sali balowej. Przysięgę odebrał prezes Sądu Najwyższego Mandatu Palestyny, ubrany z protokolarnym przepychem i w długiej peruce. Było to siódme mianowanie najwyższego dygnitarza w brytyjskiej administracji. Nikt nie przewidział, że ostatnie.
Podczas gdy orkiestra wojskowa posyłała w powietrze dźwięki God Save the King, mimowolnie nasunęło mi się wspomnienie o tamtym przyjęciu u wysokiego komisarza osiem lat wcześniej – był to pierwszy i ostatni raz, gdy Marcus i ja pojawiliśmy się razem na oficjalnej uroczystości. Serrano Suñer chciał wtedy poznać Beigbedera, a ten zabawiał go z uwagą i troską, nie podejrzewając, że kilka lat później Szwagrossimus da mu mocnego metaforycznego kopniaka w tyłek. Teraz, w Jerozolimie, wszystko wyglądało inaczej: Brytyjczycy grali w zupełnie innej lidze, gdy chodziło o potęgę kolonialną. Wszystko działo się w innym anturażu i z inną dostojnością, zgodnie z nieskończenie bardziej uroczystym protokołem niż tamten obowiązujący w naszym skromnym protektoracie.
Nie mogłam się powstrzymać i mój głos dotarł do ucha Marcusa w formie szeptu.
– Na jak długo tu zostanie?
Odpowiedział jednym słowem.
– Nieokreślony.
Ugryzłam się w język, żeby nie zapytać: a my? Nie mogłam się doczekać, kiedy wyjedziemy z tej targanej niepokojem ziemi. Dokądkolwiek. Jak najszybciej.
5
Dwa tygodnie później charyzmatyczna Katy Antonius zaprosiła nas na jedno ze swoich przyjęć. Bez wątpienia najlepsze w Jerozolimie, obwieściła mi Bertha Vester. Mimo to nie miałam najmniejszej ochoty tam iść. Od paru dni nie czułam się dobrze, sto razy bardziej wolałabym spędzić spokojny wieczór, nie ruszając się z American Colony, tylko Marcus i ja, jedząc cokolwiek na kolację. Albo nawet bez kolacji.
Powtarzałam mu to, kiedy kończyłam robić makijaż, podkręcając rzęsy przed lustrem, w bordowej sukience z szyfonu i w butach z safianu; we włosach miałam jeszcze kilka wsuwek, ponieważ chciałam, żeby powstały fale. On, odwrócony plecami, właśnie skończył zapinać spinki do mankietów, podszedł, chwycił mnie za ramiona i odwrócił.
– A co ja tam będę bez ciebie robił wśród tylu ludzi?
W odpowiedzi zaśmiałam się słabo, brakowało mi sił.
– Kłamca – wyszeptałam.
Jedna po drugiej zaczął wyjmować spinki z moich włosów.
– Nie kłamię. Ty zawsze potrafisz owinąć sobie wokół palca każdego, kogo tylko zechcesz – powiedział powoli, muskając mnie swoim oddechem.
Kiedy wyjął pierwszą spinkę i rzucił ją na podłogę, na płytkach rozległ się metaliczny brzęk. Kilka kosmyków opadło na moje lewe ramię.
– Pojawisz się jako piękna, olśniewająca żona wsparta na moim ramieniu…
Wyjął drugą, znów upadła z brzękiem, a kosmyki zakryły prawe ramię.
– …dokładnie przyjrzysz się obecnym, udając, że podziwiasz dekoracje albo atmosferę…
Wraz z usunięciem trzeciej spinki na moje plecy opadła reszta włosów.
– …wyłapiesz swój obiekt i szczegółowo go przeanalizujesz…
Czwarta i ostatnia spinka sprawiła, że twarz zasłoniła mi kurtyna loków, on odsunął ją palcem wskazującym.
– …i w ciągu pół godziny osiągniesz swój cel.
Pomimo złego samopoczucia nie miałam innego wyjścia, jak tylko uśmiechnąć się ironicznie. Doskonale wiedziałam, że komplementy Marcusa były przykrywką dla planu, jaki miał w zanadrzu.
– A dzisiejszego wieczoru kogo mam zdobyć, kochanie?
– Jakąś parę Żydów. Myślę, że będą tam państwo Valero.
Często tak działaliśmy, niczym uzupełniający się wspólnicy. Kiedy on podążał za jakimś celem podczas przyjacielskiego spotkania towarzyskiego, ja mu w tym pomagałam. Wcześniej zawsze udostępniał mi arsenał informacji.
– Pochodzenie sefardyjskie – wyliczał niemal w telegraficznym skrócie, wkładając marynarkę. – On, lekarz. Potomek zamożnej rodziny lokalnych bankierów, przodkowie przybyli z Hiszpanii kilka wieków temu.
Znowu odwróciłam się do lustra, zatopiłam palce we włosach, które Marcus właśnie mi rozpuścił, i skończyłam się czesać.
– Od wielu pokoleń żyją w zgodzie z Arabami, robią wspólnie interesy, budują harmonijne relacje, niemal bez żadnych animozji. Ale w ostatnim czasie, po napływie Żydów aszkenazyjskich z Europy Środkowej i Wschodniej, Żydzi sefardyjscy stali się mniejszością. Dlatego chciałbym poznać niektórych z nich. Dowiedzieć się z pierwszej ręki, czy posiadają jeszcze jakieś wpływy.
Otworzyłam i wysunęłam pomadkę.
– Czego dokładnie potrzebujesz?
Przesunęłam nią po ustach, najpierw po górnej wardze, następnie po dolnej. Stojący za moimi plecami Marcus włożył ręce do kieszeni spodni i patrzył na mnie z uznaniem. Zacisnęłam usta, żeby utrwalić szminkę, i znowu je otworzyłam.
– Na przykład zaproszenia na kolację w ich domu.
Szofer z American Colony zawiózł nas do Karm al-Mufti, okazałej willi Katy Antonius u podnóża góry Skopus, stosunkowo niedaleko od naszego hotelu. Przejechaliśmy przez pełną arabesek bramę z kutego żelaza, a przed nami rozciągał się ogród rozświetlony pochodniami. Muzyka dobiegła na portyk, kiedy wysiedliśmy z forda Vesterów. Gdy tylko weszliśmy, służący o ciemnej cerze i w okazałej aksamitnej tunice wziął nasze okrycia, inny, odziany tak samo, zjawił się z tacą pełną napojów, trzeci kusił nas małymi kanapkami i suszonymi owocami. Marcus dobrze mnie znał: ten czas, kiedy uprzejmie odmówiłam zarówno koktajlu, jak i przekąsek, zupełnie mi wystarczył, żeby zlustrować obecnych. Z grubsza.
Około stu ciał płynęło przez salę między antycznymi dywanami, gobelinami z Damaszku i francuskimi meblami w stylu art déco. Europejki w wieczorowych sukniach siedziały na otomanach i fotelach z nogą założoną na nogę i kieliszkiem pink ginu w dłoniach; niektóre Arabki miały na sobie przepiękne tuniki, inne były ubrane zgodnie z panującą na świecie modą – wszystkie paliły długie papierosy z filtrem w karmazynowym kolorze. Kolonialni biurokraci w smokingach i muchach, oficerowie wojska Jego Królewskiej Mości w galowych mundurach oraz Arabowie w różnym wieku, niektórzy odziani w długie białe tuniki, większość zaś w trzyrzędowych garniturach. Wymieszani między nimi, otoczeni regałami pełnymi książek, wielkimi lampionami, pięknymi grafikami i ekspresjonistycznymi płótnami, krążyli dyplomaci i intelektualiści rozmaitego pochodzenia, arystokraci będący tu przejazdem, aktywni reporterzy, znamienici wygnańcy i garść osób, które trudno mi było zaszufladkować. Jednakże Żydów, z wyjątkiem paru dziennikarzy, nie było prawie wcale: rosnące napięcie nie zachęcało do kontaktów towarzyskich, a Katy Antonius była zaciekle probrytyjską Arabką.
Dobiegające z gramofonu głosy i marakasy The Andrews Sisters rozbrzmiewały w sali w rytmie melodyjnego Rum and Coca-Cola. W powietrzu unosiły się dym papierosowy, ożywione rozmowy i od czasu do czasu także śmiechy. Moja ocena była szybka: miałam do czynienia z nieskończenie bardziej interesującą scenerią niż jakakolwiek z tych obserwowanych przeze mnie na rozlicznych oficjalnych przyjęciach, na których bywałam w Madrycie, gdzie wszystko było skromnie oświetlone żarówkami o niskim napięciu – może było tak dlatego, że moja ojczyzna leczyła jeszcze wojenne rany, a w Palestynie żyło się w tych dniach z nieco lekkomyślną ekscytacją, charakterystyczną dla kogoś, kto jeszcze nie wie, co ma nadejść.
Niska kobieta w falbanach z organzy podeszła do nas, rozkładając ramiona. Twarz miała serdeczną, a głos nieco piskliwy. Była po czterdziestce, włosy miała krótkie, kręcone i ciemne, z wyjątkiem opadającego na czoło białego kosmyka. Na szyi nosiła długi naszyjnik z pereł barokowych.
– Welcome, welcome, moi drodzy przyjaciele…
Ledwie się znaliśmy, wcześniej spotkaliśmy się kilka razy, prawie nie zamieniając ze sobą słowa. Ale nie tak dawno temu widziała nas na uroczystości w Government House, musiała więc wyczuć, że Marcus pełni jakąś istotną funkcję wśród swoich rodaków, i postanowiła nas zaprosić. Po tak gorącym powitaniu można by sądzić, że łączyła nas wieloletnia przyjaźń.
– Proszę, śmiało. Jakże się cieszę, że przyszliście, moi drodzy. Tworzycie wspaniałą parę – ciągnęła wesoło. – Jesteś coraz przystojniejszy, mój najdroższy Marcu. A ty, my dear, olśniewająca as usual w tej cudownej sukni. Umieram z zazdrości, że nie mam tej samej krawcowej co ty. Chodź, kochana, wszyscy nie mogą się doczekać, by usłyszeć, jak według ciebie wygląda Hiszpania po przejęciu władzy przez małego generała…
Katy Antonius należała do grupy Arabów wyznających chrześcijaństwo mieszkających w Jerozolimie; tych, którzy w opinii Anglików mieli bardziej umiarkowany punkt widzenia na konflikt. Nie stanowili większości, liczyli niewiele ponad sto tysięcy, ale byli dobrze wykształceni i obyci w świecie, wielu z nich to wybitni specjaliści, niemal wszyscy mieszkający na zamożnych osiedlach, prawie zawsze ubierający się w stylu zachodnim, wielbiciele koni i meczów tenisowych w YMCA; ich dzieci studiowały na brytyjskich uniwersytetach, na tolerancyjnym American University w Bejrucie albo w prestiżowym Victoria College w Aleksandrii. Wielu z nich zajmowało ważne stanowiska w administracji Mandatu Palestyny, a dla niektórych rozwiązanie sprawy terytorium palestyńskiego nie polegało na utworzeniu niepodległych państw, lecz wręcz przeciwnie: ich zdaniem wszystko zmieniłoby się na lepsze, gdyby ten obszar stał się prawdziwą kolonią brytyjską. Nasza gospodyni, córka bogatego egipskiego wydawcy i wdowa po George’u Antoniusie, historyku libańskiego pochodzenia, wychowana w wierze greckokatolickiej i wykształcona w londyńskiej szkole dla panienek z szacownych rodzin, doskonale wpisywała się w ten wzorzec.
Wylewając z siebie błyskotliwy potok słów, Katy Antonius chwyciła mnie w pasie i wprowadziła do wielkiej sali, podczas gdy Marcus został z tyłu, uwikłany w kolejne powitania. Nasza gospodyni postanowiła zrobić ze mnie atrakcję wieczoru, niezwykłą Hiszpankę, która miała przydać kolorytu jej przyjęciu. Ja natomiast oddałabym wszystko, byle tylko stąd uciec, wrócić do mojego pokoju i zwinąć się pod kocami.
– Pozwól, że przedstawię cię kilkorgu przyjaciołom, ale zjedz coś wcześniej, kochana, na co masz ochotę, powiedz.
Próbowałam odmówić, kiedy ona władczym gestem przywoływała jednego ze służących. Pod moim nosem pojawiła się pełna taca.
– Spójrz, to jest humus, przypuszczam, że już to znasz.
Oczywiście, że znałam; wszystko, co próbowała we mnie wcisnąć, znałam doskonale; znałam i zazwyczaj bardzo mi smakowało, w każdej innej chwili częstowałabym się z wdzięcznością. Ale nie teraz. Teraz nie chciałam niczego. Przez cały dzień nie czułam się dobrze, a gęsty dym w sali albo może zaduch z powodu nagromadzenia się tylu osób, czy cokolwiek to było, stopniowo potęgował mój dyskomfort. Katy Antonius, gościnna aż do przesady, nie zamierzała mnie jednak puścić.
– Te pierożki nazywają się fatayer, ten jest z nadzieniem serowym, pyszny. Spróbuj, kochana, spróbuj…
Poczułam intensywne ciepło, zauważyłam, że pocą mi się ręce i plecy. Jak się nazywała ta para, do której miałam podejść? Może gdybym skoncentrowała się na tych dwojgu, zdołałabym odpędzić moje złe samopoczucie. Państwo Valero, tak, to jest to nazwisko, tylko… gdzie oni są? Moja niedyspozycja rosła, a niestrudzona gospodyni nie milkła.
– A to kibbeh, zrobione z jagnięciny. Skosztuj, proszę, skarbie, dopiero co wyszły z mojej kuchni.
Nie miałam innego wyjścia, jak się zgodzić. Chwyciłam w palce jedną z tych przekąsek w kształcie krokieta i powoli, z największą ostrożnością, podniosłam ją do ust, jakbym miała właśnie połknąć ampułkę z cyjankiem, a nie kulkę zrobioną z bulguru, mięsa mielonego i przypraw. Ugryzłam mały kawałek, przeżułam, jak mogłam. Dookoła mnie, niczym w świecie równoległym, nadal rozbrzmiewała amerykańska muzyka, wciąż unosił się gwar rozmów, z jakiegoś kółeczka dobiegł nagły wybuch śmiechu.
Pomimo usilnych starań nie mogłam przełknąć. Ale nie to było najgorsze. Mój żołądek nie tylko odmawiał przyjęcia tego malutkiego kawałka jedzenia, lecz także groził wyrzuceniem wszystkiego, co znajdowało się w środku. Przytłoczona do granic możliwości chciałam coś wyszeptać, sądząc jednak po reakcji Katy, dźwięki ostatecznie nie nabrały żadnego kształtu.
– I beg your pardon?
Spróbowałam ponownie.
– Nie rozumiem cię, moja droga. Dobrze się czujesz? Jesteś bardzo blada.
Nie, nie czułam się dobrze. Potrzebowałam natychmiast stamtąd wyjść.
– Może chcesz pójść do toalety, my dear? Jest w tym korytarzu, na końcu…
Nie zdążyła dokończyć zdania, bo zostawiwszy w jej dłoni resztę kibbeh, ruszyłam pospiesznie tam, gdzie mi wskazała. Niespodziewanie jednak coś zablokowało moje długie kroki. Ciało. Wielkie ciało mężczyzny, który w tym momencie oderwał się od swojej grupy w poszukiwaniu kolejnego kieliszka alkoholu, a może zamierzał już wyjść albo uciekał od rozmowy, która go nie interesowała.
Mglisty przebłysk wspomnienia pojawił się w mojej głowie. Ten mężczyzna, to ramię. Ten sam mężczyzna, jego ramię i ja już wcześniej znaleźliśmy się w podobnej sytuacji. W Barclays Bank, przypomniałam sobie nagle, jak w rozbłysku. On wchodził, ja wychodziłam, wpadliśmy na siebie.
– Wygląda na to, że przeznaczono nam się ze sobą zderzać. Proszę wybaczyć mi moją niezdarność. Skorzystam z okazji, żeby się przedstawić, jestem Nicholas Soutter z…
Kiedy skończył wymawiać trzy litery PBS, nie dałam rady już dłużej wytrzymać i moje wymiociny opryskały jego nogawki i buty.
6
Z zaskoczeniem przyjęliśmy wiadomość o mojej ciąży. To nie mieściło się w naszych planach, nie było przewidziane. Dziecko w drodze, mój Boże. Nie byłam dziewczynką, miałam ponad trzydzieści lat, w moim wieku wiele kobiet miało już duże rodziny. Mimo to odczuwałam ogromny niepokój, byłam tak daleko od domu, w tej niespokojnej Palestynie, przy boku Marcusa, który ciągle pracował i często był nieobecny.
Oprócz tego, drapiąc moją duszę, wciąż pozostawało żywe wspomnienie z dawnych czasów. Tanger, hotel Continental, ucieczka Ramira, moja dezorientacja, gdy czytałam tamten list, który wreszcie otworzył mi oczy na jego prawdziwe zamiary i uczucia. Autobus do Tetuanu, niedające się zatamować krwawienie, komisarz Vázquez i niesprawiedliwe długi, które na mnie spadły. Od tamtego lata trzydziestego szóstego roku minęła prawie dekada, już dawno zostawiłam za sobą tamtą naiwną dziewczynę, którą swego czasu byłam, a i Marcus w niczym nie przypominał Ramira Arribasa. Ojciec dziecka, które zaczynało się we mnie rozwijać, był człowiekiem uczciwym, a nie kanalią. Niemniej znowu poczułam smutek tamtych straszliwych dni. Niepewność. Przygnębienie.
Marcus jak zwykle szybko zareagował. Jego pragmatyczny umysł natychmiast zracjonalizował sytuację, żeby móc spojrzeć na nią z najwłaściwszej strony.
– Kiedyś musieliśmy się rzucić w tę przygodę. A w Jerozolimie jest bardzo dobry brytyjski szpital – zapewnił. – Nie istnieje ryzyko braku higieny, żywność w American Colony jest najwyższej jakości, Bertha Vester jest gotowa gościć nas tu do końca świata.
Poprosiłam, by zamilkł, kładąc mu palce na ustach, potrzebowałam innego rodzaju zapewnienia.
– Ale wyjedziemy, zanim się urodzi, prawda?
Nie odpowiadając, przyciągnął mnie do piersi i objął, jakby chciał zarazić mnie odrobiną pewności siebie, którą sam emanował, a której mnie ostatnio tak bardzo brakowało.
– Nie wiem, Siro. Jeszcze nie wiem.
Początkowe złe samopoczucie, mdłości, które doprowadziły do tego, że zwymiotowałam na marmurową podłogę Katy Antonius i na nogi obcego człowieka, znikały, w miarę jak mijał grudzień. W żydowskich domach celebrowano Chanukę, Święto Świateł, zapalając w ustalonym rytmie kolejne świece na chanukii, dziewięcioramiennym świeczniku. Tymczasem w domach chrześcijan przygotowywano Boże Narodzenie; wszyscy składali sobie życzenia z nadzieją, że te dni i zbliżający się nowy rok przyniosą pokój, którego tak bardzo potrzebowała ta ziemia.
Bertha Vester ustawiła ogromne drzewko w głównym salonie American Colony i zaprosiła mnie, bym dołączyła do przystrajania go, jakby to było coś ekscytującego. W dzieciństwie, które spędzałam przy ulicy Redondilla, ustawiałyśmy tylko na piecu skromniutką szopkę z gliny; kiedy mieszkałam w Tetuanie, nigdy nie byłam w nastroju na świąteczne ozdoby; a w moim dorosłym mieszkaniu przy Núñez de Balboa czułam się zobligowana do umieszczania każdego roku różnych ozdób tylko po to, żeby zadowolić moje klientki. Nigdy jednak nie ustawiałam drzewka. Dla mnie, prostej dziewczyny z biednej części Madrytu, młodej szwaczki w Afryce i podstępnej krawcowej w reprezentacyjnej dzielnicy, sosna pełna błyskotek miała niewielkie znaczenie. Mimo to zgodziłam się z grzeczności.
Dwa dni później Bertha zaprosiła mnie do przygotowywania świątecznych wypieków. Znowu się zgodziłam, bez zainteresowania i chęci. Za trzecim razem zaproponowała, byśmy wybrały się na koncert kolęd. Wtedy postanowiłam się wymówić. Nie brakowało mi dni ciężkiej pracy w atelier ani moich tajnych zadań, zawsze tak drażliwych, ale owszem, tęskniłam za byciem aktywną, za tym, by w jakiś sposób czuć się potrzebną. Niemniej wieszanie papierowych łańcuchów i kolorowych bombek, robienie gingerbread cookies albo śpiewanie kolęd wśród nieznajomych znacznie odbiegało od moich aspiracji na tym nowym etapie życia.