Skradzione lato - Grażyna Jeromin-Gauszka - ebook + audiobook + książka

Skradzione lato ebook i audiobook

Jeromin-Gauszka Grażyna

4,6
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Co musi się zdarzyć, by przeszłość spotkała się z teraźniejszością i dalej poszły jedną drogą?Gdy pewnej zimy we wsi Rogoże rodzice Rajki i Weronki topią się pod lodem, opiekę nad sierotami przejmuje babka Klotylda. Surowa, nieprzystępna, nieznosząca ludzi (w tym również dzieci) kobieta zaczyna rządzić twardą ręką, wywracając do góry nogami dotychczasowe beztroskie życie wnuczek. Zmuszone przez babkę do ciężkiej pracy, wiecznie głodne, zahukane, próbują jakoś przetrwać w nowej rzeczywistości. Siedmioletnia Rajka ucieka w świat nieposkromionej wyobraźni, trzynastoletnia Weronka natomiast rozgląda się za kandydatem na męża, który wyrwie ją i jej młodszą siostrę z tego koszmaru. Pół wieku później młoda dziennikarka, szukając materiałów do nowego tekstu, znajduje w starej gazecie notatkę o zaginionych przed laty w Rogożach dwóch dziewczynkach, które przepadły bez wieści tej samej nocy. Pod wpływem impulsu młoda kobieta, zbuntowana i skłócona ze światem, jednego dnia pozbawiona miłości, pracy i dachu nad głową, kupuje za ostatnie pieniądze starego kampera i jedzie do Rogożów, postanawiając wyjaśnić zagadkę sprzed pół wieku.

Grażyna Jeromin-Gałuszka- znana i ceniona autorka powieści obyczajowych, łączących romans, kryminał oraz magię. Jej książki to zaproszenie do podróży w głąb ludzkich serc i poszukiwania prawdy o życiu. Od wielu lat zafascynowana jest powieściami Gabriela Garcii Marqueza. Otoczona przez rodzinę i zwierzęta mieszka i tworzy pośród przepięknych krajobrazów podradomskiej wsi. Absolwentka bibliotekoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim oraz scenopisarstwa w PWSFTViT w Łodzi. Wcześniej publikowała utwory poetyckie i krótkie formy prozatorskie w czasopismach oraz antologiach poetyckich. Laureatka ogólnopolskiego konkursu na temat filmowy, zorganizowanego przez Agencję Scenariuszową i tygodnik "Film". Współautorka scenariusza jednego z popularnych seriali telewizyjnych. Jej debiutancka powieść "Złote nietoperze" (2007) otrzymała pierwszą nagrodę w konkursie literackim "Kolory życia". Niedawno wydana saga "Dwieście wiosen" podbiła serca polskich czytelniczek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 442

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 48 min

Lektor: Adrianna Biedrzyńska

Oceny
4,6 (66 ocen)
46
15
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elusive_Soul

Nie oderwiesz się od lektury

Zapadłam się w tą książkę bez reszty... Wprawdzie nie od razu, bo na początku myślałam nawet, że to nie dla mnie, ale z każdą chwilą wciągała coraz bardziej. Polska wieś, jakieś 50-60 lat temu... Niesamowite, ile się od tego czasu zmieniło Historia Rajki, maleńkiego szkraba, tak pokrzywdzonego przez los, chwyta za serce, wyciska łzy, a jednocześnie budzi nadzieję. To takie nasze "Brzydkie kaczątko" Urzekła mnie też postać Babki, kobiety wydawałoby się bez serca i bez skrupułów, która w istocie rzeczy miała serce gołębie, ale nie potrafiła/ nie chciała tego uzewnętrznić. Jestem ciekawa dalszych losów wszystkich bohaterek. I tych sprzed półwiecza, ale i tych współczesnych, bo autorka powieści bardzo pięknie splotła tu przeszłość i teraźniejszość. Nie tylko to cenię w tej powieści. Jest jeszcze niezwykły, nienaganny warsztat, którego można się od niej uczyć. Zostawiam Was z moją oceną tej powieści i ruszam w dalszą podróż z jej kontynuacją.
00
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podobało! Uwielbiam rodzinne historie, a im więcej ich czytam, tym bardziej doceniam te napisane przez "dorosłe" autorki.
00
Monika-Cieslicka45

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna na długo pozostaje w pamieci👌🙂
00
impregnata

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, wzruszająca powieść. Wyjątkowy, nie do podrobienia, styl narracji, kapitalne dialogi i, snujące się bez pośpiechu, historie i tajemnicze wątki. Do tego wspaniale oddane realia ubogiej polskiej wsi lat sześćdziesiątych. Polecam!
00
ewafraczyk

Dobrze spędzony czas

Powieść obyczajowa, tocząca się na dwóch płaszczyznach czasowych, odległych o pół wieku. Miejscami urzekająca pięknymi, niemal poetyckimi opisami spraw banalnych, a nawet przykrych i smutnych, cudowną radością dziecka, żyjącego w magicznym świecie baśni. Miejscami nużąca nadmierną rozwlekłością zdarzeń, toczących się dzień po dniu, krok po kroku. Absorbująca bolesnymi przeżyciami osieroconych sióstr, nudząca jałową historią współczesnej bohaterki. Zachwyca postać małej Rajki, przekonuje kanciasta surowość babki, irytuje nierzeczywista głupota Kiry, młodej dziennikarki, zachowującej się jak osoba głęboko niedostosowana społecznie, mająca problemy z przyswojeniem podstawowych norm, absolutnie nie kontrolująca własnych reakcji. Wiele plusów niwelowanych licznymi minusami. Mimo wszystko ciekawą i przemawiającą do serca historię kładzie na łopatki niedorzeczne, trudne w swej nierealności do zaakceptowania przez dorosłego czytelnika zakończenie. Ocenę podwyższa dobry styl literacki. I piękny...
00

Popularność




Copyright © Grażyna Jeromin-Gałuszka, 2022

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie na okładce

© Jelena Simic Petrovic/Arcangel

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Katarzyna Kusojć

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8295-732-7

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Bolą mnie nogi. One we śnie

Za sen mój chodzą na czereśnie.

Że dalej chodzą za sny inne,

Wiem od pościeli całej w glinie

Śpijcie przy mnie, dam wam maku,

Dam sekretne pismo w ptaku,

Dam wam jabłek pół sąsieka,

Dam pół boga, pół człowieka,

Dam wolności i dam rano,

Tę dzieweczkę przeczuwaną

Bolą mnie nogi (fragment),

z Pieśni Marka Grechuty

do słów Tadeusza Nowaka

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROGOŻE 1968

1. BABKA KLOTYLDA I INNE NIESZCZĘŚCIA

Zimą, gdy zamarzały dołki pełne złotych karasi, rozsiane między dwoma odnogami tej samej rzeki, dzieciaki z całej wsi szwendały się między nimi po uśpionych łąkach, za nic sobie mając mróz i śnieg, za nic sobie mając wiatr, który w samotnym oszalałym tańcu zrywał czapki z głów, wdzierał się pod liche kapoty, a tym słabszym podcinał nogi i kładł pośród tej lodowatej bieli, bezbronne niczym ranne ptaki. Należało jak najszybciej zerwać się i pobiec za resztą, bo nikt tu nad ofiarami wichru się nie użalał, a liczba małych, pokrytych cienką blaszką lodu zagłębień w zamarzniętych dołkach, które można było rozdłubywać jednym palcem i dziwić się, skąd się biorą, była zawsze ograniczona. Czego nie można powiedzieć o kulawej Rajce, dla której w tamtym czasie żadne ograniczenia, takiej czy innej natury, zdawały się nie istnieć; jej prawa, krótsza o kilka centymetrów noga, odbiwszy się od ziemi, niosła dziewczynkę w powietrze z mocą sprężyny, jakby chciała jej wynagrodzić wszystkie inne, związane z ułomnością niewygody. Rajka zawsze była pierwsza, uwolniła spod mlecznych blaszek najwięcej zagłębień, po czym kładła się na przezroczystym lodzie i, obserwując falujące pod jego powierzchnią wodorosty, opowiadała dzieciakom jakieś (zwane przez siebie ciekawostkami) brednie, jak na przykład to, że pokryte mgiełką lodu dołeczki to uwięzione przez mróz oddechy wodnych istot, które nie zdążyły przed nim w porę uciec, i gdyby nie ona… Nie oni – poprawiała się natychmiast… trwałyby tam uwięzione do samej wiosny. Te dziwaczne dla wiejskich dzieci historie wymyślała na poczekaniu, a jeszcze dziwniejsze obwieszczały jej od niedawna dwie mądrale, stare, brzydkie, pomarszczone skrzacice: Skrzatobura i Skrzatoruda, mieszkające pod łóżkiem w pudełku na buty, o czym Rajka nie omieszkała przypomnieć za każdym razem, gdy po wygłoszeniu kolejnej niedorzeczności wiejski łobuziak, Maniuś Maniuś, chciał jej przyłożyć.

– A co ja jestem winna – stawiała się, widząc zbliżającą się do jej twarzy pięść Maniusia Maniusia – że mi się rozpanoszyły pod tym łóżkiem! I co chcą, to mówią.

– Bajki opowiadasz – odpowiadał na to i za każdym razem jej przyłożył. – Rajka-bajka – dorzucił z satysfakcją pewnego razu i od tamtego czasu jej nie bił, bo wystarczyło mu, że ją tak dwojgiem niemal jednakowo brzmiących imion sponiewierał. Jak rodzona matka jego.

Dziewczynka wzruszyła wtedy ramionami, bo było jej to obojętne, odruchowo oblizała nierozciętą tym razem wargę, i pomyślała, że to całkiem przyjemne tak nie dostać w pysk od Maniusia Maniusia, chociaż, jakby się zastanowić, zawsze mogła nie dostać, wystarczyło odbić się prawą nogą od ziemi i uciec. Nazywała tę nogę zwyczajnie: Złotą Biegnącą z Wiatrem lub pod Wiatr Czarodziejką.

Trzeba tu wyraźnie powiedzieć, że o ile Złota Biegnąca była z Rajką od zawsze, co jest zrozumiałe, o tyle te dwie karłowate zrzędliwe i kłótliwe brzydule pojawiły się całkiem niedawno, przyszły pewnej białej i mroźnej zimy wraz z babką Klotyldą, kilka dni po tym, jak rodzice siedmioletniej dziewczynki i jej trzynastoletniej siostry Weronki wpadli pod lód na zamarzniętej rzece i nie zdołali się spod niego wydostać.

Nie zdołano ich też w żaden sposób spod tego lodu przed zmierzchem wydobyć, postanowiono zatem poczekać do następnego dnia, w nocy jednak chwycił siarczysty mróz i trzymał do połowy marca, trzeba więc było wydobycie ciał, a tym samym pochówek, odłożyć do wiosny. Jednak już dwa dni od owego zdarzenia w domu sierot zjawiła się babka Klotylda. Zrobiła to niechętnie, bo dotąd żyło jej się całkiem znośnie samej w chylącej się ku ziemi chałupinie trzy wsie dalej, a właściwie trzy i pół, bo mieszkała w samym środku czwartej wioski. Jednak jak tylko weszła na podwórko zmarłego syna, gdy objęła pochmurnym wzrokiem skromne, lecz niezwykle zadbane obejście, a jeszcze pochmurniejszym dwie wnuczki, trwożliwie wyglądające kuchennym oknem, tak przypomniała sobie, że zawsze miała wielkie zamiłowanie do ziemi. Której jej mieć nie było dane, bo rodzony ojciec (o czym być może zostanie tu jeszcze wspomniane) pognał ją z domu, a mąż wniósł ze sobą chylącą się ku ziemi chałupinę i niecałe pół morgi szóstej, czyli najniższej, klasy ziemi, gdzie Klotylda przez całe swoje życie z wielkim uporem uprawiała truskawki.

Tutaj już za stodołą były ze dwa hektary, do tego sad, a jeszcze dwie spore łąki za rzeką i jedna mniejsza, przylegająca do sadu, więc o czym tu mówić.

– Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – stwierdziła optymistycznie Klotylda, po czym, dostrzegłszy dwie twarzyczki przylepione do szyby, spochmurniała na nowo, bo z całego serca nie znosiła dzieci. Fakt, że to były jej rodzone wnuczki, nie miał żadnego znaczenia.

Jakoś jednak trzeba było się nimi zająć, przynajmniej na początku i tylko do czasu, gdy ludzie przestaną się nad osieroconymi dziewczynkami użalać, co wcześniej czy później nastąpi. I nie to, żeby Klotylda ludzkim gadaniem się przejmowała, bo nie przejmowała się nigdy, nie była jednak pewna, czy nie znajdą się jacyś krewni synowej, nie użalą się nad sierotami i jej ich, a tym samym marzenia o truskawkowym polu, nie pozbawią. Należało więc mieć się na baczności. Ale tylko trochę.

Tak więc Klotylda w nagłym odruchu złości podciągnęła szalinową chustkę pod szyją i z grubsza obtupawszy w sieni filcowe buty ze śniegu, szarpnęła drzwi do dużej kuchni na wprost wejścia.

Trochę ją tuż za progiem zemdliło na widok zrozpaczonych, zwróconych na nią gwałtownie oczu tych dziewuch, zagryzła jednak wargi, zdjęła szalinówkę, otrzepała ją z nawianego śniegu i zwróciła się do wnuczek takimi oto słowami:

– Miałam głupiego syna, a on sobie znalazł głupią żonę. Głupi byli oboje, skoro przykręcili łyżwy do butów i poszli się ślizgać na rzece, ledwo ją ścięło lodem. Po was też jakiejś wielkiej mądrości nie widzę, ale na co mi wasza mądrość… Ty – zwróciła się do trzynastoletniej Weronki – już na chleb zapracujesz, ale z tobą – przeniosła wzrok na siedmioletnią, drobniutką i chudą Rajkę – to nie wiem, co zrobić.

– Ja już wszystko sama robię, babciu – wyrzuciło z siebie wystraszone dziecko.

– Jak powiedziałaś?! – Klotylda skrzywiła się, jakby właśnie wypiła szklankę octu.

– Że już sama…

– Nie to!

– Babciu…? – niepewnie wydusiła z siebie Rajka, z nutką niedowierzania w głosie.

– Chryste Panie!

– To jak?

– Psiak.

– Może… może… – dukała dziewczynka. – To może babko…?

– Może być – zgodziła się Klotylda łaskawie. – Jakoś w końcu musicie mówić. Jedna z drugą.

Weszła w głąb kuchni, usiadła na rozgrzanej lepce, położyła koło siebie pakunek z Trylogią Sienkiewicza i drugim tomem Krzyżaków, które czytała na okrągło i z tego tytułu uważała się za osobę wykształconą, po czym znowu objęła niechętnym wzrokiem wnuczki i powiedziała:

– Aha, i żeby mi tu tylko po wsiowemu nie szwargotać.

– To jak? – Tym razem Weronka wytrzeszczyła oczy.

– Psiak – babka na to. – Tak jak w szkole mówicie.

Weronce już cisnęło się na usta: „dlaczego?”, lecz choć była głupia jak jej matka i ojciec, którzy przykręcili łyżwy do butów i poszli jeździć na ledwo zamarzniętej rzece, zrozumiała, że taka dociekliwość babce się nie spodoba. Szturchnęła więc tylko łokciem siostrę, żeby jej się czasem coś nie wymsknęło, i powiedziała:

– Dobrze, babko. Zresztą… – Przypomniała sobie zaraz, że mama z miasta była, więc i tak się u nich po wsiowemu nie mówiło, lecz ugryzła się w język.

– No… – mruknęła na to babka bez zbędnego entuzjazmu. Po raz któryś z kolei objęła wnuczki niechętnym spojrzeniem, po czym, wzdychając głęboko, rzekła: – Co się miało stać, to się stało… Te parę lat jakoś się z wami przemęczę, innej rady nie ma.

Dziewczynki wbiły wzrok w podłogę, bojąc się jednym słowem odezwać, ale skoro zostały tu już wspomniane jakieś lata, to można przy okazji dodać, że ani Weronka z Rajką, ani nikt poza nimi nie miał wiedzy, ile ich liczyła sobie ta kobieta (jak i tego, czy Klotylda to było jej prawdziwe imię, czy też przez nią z jakichś nieznanych nikomu powodów wymyślone), gdy z pakunkiem książek pod pachą przybyła z czwartej wsi do Rogożów, by zająć się sierotami. Podobno (ktoś gdzieś słyszał) była bardzo młoda, gdy ją już poślubioną dziadek dziewczynek, Bogusław Bogusławski, przywiózł wozem na lichą (a właściwie nawet nie lichą, tylko żadną) gospodarkę i mimo wielkiego sprzeciwu Klotyldy wobec obowiązków małżeńskich, już po roku przyszedł na świat jej pierwszy i jedyny syn. Ten, który trzydzieści dwa lata później, wraz ze swą ukochaną, również trzydziestodwuletnią, żoną przyczepił łyżwy do jej i swoich butów, wziął ją za rękę i poszli na ledwo zamarzniętą rzekę. Klotylda Bogusławska mogła więc liczyć sobie pięćdziesiąt, góra pięćdziesiąt dwa lata, czego w ogóle nie było po niej widać. Wzrostu średniego, ale mocnej budowy, pomarszczona na twarzy, miała suche, dość krótko i nierówno obcięte włosy, przypominające od lat niewymienianą strzechę. Wyglądała więc trochę jak strach na wróble, a trochę jak kołek w płocie, jednym słowem, stare i brzydkie straszydło. Tak właśnie w Rogoży, nie wchodząc w szczegóły, na nią mówili.

Mówili o niej również, że otruła swego męża, a potem po kolei jego młodszych braci, kiedy jeden po drugim wyrazili chęć poślubienia wdowy po starszym. Najstarszemu zaś, mieszkającemu w Rogożach w bezdzietnym związku małżeńskim, wiele lat wcześ­niej podrzuciła jedynego syna, zanim ten nauczył się chodzić. Znana była także z pogardy dla istot żywych, w tym wspomnianych już dzieci, wyłączając jednak zwierzęta, zwłaszcza te gospodarskie. Przywoływała więc na wąskie, mało symetryczne usta krzywy uśmiech za każdym razem, gdy tym czy innym oknem wyjrzała na podwórko, po którym chodziło trochę kur, ze stajni słychać było rżenie klaczy, dopominającej się o codzienną porcję owsa, a z obory ryk krowy. W ten sposób rekompensowała sobie konieczność obcowania z wnuczkami.

W chacie znajdowała się spora kuchnia z przylepioną do niej komorą, a także duży pokój, do którego, podobnie jak do kuchni, wchodziło się z sieni. Sień była ciemna, ze schodami prowadzącymi na strych, a przed nią oszklony na trzy strony ganek z wąskimi ławkami wzdłuż okien.

– One tu będą spać – postanowiła z miejsca babka, wskazując wzrokiem na wąskie łóżko w kuchni.

– Rajka już od tamtej zimy spała tam, gdzie mamusia z tatusiem, w dużym pokoju na amerykance – zaprotestowała nieśmiało Weronka. – Jak my się tu obie zmieścimy, jak to małe tak się wierci? Nie wyśpimy się…

– A co mnie to obchodzi – babka urwała temat – czy się wyśpicie, czy nie wyśpicie.

Wyspały się czy nie – już mniejsza o to. Weronka, jak zwykle, ledwo przyłożyła głowę do poduszki, tak zasnęła, Rajka natomiast długo leżała z otwartymi oczyma i patrzyła w sufit, aż w końcu, przewracając się z boku na bok, usłyszała jakiś szmer spod łóżka. Jakiś szelest i skrzekliwe, choć stłumione szepty. Nasłuchiwała chwilę, a gdy to wszystko nie ucichło, przewróciła się na prawy bok, zwiesiła głowę nad podłogą i tam zajrzała.

Noc była jasna, księżycowa, tak więc oczy dziewczynki, cały czas otwarte, przyzwyczajone już do mroku, szybko dojrzały powód całego zamieszania. Otóż w pudełku na buty przepychały się i sprzeczały ze sobą dwa małe, paskudne stwory, niewiele większe od złotych pantofelków, które tata pewnej wiosny, w przypływie niczym nieuzasadnionej fantazji (zważywszy na nieustanny brak gotówki), kupił od Cyganów i w tym pudełku ze złotą obwódką na przykrywce podarował mamie, żeby w niedzielne popołudnia mogła sobie w nich chodzić po wysprzątanym, wygrabionym podwórku.

To pudełko, jasnoniebieskie, ze złotą ramką, mama podarowała Rajce, żeby ta mogła sobie w nich trzymać papierki po cukierkach, które zbierała; wtedy miała ich już trzydzieści dziewięć. Wygładzone przez ściereczkę żelazkiem, układała odtąd w tym właśnie pudełku – kolorami lub podobieństwem wzorów; te z bałwankami, krasnalami czy baśniowymi postaciami trzymała zawsze na wierzchu.

Teraz, widząc je wszystkie wyrzucone, pogniecione, poniewierające się pod łóżkiem, zatrzęsła się ze złości i huknęła na dwie paskudy:

– A co wy tu robicie?! Skąd się tu wzięłyście?!

Tamte obrzuciły dziewczynkę lekceważącym wzrokiem, sprzeczały się jeszcze chwilę, po czym znowu na nią zerknęły i widząc, że nie pozwala się zlekceważyć, z pogardą wydęły wąskie wargi.

– Co wy tu robicie! – burknęła przedrzeźniająco jedna.

– Skąd się tu wzięłyście! – burknęła tak samo druga.

– Wzięłyśmy się i już!

– Wielka mi rzecz!

– To mi dopiero!

– Ale to moje pudełko… – zaprotestowała nieśmiało Rajka. – Po mamusinych pantofelkach… Moje…

– Moje, moje… – powtórzyły jednym głosem, po czym zaczęły się w tym pudełku tarmosić i jedna przez drugą dogadywać: – Egoistka zawsze powie moje.

– Nigdy nie powie: twoje albo czyjeś.

– Wielkie mi co, takie pudełko!

– Niewygodne jak sto diabłów.

– Ja bym powiedziała, że jak dwieście.

– Tym jednym razem mogę się z tobą zgodzić. Bez żadnej miękuchności.

– Miękuchność! Zapomniane słowo.

Rajce zakręciło się w głowie. Nie wnikając, czy to od skrzekliwej paplaniny tamtych, czy od tej pozycji z głową zwisającą nad podłogą, huknęła na nie po prostu:

– Zamknijcie się, wstrętne skrzacice!

– My??? – strwożyły się jednym głosem, choć była to trwoga udawana.

– Wy! Ty, Skrzatobura – huknęła na karłowate dziwadło ze strzechą szaroburości na maleńkiej główce – i ty, Skrzatoruda – fuknęła na tę z ognistą.

W jednej chwili do Rajki dotarło, że skoro są tak brzydkie, złośliwe i przemądrzałe, musiały przybyć tu z babką Klotyldą, nie zamierzała więc się z nimi ceregielić. Powiedziała im, co miała powiedzieć, po czym uniosła głowę, położyła ją na poduszce i nakryła kołdrą. Zasypiając, słyszała, jak tamte się kłócą. O co? O to, która ma być którą: szarobura wolała być rudą, a ruda szaroburą, jakby kolor skołtunionych włosów na ich łepetynach był tu bez znaczenia.

Nazajutrz Rajka pozbierała swoje cenne papierki po cukierkach spod łóżka i przewidując, że babka Klotylda w najlepszym razie potraktuje je z właściwą sobie wzgardą, w najgorszym zaś wrzuci pod kuchnię jako rozpałkę, ukryła je na strychu nad belką, zawinięte w starą gazetę. Schodząc ze strychu, przepraszała cichutko Złotą Biegnącą, bo wiedziała, jak ta nie znosi schodów.

– Jeszcze tylko parę schodków i jesteśmy w sieni, moja Złota, już się tak nie złość.

Złość Złotej Biegnącej z Wiatrem lub pod Wiatr Czarodziejki nigdy nie objawiała się czymś więcej niż lekkim bólem w kostce, natomiast ta, którą Rajka dostrzegła na twarzy stojącej w sieni babki, była jak gwałtowny powiew lodowatego wiatru. Z rękoma wspartymi na mocnych, przesadnie rozbudowanych biodrach, ze zmrużonymi oczami i policzkami czerwonymi ze złości, huknęła na oniemiałą dziewczynkę:

– A co to za łażenie po strychu z samego rana, głupia kuternogo?! Wstałaś, to się bierz do roboty! Nie wiesz, co do ciebie należy?!

Siedmioletnia Rajka nie zastanawiała się dotąd, co do niej należy. Wstawała i wyściskana przez mamę, wygłaskana przez tatę, siadała przy nakrytym ceratą stole pod kuchennym oknem, na którym zaraz pojawiała się miska z zacierkami na mleku albo jajko na miękko, albo zalewajka okraszona skwarkami.

Tamtego ranka przełknęła tylko ślinę na wspomnienie tych wszystkich zapachów, chwyciła ze stołu pajdę chleba ukrojoną w pośpiechu przez Weronkę, umoczyła ją w wiadrze z wodą, posypała cukrem, po czym zarzuciła na plecy tornister i pobiegła do szkoły. Musiała biec, żeby dogonić starszą siostrę. Tamta co rusz się odwracała, ale nawet na chwilę nie zwolniła kroku.

– Jeśli wrócę ze szkoły, a ona tam będzie, to znaczy, że to naprawdę się stało – mamrotała pod nosem Rajka, podążając za Weronką.

Była.

– Jeśli zajrzę pod łóżko, a one tam będą – szeptała – to znaczy, że mi się nie przyśniły.

Nie przyśniły jej się. Wpierw wyjrzały z pudełka zaciekawione, kto też do nich zagląda, po czym zaczęły się użalać na wielką niewygodę i takie tam. Łypały przy tym żałośnie na dziewczynkę i coś tam mamrotały o nędzy, w jaką wbrew własnej woli trafiły, co już ostatecznie utwierdziło Rajkę w przekonaniu, że to babka Klotylda je tu ze sobą przywlokła. To, że wbrew woli, dawało dziewczynce maleńką nadzieję, że jakiejś wielkiej przyjaźni między paskudami a tamtą nie ma. Chcąc więc sobie zaskarbić przynajmniej ich przychylność, Rajka wyciągnęła z pudełka ze ścinkami dwa kawałki pluszu i wsunęła pod łóżko. Zamruczały z zadowoleniem. Rejwach, jaki po chwili tam zapanował, mógł świadczyć tylko o tym, że obydwu się spodobał jeden i ten sam kawałek szmatki, choć były jednakowej wielkości i w tym samym kolorze.

Rajka, głodna i zziębnięta, bo od rana prawie nic nie jadła, a pod kuchnią dotąd było nienapalone, huknęła na nie z wielką złością:

– Zaraz wam to zabiorę, paskudy, i tyle! Jedna pod plecy, a druga do przykrycia!

Przez chwilę panowała głęboka cisza, po czym obydwie wyjrzały spod łóżka i wbiły wilgotne, lekko zmrużone ślepia w dziewczynkę i zachichotały.

– Takie mądre to i my jesteśmy – usłyszała Rajka od jednej.

– Taki mądry to każdy może być – usłyszała od drugiej.

– Ale można i tak spróbować.

– Bo co nam innego pozostało, jak jedną miękuchność podłożyć pod plecy, a drugą się przykryć.

– Taka już nasza dola.

– I niedola.

– Takie ni to, ni tamto.

– Takie nie wiadomo co.

– I nie wiadomo z czym ani jak.

– Nie wiadomo.

– O my nieszczęsne!

Rajka zerwała się z podłogi, zakryła uszy dłońmi i mocno je zacisnęła na skroniach. Już wiedziała, pomimo zaledwie siedmiu lat przeżytych na tym pięknym świecie, że tak dobrze, jak było dotąd, chyba już nie będzie.

Objęła się mocno ramionami, rozejrzała po zimnej kuchni i dopiero wtedy tak prawdziwie, tak boleśnie dotarło do niej, że rodzice odeszli. Nie w tę wymarzoną w zimowe wieczory niezwykłą podróż w nieznane, lecz zwyczajnie i po prostu. Przypięli łyżwy, poszli się ślizgać i koniec.

2. PYTANIA BEZ ODPOWIEDZI

Może nie do końca zwyczajnie, bo zwykle czekali do drugich siarczystych mrozów, żeby iść z łyżwami nad rzekę, a dopiero były pierwsze. Wprawdzie tęgi mróz trzymał od dwóch tygodni, spadając nocami do dwudziestu stopni, ale rzeka nie poddawała się tak łatwo jak stojące wody. Na sadzawce w środku wsi można już było bezpiecznie się ślizgać, ale co tam taka sadzawka dla mamci, przecież ona od dziecka chodziła jeździć na prawdziwe lodowisko do klubu sportowego przy fabryce, gdzie pracował jej ojciec.

Była znakomitą łyżwiarką, miała trenera, który szykował ją do prawdziwych zawodów, a wtedy tragiczne zdarzenie unicestwiło jej życiowe plany, odebrało nadzieję na zrealizowanie jednego z dwóch wielkich marzeń. Pierwszym były łyżwy, a drugim daleka podróż. Po pożarze rodzinnego domu, gdy zginęli jej rodzice, a nieszczęsną ciotkę Anielę, sprawczynię owego pożaru, umieszczono w szpitalu psychiatrycznym, szesnastoletnią dziewczyną zaopiekowali się Redlińscy ze Stawisk; on był dalekim kuzynem ojca, a ona jej matką chrzestną. Innych, bliższych czy dalszych krewnych nie miała, Redlińscy troskliwie się nią zaopiekowali, jednak o łyżwiarstwie nie było już mowy.

O dalekiej podróży mamcia jeszcze marzyła. Z nosem przylepionym do szyby mówiła o niej w długie jesienne i zimowe wieczory, w oczekiwaniu na tęgie mrozy, które skują rzekę, a wtedy on zyska chociaż namiastkę tego, co miało się stać sensem jej życia. Wreszcie, gdy płytki bród pokrył się lodem, wyciągali z tatkiem łyżwy i jeździli po nim, trzymając się za ręce.

Dlaczego tym razem poszli tak daleko od domu?

Dlaczego na największy dół przy zakolu, gdzie tworzyły się takie wiry, że latem strach było tam wejść? Z tych, co się odważyli, niewielu wypłynęło.

Dlaczego nie poczekali na swoje córki, aż wrócą z próby jasełek, żeby zabrać dziewczynki ze sobą i razem z nimi tą pierwszą ślizgawką się cieszyć, tak jak zawsze to robili…

– Dlaczego, dlaczego, dlaczego… – zaskrzeczało spod łóżka.

I dlaczego tata wcześniej nie naostrzył łyżew?

– Oho, Martuniu – wołał do mamy, chuchając rankiem w wymalowane mrozem szyby kuchennego okna – coś mi się zdaje, że trzeba zacząć łyżwy ostrzyć! Siarczystym mrozem powiało w nocy. Ach, jak powiało!

– Powiało, powiało! – śmiała się mama głośno. – A ty znowu, że powiało, rok w rok to samo. Wiatrem mogło powiać, mróz to tylko mrozi, głupi osiołku.

– Tylko?! – Tata rozkładał szeroko ręce, a że miał je długie, to palcami jednej dotykał okapu nad kuchnią, a drugą wspierał o drzwi do komory, z której miał lada moment wyszykować mały pokój dla Weronki. – Nie mów mi, że tylko, bo nie ma nic piękniejszego od widoku Martuni sunącej w dół rzeki po lodzie. A potem wracającej w górę w moje ramiona. A jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie głupim osiołkiem, przypomnę ci tę zimę, kiedy prawie wcale nie było mrozu…

– Tylko mi nie przypominaj! – krzyczała mama z udawanym przerażeniem (chociaż może tylko tak się utarło, że było udawane), kładła głowę na ramieniu taty i dodawała cichutko: – Nie przypominaj mi tak okropnych rzeczy.

– Mądry osiołku – podpowiadał.

– Najmądrzejszy z głupich osiołków! – wołała, po czym ruszała do drzwi i z dzikim wrzaskiem i śmiechem wybiegała na dwór, a tata pędził za nią, żeby ją złapać i ukarać długim pocałunkiem.

Dobrze, że ich chatka stała z dala od innych domów, przy dróżce prowadzącej do lasu, gdzie znajdowało się jeszcze jedno samotne gospodarstwo, bo takie czułości nie były tu zbyt dobrze przez niektórych postrzegane. Widok radosnych, wiecznie tulących się do siebie dwojga ludzi budził po trosze zazdrość, po trosze niesmak. To nic, że jeszcze tacy młodzi i oboje piękni, ale jakże nieprzyzwoici w tym swoim pięknie. I beztrosce…

– A może wcale nie poszli na łyżwy – usłyszała Rajka skrzekliwy, acz niepewnie brzmiący pomruk spod łóżka.

– Może to łyżwy poszły za nimi – usłyszała zaraz drugi, o wiele pewniejszy.

Uklękła, zajrzała pod łóżko. Skrzacice, przykryte po szyje miękuchnością, łypnęły wpierw na siebie – wymownie, potem na dziewczynkę – dość lekceważąco.

– Widziałyście, głupie, chodzące łyżwy?! – huknęła Rajka z taką złością, że aż je zatkało. Ale tylko na chwilę.

– Widziałyśmy wiele – odparła z wyższością Skrzato­ruda.

– Na przykład?!

– Na przykład to i tamto.

– Czyli?

– Różne rzeczy – burknęła tamta.

– Takie drobiazgi – prychnęła z niechęcią druga.

Być może dlatego, że nie wystarczy rzucać ogólnie to i tamto, tylko trzeba w końcu coś sprecyzować. Więc sprecyzowała:

– Paski.

– Paski? Jakie paski?

Skrzacice zerknęły na siebie i zarechotały pogard­liwie.

– Do łyżew, mała idiotko – odparły dwugłosem. – Całe noce mamroczesz o jakichś paskach, a skąd my możemy wiedzieć!

Trzeci głos dobiegł z sieni:

– Otwieraj drzwi, mała kuternogo, bo nic nie widzę!

Rajka doskoczyła do drzwi i pchnęła je z impetem na sień, o mało nie przewracając babki, na całe szczęście zasłoniętej wiąchą grochu. Wysunęła zza niej czerwoną ze złości twarz i warknęła na wnuczkę:

– Zasuwaj do stodoły po resztę! – Rzuciła groch koło kuchni, wymamrotała z niechęcią, że zimno jak w psiarni, nie ma kto napalić, może krasnoludki napalą albo tamta, jak wróci ze szkoły. – Długo tamta ma zamiar wrócić? – wydarła się na Rajkę i popchnęła ją w stronę sieni. – No, zasuwaj po resztę, co ci mówiłam?

– Po jaką resztę, babko? Tyle, co babka przyniosła, na jeden raz starczało – odparła na to rezolutnie mała.

– Na jaki jeden raz?

– No… do jedzenia.

Klotylda Bogusławska zmarszczyła już i tak zmarszczone czoło, parsknęła krótkim śmiechem, choć ów śmiech – ustalmy to na początku – w tym przypadku jest pojęciem na wyrost, jakoś jednak trzeba to nazwać.

– A kto mówi – zaczęła po chwili, mrużąc oczy i pochylając się nad wnuczką (już by na tym mrużeniu mogła poprzestać) – że będzie się to jeść.

Rajka przełknęła ślinę na wspomnienie ciepłego grochu polanego słodką śmietaną, posypanego cukrem. Już nie mówiąc o grochówce na wywarze z warzyw, okraszonej słoniną.

– Tylko co? – butnie rzuciła do babki.

– A sprzedać to nie łaska?! Te obiboki z miasta wszystko kupią – usłyszała odpowiedź. – Najlepiej wszystko zjeść, a potem zęby zagryzać, bo się w porę nie pomyślało.

Rajka w tamtej chwili myślała tylko o jedzeniu.

– Jestem głodna – szepnęła, licząc na to, że babka nie usłyszy, jednak usłyszała.

– Chleba sobie ukrój, chleba wam nie żałuję, ale za darmo ci go w spółdzielni nie dadzą, to zasuwaj po ten groch, pościągany już z góry, tylko poprzynoś, a jak tamta przyjdzie ze szkoły, bierzcie się obie za łuskanie, a ja idę do obory spod krowy powynosić, naścielać, krowa cielna, to trzeba o nią zadbać, bo jakiś pożytek z bydlęcia będzie. Co wyłuskacie, to się sprzeda, będzie na chleb, bo jak widzę, nic tu więcej do sprzedania nie ma, trochę wyschniętych warzyw w piwnicy i kartofli tyle co kot napłakał. O losie! Że miałam głupiego syna i synową, to wiedziałam, ale że takie z nich były obiboki, to nie. Tyle ziemi, tyle wszystkiego i żeby tak nic nie mieć? O nic się nie wystarać? Tylko iść i się utopić?! No, tak najlepiej…

Rajka trzasnęła drzwiami, wsunęła stopy w mamusine ocieplane gumowce i ruszyła do stodoły. Nogi jednak, a zwłaszcza Złota Biegnąca, miały inny plan i zaprowadziły ją do szopy przytulonej do stodoły. Pod wiatą leżało drewno do palenia pod kuchnią, poukładane w równiutkie rzędy od góry do dołu, a także stosy porąbanych gałązek na rozpałkę. Szopa natomiast była pełna skarbów. Stały tam dwa rowery niemieckie (jak mówił tata, nie do zdarcia), dwie beczki na kapustę (jedna prawie pełna), sanki z dzwoneczkami („dzwoneczki dla Rajuni”, mówił tata, a mamcia dodawała, że Rajunia sama jak dzwoneczek), walało się pełno różnych sprzętów i narzędzi potrzebnych w gospodarstwie czy obejściu, a także łyżwy – skarby nad skarbami. Tatki takie długie, przykręcane do butów, Weronki tylko nieco krótsze, do końca rozsunięte, tak jej noga urosła już zeszłego roku, a mamine zgrabniutkie, dodatkowo wzmocnione paskami, bo takie wolała. Rajka nie chciała łyżew ze względu na Złotą Biegnącą z Wiatrem lub pod Wiatr Czarodziejkę; wolała sama cierpieć z tego powodu, niż żeby tamta dodatkowo cierpiała.

Teraz, zanim weszła do szopy, wiedziona jakimś przeczuciem, przypomniała sobie, jak z początkiem tej zimy, jeszcze nim posypało śniegiem, a potem „zawiało” mrozem, tata rąbał tu drewno z olszaków wyciętych nad rzeką, a ona układała je pod ścianą. W pewnej chwili rzucił siekierę koło pieńka i powiedział ze złością: „No patrz, Rajuniu, o drewnie na zimę pomyślałem, a o maminych łyżwach już nie. Przecież paski miałem jej wymienić na nowe, myszy całe lato urzędowały, postrzępiły, ponadgryzały – takich łyżew mamcia nie założy. Weź zaraz za pamięci te paseczki na miarę, zanieś do domu, będę jechał na targ, to zawiozę do kaletnika, najlepiej niech całkiem nowe dorobi”. Jak powiedział, tak zrobił, tłumacząc swej Martuni, gdy się sprzeciwiała niepotrzebnym wydatkom, że jej nogi delikatne jak u sarenki, więc żadnymi wydatkami, potrzebnymi czy nie, nie będzie się przejmował.

Te zamówione paseczki, czerwone i nowiutkie, tata, po powrocie z miasta, przypominała sobie Rajka, wchodząc do szopy, podał jej i kazał położyć koło łyżew. Teraz, widząc, że łyżew brak, lecz czerwone rzemyki leżą na półce pod ścianą tak, jak je tam wtedy położyła, pomyślała, że nie po to tatko postarał się o nowe, by ich mamie na tę pierwszą, wyczekiwaną, a więc najważniejszą ślizgawkę nie włożyć. Zapomniała o wiązkach grochu i pędem pognała do obory.

– Babko! Babko! – krzyczała, biegnąc i potykając się na zamarzniętych grudach śniegu.

Babka wyjrzała przez drzwi.

– Czego się drzesz?! – huknęła na dziewczynkę. – Cielną krowę chcesz wystraszyć? Żeby jakąś kuternogę wydała na świat? No czego?

– Babko… – wydusiła Rajka, kładąc rękę na sercu, bo waliło tak, jakby chciało wyskoczyć z piersi i zacząć własne życie. – Mamusia z tatusiem nie poszli się ślizgać, bo…

– Bo co?

– Bo tatko by nie pozwolił, żeby mamcia przypięła łyżwy bez paseczków.

– Jakich znowu paseczków?

– Czerwonych! Stare kazał wyrzucić, przywiózł nowe od kaletnika, ale one leżą w szopie! Bez nich nie pozwoliłby mamci się ślizgać.

– To niby że co? – burknęła babka, zdezorientowana i zła, nie mając pojęcia, o co tej małej kuternodze chodzi.

– Nie wzięli tych łyżew ze sobą, bo wcale nie poszli się ślizgać!

– Wzięli, wzięli…

– Mówię babce, że nie.

– A ja ci mówię, że tak. Milicja znalazła jedną odpiętą na lodzie i powiedziała, że wszystko jasne.

– Bez paseczków?!

– Może gdzieś odpadły…

– Nie odpadły, bo leżą w szopie. Pod ścianą. Tam, gdzie je położyłam. Wcale tych łyżew ze sobą nie brali – wyjaśniła Rajka z wielkim uporem.

– Same poszły – zadrwiła babka.

Rajka przytaknęła skwapliwie.

– Poszły, babko, poszły za nimi!

3. BUDZENIE ANIOŁÓW

Wszystko przez to – zamartwiała się Rajka przy łuskaniu grochu – że przestałam budzić anioły. One by nie pozwoliły mamci i tatce iść na zakole… Co ty myślisz, Weronka?

Siostra spojrzała na nią ze smutkiem i głęboko westchnęła.

– Co tu teraz myśleć czy nie myśleć, Rajka – szepnęła.

– O ile w ogóle sami tam poszli.

– Przecież poszli.

– A jeśli ich ktoś zmusił albo zamordował i tam zawlókł…

– Z łyżwami?! – wydarła się starsza siostra.

– Tatko by nie przywiązał pasków do maminych łyżew? – wydarła się Rajka. – I nie poczekałby na nas? Co ty na to, Weronka?

– Nic – odparła tamta na to spokojnie. – Łuskaj ten groch i już o tym nie myśl, bo nic nie da takie myślenie.

– To o czym mam myśleć?

– Nie wiem… – Weronka wzruszyła ramionami. – Może o wodniku z dołków przy drugiej rzece. Albo o leśnych ludkach. Albo o aniołach… Tak ładnie zawsze je budziłaś.

– Ale już ich nie budzę – burknęła Rajka.

– To co? Myśleć zawsze możesz. Lepiej o takich rzeczach niż o innych.

Rajka położyła sobie parę wyschniętych łodyg na kolanach i wyłuskując ze strąków groch, jeszcze raz pożałowała, że przestała się zrywać z rana i budzić na całej wsi śpiące jeszcze o tej porze anioły.

Zaczęło się to od białych skrzydeł, które tata zrobił Weronce na jasełka. Wykroił najpierw ich kształt z grubego kartonu, a potem oblepił całe gęsimi piórami, które czekały w workach na darcie, i doszył do nich paski z grubego materiału, żeby można było te skrzydła zakładać. Mała Rajka, bo wtedy zaledwie pięcioletnia, przyglądała się temu z wielkim zainteresowaniem, wybierała z worka najładniejsze piórka, podawała po jednym i zanudzała tatę pytaniami, a on z wielką cierpliwością na wszystkie odpowiadał.

– Prawdziwe anioły też mają takie skrzydła, tatku?

– Takie same.

– I też je noszą na takich paskach?

– O nie, nie, skąd na paskach! Im wyrastają prosto z ramion. Te dla Weronki są trochę udawane.

– A po co im takie skrzydła?

– A żeby sobie mogły tu i tam łatwo fruwać albo nakrywać się nimi, jak idą spać.

– To one śpią?

– Śpią.

– A jak nie śpią, to co robią?

– A jak nie śpią… eeee… A jak nie śpią, to czuwają nad ludźmi, zwłaszcza nad tymi młodymi i dziećmi, żeby im się jaka krzywda nie stała.

– Żeby nie umarły?

– No właśnie.

– A to dlaczego u Bednarskich umarło dziecko? Jeszcze mniejsze ode mnie? Wpadło pod wóz z sianem i umarło.

– A bo widzisz, Rajeczko, te anioły to straszne śpiochy. Bardzo lubią położyć główkę na jednym skrzydle, drugim się nakryć i tak sobie spać. Widocznie ten, który pilnował Antosia u Bednarskich, akurat tamtego dnia zaspał.

– Ale to było po południu, tatku.

– Po południu… No cóż… Z niektórych to takie śpiochy, że jak ich z rana co nie obudzi, tak potrafią spać do ciemnej nocy. Akurat tak się nieszczęśliwie złożyło, że ten, który pilnował Antosia, spał sobie gdzieś za stodołą albo w szuwarach nad sadzawką…

– I nie miał go kto obudzić?

– No właśnie.

Po jasełkach Weronka rzuciła skrzydła do komórki, ale długo tam nie leżały, bo Rajka zaraz je zabrała i położyła sobie pod łóżkiem. Nazajutrz, skoro świt, zerwała się na równe nogi, zarzuciła paltko, założyła na nie skrzydła, wsunęła nogi w buciki i nawet ich nie zasznurowawszy, pobiegła na wieś, budzić śpiące jeszcze o tej porze anioły.

– Wstawajcie, budźcie się, wy, śpiochy! – wydzierała się, biegając z jednego miejsca w drugie. – Budźcie się, i to już, w nocy sobie śpijcie! W nocy jest na to czas, a nie na dniu! Na dniu macie chodzić za młodymi ludźmi, żeby im się co nie stało! I za dziećmi! Starych nie musicie pilnować, bo oni siedzą w domach! No już, śpiochy! Już, już!

Ludzie, przeważnie jeszcze w łóżkach, zrywali się, słysząc piskliwe dziecięce krzyki a to za stodołami, a to w opłotkach, a to nad sadzawką. Wyglądali oknem albo wychodzili na ganek i przecierali oczy, widząc pięcioletnią dziewczynkę ze skrzydłami na ramionach, biegającą po wsi, wydzierającą się na całe gardło.

– No już, leniuchy! – wołała latem ze skrzydłami na piżamce i bosa. – A która to godzina, żeby sobie tak spać?! Wstawać, śpiochy! Wstawać i do roboty!

Razem z tymi aniołami budziła całą wieś, ale tutaj ludzie i tak wstawali rano, choć może nie aż tak. Mieli za to jeszcze trochę czasu, żeby się poprzewracać z boku na bok, pokontemplować przerwane sny, dojść do siebie, a nie tak, że budzisz się, zrywasz od razu na równe nogi i do roboty. Szybko się więc przyzwyczaili do budzącej anioły Rajki i nie mieli jej tego za złe. Niektórym jeszcze się wyrwało od czasu do czasu: „Co za kopnięty bachor z tej małej Bogusławskiej”, ale tylko tym, którzy lubili sobie dłużej pospać i nie mieli za dużo do roboty, a takich było bardzo niewielu.

Sama Rajka, z poczuciem dobrze rozpoczętego dnia, wracała w podskokach do chałupy, zadowolona, że przebudzone anioły będą czuwać nad tymi, którym jeszcze nie pora na cmentarz, a białe skrzydła z gęsich piór to rozchylały się lekko na boki, to stykały nad jej głową przy każdym podskoku i wyglądało to tak, jakby się z nimi urodziła i sama była jednym z tych czuwających nad ludźmi aniołów.

Szkoda tylko, rozmyślała, drobnymi paluszkami rozłupując kolejny strąk grochu, że tak się z tymi wczesnorannymi pobudkami zaniedbała, bo może to wszystko by się nie stało. Siedziałaby sobie teraz na rozgrzanej lepce i popijała ciepłe mleko, a może nawet kakao, tatko czytałby gazetę albo słuchał radia, Weronka odrabiałaby lekcje przy stole pod oknem, a mamcia po prostu by sobie na nich patrzyła. A pod kuchnią buchałby ogień…

WARSZAWA 2019

Głupie pomysły, kochana, z niczego się nie biorą – mówi Danka Dulczyk tonem tak autorytatywnym, że Kirę Dawidow, do której słowa te są skierowane, zaczyna boleć prawa dolna szóstka; zawsze ją boli, gdy słyszy drętwą gadkę. – Na pewno nie spadają z nieba.

– Serio? – rzuca niezbyt grzecznie Kira, odruchowo kładąc rękę na prawym policzku. – Mądre też.

– Wydać lekką ręką ostatnie pieniądze na kampera w sytuacji, gdy zostajesz bez dachu nad głową, to… Wybacz, kochana, że to powiem, ale tylko ty mogłaś wpaść na podobny pomysł.

Kira ma minę, jakby kontemplowała słowa koleżanki, w rzeczywistości jednak jej myśli biegną do koronkowych firanek, które niedawno kupiła na pchlim targu i powiesiła w kuchennym oknie. Na dwa tygodnie przed tym, jak luby przyprowadził do domu długo­nogą laskę i powiedział, że to kuzynka z Włodawy. Nie uwierzyła, lecz odwołując się do pracy i zapału, jakie włożyła, by z ruiny na stołecznych przedmieściach, którą dostał po jakiejś ciotce, uczynić śliczny domek z uroczą kuchenką, próbowała ten czteroletni związek uratować. Wtedy powiedział, że to już właściwie nie jest jej domek. I nie jej kuchenka.

– Wszystko tak robisz i tak ci potem wychodzi – kontynuuje Danka z nutką satysfakcji w głosie. – Bez zastanowienia, bez żadnej rozwagi. Na dłuższą metę, kochana, tak się nie da.

– Myślałam…

– A tam myślałaś! Gdybyś myślała, nie wydałabyś ostatnich pieniędzy na starego kampera, tylko wynajęłabyś coś na mieście. Miałabyś dach nad głową, a jak się ma dach nad głową, wtedy łatwiej zapanować nad swoim życiem…

– Kamper to taki dach nad głową na kółkach.

– A masz nad czym zapanować, prawda?

Kira lekko wzrusza ramionami. No, trochę ma. Jak się tak głębiej zastanowić, to całkiem sporo. Co tam się zastanawiać – różnie bywało, ale tak źle jeszcze nigdy. Bez mieszkania, bez pomysłu na to, co dalej, i bez grosza przy duszy…

A tamta swoje:

– I gdzie postawisz tego kampera? Zastanowiłaś się?

Kira patrzy jej w oczy tępym wzrokiem, przygryza dolną wargę. Kuźwa, przecież nie po to przyszła do koleżanki, tak się składa, że też aktualnej pracodawczyni, żeby ta się nad nią wytrząsała. Przyszła po radę, po słowa otuchy, po jakieś: „Nie przejmuj się, nie z takiego dołka się wygrzebałaś, to teraz też się wygrzebiesz”. Ale chyba nic z tego.

Szefowa poczytnego tygodnika obrzuca ją karcącym wzrokiem; Kira czuje się jak dziecko, które coś przeskrobało, a chciałaby być traktowana jak trzydziestoletnia kobieta, potrzebująca natychmiastowego wsparcia.

– Potrzebuję… – zaczyna, lecz nie kończy. – A jeśli chodzi o książkę…

– Na którą dostałaś sporą zaliczkę? Co z nią?

Gazeta wydaje cykl reportaży z głośnych spraw kryminalnych; jedna z nich, dotycząca niewiarygodnie przemyślanego w szczegółach zabójstwa małej Julci przez młodą matkę, dostała się Kirze Dawidow.

– Trochę mnie to rozwaliło – przyznaje. – Emocjonalnie. Po prostu utknęłam i nie wiem…

Danka omiata Kirę badawczym wzrokiem, po czym zerka w komputer, szuka czegoś przez chwilę, mówiąc jednocześnie:

– Utknęłaś, mówisz? Tak bywa. Odpuść więc sobie na pewien czas… Kiedyż to mamy ją w planach… Grudzień! Początek grudnia.

– Rzucić ludziom przed świętami taki temat? – mruczy pod nosem dziennikarka. – Może lepiej…

– Odpuść sobie na jakiś czas, niech ci się przewietrzy w głowie, poukłada, do września masz czas… Chyba że chcesz jeszcze jedną wizytę w więzieniu, to ci załatwię…

– Te pięć mi wystarczyło. Powiedziała więcej, niż oczekiwałam.

– Za pieniądze każdy powie wszystko.

– Nie matka o zabijaniu własnego dziecka – z przygnębieniem wtrąca Kira.

– Za redakcyjne pieniądze, Kira, nie zapominaj, że już sporo w tę książkę zainwestowaliśmy, więc zrób sobie krótką przerwę, zmień klimat i do roboty. Wywiad z Gawłowską spadł ci chyba z nieba, tylko się do niego przyłóż…

– Zawsze się przykładam.

– Wiem, ale tym razem bardziej, zważywszy na osobowość…

– Osobowość? Przecież to tępa suka.

Danka wali otwartą dłonią w blat biurka.

– Uprzedzam cię, Kira! – wyrzuca na jednym wydechu, po czym nieco łagodniej dodaje: – Jesteśmy gazetą apolityczną. Dystans i obiektywizm – w tym nasza siła.

– Żeby to tak było, nie miałabym zastrzeżeń. Ale między tym… jak to nazwałaś… obiektywizmem a asekuranctwem jest pewna granica. W tym przypadku akurat bardzo subtelna.

– Ty śmiesz mieć w ogóle jakieś zastrzeżenia? – Danka odnosi się do pierwszej części wypowiedzi podwładnej. – Dopóki ci nie dałam etatu, fruwałaś od gazety do gazety niczym wolny ptak. Wolny i głodny.

– Miałam ambicje – mówi cicho Kira, zerkając tęsk­nym wzrokiem w okno, jakby chciało jej się po prostu przez nie wyfrunąć, polecieć gdzie oczy poniosą.

Szefowa parska krótkim, pogardliwym śmiechem.

– Dziennikarki śledczej, wiem. Zabójstwo Julci chyba się w te twoje ambicje wpisuje.

Kira niepewnie wzrusza ramionami.

– Czy ja wiem… Dostałam wszystko jak na tacy i tak mnie to rozwaliło… Mam na myśli prawdziwie śledczą robotę. Tajemnicze zaginięcia, niewyjaśnione sprawy…

– Dość, Kira! Dokończ tę książkę, weź się do wywiadów, świetnie się w nich sprawdzasz. Jesteś bezczelna, pyskata, wyciągasz z ludzi, ile trzeba.

– Wyciągam z ludzi, ile się daje. Po twojej korekcie idzie tyle, ile trzeba – prostuje Kira.

Tamta to lekceważy.

– Przyłóż się do tego wywiadu z Gawłowską. Masz już gotowe pytania?

Kira przygryza wargi. Pora spuścić z tonu. Zważywszy na parę banknotów o niskim nominale w portfelu.

– Prawie – odpowiada. – Jeszcze tylko kilka zahaczających o jej dzieciństwo. Przeglądam właśnie prasę lokalną z tamtego okresu.

Szefowa czujnie marszczy czoło.

– A to po jakiego diabła?

– Kłapie dziobem na prawo i lewo, że dzieciństwo w powiatowym robotniczym mieście ukształtowało jej postawę polityczną – muszę złapać trochę klimatu, przełom lat sześćdziesiątych–siedemdziesiątych to dla mnie prehistoria… A tak przy okazji… Trafiłam w jednym z dzienników z tamtego okresu na ciekawą notkę…

– Dotyczącą tematu?

– Nie, ale to niesamowita sprawa! – mówi Kira z wyraźnym ożywieniem. Oczy jej błyszczą, policzki nabierają kolorów. – Otóż w pewnej wsi w tym powiecie…

– W jakiej znowu wsi? – pyta w roztargnieniu Danka Dulczyk.

– W Rogożach! – wykrzykuje. – Zwróciłam uwagę, bo jakoś mi ta nazwa zaśpiewała w głowie…

– Nazwa jak nazwa.

– Ale mi zaśpiewała.

– Przestań.

– W każdym razie coś mi zagrało w duszy… Dobra, już! – Kira machinalnie poprawia włosy w kolorze dojrzałych kasztanów, kontynuuje rozemocjonowanym głosem: – Więc w tych Rogożach latem tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku znikają dwie dziewczynki: jedenasto- i dwuletnia, rozpływają się po prostu w powietrzu…

– Przestań, Kira! – Danka ostro ucina temat. – Wiem, do czego zmierzasz, nic z tego, kochana. Może to i ciekawe, ale nie mam najmniejszego zamiaru otwierać tu dla twojej przyjemności i niespełnionych ambicji jakiejś specjalnej komórki dziennikarskiego „archiwum x”. Bardziej interesuje mnie teraz wywiad z Gawłowską, a ściśle rzecz ujmując, jak sobie poradzisz, żeby ją przedstawić w… powiedzmy, ludzkim świetle…

– W czym, kurwa?

– Słyszałaś!

– Miało być obiektywnie – krzywi się Kira.

– Jak i z całym tym syfem, jakiego znowu wokół siebie narobiłaś. Tym razem, zważywszy na okoliczności, w tym… że tak bez litości przypomnę… wiszącą wciąż sprawę o zniesławienie… – Danka Dulczyk rozkłada ręce w wymownym geście. – Tym razem, kochana, łatwo nie będzie, żeby to jakoś ogarnąć, chyba że znowu zdasz się na mnie…

– Pierdol się, kochana – mówi beznamiętnym głosem Kira, odwraca się i wychodzi, delikatnie zamykając drzwi za sobą.

Bez dachu nad głową, bez grosza przy duszy – dałoby się to jeszcze ogarnąć. Bez pracy już chyba nie. I jeszcze ta sprawa o zniesławienie… A może dwie? Coś jej się kołacze po głowie, że jakiegoś adwokata w coś podobnego zaangażowała. Do tej czy do innej? Wszystko jedno, niech będzie, że jedna. Na razie termin odroczony, ale to nic nie znaczy.

Masakra. Przydałoby się jakieś światełko w tunelu, nawet ledwo widoczne. Jakaś jasna strona w tym obezwładniającym z minuty na minutę mroku.

Kira obejmuje wzrokiem parking przed redakcją i uśmiecha się bezwiednie na wspomnienie swojego zgrabnego fordzika, którego zawsze naszukała się po parkingach; nigdy nie mogła zapamiętać, gdzie go postawiła. Nim skończył swój żywot na przydrożnym drzewie, był niezwykle sprawny – mimo podeszłego wieku – i cudownie zwinny, tyle że trudno go było znaleźć; Kirze wydawało się czasem, że nie można być tak tępym, by nie pamiętać, gdzie się (czy to na mniejszym, czy na większym placu) zaparkowało, zaczęła więc już podejrzewać, że maleństwo ma w sobie coś niezwykłego, na przykład jakąś tam rzeczoduszę i po prostu bawi się z nią w ciuciubabkę.

– Ileż ja się ciebie, słodkie maleństwo, naszukałam… – wymyka jej się bezwiednie z ust, podobnie jak uśmiech.

A tu masz, kamper widoczny z daleka, wali po oczach swoim nieco topornym majestatem… No i co? Jest jednak w całej tej beznadziejności jakaś jasna strona!

Głowa do góry, Kira, to dobry znak – podtrzymuje się na duchu, bo ostatnia rzecz, jakiej by sobie teraz życzyła, to usiąść na schodach przed redakcją i się rozpłakać. Głowa do góry. Trzeba pokochać to toporne samochodzisko, jak kiedyś pokochała maleństwo – wtedy może jakoś się odwdzięczy. Kto wie, może niejedną przygodę razem przeżyją…

– Jeszcze mi tu tylko przygód, kuźwa, brakuje – burczy, marszcząc czoło. – Takich czy innych.

– Gadasz do siebie, Dawidow – zagaduje redaktorek z działu sportowego, mijając się z nią na schodach.

– No i? – zaczepnie rzuca przez ramię Kira, po czym, nie czekając na odpowiedź, rusza energicznym krokiem w stronę kampera, z nikłą nadzieją, że się polubią.

On, do wczoraj z bezpiecznym miejscem na zacienionym trawniku przed domkiem cudownych właścicieli, ona, do dziś jeszcze na etacie, choć też już od wczoraj bez swojego miejsca na ziemi.

– Coś nas, staruszku, łączy – mówi łagodnym głosem, siadając za kierownicą. – Nie spieprzmy tego. – Uruchamia silnik i z uśmiechem wsłuchuje się w jego równomierny, chciałoby się powiedzieć: zdrowy, warkot. – Ty jeszcze, jak słyszę, jesteś gość na chodzie – chwali go. – Ja… No cóż, w każdym razie oboje po przejściach. I wiesz, co w tym wszystkim jest nie­samowite? Za chwilę, gdy tylko ruszę, zacznie się dziać nasza wspólna historia. No, jeszcze nie wiem, dokąd pojedziemy, w jakim kierunku… Spokojnie, daj mi chwilę, niech pomyślę…

Zanim ta wspólna historia zacznie się dziać, warto wrócić do tego dnia, gdy stary, wysłużony kamper stanął na jej drodze. Dosłownie. Wracała swoim fordzikiem z marketu budowlanego, gdy zobaczyła ten wóz zaparkowany niemal w poprzek wąskiej uliczki. Uniemożliwiał jej wjazd na podwórko z domkiem, który jej chłopak, Ireneusz, dostał w spadku po ciotce, a Kira przekonała go, że zamiast płacić bajońskie sumy za bezosobowe kawalerki, mogą go wyremontować i pięknie sobie w nim mieszkać.

Z miejsca dla pasażera natychmiast wyskoczył mężczyzna po sześćdziesiątce i z szerokim uśmiechem na twarzy zwrócił się do Kiry:

– Najmocniej panią przepraszam, ale taka właśnie jest moja żona. Zawsze szerokim łukiem wyjeżdża na drogę i jeszcze się nie zdarzyło, żeby o czymś nie zapomniała. Wtedy mówi, że zapomniała tego lub tamtego, wyskakuje zza kierownicy, nie przejmując się, że barykaduje ludziom przejazd, i biegnie po to, czego zapomniała. Tak jest przed każdą wyprawą.

– Wyprawą? – powtórzyła za nim Kira, nie okazując najmniejszego zniecierpliwienia.

Było w tym człowieku coś niezwykle sympatycznego, tak samo w zapominalskiej żonie, która zaraz wybiegła z zadbanej posesji naprzeciw zachwaszczonego jeszcze wtedy podwórka po ciotce Ireneusza, przeprosiła Kirę pięknym uśmiechem, po czym ze zwinnością nastolatki wskoczyła do auta i odjechali. Na swoją wyprawę.

Jacy oni piękni, pomyślała wtedy Kira, zerkając w boczne lusterko na oddalającego się kampera i dwoje ludzi u progu starości, wyruszających na wyprawę. Zrozumiała to pojęcie z końcem lata, po dwóch miesiącach od wyjazdu, gdy zobaczyła kampera wjeżdżającego na podwórko sąsiadów.

– Ach, to oni, wrócili z wyprawy! – zawołała wtedy do Ireneusza. – Pamiętasz, mówiłam ci, jak tu zaczynaliśmy, całkiem o nich zapomniałam. Co za cudowni ludzie!

– Znasz ich? – zagadnął, zerkając od niechcenia w okno, przez które Kira patrzyła, jak tamci wyrzucają z kampera bagaże i szeroko gestykulując, z czegoś się zaśmiewają.

– No… nie właściwie. Rozmawiałam z nimi przez chwilę, jak wyjeżdżali.

– Taka właśnie jesteś – rzucił z niesmakiem Ireneusz, co nie uszło uwagi Kiry, bo sobie przypomniała, z jakim ciepłem dwa miesiące wcześniej sąsiad z przeciwka mówił, że taka właśnie jest jego żona. – Nie znasz ludzi, nic o nich nie wiesz – kontynuował – i od razu, że są tacy czy inni. Skąd wiesz, że cudowni?

Wiedziała. Takie rzeczy się wie. Są ludzie, na których wystarczy spojrzeć, zamienić z nimi dwa słowa i wiedzieć, co są warci. Są też tacy, z którymi żyjesz cztery lata pod jednym dachem i nic o nich nie wiesz. Albo wiesz, tylko udajesz, że nie.

Sąsiedzi z przeciwka, cudowni ludzie po sześćdziesiątce, znaleźli sposób, by ich życie nabrało pełnego wymiaru. Na emeryturze. Całe życie poświęcili pracy, wychowaniu i wykształceniu dzieci, lecz kiedy dotarli do pewnego etapu, spojrzeli sobie w oczy i jedno do drugiego powiedziało: „Kochanie, my już nic nie musimy, my teraz możemy wszystko. Świat stoi przed nami otworem. Coś z tym zrobimy?”. Świat jak świat, ale Europa otwarta na zawołanie, można jechać, gdzie dusza zapragnie, zwiedzać, poznawać, przeżywać. Za ich młodości nie było można, potem nie było za co, a następnie brakowało czasu. Oboje pracowali w banku, od wielu lat już na kierowniczych stanowiskach, więc odprawy, jakie otrzymali, pozwoliły im na spełnienie marzeń zapomnianych przez lata nudnej pracy. Kupili kampera i ruszyli w świat. Wyjeżdżali w czerwcu, wracali z końcem sierpnia, zdrowi, szczęśliwi, opaleni, trochę zmęczeni, ale co tam takie zmęczenie.

Kira każdego roku z kuchennego okna, wychodzącego na ulicę, z lekką zazdrością przyglądała się ich powrotom. Z jeszcze większą, niż gdy wyruszali rozemocjonowani, ciekawi, co im kolejna wyprawa przyniesie. Jacy byli potem szczęśliwi, że wrócili do swojego małego świata, do tego białego domku w ogrodzie pełnym azalii i rododendronów, których kwitnieniem przed kolejną wyprawą zdążyli się jeszcze nacieszyć.

Przez trzy pory roku kamper odpoczywał na tyłach domu. Potem, od wiosny pucowany przez sąsiadkę, przeglądany technicznie przez sąsiada, czekał niecierpliwie (tak się Kirze zdawało, gdy wracała swoim autkiem do swojego jeszcze domu i widziała go, jak stoi pod strzelistym jesionem) na swoją kolejną wyprawę.

Autko skończyło swój żywot na przydrożnym drzewie, chwilę po tym, jak Ireneusz chwycił za kierownicę, próbując zmusić Kirę, by zjechała na pobocze, gdy mu powiedziała, że chyba jest w ciąży.

– Co?! – najpierw wrzasnął jej do ucha. – Ustaliliśmy na samym początku, że te sprawy nie wchodzą w rachubę.

– Na samym początku, Ireneusz… – wyszeptała, starając się ukryć ogromny zawód, jaki wywołała jego gwałtowna reakcja. – Wtedy gnieździliśmy się w tej okropnej kawalerce, nie mieliśmy nic. Teraz mamy dom, nasz dom…

– Jaki nasz?! – ryknął jej znowu do ucha.

– Ja go postawiłam na nogi – zaczęła niepewnie. – Ty chciałeś go wyburzyć albo sprzedać…

– A kto ci kazał? – warknął. – Kto ci kazał z tym się babrać?

– Chciałam…

– Chciałaś, to się zabawiałaś przez pół roku w stolarza, tynkarza i malarza, więc teraz nie wymawiaj, tylko zjedź na pobocze. No, zjedź, do kurwy nędzy, na pobocze, bo się strasznie zdenerwowałem! Powietrza mi trzeba…

Chwycił kierownicę, gdy Kira uparcie trzymała się drogi, no i wylądowali na drzewie. Im, jakimś cudem, nic się nie stało, ale fordzik, którym jeździła do pracy, po zakupy i na wywiady, nadawał się tylko na złom. Koszt naprawy przekraczał wartość auta, więc nie było nad czym się zastanawiać. Przez pół roku, aż do wczoraj, Kira poruszała się środkami komunikacji publicznej.

Ireneusz, jak tylko się okazało, że z tą ciążą to fałszywy alarm, przez jakiś czas starał się łagodzić okropne wrażenie, jakie pozostało po tamtym mało subtelnym wybuchu. Może za mało się starał, a może w niej już coś wygasło, bo już nie było między nimi jak dawniej. Jego podszyte sztucznością starania tylko pogarszały sprawę. Do niej także dotarło wreszcie, że więcej uczucia wkładała w ozdabianie postawionego wcześniej na nogi domku odszykowanymi gratami, skupowanymi na pchlich targach czy w sklepach ze starzyzną, niż w związek, w którym od samego początku nie było wiadomo, o co chodzi. Bo ani nie o wielką miłość, ani o seks, ani tak naprawdę o partnerstwo. W związku, który trwa dłużej niż, powiedzmy, pół roku, o coś jednak powinno chodzić – przyszło wtedy Kirze na myśl. Cztery lata jałowego współistnienia, pustych gestów, powtarzalnych czynności i zdarzeń.

Trzeba było wylądować na drzewie, żeby się ocknąć i zrozumieć, że chce czegoś, co można jakoś nazwać, określić, pokochać?

I ta tkliwość, którą czuła w sobie przez ów krótki czas, gdy jej się zdawało, że będzie mieć dziecko…

Trzeba było długonogiej laski z Włodawy, by Kira spakowała najpotrzebniejsze rzeczy do torby, a palantowi, któremu wyobraźni starczyło tylko na to, by przedstawić ją jako kuzynkę (o subtelności nie mówiąc), powiedzieć, że po resztę wróci, i wyjść z tą torbą na drogę?

Usiadła na torbie przed furtką, chcąc pomyśleć, dokąd teraz iść i co robić, bo od chwili, gdy zaczęła się pakować, jeszcze o tym nie myślała. Siedząc tak i czekając na jakieś olśnienie, co rusz zerkała na posesję sąsiadów. Kamper stał już na podjeździe, prawie że na wprost bramy, jakby gotowy do drogi, choć był to dopiero początek czerwca, a nie jego koniec.

– A jednak… – pomyślała głośno Kira, widząc, jak sąsiadka zmierza z jakąś płachtą do samochodu. – Jednak już jadą.

Płachta okazała się kartonem, który tamta ulokowała na przedniej szybie. Zaintrygowana Kira poczłapała na drugą stronę ulicy, wlokąc za sobą ciężką torbę. Przykleiła twarz do metalowych prętów ogrodzenia i przeczytała napis na kartonie:

– „Na sprzedaż”… Jak to na sprzedaż, pani Elizo? – zawołała do sąsiadki.

Nie czekając na zaproszenie, weszła na posesję, stanęła obok kobiety i powtórzyła pytanie.

– Już się najeździliśmy – odparła tamta z udawaną swobodą. – Już właściwie nie mamy dokąd jechać.

Kira nie uwierzyła.

– A tak naprawdę?

– A tak naprawdę… – Sąsiadka westchnęła głęboko, po czym wyrzuciła jednym tchem: – U męża wykryto tętniaka, a ja mam poważne zwyrodnienie kręgosłupa, taka jest prawda, skarbie.

Kirę zatkało, jednak nie dała tego po sobie poznać.

– Medycyna radzi sobie teraz z takimi problemami… – zaczęła rzeczowym tonem, lecz w tym momencie opuściła ją odwaga. Zakończyła więc cicho i niepewnie: – Wszystko będzie dobrze…

– Być może – skwapliwie przytaknęła sąsiadka – ale wtedy będziemy już za starzy na podobne eskapady. – Gwałtownie potrząsnęła głową, jakby chciała się pozbyć przykrych myśli. Zerknęła na Kirę, objęła ją ramieniem i lekko przytuliła. – Dlatego, moja droga, chwytaj życie pełnymi garściami, nie odkładaj niczego na później.

– Łatwo powiedzieć – mruknęła młoda kobieta.

– My jeszcze w porę się otrząsnęliśmy – kontynuowała tamta. – Jeszcze udało nam się coś pięknego przeżyć… – Zaśmiała się. – Nawet jeśli nie wszystko pójdzie dobrze, mamy mnóstwo pięknych wspomnień, tysiące pięknych zdjęć, a kamper… – Puściła ramię Kiry, otworzyła drzwi domu na kółkach. – Staruszek, ale niezawodny, niech ktoś jeszcze nim się nacieszy… Zajrzyj, skarbie, zobacz, jaki cudowny i przytulny.

Kira weszła na schodek, zajrzała i aż westchnęła z wrażenia. Kanapa, tapicerowane siedzisko pod oknem, a przed nim stolik, dalej kącik kuchenny z ładnym blatem i szafkami w kolorze jasnego drewna, przymocowanymi do ściany, obok na wybrzuszeniu wąziutkie drzwi z białą klameczką – zapewne kącik łazienkowy z toaletą… Żaden z pokoi, które dotąd wynajmowała, zanim zamieszkała w białym (własnoręcznie odmalowanym) domku naprzeciwko, nie miał w sobie tyle ciepła, zwalającego z nóg uroku, żaden nie był tak przytulny.

– Kochaliśmy go, naprawdę go kochaliśmy – powiedziała pani Eliza, widząc zachwyt w oczach Kiry, po czym, jakby dopiero teraz dostrzegła wypakowaną do granic możliwości torbę podróżną, leżącą na trawniku, rzuciła w głąb kampera: – A ty, skarbie, gdzieś się wybierasz? A dokąd to?

Kira wyskoczyła z wozu i przytaknęła.

– Sa…ma?

– Sama, a dokąd, to jeszcze nie wiem.

– Jak to?

– Jakoś tak… Nie chcę o tym mówić, bo to… bo to po prostu jest żałosne. – Chwyciła za pasek torby, podrzuciła ją na ramię, po czym przesunęła wzrokiem po kamperze i zatrzymała spojrzenie na kartonie z ceną. – Dwadzieścia tysięcy… – jakby bezwiednie wymknęło jej się z ust. – To niedużo jak za takie cudo – dodała.

– Ma swoje lata… Rocznik to rocznik – wyjaśniła sąsiadka. – Może i dałoby się nieco więcej, ale chcemy mieć to jak najszybciej z głowy, skarbie.

– Jasne. – Kira ze zrozumieniem pokiwała głową, podrzuciła na ramieniu torbę i ruszyła do bramy szybkim, o ile się to dało z ciężką torbą, krokiem. Tuż przed furtką zwolniła znacznie, a po chwili całkiem stanęła, odwróciła się do sąsiadki i zawołała: – Mam dziewiętnaście! – Zaklęła po cichu: – Kurwa, tyle lat odkładałam na podróż do Kanady… – I znowu zawołała: – A właściwie osiemnaście… Trochę muszę sobie zostawić… na przeżycie.

Jak długo przeżyję za tysiaka, nie wiem, zastanowiła się w myślach, ale po co mi to teraz wiedzieć.

Potem wypadki potoczyły się szybko, wręcz błyskawicznie.

Zostawiwszy torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami w swoim już kamperze, wróciła do białego domku naprzeciw. Weszła śmiało, jak do siebie. Ireneusz wychodził akurat z łazienki, laska z Włodawy z kuchni – spotkali się we trójkę w przestronnym przedpokoju.

– A ty… eee… – zaczął dukać Ireneusz. – Coś się stało?

– Co się miało stać? – Kira na to. – Mówiłam, że wrócę po resztę.

– A…aaale to już? Teraz?

– Masz jakiś problem z teraz czy kiedyś?

– Nie, tylko że właściwie co ty chcesz jeszcze zabrać? Co tu…

– Nie bądź chujem, Ireneusz! – rzuciła mu w twarz, zanim wyartykułował: „Co tu właściwie jest twoje?”.

Długonoga parsknęła śmiechem, Ireneusz warknął: „I co się, głupia, śmiejesz?”, a Kira wparowała do „swojego” pokoju, w którym nie było ani jednego ikeowskiego mebla czy dodatku, tylko same starocie z pchlich targów, i zaczęła je stamtąd wynosić na podwórko. Wyniosła wszystko poza ciężkim biurkiem i książkami. Na biurko machnęła ręką, natomiast jeśli chodzi o książki…

– Słuchaj, kotku – zwróciła się do nowej dziewczyny byłego. – W szopce za domem jest pełno poskładanych kartonów… Dałabyś radę popakować do nich książki i wystawić je przed dom? Tak żebym ci się tu po prostu nie kręciła pod nogami za długo?

– Jasne – bez namysłu zgodziła się tamta, co Kirę trochę zdziwiło. Pozytywnie, niestety.

– A dlaczego Wioletka ma pakować twoje książki? – zaprotestował były.

– Spokojnie, Nenuś! – postawiła się Wioletka. – Będę mieć miejsce na swoje…

– Nenuś? – Kira parsknęła śmiechem. – Ja pier…

– Przestań! – zareagował ostro. – Wioletka nie jest taka.

– Pogadamy za pięć lat, dupku – rzuciła i pomaszerowała do wyjścia.

Wioletka poszła za nią, zapewniając, że od razu zabierze się do pakowania książek, bo raz, że ona to rozumie, a dwa, że wreszcie będzie mieć miejsce na swoje tomiska z biologii molekularnej, a na koniec powiedziała, że trochę jej głupio, ale nie miała zielonego pojęcia, że ona tu ciągle jest.

– Już mnie tu nie ma. W ogóle się nie przejmuj… Biologia molekularna?

– I chemia… Szeroko pojęta – odrzekła z pewnym zawstydzeniem Wioletka. – I fizyka… Ale tylko kwantowa.

Kira zaśmiała się nerwowo. Na nic innego nie było jej stać, gdy uświadomiła sobie, ileż to razy wymądrzała się w towarzystwie, takim czy innym, jaki to płytki, acz powszechny ostatnimi czasy zwyczaj oceniać książkę po okładce.

Teraz, wioząc kamperem latami gromadzone skarby do zaprzyjaźnionego składu ze starociami, zadała sobie pytanie: Jak długo taka śliczna, młoda dziewczyna o zaskakujących zainteresowaniach wytrzyma z grafikiem komputerowym bez żadnych dodatkowych pasji tudzież o mało skomplikowanej naturze. I błyskawicznie udzieliła sobie rzeczowej odpowiedzi: „Na pewno nie cztery lata, żałosna kretynko”.

Właściciel sklepu załamał ręce, gdy zaczęła wynosić z kampera stoły, stołeczki, miniaturowe szafki, wszelkiego rodzaju nietuzinkowe bibeloty i pakowała się z tym do środka.

– Mam nóż na gardle, panie Władku – wyjaśniła tylko tyle, ile trzeba, dodając jeszcze tylko z nieukrywanym zażenowaniem: – Ile pan da, tyle wezmę, chociaż nie ukrywam… Mam maleńką nadzieję, że mnie pan za bardzo nie orżnie.

– Orżnie? A co też pani! – Niemal się obraził. – Tyle lat to pani u mnie skupowała. I jak to wszystko wypieszczone…! Czy to ten sam holenderski stolik, z którego miałem zostawić tylko kafelki, a resztę wyrzucić, tak był sfatygowany, ale że pani się akurat trafiła…

– Sprzedał mi go pan za trzydzieści pięć złotych – przypomniała niepewnym tonem.

– Ależ to teraz prawdziwe cudeńko! – Znowu splótł ręce, tym razem z nieskrywanym zachwytem, po czym zerknął na jej kwaśną minę. – Spokojnie, pani Kiro, spokojnie! Z pani jest prawdziwa artystka, ja to potrafię docenić.

Wyszła stamtąd z czterema tysiącami w ręku, ogołocona do cna z gratów, skupowanych latami za psie pieniądze, a potem z wielką pasją restaurowanych po nocach i zmienionych w prawdziwe cudeńka.

– Plus ten tysiąc urwany z kampera – mruczała pod nosem w drodze powrotnej – to będzie… No nie, nie będzie. W tej sytuacji tysiaka trzeba uczciwie oddać tym ludziom. I poprosić jeszcze, żeby przez jakiś czas przetrzymali książki.

Ci ludzie zgodnie uznali, że cena ustalona w momencie targu jest dla obu stron wiążąca. A jeśli chodzi o książki, to żaden problem.

– Pani nam tu wszystkiego doglądała, jak podróżowaliśmy – powiedziała pani Eliza, widząc niepewną minę Kiry. – Pora się odwdzięczyć.

Kira nie oczekiwała rewanżu, ale skoro sprawy tak się ułożyły, to chętnie skorzystała.

Stała obok zaparkowanego tuż przy bramie, gotowego do wyjazdu kampera i z niepewną miną zerkała na biały domek naprzeciwko, z którego własnymi rękoma przez wiele tygodni zdzierała odłażącą farbę, szpachlowała ubytki, a potem malowała.

– Wczoraj miałam dom, dziś go nie mam – bezwiednie wymknęło jej się z ust. Obejrzała się na kampera i obrzuciła go bezradnym wzrokiem.

To widać nie uszło uwadze sąsiadki, podlewającej sadzonki kwiatów na klombie, bo rzuciła węża i podeszła do Kiry.

– Skarbie… – zaczęła łagodnie, kładąc rękę na jej ramieniu. – Normalnie ludzie nie podejmują tak ważnych życiowo decyzji z minuty na minutę…

– Chyba nie miałam wyjścia – odparła Kira, wskazując oczami na Wioletkę, która po drugiej stronie ulicy stawiała kolejne pudło z książkami na sporym już stosie.

– Mam na myśli to monstrum – uściśliła tamta, pokazując ręką kampera. – Wiesz co, prześpij się w nim tę noc… Tutaj, na naszym podwórku. Zobaczysz, jak ci w nim będzie, czy na pewno ci odpowiada… Jeszcze wszystko jest do odwrócenia.

– A wie pani, to chyba bardzo dobry pomysł – zgodziła się natychmiast Kira, nie zdradzając, że pomysłu na to, gdzie mogłaby nim przed wieczorem wyjechać i zaparkować, nie miała żadnego.

Teraz też nie ma. Stoi na redakcyjnym parkingu i gapi się w szybę.

Co robić? Dokąd jechać? W którą stronę? Świat ma ich aż cztery.

I co dalej?

Gdzie żyć? Jak? Z czego?

Może wrócić do redakcji, przeprosić tę apodyktyczną zdzirę, powiedzieć: „Wypsnęło mi się, Danka, sorry, znasz mnie nie od dziś, wiesz, że jestem w gorącej wodzie kąpana, nerwy puszczają mi w najmniej odpowiednim momencie…”.

Nie, to za nic nie przejdzie. Moment był faktycznie nieodpowiedni. Gdyby jej się wypsnęło w zamkniętym gabinecie, w cztery oczy, to może… może jeszcze by przeszło. Czy ten obrzydliwie pięknisiowaty sekretarz, dla którego Danka zrobiła sobie cycki (myślałby kto, że nikt w redakcji nie wie!), musiał wejść akurat wtedy, gdy kazała jej się pierdolić? Dwie sekundy w tę, dwie we w tę i nie byłoby problemu. Zdzira ma pierdolca na punkcie własnej pozycji; jej wybujałe ego nie ma sobie równych. A że przy okazji jest mściwa… I obsesyjnie zachowawcza. Byle się takiemu czy innemu dziadostwu nie narazić, nie nadepnąć na odcisk wielkości Pałacu Kultury. I ona nazywa to obiektywizmem! Jebać taki obiektywizm. I taką gazetę. I takie dziennikarstwo.

– Dobrze zrobiłaś, Kira – chwali sama siebie. – Zapal, bo dawno nie paliłaś, i rusz tyłek. Serce ci podpowie, w którą stronę, już tylko na nie możesz liczyć. Prawda, Charlie? – Ostatnie słowa zwróciła do kampera.

Tak jej się ad hoc nasunęło. W jednej sekundzie przemknęło jej przez myśl, że skoro od teraz zdani są na siebie, musi mu dać jakieś imię, a w następnej je wymyśliła. Charlie i już.

Grzebiąc w torebce, by znaleźć papierosy, namacała fiszki spięte klipsem biurowym, pełne notatek, słów kluczy do wywiadu z Gawłowską. Na pierwszej karteczce podkreślona, kompletnie niezwiązana z tematem wywiadu notka: „Rogoże, 1972, zaginione dziewczynki!”.

Może nie trzeba było wyskakiwać z tymi Rogożami. Dopóki o nich nie wspomniała, spotkanie z szefową przebiegało dość standardowo, czyli Danka o coś (tym razem o lekkomyślny zakup) ją opieprzała, a Kira nieudolnie próbowała się bronić. Zazwyczaj w takich sytuacjach machała ręką, wychodziła z gabinetu i brała się do narzuconej przez szefową roboty, lecz tym razem coś w niej pękło. Tak bardzo miała już dość jałowych wywiadów z celebrytami, osobowościami wszelkiej maści… Tak już jej się chciało pisać coś ważnego. Nawet niekoniecznie o tych zaginionych dziewczynkach sprzed pół wieku. Ale i nie o tej suce, która z zimnym sercem zamordowała własne dziecko.

– Rogoże…

Kira zapala papierosa, wyjmuje telefon z torebki i wbija w nawigację nazwę miejscowości. Jest. Całkiem niedaleko. I tylko jedna w kraju, więc nie trzeba już podawać satelitom danych precyzujących.

– To co, Charlie, ruszamy – mówi ciepłym głosem, kładąc telefon na półeczce nad tablicą rozdzielczą. Zdecydowany, zdrowy warkot silnika wywołuje uśmiech na jej twarzy. – Nie słyszę sprzeciwu – odpowiada i rusza.

„Kieruj się na południe” – mówi nawigacja i Kira w tym kierunku jedzie.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI