Słodka śmierć - J.D. Robb, Nora Roberts - ebook

Słodka śmierć ebook

J.D.Robb (Nora Roberts)

4,8

Opis

Kto zabił nauczyciela? Porucznik Eve Dallas ściga zabójcę, by się przekonać, że nie wszyscy są tacy niewinni, jak się wydaje. Wartki nowojorski kryminał z nieodległej przyszłości. 

Śmierć nauczyciela historii, Craiga Fostera, kompletnie załamała jego młodą żonę. Był to też szok dla jego kolegów z prywatnej szkoły w Upper West Side. Natomiast u dziesięcioletnich dziewczynek, które znalazły ciało Fostera w klasie w kałuży ekskrementów zostawi trwały uraz psychiczny.

Porucznik Eve Dallas naturalnie nie jest taka wrażliwa, mając na co dzień do czynienia z morderstwami. Bo nie ulega wątpliwości, że to zabójstwo z zimną krwią. Drugie śniadanie, przygotowane przez kochającą żonę, zawierało śmiertelną truciznę. Znajomi z pracy pana Fostera też mają swoje mroczne tajemnice. Zadaniem Eve będzie dotarcie do podejrzanych i ustalenie, dlaczego ktoś skrzywdził człowieka tak poczciwego, tak sympatycznego... Tak niewinnego. 

Tymczasem na horyzoncie pojawia się Magdelana Percell, dawna miłość męża Eve, kobieta, której z pewnością nie można nazwać niewinną.

 

Cykl: In Death / Oblicza śmierci, t. 24

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Miejska Biblioteka Publiczna w Siedlcach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 521

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (8 ocen)
7
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anastazia

Nie oderwiesz się od lektury

Jak dla mnie cudo! Owszem, było trochę literówek, ale szczerze mówiąc akcja i kłopoty w życiu prywatnym Eve i Roarke'a tak mnie porwały, że nic nie było mnie w stanie odciągnąć od tej książki. Uwielbiam J.D. Robb. 😍 #JD Robb #Nora Roberts #Kryminał #Romans #Literatura #Książka #Czytam #Polecam
00
Malgopanna

Całkiem niezła

W życiu nie widziałam tak niechlujnie wydanej książki Skład robiony na kolanie, literówka goni literówkę, akapity rozjeżdżają się jak pijany rowerzysta. k o s z m a r.
00

Popularność




 

Polecamy w serii

Dotyk śmierci

Sława i śmierćSkarby przeszłościKwiat NieśmiertelnościŚmiertelna ekstazaCzarna ceremoniaRozłączy ich śmierć

Wizje śmierciO włos od śmierciNaznaczone śmierciąŚmierć o tobie pamiętaZrodzone ze śmierci

 

NORA ROBERTS

pisząca jako

J.D. ROBB

 

SŁODKA ŚMIERĆ

PrzełożyłaBogumiła Nawrot

Prószyński i S-ka

 

Tytuł oryginałuINNOCENT IN DEATH

Copyright© 2007 by Nora RobertsAll rights reserved

Projekt okładki

Elżbieta Chojna

RedakcjaEwa Witan

Redakcja technicznaElżbieta Urbańska

KorektaEwa Nyk-Głowacka

ŁamanieEwa Wójcik

ISBN 978-83-7469-899-3

Warszawa 2008

WydawcaPrószyński i S-ka SA02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7www.proszynski.pl

Druk i oprawaABEDIK S.A.61-311 Poznań, ul. Ługańska 1

 

Oddziaływanie nauczyciela jest wieczne;

Nawet on sam nie wie, kiedy się ono kończy.

HENRY ADAMS

Niewinny jak dopiero co złożone jajo.

W. S. GILBERT

Rozdział 1

Niezapowiedziane sprawdziany to cios poniżej pasa. Jak podstępni zabójcy, przygotowujący zasadzkę, wywołują u ofiar strach i pragnienie zemsty, a myśliwemu dają przyjemne poczucie wyższości.

Craig Foster, szykując się do przerwy obiadowej i kończąc dopracowywać sprawdzian, wiedział, jak zareagują uczniowie piątej klasy na lekcji historii Stanów Zjednoczonych. Rozlegną się jęki i stłumione okrzyki, pojawią pełne przerażenia miny i objawy paniki. Doskonale to rozumiał. Miał dwadzieścia sześć lat i jeszcze całkiem niedawno sam siedział w szkolnej ławie, więc nie zapomniał tych katuszy i popłochu.

Wyjął pojemnik z drugim śniadaniem. Wiedział, że jego żona - czyż to nie cudownie być żonatym! - zapakowała mu kanapkę, jabłko, kilka chipsów sojowych i jego ulubiony napój, gorącą czekoladę.

Nigdy jej nie prosił, żeby szykowała mu drugie śniadania, dbała o to, by jego skarpetki były uprane, poskładane do pary i ułożone w górnej szufladzie po prawej stronie. Ale ona twierdziła, że sprawia jej to przyjemność. Siedem miesięcy małżeństwa to był najlepszy okres w życiu Craiga. Chociaż musiał przyznać, że wcześniej też wcale nieźle mu się wiodło.

Kochał swoją pracę i był w niej cholernie dobry. Pomyślał o tym z dumą. Razem z Lissette mieli całkiem przyzwoite mieszkanko kilka minut drogi od szkoły. Jego uczniowie byli bystrzy i inteligentni - a na dodatek go lubili.

Będą narzekać i trochę się nagłowią, pisząc niezapowiedziany sprawdzian, ale poradzą sobie na pewno.

Zanim przystąpił do pracy, wysłał e-mail do swojej młodej żony.

Cześć, Lissy! Może dziś wieczorem, wracając do domu, kupię tę zupę, którą lubisz, i dużą porcję sałatki?

Tęsknię za tobą. Kocham każdy centymetr kwadratowy twojego słodkiego ciała.

Wiesz kto.

Uśmiechnął się na myśl, jak Lissy się ucieszy, czytając wiadomość od niego, po czym wrócił do sprawdzianu. Z uwagą wpatrywał się w ekran komputera, nalewając sobie do kubeczka gorącą czekoladę i unosząc do ust kanapkę z cienko pokrojoną wędliną sojową, udającą indyka.

Mógł tyle nauczyć innych - i tyle jeszcze nauczyć się sam. Historia jego kraju obfitowała w najróżniejsze dramatyczne wydarzenia, pełno w niej było tragedii, komedii, romantyzmu, heroizmu, tchórzostwa. Chciał to wszystko przekazać swoim uczniom, sprawić, by zobaczyli, dlaczego kraj i świat, w którym żyli, wyglądał właśnie tak, a nie inaczej w pierwszych miesiącach 2060 roku.

Jadł, dodając jedne pytania i wykreślając inne. I delektował się swoją ulubioną gorącą czekoladą, a za oknem prószył delikatny śnieg.

Jego własny krótki żywot z każdą minutą zbliżał się do dramatycznego kresu.

Szkoły przepełniały ją przerażeniem. Twardej, bezkompromisowej policjantce niełatwo było się do tego przyznać nawet przed samą sobą. Porucznik Eve Dallas, zapewne najlepsza pracownica wydziału zabójstw nowojorskiej policji, wolałaby teraz znajdować się w jakiejś brudnej, nie-zamieszkanej ruderze psychola, zaprawionego zeusem, niż iść czyściutkimi korytarzami zdecydowanie ekskluzywnej Sarah Child Academy.

Mimo ścian i podłóg utrzymanych w jasnych barwach oraz błyszczących szyb w oknach, dla Eve była to jeszcze jedna sala tortur.

Większość drzwi po obu stronach labiryntu korytarzy stała otworem i widać było przez nie puste sale, jeśli nie liczyć ławek, stołów, kontuarów, ekranów, tablic.

Eve rzuciła okiem na dyrektorkę szkoły, Arnette Mosebly, kobietę koło pięćdziesiątki, o mocnej budowie ciała, z zadatkami na posągowe kształty. Swoim przodkom, będącym przedstawicielami różnych ras, zawdzięczała skórę koloru kremu karmelowego i bladoniebieskie oczy. Lśniące, czarne włosy miała skręcone w anglezy. Ubrana była w długą, czarną spódnicę i krótki, czerwony żakiet. Stukała energicznie obcasami swoich eleganckich butów, kiedy szły korytarzem na pierwszym piętrze.

- Gdzie są dzieci? - spytała Eve.
- Kazałam je zabrać do auli, do czasu aż zgłoszą się po nie rodzice lub opiekunowie. Jest tam też większość personelu. Uznałam za wskazane odwołać popołudniowe zajęcia.

Zatrzymała się kilka kroków przed zamkniętymi drzwiami, pod którymi stał umundurowany policjant.

- Pani porucznik, to wielka tragedia i dla nas, i dla dzieci. Craig... - Zacisnęła usta i odwróciła wzrok. - Był młody, zdolny, pełen zapału. Miał przed sobą całe życie i... - Urwała i uniosła rękę, starając się opanować. - Rozumiem wszystko... chciałam powiedzieć, że rozumiem, że kiedy wydarzy się coś takiego, musi wkroczyć policja. Ale mam nadzieję, że będziecie działać tak dyskretnie i sprawnie, jak to tylko możliwe. I chcielibyśmy, żebyście wstrzymali się z... z zabraniem zwłok do chwili, aż wszyscy uczniowie opuszczą budynek. - Wyprostowała się. - Nie wiem, jak to możliwe, że ten młody człowiek aż tak bardzo się pochorował. Dlaczego przyszedł dziś do pracy, skoro źle się czuł? Jego żona... Byli małżeństwem od zaledwie kilku miesięcy... Jeszcze się z nią nie skontaktowałam. Nie byłam pewna, czy...

- Proszę to zostawić nam. I chciałybyśmy teraz na chwilę zostać same.

- Tak, tak. Naturalnie.

- Peabody, włącz magnetofon - poleciła Eve swojej partnerce. Dała znak policjantowi, który odsunął się na bok.

Eve otworzyła drzwi i stanęła na progu. Była wysoką, szczupłą kobietą z brązowymi włosami. Obojętnie i beznamiętnie patrzyła swoimi miodowobrązowymi oczami na to, co miała przed sobą. Wprawnym ruchem wyjęła z zestawu podręcznego puszkę Seal-It, a potem spryskała ręce i buty.

W ciągu kilkunastu lat pracy w policji oglądała znacznie gorsze widoki od martwego nauczyciela historii, leżącego na podłodze we własnych wymiocinach i ekskrementach.

Eve podyktowała datę i miejsce.

- Dyspozytor odebrał zgłoszenie pod numer dziewięćset jedenaście, policja przybyła na miejsce o czternastej szesnaście. O czternastej dziewiętnaście stwierdzono, że ofiarą jest Craig Foster.

- Na szczęście jest w policji parę osób, które wiedzą, że lepiej nie dotykać zwłok - zauważyła Peabody. - Biedaczysko.

- Jadł drugie śniadanie przy swoim biurku? W takich szkołach zazwyczaj jest pokój nauczycielski, stołówka czy coś w tym rodzaju. - Eve, wciąż stojąc na progu, przechyliła głowę. - Przewrócony termos i krzesło.

- Bardziej to przypomina gwałtowny atak choroby niż walkę z napastnikiem. - Peabody przeszła pod ścianą do okna i obejrzała je. Jej buty na powietrznych podeszwach wydawały cichy syk. - Zamknięte - powiedziała. Odwróciła się, żeby z tamtego miejsca popatrzeć na biurko i zwłoki.

Chociaż Delia miała równie mocną budowę, jak Arnette Mosebly, nigdy nie będzie posągową kobietą. Ciemne włosy sięgały jej poniżej karku, na końcach zalotnie się kręciły, do czego Eve się jeszcze nie przyzwyczaiła.

- Pracował podczas przerwy obiadowej - zauważyła Peabody. - Przygotowywał plan lekcji albo sprawdzał klasówki. Może to reakcja alergiczna na coś, co zjadł.
- Chyba tak. - Eve podeszła do martwego mężczyzny i przykucnęła. Weźmie odciski palców, przeprowadzi standardowe pomiary do określenia czasu zgonu i wykona wszystko, co należy, ale najpierw dokona szczegółowych oględzin zwłok.

Białka oczu pokrywała siateczka popękanych naczynek krwionośnych. Na ustach zostały ślady śliny i resztki wymiocin.

- Próbował się czołgać, kiedy go dopadło - mruknęła. - Próbował się doczołgać do drzwi. Peabody, zidentyfikuj ofiarę i zweryfikuj godzinę zgonu.

Wyprostowała się i starannie omijając kałuże tego, co wydalił organizm Craiga, podniosła termos, na którym było wygrawerowane srebrnymi literami na czarnym tle imię denata. Powąchała.

- Myślisz, że ktoś go otruł? - spytała Peabody.
- Gorąca czekolada. I jeszcze coś. - Eve umieściła termos w torebce na dowody rzeczowe. - Zwróć uwagę na kolor wymiocin, wygląd pokoju, świadczący o nagłym ataku choroby, i denata, wskazujący na to, że bardzo cierpiał. Tak, nie wykluczam ewentualności otrucia. Rozstrzygnie to sekcja zwłok. Musimy uzyskać zgodę rodziny na zapoznanie się z wynikami jego badań lekarskich. Opisz miej- see wydarzenia. Ja pójdę porozmawiać z Mosebly i ściągnę świadków.

Eve wyszła z klasy. Arnette Mosebly chodziła po korytarzu tam i z powrotem, trzymając w ręku palmtop.

- Pani dyrektor, muszę panią poprosić, żeby na razie wstrzymała się pani z kontaktowaniem się i rozmową z kimkolwiek.
- Och... Ja... Ja tylko... - Pokazała Eve miniekranik palmtopa. - To zabawa w słowa. Coś, czym mogłam zająć myśli. Pani porucznik, wciąż myślę o Lissette, żonie Craiga. Należałoby ją poinformować.
- Dowie się w swoim czasie. Na razie chciałabym porozmawiać z panią. Bez świadków. I muszę przesłuchać uczennice, które znalazły zwłoki.
- To Rayleen Straffo i Melodie Branch. Dyspozytor, który przyjął nasze zgłoszenie, powiedział, że nie wolno im opuszczać budynku i mają zostać umieszczone w różnych pomieszczeniach. - Arnette zacisnęła usta, okazując dezaprobatę. - Pani porucznik, te dziewczynki przeżyły wstrząs. Wpadły w histerię, rzecz całkiem zrozumiała w tych okolicznościach. Rayleen jest ze szkolnym psychologiem, a Melodie - z naszą pielęgniarką. Ich rodzice powinni już tu być.

- Poinformowała pani rodziców?

- Pani porucznik, pani działa zgodnie ze swoimi przepisami, a ja zgodnie z moimi. - Skinęła wyniośle głową, czego - jak się domyślała Eve - uczono wszystkich dyrektorów szkół. - Moim pierwszym obowiązkiem jest dbanie o zdrowie i bezpieczeństwo uczniów. Te dziewczynki mają po dziesięć lat i weszły tam. - Wskazała głową zamknięte drzwi. - Bóg wie, jakie spustoszenia wywoła to w ich psychice.

- Craig Foster też nie czuje się zbyt dobrze.
- Muszę robić to, co należy, by chronić uczniów. Moja szkoła...

- W tej cli wili to nie jest pani szkoła, tylko miejsce zbrodni.

- Zbrodni? - Arnette pobladła. - Co pani mówi? Jakiej zbrodni?

- Właśnie chcę to ustalić. Proszę, żeby przyprowadzono świadków, osobno. Prawdopodobnie najlepszym miejscem na przesłuchanie będzie pani gabinet. Podczas przesłuchania dzieciom może towarzyszyć opiekun lub któreś z rodziców.

- No cóż. W takim razie proszę ze mną.

- Sierżancie? - Eve spojrzała przez ramię. - Poinformujcie detektyw Peabody, że będę w gabinecie dyrektorki szkoły.

Nieznacznie drgnęły mu usta.

- Tak jest, pani porucznik.

Eve przekonała się, że to zupełnie co innego, kiedy się siedzi za biurkiem, niż kiedy się jest wzywanym na dywanik. Nie żeby sprawiała szczególne problemy wychowawcze w szkole, pomyślała. Na ogół starała się nie rzucać w oczy, siedzieć cicho, jakoś wytrwać i uciec z edukacyjnego więzienia w dniu, w którym pozwolą na to obowiązujące przepisy.

Ale nie zawsze jej się to udawało. Inteligencja i niewłaściwe nastawienie dochodziły do głosu wystarczająco często, by kilka razy trafiła na dywanik.

Powinna być wdzięczna, że państwo zapewniało jej, dziecku pod opieką kuratora, wykształcenie, dom oraz dość jedzenia, by nie umarła z głodu. Powinna być wdzięczna za to, że miała co na siebie włożyć, nawet jeśli przedtem ktoś inny chodził w tych rzeczach. Powinna chcieć stać się lepsza, co było o tyle trudne, że nie pamiętała, przynajmniej wystarczająco wyraźnie, jaka była poprzednio.

W pamięci zapisały jej się głównie kazania, wygłaszane tonem pełnym samozadowolenia, pełne dezaprobaty miny, źle maskowane poczucie wyższości.

I niekończąca się, śmiertelna, wszechobecna nuda.

Naturalnie nie uczęszczała do drogiej, renomowanej prywatnej szkoły wyposażonej w najnowocześniejsze pomoce naukowe, gdzie klasy lśniły czystością, noszono modne mundurki, a jeden nauczyciel przypadał na sześciu uczniów.

Była gotowa założyć się o swoją miesięczną pensję, że na korytarzach Sarah Child Academy nie dochodzi do bójek na pięści, a uczniowie nie chowają w szafkach grzybków-halucynków.

Ale dziś właśnie tutaj popełniono morderstwo.

Czekając w gabinecie pani Mosebly, któremu żywe kwiaty doniczkowe i eleganckie imbryki do herbaty miały przydać domowej atmosfery, pokrótce zapoznała się z danymi ofiary.

Craig Foster, lat dwadzieścia sześć. Nienotowany. Zwróciła uwagę, że jego rodzice nadal żyją i pozostają małżeństwem. Mieszkają w New Jersey, gdzie Craig się urodził i dorastał. Studiował na Columbii, otrzymał stypendium na pokrycie części kosztów nauki, zdobył dyplom nauczyciela i teraz starał się uzyskać dyplom magistra historii.

W lipcu zeszłego roku poślubił Lissette Bolviar.

Ze zdjęcia w kartotece spoglądał na nią młody, pełen zapału mężczyzna. Przystojny młodzieniec o skórze koloru pieczonych kasztanów, głęboko osadzonych, ciemnych oczach i ciemnych włosach. O ile się orientowała, taka fryzura nazywała się „high top”: włosy krótko obcięte po bokach i z tyłu, a na czubku głowy zaczesane do góry.

Przypomniała sobie, że buty też miał modne; czarno- -srebrne żelki z paskami w kostce. Drogie. Ale brązowa, sportowa marynarka była przybrudzona i miała wytarte mankiety. Porządny zegarek, według Eve podróbka. I błyszcząca, złota obrączka na serdecznym palcu lewej ręki.

Przypuszczała, że Peabody stwierdzi, iż Craig ma w kieszeniach mniej niż pięćdziesiąt kredytów. Zapisała sobie kilka pytań.

Skąd pochodziła gorąca czekolada?

Kto miał dostęp do termosu?

Czy Craig dzielił z kimś salę lekcyjną?

Kto ostatni widział ofiarę żywą, kto pierwszy znalazł zwłoki?

Polisy ubezpieczeniowe, odprawy pośmiertne? Spadkobiercy?

Kiedy otworzyły się drzwi, uniosła wzrok.

- Pani porucznik? - Weszła dyrektor Mosebly, trzymając dłoń na ramieniu drobniutkiej dziewczynki o mlecznej skórze, upstrzonej piegami. Długie włosy koloru marchewki miała gładko zebrane w koński ogon.

Dziewczynka była roztrzęsiona. Miała na sobie granatową marynarkę i nieskazitelnie czyste spodnie.

- Melodie, to jest porucznik Dallas z policji. Musi z tobą porozmawiać. Porucznik Dallas, oto matka Melodie, pani Angela Miles-Branch.

Dziewczynka odziedziczyła cerę i włosy po matce, zauważyła Eve. Pani Miles-Branch wyglądała na równie roztrzęsioną jak córka.

- Pani porucznik, czy nie można byłoby wstrzymać się z tym do jutra? Wołałabym zabrać teraz Melodie do domu. - Angela mocno ściskała rączkę Melodie. - Moja córka nie czuje się dobrze, co jest zrozumiałe.

- Będzie o wiele lepiej, jeśli zrobimy to teraz. To nie potrwa długo. Pani Mosebly, proszę nas zostawić same.

- Uważam, że powinnam być obecna jako przedstawicielka szkoły i rzeczniczka Melodie.

- W tej chwili nie jest potrzebna przedstawicielka szkoły, a obecna tu matka niepełnoletniej będzie jej rzeczniczką. Proszę opuścić gabinet.

W oczach dyrektorki odmalował się sprzeciw, ale tylko zacisnęła usta i wyszła na korytarz.

- Melodie, może usiądziesz?

Dwie okrągłe łzy, po jednej z każdego dużego, niebieskiego oka spłynęły na buzię dziewczynki.

- Dobrze, proszę pani. Mamusiu?

- Będę cały czas przy tobie. - Angela usiadła obok dziewczynki, nie wypuszczając jej dłoni z palców. - To było dla niej okropne.

- Rozumiem. Melodie, nagram naszą rozmowę.

Dziewczynka skinęła główką, a na jej policzkach pojawiły się dwie kolejne łzy. Eve zapytała się w myślach, dlaczego nie zleciła Peabody przesłuchać dzieci, a sama nie została na miejscu zbrodni.

- Może mi powiesz, co się wydarzyło?

- Weszłyśmy do klasy pana Fostera... Rayleen i ja. Najpierw zapukałyśmy, bo drzwi były zamknięte. Ale pan Foster pozwala uczniom przychodzić do siebie, jeśli chcą porozmawiać.

- A chciałyście porozmawiać z panem Fosterem?

- Tak, o referacie. Przygotowujemy go razem z Ray. To multimedialna prezentacja konstytucji Stanów Zjednoczonych. Mamy ją skończyć za trzy tygodnie, to nasza duża praca domowa w drugim semestrze. Stopień za nią będzie stanowił jedną czwartą końcowej oceny. Chciałyśmy pokazać panu Fosterowi plan naszej prezentacji. Nie ma nic przeciwko temu, żeby przed lekcjami albo po lekcjach zgłaszać się do niego z pytaniami.

- Rozumiem. Gdzie byłyście, zanim poszłyście do pana Fostera?

- Ja miałam przerwę obiadową i czas na naukę samodzielną w świetlicy. Razem z Ray dostałyśmy pozwolenie od pani Hallywell, by kilka minut wcześniej wyjść z zajęć, żeby móc porozmawiać z panem Fosterem. Mam tu przepustkę.

Sięgnęła do kieszeni.

- W porządku. Weszłyście do klasy i...

- Tak. Rozmawiałyśmy, kiedy otwierałyśmy drzwi. Poczułyśmy okropny smród i powiedziałam: „Rety, ale tu śmierdzi”. - Znów łzy popłynęły jej z oczu. - Przepraszam, że tak powiedziałam, ale...

- W porządku. Co się stało potem?

- Zobaczyłam pana Fostera. Leżał na podłodze, a wokoło były... wymiociny i tak dalej. Ray zaczęła krzyczeć. A może to ja krzyczałam. Chyba obie zaczęłyśmy krzyczeć. Wypadłyśmy na korytarz, podbiegł do nas pan Dawson i spytał, co się stało. Powiedział, żebyśmy nigdzie nie odchodziły, i wszedł do środka. Obserwowałam go, jak wchodził do klasy. Wyszedł bardzo szybko, trzymając rękę tak.

Zasłoniła wolną ręką usta.

- Poprosił przez radiotelefon panią Mosebly, a ona przyszła i wezwała pielęgniarkę. Pielęgniarka, pani Brennan, zaprowadziła nas do gabinetu lekarskiego. Została z nami, a potem przyszedł pan Kolfax. Pan Kolfax zabrał ze sobą Ray, a ja zostałam z panią Brennan, póki nie przyjechała moja mama.

- Czy widziałaś, by jeszcze ktoś wchodził do klasy pana Fostera albo z niej wychodził?

- Nie, proszę pani.

- A kiedy szłyście do pana Fostera, widziałyście kogoś?

- Hm... Przepraszam. Hm... Pan Bixley wyszedł z chłopięcej toalety i po drodze minęłyśmy pana Dawsona. Pokazałyśmy mu nasze przepustki. Myślę, że poza tym nie spotkałyśmy nikogo, ale nie zwracałam na to uwagi.

- Skąd wiedziałyście, że pan Foster będzie u siebie?

- Och, zawsze jest w swojej klasie w poniedziałki przed czwartą lekcją. W poniedziałki je drugie śniadanie w klasie. I pozwala wszystkim przychodzić podczas ostatnich piętnastu minut przerwy, jeśli mają do niego jakąś sprawę. A nawet wcześniej, jeśli to coś ważnego. Jest bardzo miły. Mamusiu…

- Wiem, skarbie. Pani porucznik, bardzo proszę. - Prawie skończyłam. Melodie, czy ty albo Rayleen dotknęłyście

pana Fostera albo czegokolwiek w klasie?

- Och nie, nie, proszę pani. Od razu uciekłyśmy. To było straszne i wybiegłyśmy na korytarz.

- Dobrze. Melodie, jeśli jeszcze coś sobie przypomnisz, nawet jakiś drobiazg, proszę, żebyś mnie o tym poinformowała.

Dziewczynka wstała.

- Pani porucznik Dallas? Mamusiu?

-Tak?

- Kiedy byłyśmy w gabinecie lekarskim, Rayleen powiedziała, że wyniesiecie pana Fostera w dużym, plastikowym worku. Czy to prawda?

- Och, Melodie. - Angela przyciągnęła córkę do siebie i mocno ją przytuliła.

- Zajmiemy się panem Fosterem - powiedziała Eve. - To należy do moich obowiązków. A takie rozmowy, jak ta, pomagają mi właściwie wykonywać swoje obowiązki.

- Naprawdę? - Melodie pociągnęła nosem i westchnęła. - Dziękuję. Chciałabym teraz pojechać do domu. Czy mogę już wrócić do domu?

Eve spojrzała na pełne łez oczy dziewczynki, skinęła głową, a potem przeniosła wzrok na matkę.

- Będziemy w kontakcie. Z góry dziękuję za ścisłą współpracę.

- To dla dziewczynek traumatyczne przeżycie. Jest im bardzo ciężko. Chodź, skarbie. Jedziemy do domu.

Angela objęła Melodie i skierowała się do wyjścia. Eve wstała zza biurka i odprowadziła je do drzwi. Do matki i córki podeszła Arnette Mosebly.

- Pani Mosebly, mam jedno pytanie.

- Tylko odprowadzę panią Miles-Branch i Melodie.

- Jestem pewna, że same trafią do wyjścia. Zapraszam do gabinetu.

Tym razem Eve nie usiadła, lecz oparła się o biurko. Mosebly wparowała z zaciśniętymi w pięści rękami.

- Porucznik Dallas, doskonale rozumiem, że wykonuje pani swoje obowiązki, ale jestem oburzona pani arogancką i lekceważącą postawą.

- Przyjęłam do wiadomości. Czy pan Foster miał zwyczaj przynosić do pracy własne drugie śniadania i napój?

- Chyba... Chyba tak. Przynajmniej w niektóre dni tygodnia. Naturalnie mamy stołówkę, wydającą pożywne posiłki. I zaaprobowane przez władze automaty z napojami. Ale wielu członków personelu woli, przynajmniej od czasu do czasu, przynosić własne kanapki.

- Na ogół jadał sam? Za swoim biurkiem?

Mosebly potarła czoło dłonią.

- O ile wiem, dwa, trzy razy w tygodniu jadł drugie śniadanie w klasie. Obowiązki nauczyciela wymagają pracy również poza godzinami lekcji. Trzeba ułożyć plan zajęć, ocenić sprawdziany, czytać, pisać konspekty lekcji, przygotowywać doświadczenia do wykonania w laboratoriach. Poza tym Craig, jak większość naszych pracowników, podnosił swoje kwalifikacje, co wymaga lektury, sporządzania notatek i tym podobnych rzeczy. Jadał przy swoim biurku, żeby móc jednocześnie pracować. Był wielce oddanym nauczycielem.

Przeszła jej złość.

- Był młodym idealistą. Kochał uczyć, porucznik Dallas, i było to widać.

- Czy miał jakieś zatargi z którymś z pracowników?

- Naprawdę nic mi o tym nie wiadomo. Był sympatycznym, miłym w obejściu młodym człowiekiem. Prywatnie i służbowo uważam, że mieliśmy szczęście, iż wszedł do naszego grona pedagogicznego.

- Czy ostatnio kogoś pani zwolniła?

- Nie. W Sarah Child mamy bardzo stabilną kadrę nauczycieli. Craig pracował u nas drugi rok. Zajął miejsce pedagoga, który po pięćdziesięciu latach pracy odszedł na emeryturę. Dwadzieścia osiem lat z tych pięćdziesięciu przepracował u nas.

- A pani od jak dawna jest tu zatrudniona?

- Na stanowisku dyrektorki szkoły od trzech lat. Mam dwadzieścia pięć lat stażu jako nauczycielka i administratorka.

- Kiedy ostatni raz widziała pani pana Fostera?

- Widziałam go przelotnie dziś rano. - Mówiąc to, Mosebly podeszła do małej lodówki i wyjęła z niej butelkę wody. - Na ogół przychodził wcześnie, bo regularnie ćwiczył w siłowni. Cały personel ma do swojej dyspozycji przyrządy, programy, basen i tym podobne rzeczy. Craig korzystał z tego przywileju prawie każdego ranka.

Westchnęła, nalewając wodę do niskiej szklaneczki.

- Napije się pani, pani porucznik?

- Nie, dziękuję.

- Dziś rano pływałam, a kiedy wychodziłam z basenu, natknęłam się na Craiga. Przywitaliśmy się. Poskarżyłam się na ruch samochodowy i poszłam dalej. Spieszyłam się. Słyszałam, jak wskoczył do basenu - powiedziała, a potem wolno wypiła łyk wody. - Usłyszałam plusk, kiedy otwierałam drzwi do szatni. Och, mój Boże.

- Która to była godzina?

- Koło wpół do ósmej. O ósmej miałam telekonferencję, byłam trochę spóźniona, bo zbyt długo zabawiłam na basenie. Byłam zła na siebie i zamieniłam z Craigiem tylko kilka słów.

- Gdzie trzymał drugie śniadania?

- Przypuszczam, że w swojej klasie. Mógł je też zostawiać w pokoju nauczycielskim, ale nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widziała, by coś wkładał do lodówki albo szafki lub coś stamtąd wyjmował.

- Czy klasy są zamykane na klucz?

- Nie. Szkoła, naturalnie, jest dobrze strzeżona, ale poszczególne pomieszczenia nie są zamykane na klucz. Nie ma takiej potrzeby, w naszej szkole stawiamy duży nacisk na zaufanie i odpowiedzialność.

- W porządku. Może pani posłać po drugiego świadka, Rayleen Straffo.

Mosebly skinęła głową, ale tym razem nie było w tym geście nic z królewskiej wyniosłości.

- A pozostali uczniowie? I personel?

- Będziemy musiały przesłuchać personel, zanim opuści budynek. Może pani zwolnić uczniów do domów, ale będzie mi potrzebny wykaz wszystkich obecnych.

- Dobrze.

Kiedy Eve została sama, wyciągnęła komunikator, żeby połączyć się z Peabody.

- Jak tam sprawy?

- Właśnie wywożą zwłoki. Patomorfolog podziela twoje podejrzenia, że w grę może wchodzić otrucie, ale nie potwierdzi tego, póki nie przeprowadzi sekcji zwłok. Technicy już są na miejscu. Wszystko wskazuje na to, że Foster w chwili śmierci pracował na swoim komputerze. Przygotowywał niezapowiedziany sprawdzian na najbliższą lekcję.

- Czyli mamy motyw - powiedziała cierpko Eve.

- Nienawidziłam niezapowiedzianych sprawdzianów i uważam je za niezgodne z konstytucją. Ustaliłam, że dziś o dwunastej zero sześć ofiara wysłała ze swojego komputera e-mail na adres [email protected]. Wcześniej ani później nie przyszły na ten komputer żadne wiadomości ani żadne, poza wspomnianą, nie zostały z niego wysłane.

- Żona ofiary ma na imię Lissette. Co zawierał e-mail?

- To liścik zakochanego w swej żonie męża, proponującego, że w drodze z pracy do domu kupi coś na kolację. Adresatka e-maila odpowiedziała w tym samym tonie, wyrażając zgodę, o czternastej czterdzieści osiem. Wiadomość nie została odczytana przez adresata.
- Dobra. Czekam na drugiego świadka. Przyślę do ciebie dyrektorkę. Niech znajdzie ci jakieś wolne pomieszczenie. Zacznij przesłuchiwać personel i za każdym razem dokładnie zapisuj godziny. Pomogę ci, jak tylko skończę przesłuchiwać tę dziewczynkę. A na razie ustal miejsce pracy żony ofiary i gdzie aktualnie przebywa. Kiedy skończymy tutaj, poinformujemy ją o tym, co się wydarzyło.
- Wszystko jak zawsze.

Eve właśnie się rozłączyła, kiedy otworzyły się drzwi i ponownie stanęła w nich dyrektor Mosebly, trzymając dłoń na ramieniu dziewczynki.

Ta była blondynką o długich, kręconych włosach. Przy-

trzymywała je fiołkowa opaska, w takim samym kolorze, jak oczy dziewczynki. W tej chwili były podpuchnięte i zaczerwienione, dominowały w mokrej od łez buzi, z lekko zadartym noskiem. Usta, różowe i nabrzmiałe, nieznacznie drżały.

Ubrana była w taki sam mundurek, jak Melodie, a w klapie marynarki miała małą, złotą gwiazdkę.

- Rayleen, to porucznik Dallas. Pani porucznik, Rayleen towarzyszy jej ojciec, Oliver Straffo. Będę w pobliżu, gdybym była potrzebna.
- Usiądź, Rayleen.
- Witam, pani porucznik. - Trzymał dziewczynkę za rękę. Jego głos odbił się echem w gabinecie jak głos dobrego aktora w sali teatralnej. Oliver był wysoki, jasnowłosy jak jego córka, ale oczy miał stalowoszare. Już go wcześniej widziała. W sądzie.

Dynamiczny, drogi, znany adwokat obrony, przypomniała sobie.

Niech to diabli.

Rozdział 2

Wyrażam zgodę na tę rozmowę - zaczął - tutaj i teraz, ponieważ uważam, że tak będzie najlepiej dla mojej córki. Mam na myśli jej stan emocjonalny. Niemniej jednak, jeśli nie spodoba mi się ton pani głosu albo przebieg tego przesłuchania, natychmiast je przerwę i zabiorę córkę. Czy wyraziłem się jasno?

- Nie można jaśniej. Zamierzałam posłużyć się narzędziem do miażdżenia kciuków, ale nie pamiętam, gdzie je zostawiłam. Proszę usiąść. Rayleen, chciałabym tylko, żebyś mi powiedziała, co się tu wydarzyło.

Rayleen spojrzała najpierw na ojca, który skinął głową. Potem obydwoje usiedli, przyjmując eleganckie pozy.

- To ja znalazłam pana Fostera. Towarzyszyła mi Melodie. To było straszne.
- Wyjaśnij mi, jak go znalazłyście. Po co przyszłyście do jego klasy o tej porze dnia.
- Dobrze, proszę pani. - Wzięła głęboki oddech, jakby szykowała się do ustnej wypowiedzi. - Zgodnie z planem lekcji zajmowałam się nauką samodzielną, ale zależało mi na rozmowie z panem Fosterem o prezentacji, którą przygotowujemy razem z Melodie. Ten stopień w jednej czwartej decyduje o ocenie w drugim semestrze z historii Stanów Zjednoczonych i bardzo mi zależy, żeby wykonać nasze zadanie jak najlepiej. Jestem najlepszą uczennicą w klasie, a to jedna z najważniejszych dużych prac domowych w tym semestrze.

- Czyli skończyłyście wcześniej samodzielną naukę i poszłyście do klasy pana Fostera?

- Tak, proszę pani. Pani Hallywell wypisała nam przepustki, żebyśmy mogły porozmawiać z panem Fosterem. W poniedziałki zawsze je drugie śniadanie w swojej klasie i pozwala uczniom przychodzić podczas ostatnich piętnastu minut przerwy, jeśli chcą z nim porozmawiać.

- O której godzinie zakończyłyście naukę samodzielną?

- Mam przepustkę, jest na niej odbita godzina. - Znów spojrzała na ojca, czekając na jego przyzwolenie, a potem wyciągnęła przepustkę. - Melodie i ja dostałyśmy indywidualne przepustki, tak jak tego wymaga szkolny regulamin. Jest tu godzina dwunasta czterdzieści siedem.

Eve oceniła w myślach, ile czasu potrzeba na pokonanie odległości między tymi pomieszczeniami.

-I prosto ze świetlicy poszłyście do klasy pana Fostera?

- Tak, proszę pani. Kręcenie się na korytarzu w czasie lekcji traktowane jest jak naruszenie regulaminu, trzy naruszenia w ciągu trzydziestu dni powodują cofnięcie przywilejów. - Powiedziała to takim tonem, że Eve przypomniała sobie, iż kiedy sama chodziła do szkoły, starała się jak ognia unikać takich uczennic, jak Rayleen. - Ani razu nie naruszyłam regulaminu.

- To się chwali. Ile czasu zajęło wam przejście ze świetlicy do klasy pana Fostera?

- Och, nie więcej niż parę minut. Może trzy? Nie jestem stuprocentowo pewna, ale nigdzie po drodze nie weszłyśmy. Rozmawiałyśmy o prezentacji i miałyśmy kilka pomysłów, jak ją zrobić. Drzwi były zamknięte, więc najpierw zapukałyśmy, a potem je otworzyłyśmy. Poczułyśmy brzydki zapach. Chyba taki, jak kiedy kogoś zemdli. Melodie zrobiła jakąś uwagę na ten temat, a ja... - Zacisnęła usta. - Roześmiałam się. Przepraszam. Nie wiedziałam, co się stało, tatusiu. Naprawdę.

- W porządku, Ray. Naturalnie, że nie wiedziałaś, co się stało.
- Potem zobaczyłyśmy pana Fostera. Leżał i był... - Odbiło jej się dwa razy, zsunęła się z krzesła i usiadła ojcu na kolanach.
- Już dobrze, moje maleństwo. Już dobrze, Ray. - Spojrzał świdrującym wzrokiem na Eve, głaszcząc Rayleen po główce. - Pani porucznik!

- Wie pan, że muszę skończyć przesłuchanie. Rozumie pan, jakie to ważne, by jak najszybciej poznać wszystkie szczegóły.

- Nic więcej nie wiem. - Głos dziewczynki był niewyraźny, bo wtuliła twarz w pierś ojca. - Wybiegłyśmy. Na korytarzu był pan Dawson, kazał nam się zatrzymać. Chyba usiadłam. Siedziałam z Melodie na podłodze, obie płakałyśmy. Kiedy pan Dawson wyszedł z klasy, trzęsły mu się ręce. Wyciągnął swój radiotelefon i wezwał panią dyrektor Mosebly.

- Widziałaś, żeby jeszcze ktoś wchodził do tej klasy albo z niej wychodził?

- Pani dyrektor stanęła w drzwiach, potem wezwała pielęgniarkę i zabrali nas, mnie i Melodie, do gabinetu lekarskiego.

- A kiedy szłyście do klasy pana Fostera, widziałyście kogoś?

- Chyba tak. Zdaje się, że pan Bixley wyszedł z toalety chłopców. Miał torbę z narzędziami, bo zapchała się jedna z umywalek. Zobaczyłyśmy go, zanim natknęłyśmy się na pana Dawsona i pokazałyśmy mu nasze przepustki. Ja pierwsza weszłam do klasy. Ja pierwsza go zobaczyłam.

Uniosła zapłakaną buzię.

- Nie rozumiem, jak pan Foster mógł umrzeć. Nie rozumiem. Był moim ulubionym nauczycielem.

Ramiona jej się trzęsły; przywarła do ojca.

- Niczego więcej się pani od niej nie dowie - powiedział cicho Oliver. - Zabieram ją do domu.
- Gdyby sobie coś przypomniała...
- Wtedy się z panią skontaktuję.

Wstał, wziął córkę na ręce i wymaszerował z gabinetu.

Eve zaczęła od Erica Dawsona. Był nauczycielem chemii, miał pięćdziesiąt kilka lat, pracował w tej szkole od piętnastu lat. Miał mały brzuszek, na którym opinała się koszula, więc Eve się domyśliła, że mężczyzna wmawia sobie, że jest szczupły. Rudawozłote włosy na skroniach lekko przyprószyła mu siwizna. W jasnobrązowych oczach widać było zmęczenie.

- Nie wszedłem do środka - powiedział. - Nie zrobiłem więcej niż krok, może dwa. Zobaczyłem, że... Od razu było widać, że Craig nie żyje. Byłem zły na dziewczynki, że narobiły hałasu. Myślałem, że zobaczyły pająka albo coś w tym rodzaju. - Urwał i otarł twarz dłonią. - Ale jak je zobaczyłem... Nawet niemądre dziewczynki nie wpadają w histerię na widok pająka.

- Czy poza dziewczynkami widział pan jeszcze kogoś?

- Dopiero co wyszedłem z pokoju nauczycielskiego, gdzie zostali Dave Kolfax i Reed Williams. Czasami jemy razem drugie śniadanie. W drzwiach minąłem się z Leanne Howard. Szedłem do laboratorium chemicznego, żeby przygotować wszystko na następną lekcję.

- Kiedy ostatni raz widział pan pana Fostera żywego?

- Dziś rano przed zajęciami w pokoju nauczycielskim. Piłem kawę, a on kupił puszkę pepsi w automacie. Nie pijał kawy. Żartowałem z niego z tego powodu. Porozmawialiśmy trochę o jednym uczniu, którego obaj uczymy, Bradleyu Curtisie. Jego rodzice się rozwodzą i Brad bardzo się opuścił w nauce. Uznaliśmy, że należy spotkać się z jego rodzicami i pedagogiem szkolnym. Akurat wtedy wszedł Reed, żeby napić się kawy. Kiedy wychodziłem, rozmawiali o jakimś filmie akcji, który obaj niedawno widzieli. Już go nie widziałem do czasu...

- Jakie były wasze wzajemne stosunki?

- Lubiłem Craiga. I to bardzo - powiedział cicho. - Początkowo, kiedy przyjęto go do pracy u nas w zeszłym roku, miałem do niego pewne zastrzeżenia. Był taki młody. Był najmłodszym nauczycielem. Ale brak doświadczenia nadrabiał zapałem i pełnym zaangażowaniem. Uczniowie byli dla niego najważniejsi. Widocznie nie wiedział, że jest chory. Pewnie coś mu dolegało. Umrzeć w taki sposób... To nie mieści się w głowie.

Z taką samą sympatią wyrażali się o Craigu wszyscy pracownicy szkoły, z którymi rozmawiała Eve. Na koniec zostawiła sobie Reeda Williamsa, nauczyciela angielskiego.

Zauważyła, że Reed nie ma ani śladu brzuszka. Był szczupły i wysportowany, co świadczyło o tym, że też korzysta ze szkolnej siłowni. W jego ciemnobrązowych włosach połyskiwały złote pasemka, jakby od słońca. Miał kwadratową twarz, głęboki dołeczek w brodzie, szerokie usta, zielone oczy i ciemne, gęste rzęsy.

Skończył trzydzieści osiem lat i był kawalerem. Nosił garnitur, za który - jak oceniła Eve - zapłacił sporą część swojej miesięcznej pensji.

- Widziałem go dziś rano w siłowni. Ćwiczył, kiedy wszedłem. Nie lubię rozmawiać, kiedy ćwiczę, więc tylko... Skinęliśmy sobie głowami na powitanie. Spędziliśmy tam razem ze dwadzieścia minut. Wychodząc, pomachał mi. Zwykle po gimnastyce pływa. Ja zostałem w siłowni jeszcze z dziesięć minut, a potem wziąłem prysznic i się ubrałem. Widziałem Craiga jeszcze później w pokoju nauczycielskim z Erikiem, Erikiem Dawsonem.

- Czy wtedy pan Foster miał coś przy sobie?

- Nie, tylko puszkę pepsi. Przez kilka minut rozmawialiśmy o filmach, a potem rozeszliśmy się do swoich klas. Natknąłem się na niego ponownie w toalecie dla personelu. -Williams uśmiechnął się lekko i w jego lewym policzku zrobił się dołeczek. - Rzuciliśmy sobie zdawkowe „Jak leci?”, korzystając z pisuaru. Było to chyba koło jedenastej. Tuż przed jedenastą. Lekcje rozpoczynają się o pełnej godzinie, a nie spóźniłem się na zajęcia.

- Jakie były wasze wzajemne stosunki?

- Bardzo dobre.

- Obaj lubiliście filmy akcji. Czy spotykaliście się na gruncie towarzyskim?

- Jasne, od czasu do czasu. W zeszłym roku byłem na jego ślubie, podobnie jak większość nauczycieli. Parę razy wybraliśmy się razem na piwo. - Wzruszył ramionami. - Nie byliśmy najlepszymi kumplami, tylko po prostu dobrymi kolegami z pracy. Mirri zna go lepiej na gruncie towarzyskim.

- Mirri?

- Hallywell. Prowadzi kółko teatralne. Spotykają się poza godzinami pracy.

- Na gruncie towarzyskim?

- Rozumie się. - Znów się lekko uśmiechnął, ale tym razem znacząco. - Umawiali się w każdy środowy wieczór, żeby się razem uczyć.

Po zakończeniu wstępnych przesłuchań Eve znów połączyła się z Peabody.

- Bixley.

- Hernando M., konserwator. Przepychał umywalkę w klopie dla chłopców w tym samym korytarzu, gdzie jest klasa Fostera. Kiedy skończył robotę, minął się z dwiema dziewczynkami i Dawsonem.

- Mógł to zrobić?

- Nie. Jest pod siedemdziesiątkę, pracuje tu od dwunastu lat. Jego dwóch wnuków chodzi do tej szkoły, mają obniżone czesne przysługujące dzieciom pracowników szkoły. Sprawia wrażenie solidnego.

- Hallywell.

- Mirri C. Skończyłam ją przesłuchiwać jakieś piętnaście minut temu. Prowadzi kółko teatralne i reżyseruje szkolne przedstawienia. Została mi do przesłuchania ostatnia osoba na liście. Czy powinnam się bliżej zainteresować tą Hallywell? Nie wygląda mi na podejrzaną.

- Chciałabym z nią zamienić kilka słów. Jeśli jeszcze jest w szkole, odszukam ją. Znajdź mnie, kiedy skończysz.

- Ta Hallywell była bardzo roztrzęsiona. Sprawdź w jednej z łazienek. Według mnie musiała się doprowadzić do ładu, nim wyszła.

Idąc za radą Peabody, Eve zajrzała do toalety dla personelu najbliżej pokoju nauczycielskiego, gdzie Peabody przesłuchiwała pracowników. Drzwi były na kartę magnetyczną. Eve posłużyła się swoją kartą uniwersalną.

I zastała plączącą kobietę, siedzącą na podłodze naprzeciwko szeregu umywalek.

- Mirri Hallywell?

- Tak. Tak. - Stłumiła szloch, pociągnęła nosem i wytarła twarz chusteczką. Od płaczu zrobiły jej się plamy na policzkach, a jasnoniebieskie oczy zapuchły. Ciemne włosy miała bardzo krótko ostrzyżone, na cezara, w uszach błyskały malutkie srebrne kółka.

- Przepraszam. Pani jest z policji? Już rozmawiałam z detektyw Peabody.

- To moja partnerka. Jestem porucznik Dallas. Chciałabym pani zadać jeszcze kilka pytań.

- Ach, mój Boże. Nie wiem, co robić. Nie wiem, co powiedzieć.

Eve przykucnęła.

- Każdemu jest ciężko, kiedy niespodziewanie nasz znajomy zostaje zabity.

- To straszne. Nie byliśmy tylko znajomymi. Przyjaźniliśmy się. Byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Wciąż nie mogę uwierzyć w to, co się stało.

- Jak bardzo się przyjaźniliście?

Mirri odchyliła głowę do tyłu.

- To okropne sugerować coś takiego, to okropne podejrzewać takiego człowieka, jak Craig. Kogoś, kto nie może się już sam bronić.

- Ja mówię teraz w jego imieniu.

- W takim razie powinna pani wiedzieć, że kochał swoją żonę. Kochali się nawzajem. Zazdrościłam im tej miłości. Bo przyjaźnię się również z jego żoną. Jestem jej przyjaciółką i nie wiem, jak jej pomóc przez to przejść.

- Raz w tygodniu spotykała się pani z Craigiem po godzinach pracy.

- W środy razem się uczyliśmy. - W jej zaczerwienionych oczach zapłonął ogień. - Na miłość boską, czy według pani życie składa się tylko z tego?

- Skoro były to niewinne spotkania, czemu pani się tak wścieka? - zripostowała Eve.

- Ponieważ Craig nie żyje. Nie żyje!

Wzięła głęboki oddech.

- Obydwoje studiujemy, aby zrobić dyplom magistra. Chodziliśmy do biblioteki albo kawiarni i przez dwie godziny razem się uczyliśmy. Potem czasem szliśmy na piwo. Jutro wybieramy się... O, mój Boże! Chciałam powiedzieć, że jutro zamierzaliśmy razem obejrzeć film. Craig, Lissy i jeden facet, z którym mnie umówili. Nienawidzę, jak ktoś mnie umawia z obcym facetem, ale w zeszłym miesiącu dałam się im namówić na spotkanie z tym gościem i jak do tej pory wszystko jest w porządku. Więc mieliśmy się spotkać we czwórkę.

- Mirri, jeśli panią i Craiga coś łączyło, teraz jest odpowiednia pora, żeby mi o tym powiedzieć.

- Nie mam nic do powiedzenia. Nie jestem tak zdesperowana, żeby odbierać przyjaciółce męża. - Otarła twarz dłońmi. - Chciałam zadzwonić do Lissy. Przyszłam tutaj, żeby do niej zatelefonować, chociaż zabroniono nam z kimkolwiek się kontaktować. Pomyślałam, że muszę to dla niej zrobić, powinna się o tym dowiedzieć od przyjaciółki. Ale nie byłam w stanie.

Mirri podkurczyła nogi i przycisnęła twarz do kolan.

- Zwyczajnie nie mogłam. Nie wiedziałam, co powiedzieć, jak to powiedzieć, nie miałam odwagi spróbować.

- To zadanie dla nas.

- I co pani jej powie? - spytała Mirra. - Co może pani powiedzieć komuś w takiej sytuacji? Spodziewa się, że kiedy wróci z pracy, zastanie Craiga w domu. A nie będzie go tam ani dziś wieczorem, ani nigdy. Co jej pani powie?

Westchnęła i podniosła się z podłogi.

- To nie pani wina. Chociaż bardzo żałuję, że tak nie jest. Bo gdyby to była pani wina, mogłabym krzyczeć i wyładować na pani złość za to, co się stało. Proszę powiedzieć Lissy... Proszę powiedzieć Lissy, że bardzo mi przykro i jeśli mogę jakoś pomóc, jeśli mogę cokolwiek dla niej zrobić... Może na mnie liczyć.

Lissette Foster była asystentką redaktora w małym wydawnictwie, które mieściło się w centrum miasta. Z informacji uzyskanych przez Peabody wynikało, że Lissette ma dwadzieścia cztery lata, urodziła się na Martynice i przyjechała do Nowego Jorku, żeby studiować na Columbii. Jedyny wpis w kartotece policyjnej dotyczył oskarżenia o picie alkoholu przez osobę niepełnoletnią. Miała wtedy dziewiętnaście lat, przydzielono jej kuratora i nakazano pracę na rzecz społeczności lokalnej.

Matka nadal mieszkała na Martynice, natomiast o ojcu nic nie było wiadomo.

- Skoro mowa o wyspach - powiedziała Peabody - jak się udał urlop?

- Dziękuję, dobrze. - Tydzień słońca, piasku i seksu. Czy mogło być coś lepszego? - Śnieg nie przestaje sypać.

- Zapowiadali, że może spaść dziesięć centymetrów. Naprawdę podejrzewasz żonę?

- Jest pierwsza na liście. Jak wszyscy małżonkowie ofiar morderstw.

- Przecież niedawno się pobrali? Wiem, że pierwszy rok bywa trudny, ludzie muszą się dotrzeć, ale posłużyć się trucizną? To podstępne i na odległość. Kiedy małżonek się wkurzy, zazwyczaj dochodzi do rozlewu krwi.

- Zazwyczaj. Jeśli trucizna była w drugim śniadaniu, skąd wziął drugie śniadanie? Wszyscy potwierdzają, że przyniósł z domu. Żonie było najłatwiej dodać do jedzenia truciznę. Chociaż z drugiej strony wszyscy zeznali, że drugie śniadanie znajdowało się w klasie, której nie zamykano na klucz. Przyszedł wcześnie, zostawił tam swoje rzeczy i poszedł do siłowni. A wtedy każdy miał w miarę łatwy dostęp do jego wałówki.

- Motyw?

- Poza niezapowiedzianym sprawdzianem? Na razie jeszcze niejasny. Świadek? Rayleen Straffo zrodziła się z lędźwi Olivera Straffo.

- O, cholera! Serio? Ma rogi i ogon?

- Jeśli tak, to dobrze zamaskowane. - Eve zaczęła uderzać palcami w kierownicę, myśląc o adwokacie. - Bardzo sprytnie grał kartą tatusia. Oburzenie, troska i tak dalej, i tak dalej.

- Cały on. W tym tygodniu występujesz w nowym programie Nadine. Możesz odreagować jego brednie.

- Lepiej mi nie przypominaj. Przeklęte względy przyjaźni. Zawsze człowieka drogo kosztują.

- Jesteś taka miękka i sentymentalna, Dallas.

- Właśnie to najbardziej w sobie lubię. - Biorąc pod uwagę padający śnieg i niepoczytalność nowojorskich kierowców podczas śnieżycy, Eve skręciła na parking dwie przecznice od miejsca, do którego jechały. - Nie zaryzykuję w taką pogodę parkowania na ulicy.

- Przyda mi się trochę gimnastyki. Podczas urlopu jadłam bez opamiętania, a teraz spodziewam się, że McNab szarpnie się na coś, co będzie przypominało czekoladki, więc muszę przedtem stracić nieco na wadze. Co dasz Roarke’owi?

- Z jakiej okazji?

- Walentynek.

- Dopiero co dostałam od niego prezent gwiazdkowy. - Wysiadła z samochodu i przypomniała sobie o szaliku, wetkniętym do kieszeni płaszcza. Wyciągnęła go i owinęła nim szyję.

- To było dwa miesiące temu. Wkrótce walentynki. Święto zakochanych! Musisz mu wysłać ckliwą kartkę i podarować jakiś drobiazg. Ja już kupiłam dla McNaba mówiącą ramkę na zdjęcia z wypisanymi na niej naszymi imionami. Włożyłam do niej zdjęcie, które zrobił nam jego tata podczas Bożego Narodzenia. Może je sobie postawić w pracy. Roarke z pewnością też chciałby dostać coś takiego.

- Roarke już wie, jak wyglądamy. - Minicoupe wpadł w poślizg na światłach, zarzuciło go na pasy i na kierowcę posypał się grad przekleństw przechodniów.

Kochała Nowy Jork.

- Skoro mowa o zdjęciach, mam najnowsze zdjęcia Belle. Widziałaś ją po powrocie z urlopu?

- Nie. Czy już domaga się tatuaży i kolczyków w pępku?

- Daj spokój. Jest prześliczna. Ma oczy Leonardo, usta Mavis...

- Niech Bóg nas ma w swojej opiece, jeśli odziedziczy również ich gust.

- Uśmiecha się do mnie zawsze, kiedy ją biorę na ręce. - Spojrzenie brązowych oczu Peabody, widocznych pomiędzy wełnianą, marynarską czapką a szalikiem, stało się tkliwe. - Mówią, że to tylko gazy, ale ja wiem, że się do mnie uśmiecha. Jest już taka duża i...

Kiedy Peabody rozpływała się w zachwytach nad malutką córeczką Mavis, Eve nasłuchiwała muzyki Nowego Jorku. Ryku klaksonów, kłótni kierowców, szumu balonów reklamowych nad głowami. Przez to wszystko przebijały głosy, strzępki rozmów, litanie narzekań.

- Co jej przyniesiesz?

- Słucham? Komu? Kiedy?

- Belle, kiedy ją odwiedzisz, Dallas. Co jej dasz w prezencie?

- O czym ty mówisz? - Naprawdę zaskoczona, Eve zatrzymała się na środku chodnika. - Dlaczego mam jej coś dać w prezencie?

- Dlatego.

- Ale dlaczego? Czyż nie urządziłam dla Mavis pępkowego z górą prezentów, a potem nie asystowałam przy porodzie w szpitalu?

- Wszystko to prawda, ale kiedy po raz pierwszy odwiedza się niemowlę w domu, zwyczaj nakazuje...

- Kto to wszystko ustala? - Wyraźnie niezadowolona, Eve wbiła palec w brązowy, pikowany zimowy płaszcz Peabody. - Chcę wiedzieć, kto to wszystko wymyśla. To jakieś szaleństwo. Powiedz mi, kto to taki, a skieruję go na badania psychiatryczne.

- Och, Dallas, wystarczy, jak jej przyniesiesz małego pluszowego misia albo ładną grzechotkę. Kupowanie prezentów dla dzieci to wielka frajda.

- Akurat. Wiesz, co jest wielką frajdą? - Eve otworzyła drzwi biurowca. - Ustalenie, kto otruł pewnego poczciwego nauczyciela historii. To lubię. Jeśli dalej będziesz gadała o zakupach, prezentach, ckliwych kartkach albo walentynkach, mój but znajdzie się tak głęboko w twoim tyłku, że pomyślisz, że palce u nóg to twój język.

- Tydzień na plaży sprawił, że znacznie poprawił ci się humor, pani porucznik - mruknęła Peabody, kiedy Eve spiorunowała ją wzrokiem.

Dallas obróciła się na pięcie i skierowała do strażnika. Pokazała mu odznakę.

- Do Lissette Foster.

- Jedną chwileczkę. - Wolno wstukał numer odznaki oraz imię i nazwisko. - Wszystko się zgadza. Lissette Foster... Foster, Foster. Mam. Wydawnictwo Blackburn. Redakcja. To na ósmym piętrze. Windy są po pani prawej stronie. Życzę owocnego dnia pracy.

- Nie ma obawy. Mieszkanka Martyniki - zaczęła Eve, kiedy wsiadły do windy, w której rozbrzmiewała cicha, otępiająca muzyka. - Najprawdopodobniej na wizie studenckiej, może pracowniczej. Poślubiając obywatela Stanów Zjednoczonych, dostała zieloną kartę. I nie straci jej, owdowiawszy.

- Są łatwiejsze sposoby zdobycia zielonej karty.

- Jasne. Ale może coś się nie układało, a rozwód przed upływem dwóch lat małżeństwa powoduje utratę zielonej karty. Może podczas tych cośrodowych spotkań z Hallywell nie tylko się uczyli. Kiedy się ma tu pracę, chce się zostać na zawsze. Zabójstwo z tego powodu to żadna przesada.

Wysiadły i znalazły się w małej recepcji. Za białym kontuarem siedziała jakaś kobieta. Miała na głowie słuchawki, a na twarzy szeroki uśmiech.

- Dzień dobry! - powiedziała z takim entuzjazmem, że oczy Eve zrobiły się jak szparki. - Witam w Wydawnictwie Blackburn. Czym mogę paniom służyć?

- My do Lissette Foster.

- Rozumiem. Zaraz sprawdzę, czy pani Foster jest wolna. Czy mogę wiedzieć, kto się chce z nią zobaczyć i w jakiej sprawie?

Eve bez słowa wyjęła odznakę.

- Wyjaśnimy to osobiście pani Foster.

- Och. - Kobieta wybałuszyła na nie oczy. - O, rety. Przepraszani na chwilkę. - Obróciła się na fotelu i szepnęła do mikrofonu: - Lissette Foster. - Chrząknęła i rzuciła spojrzenie Eve. - Lissette, w recepcji jest ktoś do ciebie. Policjantka. Nie wiem. Naprawdę. Dobrze. - Z wymuszonym uśmiechem zwróciła się w stronę Eve. - Zaraz tu przyjdzie. Może zechcą panie usiąść...

- Postoimy.

Nim Eve odwinęła szalik, pojawiła się kobieta w pantoflach na cieniutkich szpilkach. W oczach Eve już samo to świadczyło o pewnej niepoczytalności. Pantofle były wiśniowe, dopasowany kostium - szary, figura - bez zarzutu.

Lissette Foster miała gładką skórę, orzechowobrązowe oczy o ciężkich powiekach i proste, brązowe włosy do ramion. Na jej twarzy malował się niepokój.

Eve pomyślała, że ruchy kobiety cechuje napięcie. Jakby płonął w niej ogień. Może jego źródłem był gniew, może ambicja, może pasja, ale palił się silnym płomieniem.

- Panie z policji? - zapytała Lissette z francuskim akcentem.

- Porucznik Dallas, detektyw Peabody. Jesteśmy...

- Och, na rany Chrystusa! Powiedziałam mu, że ściszymy muzykę. Proszę, aresztujcie mnie. - Teatralnym gestem wyciągnęła przed siebie ręce. - Aresztujcie mnie za słuchanie muzyki po dziewiątej w sobotni wieczór. Skujcie mnie. To, że jakiś emerytowany gliniarz robi problem z niczego, to nie powód, żeby policja nachodziła mnie w pracy. Chce, żeby mnie wyrzucono?

- Pani Foster, nie przyszłyśmy tu w związku ze słuchaniem przez panią muzyki. Chciałybyśmy porozmawiać z panią bez świadków. Najlepiej w pani gabinecie.

- W moim gabinecie? - Lissette roześmiała się głośno. - Jestem asystentką redaktora. Mam szczęście, że dostałam własne biurko. O co chodzi?

Eve zwróciła się do recepcjonistki.

- Potrzebny mi jakiś pokój. Może być gabinet, sala konferencyjna, cokolwiek. I to natychmiast.

- Naturalnie, naturalnie. Sala konferencyjna jest teraz wolna. Może pani...

- Świetnie. - Eve spojrzała na Lissette. - Chodźmy.

- O co chodzi? Mam spotkanie z szefową za... o, Boże, za dziesięć minut! Nie znosi, jak ktoś się spóźnia. Jeśli wyobrażają sobie panie, że uda się paniom sprzedać pomysł na książkę komuś na moim szczeblu, to zapewniam, że tracicie czas.

Szła przez labirynt wąskich korytarzy, obok boksów, pokoików z malutkimi oknami i narożnych gabinetów z zapierającymi dech w piersiach widokami.

- Wiem, że nie powinnam tak mówić o sierżancie Kowoskim. Może rzeczywiście muzyka była zbyt głośna. Tańczyliśmy z mężem, wyobrażając sobie, że jesteśmy w jakimś modnym klubie. Może troszkę sobie popiliśmy i zachowywaliśmy się zbyt głośno. Chciałabym uniknąć kłopotów.

Weszła do sali z dużym stołem, wokół którego stało kilkanaście krzeseł, z długimi blatami wzdłuż bocznych ścian i ekranami na krótszych ścianach.

- Czy możemy to załatwić raz dwa? Naprawdę nie chciałabym się spóźnić na spotkanie.

- Proszę usiąść.

- To śmieszne. - Głośno wypuściła powietrze z płuc, wzięła krzesło i usiadła. Po chwili zerwała się na równe nogi, a w jej oczach pojawił się niepokój. - O, mój Boże. Czy coś się stało mojej matce? Jakiś wypadek? Maman?

- Nie.

Jak ludziom powiedzieć, że ten, kto - jak się spodziewają - będzie na nich czekał po powrocie z pracy, nie pojawi się dziś wieczorem w domu? Ani żadnego innego wieczoru? Eve przypomniała sobie. Mówi się szybko, bez ogródek.

- Pani Foster, to dotyczy pani męża.

- Craiga? Jeszcze jest w szkole.

- Z przykrością muszę panią zawiadomić, że pani mąż nie żyje.

- Jak można komuś mówić takie straszne rzeczy? To okropne powiedzieć coś takiego. Proszę natychmiast stąd wyjść. Zaraz wezwę policję, prawdziwą policję, która was aresztuje.

- Pani Foster, moja partnerka i ja jesteśmy prawdziwymi policjantkami, prowadzimy śledztwo w sprawie śmierci pani męża. Umarł dziś koło wpół do pierwszej.

- To wykluczone. Nie umarł. Był o tej porze w szkole. Miał przerwę obiadową, tuż po dwunastej przysłał mi e-mail. Dziś rano przygotowałam mu drugie śniadanie. Craig jest w szkole, w tej chwili bierze udział w poniedziałkowym zebraniu nauczycieli. I czuje się świetnie.

Jej oddech znów stał się szybki, nierówny. Robiła się coraz bledsza, wysunęła rękę do tyłu, by uchwycić się krawędzi stołu, kiedy nogi się pod nią ugięły.

- Powinna pani usiąść, pani Foster - odezwała się łagodnie Peabody. - Bardzo nam przykro z powodu poniesionej przez panią straty.

- Nie. Nie. Czy w szkole podłożono bombę? O, mój Boże! Został ranny? Czy Craig jest ranny?

- Nie żyje - powiedziała beznamiętnie Eve. - Bardzo mi przykro.

- Ale przecież on... Przecież on... Może to jakaś pomyłka. Z całą pewnością to pomyłka. Zadzwonię do niego i same się przekonacie. Powinnam do niego zadzwonić, ale jest na poniedziałkowym zebraniu. Nie wolno mu mieć przy sobie łącza na poniedziałkowych zebraniach. Pojedziemy tam. - Puściła stół i zatoczyła się. - Pojedziemy do szkoły do Craiga. Muszę iść po płaszcz. Tylko wezmę płaszcz.

Rozejrzała się wokoło, oszołomiona.

- Zabawne. Przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem. Muszę... Co takiego chciałam zrobić?

- Proszę usiąść, pani Foster.

- Nie, musimy jechać do szkoły. Musimy... - Podskoczyła, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Weszła jakaś blondynka ubrana na czerwono.

- Chciałabym wiedzieć, co się tutaj dzieje, Lissette?

- Elizabeth. - Lissette zachowywała się jak lunatyczka. - Czy spóźniłam się na spotkanie?

- Peabody - powiedziała Eve, wskazując na nią głową, a potem podeszła do blondynki. - Kim pani jest?

- Nazywam się Elizabeth Blackburn. A kim jest pani, u diabła?

- Porucznik Dallas z nowojorskiej policji. Właśnie poinformowałam panią Foster, że jej mąż nie żyje.

- Co takiego? Craig... Och, słodki Jezu. Lissy!

Może posłużenie się zdrobniałym imieniem, może współczujący ton głosu sprawiły, że kiedy Elizabeth zaczęła iść przez salę, pani Foster po prostu osunęła się na podłogę. Elizabeth uklękła i przytuliła Lissette.

- Craig. Mój Craig.

- Przykro mi, Lissy. Bardzo mi przykro. Czy zginął w wypadku? - zwróciła się Elizabeth do Eve.

- Chciałybyśmy porozmawiać z panią Foster.

- Ależ oczywiście. Mój gabinet jest na końcu korytarza po prawej stronie. Przyprowadzę ją tam, jak tylko będzie w stanie iść. Na litość boską, dajcie jej kilka minut. Zaczekajcie w moim gabinecie.

Zostawiły Lissette w ramionach szefowej. Widziały ciekawskie spojrzenia, ale nie słyszały żadnych komentarzy, kiedy szły do narożnego gabinetu na końcu korytarza. Tam nie wiadomo skąd pojawiła się mała brunetka.

- Przepraszam! To gabinet pani Blackburn.
- Poprosiła, żebyśmy tu na nią zaczekały. - Eve pokazała swoją odznakę. - Proszę wracać do swoich zajęć.

W gabinecie był błyszczący komputer, miękka kanapa i dwa ładne krzesła. Na stole pod oknem, wychodzącym na południe, stała dość okazała kompozycja kwiatowa.

- Jeśli udawała - zaczęła Peabody - to ma wielki talent aktorski.
- Nie tak trudno udawać, jeśli się ma praktykę. Ale rzeczywiście jej reakcja wyglądała na szczerą. Zanim tu się pojawią, idź i poproś, żeby ktoś ci pokazał jej biurko. Chcę wiedzieć, co w nim trzyma.
- Już się robi.

Eve podeszła do okna, przystając obok biurka szefowej Lissette, żeby zobaczyć, co na nim jest. Oprawione w ramki zdjęcie nastolatki, zapisany nośnik, stos bloczków do robienia notatek, przypominający piramidę, i skoroszyt. Zajrzała do niego i uznała, że prawdopodobnie zawiera projekt graficzny okładki płyty.

Za oknem śnieg nadal przysypywał miasto drobnymi płatkami. Tramwaj powietrzny sunął w górze, wioząc garstkę pasażerów o żałosnych minach.

Osobiście już wolała korki na śliskich ulicach.

Odwróciła się, kiedy weszła Peabody.

- Niewiele tego, boks też malutki. Akta, notatki służbowe, zapiski dotyczące bieżącej pracy. Ślubne zdjęcie w naprawdę ładnej ramce. Założę się, że to prezent. Kilka jego fotek i obojga razem, przyczepionych do ścianek działowych. Och, i mały plik z ogłoszeniami i zdjęciami z magazynów, poświęconych wnętrzarstwu. To wszystko.
- Dobra. Damy jej jeszcze minutę i wracamy do sali konferencyjnej. Następnie wstąpimy do kostnicy. Chcę wiedzieć, co dokładnie spowodowało zgon Craiga Fostera.

Nie musiały czekać minuty. Chwilę później weszła Lissette, ciężko wspierając się na ramieniu Elizabeth Blackburn.

- Usiądź - powiedziała jej Elizabeth. - A ja usiądę obok ciebie. Dałam jej coś na uspokojenie - zwróciła się do Eve i wojowniczo uniosła brodę, zanim Eve zdążyła się odezwać. -I proszę nawet nie próbować mnie za to krytykować. Musiała coś wziąć. To łagodny środek, będzie mogła z wami rozmawiać.

- Jest pani jej szefową czy pełnomocnikiem prawnym?

- Jestem tym, kogo w tej chwili potrzebuje.

- Czy to pewne? - spytała Lissette łamiącym się, zachrypniętym głosem, w którym słychać było straszliwe cierpienie i gasnącą nadzieję. - Są panie absolutnie pewne, że nie doszło do jakiejś pomyłki? Że to Craig?

Znając swoje mocne strony, Peabody podeszła do kanapy, na której siedziały Lissette i Elizabeth.

- Bardzo mi przykro. Nie zaszła żadna pomyłka.

- Ale przecież... Nie jest na nic chory. Przed ślubem zrobiliśmy badania lekarskie. Był zdrów. Ludzie tak zwyczajnie nie... Czy ktoś mu coś zrobił? Czy doszło do wypadku w szkole?

- Dopiero ustalamy, co się stało i jak do tego doszło. Może nam pani w tym pomóc. Ale musimy pani zadać kilka pytań.

- Chętnie wam pomogę. Sama chcę wiedzieć, co się stało. Kocham go.

- Zacznijmy od dzisiejszego ranka. Powiedziała pani, że przygotowała mu pani drugie śniadanie.

- Tak. Zawsze to robię. - Zatrzepotała rzęsami i wyciągnęła rękę, by złapać Peabody za ramię. - Czy to przez tę kanapkę? Lubił tę obrzydliwą sojową wędlinę, udającą prawdziwy drób. Czy pochorował się przez to? O, mój Boże!

- Nie wiemy tego, pani Foster. Czy ktoś był u państwa dziś rano, zanim pani mąż udał się do pracy?
- Nie. Craig bardzo wcześnie wychodzi z domu. Lubi korzystać z siłowni w szkole. Dba o siebie. Naprawdę. Obydwoje dbamy o zdrowie. Elizabeth...
- Świetnie sobie radzisz. Długo to jeszcze potrwa? - spytała Elizabeth.
- Czy pani mąż miał zatargi z kimś ze szkoły? - zapytała Eve.
- Craig? Nie. Kochał swoją pracę.
- A wcześniejsze związki? Czy którekolwiek z was miało kłopoty z poprzednimi partnerami?
- Byliśmy ze sobą przez dwa lata, nim się pobraliśmy. Wie pani, jak to jest, kiedy człowiek kogoś pozna i wie, że to ten jeden, jedyny? Na całe życie? Tak było z nami.

Eve podeszła do Lissette i usiadła, żeby móc jej patrzeć prosto w oczy.

- Jeśli chce nam pani pomóc, musi pani być ze mną szczera. Absolutnie szczera. Czy uprawiał hazard?
- Nawet nie kupował losów na loterię. Nie szastał pieniędzmi.
- Czy zażywał zakazane substancje?

Lissette zagryzła wargi.

- Kiedy studiowaliśmy, zdarzało nam się coś wziąć - powiedziała po chwili i spojrzała na Elizabeth.
- Jak wszystkim. - Szefowa poklepała ją po ramieniu.
- A ostatnio?
- Nie. - Lissette pokręciła głową, odpowiadając na pytanie Eve. - Nic a nic. Można za coś takiego wylecieć z pracy. Poza tym naprawdę chciał dawać uczniom dobry przykład.

- Czy mieli państwo problemy finansowe?

- Nic poważnego. To znaczy czasem musieliśmy co nieco żonglować, szczególnie że Craig chciał trochę zaoszczędzić. Zdarzało się, że wydałam więcej, niż powinnam, ale pilnował, żeby wszystko się bilansowało. Oszczędza na poważne zakupy. Na ważne inwestycje. W zeszłym roku zaczął udzielać korepetycji, żeby dodatkowo zarobić. Potem z tych pieniędzy sfinansował przyjazd mojej matki na Boże Narodzenie do Nowego Jorku. Wiedział, jak dużo to dla mnie znaczy, więc pracował dodatkowo, kupił dla mojej mamy bilet na wahadłowiec i zapłacił za jej hotel, bo nasze mieszkanko jest malutkie. Zrobił to dla mnie. Już nikt nigdy tak mnie nie pokocha.

Ponieważ łzy znów zaczęły jej płynąć, Eve wstała.

- Przykro mi z powodu poniesionej przez panią straty. Wiem, że to trudne dla pani chwile, więc tym bardziej dziękuję za udzieloną nam pomoc. - Frazesy, pomyślała. Ale to jedyne, co można powiedzieć w takich okolicznościach. - Czy chciałaby pani, żebyśmy się z kimś skontaktowali w pani imieniu?

- Nie. Nie. O Boże, rodzice Craiga. Muszę ich zawiadomić. Jak im to powiem?

- Możemy panią wyręczyć.

- Nie, sama muszę to zrobić. Jestem żoną Craiga. Muszę to zrobić. - Niepewnie wstała. - Muszę go zobaczyć. Nie wiem, gdzie jest.

- Lekarz właśnie przeprowadza sekcję zwłok. Skontaktuję się z panią, jak tylko będzie pani mogła zobaczyć męża. Czy ma pani z kim pójść do kostnicy?

- Ja z nią pójdę. Nie, Lissy, pójdę z tobą - oświadczyła Elizabeth, kiedy Lissette zaczęła protestować i pokręciła głową. - Posiedź tu chwilkę, a ja odprowadzę porucznik Dallas i detektyw Peabody do wyjścia. Nigdzie się stąd nie ruszaj, zaraz wracam.

Szła szybkim, zdecydowanym krokiem, zatrzymała się dopiero wtedy, kiedy znalazły się w miejscu, gdzie krzyżowały się korytarze.

- Jak zamordowano Craiga?

- Nie powiedziałam, że go zamordowano.

- Elizabeth się odwróciła i spojrzała ostro w oczy Eve. Wiem, kim pani jest. Doskonale się orientuję, kto jest kim w Nowym Jorku. Porucznik Eve Dallas z wydziału zabójstw.
- W tej chwili nie mogę pani służyć żadnymi informacjami. Nadal trwa śledztwo w sprawie śmierci pana Fostera.
- Bzdury. Zwyczajne bzdury. Ta dziewczyna właśnie straciła miłość swojego życia. Ot, tak! - Elizabeth pstryknęła palcami. - Musi poznać prawdę.
- Pozna ją, jak tylko znajdę odpowiedzi na swoje pytania. Jak dobrze go pani znała?

- Spotkałam go kilka razy. Wpadał od czasu do czasu, Lissy zabierała go na imprezy firmowe. Słodki chłopak. Zakochany bez pamięci. Inteligentny. Zauważyłam, że jest równie bystry, jak Lissy. Para bystrych, młodych ludzi, wkraczających w życie i rozpoczynających karierę zawodową. Pani też jest bystra, sądząc z tego, co o pani czytałam, słyszałam czy widziałam. Znajdzie pani odpowiedzi na te pytania. Da pani Lissy coś, czego będzie się mogła uchwycić.

- Dobry pomysł.

Rozdział 3

Żeby znaleźć odpowiedź na pierwsze z tych pytań, Eve udała się do kostnicy. Powietrze zawsze pachniało tam zbyt słodko, jak niedomyta dziwka, która korzysta z perfum zamiast mydła, by zatuszować niemiły zapach. Kafelki na podłodze i ścianach były śnieżnobiałe, sterylne i nieskazitelnie czyste.

Na korytarzu znajdowała się wnęka z automatami, gdzie personel i goście mogli kupić sobie coś do picia lub przegryzienia, chociaż Eve przypuszczała, że wiele osób wolałoby coś mocniejszego od mętnej kawy sojowej czy napojów gazowanych.

Szła wyłożonym białymi płytkami korytarzem, gdzie za grubymi drzwiami leżała śmierć w zaplombowanych szufladach albo na stołach, czekając na zadanie właściwych pytań.

Stanęła na progu sali sekcji zwłok, w której naczelny lekarz sądowy Morris już pracował, słuchając jakiejś rytmicznej muzyki. Eve przypuszczała, że to dixieland. Jego zabezpieczone specjalną substancją ręce były całe we krwi. Akurat wyjmował wątrobę z ciała Craiga Fostera, by umieścić ją na wadze.

- Och, chyba przyniosę ci pepsi. - Peabody cofnęła się o krok. - Ta praca wywołuje pragnienie. Zaraz wracam.

Eve weszła do sali. Morris uniósł wzrok i spojrzał na nią przenikliwie i z lekkim rozbawieniem zza mikrookularów.

- Wciąż dostaje gęsiej skórki, kiedy widzi pokrojone trupy.

- Niektórzy nigdy nie mogą się z tym oswoić. - Kiedy ona się oswoiła? Zbyt dawno, żeby pamiętać. - Szybko się do niego wziąłeś. Dzięki.

- Zawsze chętnie się grzebię w twoich nieboszczykach i wydaje mi się, że ty też lubisz, jak biorę ich pod lupę. Czy jesteśmy nienormalni?

- Nie, to świat jest chory. Sądzisz, że go otruto?

- Wyłączyć muzykę - polecił. - Przypuszczałem, że chcesz to ustalić w pierwszej kolejności, więc od tego zacząłem. Wciąż pada śnieg?

- Tak, na dworze jest okropnie.

- Osobiście lubię śnieg. - Pracował sprawnie; zważył wątrobę i pobrał mały jej wycinek. Pod ochronnym fartuchem miał elegancki, czarny garnitur i srebrną koszulę, która mieniła się przy każdym jego ruchu. Ciemne włosy splótł w jeden ścisły warkocz, zwinięty na karku i przewiązany srebrną wstążką.

Eve często się zastanawiała, jak mu się to udaje.

- Chcesz rzucić okiem? - Położył wycinek pod mikroskopem i wskazał ręką ekran. - Badanie toksykologiczne potwierdza, że to otrucie. Rycyna, silnie skoncentrowana, to śmiertelna trucizna. W tym wypadku śmierć nastąpiła bardzo szybko.

- Rycyna? Otrzymuje się ją z jakichś nasion, prawda?

- Wygrałaś pobyt dla dwóch osób w Puerto Vallarta. Ściśle mówiąc, z wytłoków rącznika. Kiedyś stosowano ją w charakterze środka przeczyszczającego.

Przypomniała sobie, w jakim stanie były zwłoki i sala lekcyjna.

- Cholernie skuteczna, o ile zdołałam się zorientować.

- Nadzwyczaj. Wątroba i nerki uszkodzone, doszło do wewnętrznych krwotoków. Doznał poważnych skurczy, serce zaczęło mu szybko bić, potem doszły mdłości, prawdopodobnie porażenie nerwów. - Morris razem z Eve wpatrywali się w ekran. - Proszek rycynowy był - i od czasu do czasu nadal jest - używany przez bioterrorystów. Wstrzyknięcie rycyny było ulubionym sposobem uśmiercania ludzi, póki nie wynaleziono łatwiejszych metod.

- Uniwersalna trucizna.
- Bardzo uniwersalna. Ustali to badanie laboratoryjne, ale z tego, co widzę, najprawdopodobniej wypił ją w gorącej czekoladzie.
- Przyrządziła mu ją żona.
- Ach. Kocham kobiety, lubiące prace domowe.
- Nie wygląda mi na morderczynię. Pobrali się kilka miesięcy temu. Bez mrugnięcia okiem przyznała się, że osobiście mu przygotowała drugie śniadanie.
- Małżeństwa, nawet o krótkim stażu, mogą być prawdziwymi obozami terrorystycznymi.
- Masz rację, ale nie widzę jej w roli zabójczni. Przynajmniej jak na razie.
- Przystojny, młody mężczyzna - zauważył Morris. - Wysportowany i, że się tak wyrażę, harmonijnie łączący cechy przedstawicieli różnych ras.

- Harmonijne połączenie. - Eve pokręciła głową. - Jesteś niesamowity. Był nauczycielem historii w prywatnej szkole w Upper West Side. Zwykle zostawiał drugie śniadania w klasie. Na ogół w poniedziałki spożywał je przy swoim biurku. Ani w salach lekcyjnych, ani na korytarzach nie ma kamer ochrony. Prywatne szkoły nie muszą ich instalować. Nietrudno byłoby komuś doprawić czekoladę trucizną. W tej chwili nie wiemy jeszcze, dlaczego ktoś miałby to zrobić. Facet wygląda na sympatycznego, nieszkodliwego gościa.

- Śmiem twierdzić, że ktoś go nie lubił. Ta trucizna nie tylko powoduje śmierć, ale również ogromne cierpienia. - Dłońmi sprawnymi jak u skrzypka Morris wyjął serce. - Nie żył długo po jej zażyciu, ale w tym czasie bardzo cierpiał.

Znów spojrzała na zwłoki. Coś ty takiego zrobił, Craig, że kogoś aż tak bardzo wkurzyłeś?

- Żona chce go zobaczyć. Zawiadomi jego rodziców. Przypuszczam, że oni też będą chcieli go zobaczyć.
- Dziś po dwudziestej pierwszej. Wtedy już odpowiednio go przygotuję.
- Poinformuję ich. - Zmarszczyła czoło i spojrzała na Morrisa. - Skąd można wziąć nasiona rącznika?

Tylko się uśmiechnął.

- Jestem pewien, że to ustalisz.

Peabody, nieco zawstydzona, kręciła się koło automatów.

- Zanim cokolwiek powiesz, proszę, oto puszka zimnej pepsi. I wcale nie marnowałam czasu. Zaczęłam sprawdzać pracowników szkoły i zapoznałam się z polisami ubezpieczeniowymi zarówno ofiary, jak i żony. Polisa ofiary stanowi część pakietu przywilejów pracowniczych. Pięćdziesiąt tysięcy, beneficjentem jest żona.
- Niczego sobie motyw. - Eve wzięła puszkę i z zadowoleniem stwierdziła, że pepsi rzeczywiście jest zimna. - Sprawdzimy stan ich finansów, może ta kobieta ma jakieś poważne długi. Może jest hazardzistką albo niewolnicą nielegalnych substancji.
- Sama w to nie wierzysz.
- Masz rację. - Eve otworzyła puszkę i pociągnęła łyk pepsi. - O ile nie wchodzą w grę jeszcze jakieś pieniądze, pięćdziesiąt tysięcy nie wydaje mi się wystarczającym powodem. A jeśli dochodzi do kłótni małżeńskich, że się tak wyrażę, małżonkowie zwykle załatwiają sprawę podczas bezpośredniej konfrontacji. To było okrutne, ale na odległość. Musiał się komuś bardzo narazić.

Wyszły z kostnicy i zimne powietrze uderzyło je prosto w twarze. Peabody otuliła się szalikiem i włożyła rękawiczki.

- Odtrącona kochanka, rywalizujący koledzy w pracy.
- Musimy się bliżej przyjrzeć tej Mirri Hallywell.

- Rodzice ucznia, którego ukarał albo który miał słabe oceny z jego przedmiotu.

- Jezu! - Eve wsadziła ręce do kieszeni i stwierdziła, że zapodziała gdzieś kolejną parę rękawiczek. - Kto zabija, bo jego dzieciak dostaje jedynki z historii?

- Rodzice to wredne i niebezpieczne istoty. Mam też inną teorię. Może to pomyłka.

- Otruto go rycyną. Według Morrisa dawka była śmiertelna.

- Mam na myśli to, że może jeden z uczniów był na niego wściekły. - Peabody zrobiła nadąsaną minę. „Załatwię tego wrednego pana Fostera”. Dodał mu trochę trucizny do napoju, myśląc, że Craig tylko dostanie sraczki.

- Wcale nie takie głupie. - Wsiadły do wozu i dopiero wtedy głęboko odetchnęły, bo wstrzymały oddech na przenikliwym zimnie.

- Jezu, Jezu, dlaczego mamy luty? - jęknęła Eve. - Dla dobra całej ludzkości należałoby zlikwidować ten miesiąc.

- Ciesz się, że jest najkrótszy w roku. - Peabody aż westchnęła, kiedy Eve włączyła ogrzewanie. - Chyba odmroziłam sobie rogówkę. Czy to możliwe?

- W lutym wszystko jest możliwe. Na razie skupmy się na ukochanej żonie Fostera. Pojedziemy do domu, w którym mieszkali, porozmawiamy z sąsiadami. A przede wszystkim z emerytowanym gliniarzem.

- Skoro był kiedyś gliną... - Peabody skinęła głową i zaczęła ostrożnie mrugać powiekami, żeby pomóc odtajać swoim być może odmrożonym rogówkom. - Jeśli działo się tam coś nie tak, prawdopodobnie to zauważył.

Henry Kowoski mieszkał na pierwszym piętrze trzykondygnacyjnego domu bez windy. Otworzył drzwi, dopiero kiedy obejrzał odznakę Eve przez judasza, a potem zmierzył policjantkę od stóp do głów.

Był przysadzisty, mierzył metr siedemdziesiąt trzy centymetry, miał przerzedzone, siwe włosy. Ubrany był w workowate spodnie i flanelową koszulę, na nogach miał brązowe, zniszczone kapcie. Na ekranie w głębi mieszkania widać było jakiś program, nadawany na kanale „Prawo i Porządek”.

- Widziałem kilka razy pani zdjęcie w telewizji. Za moich czasów gliniarze nie zabiegali tak o rozgłos.

- Za moich czasów - odparła Eve - świat aż roi się od dziennikarzy. Wpuści nas pan do środka, sierżancie?

Może fakt, że zwróciła się do niego, posługując się jego stopniem, sprawił, że odsunął się, wzruszając ramionami.

- Wyłączyć dźwięk - polecił. - O co chodzi?

W mieszkaniu panował taki zapach, jakby zbyt dużo czasu upłynęło od dnia prania, a niezbyt dużo od wieczoru z chińskim jedzeniem na wynos. Pośrednicy handlu nieruchomościami określali takie lokale jako „racjonalnie wykorzystujące przestrzeń”, co w przekładzie na zrozumiały język oznaczało jeden pokój z małą wnęką kuchenną i krótką, wąską łazienką.

- Jak długo służył pan w policji?

- Trzydzieści lat. Kilkanaście ostatnich w dwudziestym ósmym.

Eve poszperała w pamięci i przypomniała sobie jedno nazwisko.

- Pracował tam wtedy Peterson?

- Tak, przez ostatnie dwa lata. Był dobrym szefem. Słyszałem, że jakiś czas temu przenieśli go do Detroit czy coś w tym rodzaju.

- Naprawdę? Nie wiedziałam. Zgłaszał pan skargi na lokatorów z góry, Fosterów?

- Zgadza się. - Skrzyżował ręce. - Słuchają muzyki - jeśli można to nazwać muzyką - o każdej porze dnia i nocy. I tupią. Płacę czynsz i oczekuję, że moi sąsiedzi będą mi okazywać nieco szacunku.

- Czy robili coś jeszcze poza słuchaniem głośnej muzyki i tupaniem?

- Mieszka tam młode małżeństwo. - Wykrzywił usta. - Sama może się pani domyślić. Dlaczego to panią interesuje?

- Interesuje mnie to, ponieważ Craig Foster jest w kostnicy.

- Ten dzieciak nie żyje? - Kowoski cofnął się o krok i usiadł na zniszczonym fotelu. - Pieprzony świat. Był pieprzony, kiedy dostałem odznakę, i pieprzony, kiedy ją oddawałem. Jak zginął?

- Śledztwo trwa. Czy dochodziło między nimi do jakichś awantur?

- Między tymi gruchającymi gołąbkami? - Prychnął. - Nie sądzę. Z tego, co widziałem, częściej się całowali, niż jedli. Jeśli dobiegały stamtąd jakieś krzyki, to na pewno nie odgłosy kłótni, jeśli wie pani, co mam na myśli. Dziewczyna lubiła sobie pokrzyczeć, kiedy jej było dobrze. - Wydął policzki i wypuścił powietrze z płuc. - Przepraszam. Nie przeczę, że mnie wkurzali, hałasując. Ale przykro mi, że facet nie żyje. Był jeszcze taki młody. Pracował jako nauczyciel. Zawsze widziałem go uśmiechniętego. Chociaż kiedy się ma taką babkę, gotową człowieka zaspokajać co pięć minut, ma się powody do zadowolenia.

- Przyjmowali gości?

- Jej matka przyjechała na parę dni w okresie Bożego Narodzenia. Od czasu do czasu odwiedzali ich jacyś młodzi znajomi. Było parę głośnych imprezek. W sylwestra obydwoje wrócili do domu tak pijani, że z trudem trzymali się na nogach. Chichotali jak para dzieciaków i uciszali się nawzajem. - Wolno pokiwał głową. - Pieprzony świat. Zastanawia się pani, czy mogli być zamieszani w jakąś przestępczą działalność? Jeśli chce pani znać moje zdanie, ta dwójka to porządni ludzie. Codziennie rano wstawali, wychodzili do pracy, wieczorem wracali do domu. Jasne, że od czasu do czasu udzielali się towarzysko, ale raczej byli domatorami. Powinni stale siedzieć w domu, z dala od tego pieprzonego świata.

Przeprowadziły rozmowy z garstką sąsiadów, będących w domu, ale usłyszały to samo. Fosterowie byli szczęśliwą parą tuż po ślubie, młodymi, wykształconymi, nieźle zarabiającymi ludźmi, którzy się kochali.

- Mamy trzy punkty zaczepienia - powiedziała Eve, kiedy wracały do śródmieścia. - Ofiara, szkoła, trucizna. Coś musi je wszystkie łączyć.

- Może lekcje chemii? Sprawdźmy, czy w programie nauczania jest wiedza o truciznach, a w szczególności o rycynie.

- Nauczycielem chemii jest Dawson - przypomniała sobie Eve. - Przyjrzymy mu się bliżej. Sprawdź go, popytaj, co się dzieje w szkolnym laboratorium.

- Dobra. A skoro zakładamy, że to ktoś ze szkoły albo związany ze szkołą, powinnyśmy się zapoznać z aktami uczniów. Sprawdzić, czy Foster nie miał na pieńku z którymś z uczniów albo z jego rodzicami.

Eve skinęła głową.

- Dobrze. Przyjrzyjmy się pracownikom, którzy byli w szkole przed rozpoczęciem zajęć. Gdybym miała coś komuś dosypać do termosu, wołałabym to zrobić, zanim będzie się tam kręcić zbyt dużo osób. Sporządzimy listę i zaczniemy kopać.

- Nie lubię kopać z pustym żołądkiem. Nie chciałabym narzekać, ale nie miałyśmy przerwy obiadowej, a jest prawie ósma. Może powinnyśmy...

- Kolacja o ósmej?

- Jezu, Dallas, chociaż jakąś kanapkę.

- Kurde. Kurde. Kurde! Kolacja o ósmej we francuskiej restauracji. Kurde, kurde. Dlaczego już dochodzi ósma?

- Ponieważ Ziemia obraca się wokół własnej osi, obiegając Słońce. Jesteś umówiona?

- Z Roarkiem. Obowiązki żony właściciela firmy. - Eve miała ochotę wyrwać sobie włosy z głowy. - Nie byłam na dwóch ostatnich, nie mogę znów się nie pojawić. „Le Printemps”. Przypomniałam sobie.

- „Le Printemps”? 0 la la! Elegancja Francja. To w Upper East Side. Przykro mi to mówić, ale jesteśmy w Lower West Side.

- Wiem, do cholery, gdzie jesteśmy. - Eve walnęła pięścią w kierownicę, skręcając do garażu w podziemiach komendy głównej. - Muszę tam pójść. A już jestem spóźniona. Niech to szlag!

- Dziś i tak już nic byśmy nie zrobiły - zwróciła jej uwagę Peabody. - Została nam tylko robota papierkowa. Mogę napisać sprawozdanie, a jutro rano zaczniemy kopać.

- Prześlij kopię sprawozdania na mój komputer w pracy i w domu. I swoje spostrzeżenia. Wysiadaj! Muszę jechać do tej beznadziejnej francuskiej restauracji.

- Nie wstąpisz najpierw do domu, żeby się przebrać?

- W co? Zresztą nie mam czasu. - Złapała Peabody za jej pikowany płaszcz. - Zrób dla mnie jedno. Połącz się z Roarkiem i powiedz mu, że jestem w drodze. Prowadzę śledztwo, spóźnię się, ale przyjadę.

- Dobrze.

- Ja nie mogę tego zrobić. Zobaczyłby, że jestem w zwykłych ciuchach, a rano powiedział mi, że powinnam wziąć do pracy coś, w co mogłabym się przebrać. Ale go nie posłuchałam. Nie chciałam wychodzić z komendy w jakiejś fikuśnej kiecce. - Zdenerwowanie wprost wylewało się wszystkimi porami skóry Eve.