Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Minęło z górą ćwierć wieku, odkąd Lucius Shepard wprowadził nas w niezwykły fikcyjny świat, oddzielony od naszego tylko "najcieńszym z możliwych marginesem możliwości". W tym właśnie świecie, w mitycznej dolinie Carbonales, umieścił akcję "Człowieka, który pomalował smoka Griaule’a", opowieści o Mericu Cattanayu, artyście, który podjął trwającą wiele dziesięcioleci próbę pomalowania – i przy okazji zabicia – uśpionego, lecz nie całkiem martwego smoka, mierzącego sześć tysięcy stóp długości i władającego umysłami ludzi. Opowiadanie zostało nominowane do licznych nagród i jest dziś uważane za jedno klasycznych dzieł autora. Na przestrzeni lat Shepard wracał do swojego zmyślonego świata w kolejnych błyskotliwych opowiadaniach naświetlających historię Griaule’a z różnej perspektywy. Zaskakująca "Łuska Taborina" stanowiła dramatyczne i widowiskowe ukoronowanie cyklu luźno powiązanych nowelek, które – trudne dziś do odszukania – zostały zebrane w niniejszym tomie. Zwieńczeniem ich zbiorowego wydania (i prawdziwą gratką dla wielbicieli talentu Sheparda) jest "Czaszka", zupełnie nowe opowiadanie stanowiące nieoczekiwaną kontynuację znanych wątków, w którym Shepard wplata sagę o prastarym baśniowym potworze w polityczne realia współczesnej Ameryki Środkowej. "Smok Griaule" to książka absolutnie wyjątkowa, dzieło znakomitego stylisty, obdarzonego ogromną – i zawsze nieprzewidywalną – wyobraźnią.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 616
Piękna córka poszukiwacza łusek
1
Niedługo po tym, jak zgasło światło pierwszego poranka świata, kiedy ptaki wciąż fruwały do nieba i z powrotem, a najpodlejsze istoty lśniły własnym blaskiem niczym święci, bo tak czysty był drzemiący w nich okruch zła, wioska Hangtown uczepiła się grzbietu smoka Griaule’a, długiego na milę potwora, który – unieruchomiony zaklęciem czarownika, lecz wciąż żywy – władał doliną Carbonales i rządził każdym szczegółem życia jej mieszkańców, przekazując im swą wolę za pośrednictwem niemożliwych do opisania emanacji swojego lodowatego, ważącego wiele ton mózgu. Od barków do ogona większość ciała Griaule’a była pokryta ziemią, na której wyrosły drzewa i trawa, i oglądany z niektórych miejsc smok wyglądał jak zwykły element krajobrazu, jedno z wielu wzgórz okalających dolinę. Nie licząc fragmentów cielska, odsłoniętych przez poszukiwaczy łusek, widoczny był tylko kawałek zadu z prawej strony oraz gruba szyja i masywny łeb, przy czym łeb – nawet po tym, jak opadł z półotwartą paszczą ku ziemi – sięgał niemal równie wysoko, jak okoliczne wzgórza. Hangtown znajdowało się osiemset stóp ponad dnem doliny, bezpośrednio za płytą czołowo-ciemieniową, która zwieszała się nad nim niczym omszałe urwisko. Wieś składała się z kilkudziesięciu prymitywnych chałup o łupkowych dachach i ścianach ze zmurszałych desek. Rozciągała się nad jeziorem zasilanym przez strumień, który spływał z pobliskiego wzgórza wprost na grzbiet smoka, wciśnięta między wodę i gąszcz czeremch, głogów i karłowatych dębów. Gdyby nie otaczająca ją aura nawiedzenia i tętniąca życiem cisza przywodząca na myśl atmosferę starych ruin, ktoś stojący nad jeziorem mógłby pomyśleć, że ma przed sobą całkiem zwyczajną wiejską osadę, może odrobinę mniej schludną od przeciętnej (wszędzie w Hangtown walały się kości i wnętrzności sykaczy, odłupków i innych lęgnących się na smoku pasożytów), ale całkiem zwyczajną, jeśli wziąć pod uwagę wszechobecną apatię oraz nędzny ubiór i wredny charakter mieszkańców.
Wielu z nich – zarówno mężczyzn, jak i kobiet – trudniło się poszukiwaniem łusek: myszkowali pod obrośniętymi ziemią skrzydłami Griaule’a, a także w innych rejonach jego cielska, wypatrując popękanych lub odłamanych łusek, których kawałki odkuwali i sprzedawali w Port Chantay jako ceniony medykament. Za swoje wysiłki otrzymywali godziwe wynagrodzenie, ale byli traktowani jak pariasi przez mieszkańców doliny, którzy rzadko zapuszczali się na smoka, wiodąc żywot krótki i obfitujący w nieszczęśliwe wypadki przypisywane niezadowoleniu Griaule’a z ich obecności. Prawdę mówiąc, owo niezadowolenie było dla nich przedmiotem nieustannej troski i znaczną część swoich zarobków wydawali na amulety mające powstrzymać złowrogi wpływ smoka. Niektórzy zawieszali sobie na szyi kawałek łuski, licząc na to, że w ten sposób oddają Griaule’owi hołd i wyrażają dla niego najwyższy szacunek. Chyba najbardziej skrajnym dowodem tego rodzaju rozumowania był sposób, w jaki owdowiały Riall wychowywał swoją córkę Catherine. W dniu jej narodzin (który był zarazem dniem śmierci jej matki) zaczął ryć w klepisku swojej chałupy, aż dokopał się do grzbietu Griaule’a i odsłonił kawał złotej łuski o wymiarach pięć na sześć stóp. Od tamtej pory przez całe osiemnaście lat zmuszał córkę do spania na obnażonej łusce; miał nadzieję, że esencja Griaule’a przesączy się w jej ciało i będzie ją chronić przed jego smoczym gniewem. Catherine z początku protestowała przeciw takiemu odosobnieniu, z czasem jednak nauczyła się cieszyć nawiedzającymi ją snami o lataniu i o innych krainach (wedle legendy, smoki pochodziły z innego wszechświata, do którego przenosiły się, lecąc prosto w słońce). Czasami, kiedy leżąc na dnie wykopanego przez ojca i oszalowanego deskami tunelu, spoglądała w górę, miała wrażenie, że nie spoczywa na twardej powierzchni, lecz oddala się od Ziemi i zapada w złocistej dali.
Trudno powiedzieć, czy Riall osiągnął zamierzony cel, ale mieszkańcy Hangtown nie mieli wątpliwości, że bliski kontakt ze smoczą łuską odcisnął piętno na dziewczynie: ojciec był niski i śniady (tak samo zresztą jak matka) i nie prezentował się szczególnie efektownie, natomiast Catherine wyrosła na śliczną młodą kobietę, szczupłą, długonogą i złotowłosą, o pięknej skórze i niezrównanie subtelnej twarzy, idealnej niczym perfekcyjnie oszlifowany klejnot: zmysłowe usta, wydatne kości policzkowe i duże, wyraziste oczy, których tęczówki były tak ciemne, że tylko przy bardzo jasnym oświetleniu dawało się je odróżnić od źrenic. Zresztą, nie tylko uroda odróżniała ją od rodziców – Catherine nie odziedziczyła także ich ponurej natury i życiowego asekuranctwa. Od najmłodszych lat bez lęku kręciła się po wszystkich zakamarkach powierzchni smoczego cielska, zapuszczając się nawet w mrok pod skrzydłami, gdzie mało który poszukiwacz łusek ważył się zaglądać. Wierzyła, że zabiegi ojca uodporniły ją na codzienne zagrożenia. Czuła więź łączącą ją ze smokiem; była przeświadczona, że jej uroda i niezwykłe sny świadczą zarówno o magicznym związku między nią i Griaule’em, jak i o czekającym ją nieprzeciętnym przeznaczeniu, toteż przekonana o swojej niezniszczalności i pewna siebie, wyrosła na kobietę egocentryczną i nieco płytką. Adoratorów często traktowała z pogardą i beztroską, i choć nie była z natury oszustką (nie miała takiej potrzeby), bawiło ją podbieranie mężczyzn zakochanym w nich kobietom. Co zresztą nie przeszkadzało jej uważać się za dobrego człowieka. Oczywiście bez przesady – wiedziała, że nie jest święta; po prostu szanowała ojca, utrzymywała porządek w domu, wywiązywała się z przypadających jej w udziale obowiązków, i choć miała swoje wady, czyniła pewne kroki (aczkolwiek nie za duże), żeby je w sobie tępić. Podobnie jak większość ludzi, obchodziła się bez precyzyjnego kompasu moralnego; nie przeszkadzało jej, że społeczne tabu i okoliczności wpływają na jej zachowanie. Kierowanie się „dobrem” i „zasadami” zostawiała sobie na coś w rodzaju intelektualnego życia po życiu, do którego zamierzała aspirować, ale dopiero w odległej przyszłości, po zaznaniu wszystkich przyjemności życia doczesnego i zebraniu doświadczeń niezbędnych do takiego awansu. Zdarzały się jej napady humorów, jak każdemu, kto żył w sferze wpływów Griaule’a, zwykle jednak patrzyła na świat pogodnie i z optymizmem. Nie znaczy to bynajmniej, że była jakąś Pollyanną i chodzącym niewiniątkiem. Żyjąc w Hangtown, poznała, co to zdrada, żal i zabójstwo, a w wieku osiemnastu lat miała na koncie sporą liczbę kochanków. Wprawdzie swoboda seksualna cechowała wszystkich mieszkańców wioski, ale ze względu na nieprzeciętną urodę i związaną z nią równie nieprzeciętną zazdrość wzbudzaną u zalotników, Catherine miała opinię wyjątkowej rozpustnicy. Bawiła ją ta reputacja, sprawiała jej nawet pewną przyjemność, ale związane z nią plotki stawały się coraz bardziej ordynarne i coraz odleglejsze od prawdy, aż pewnego dnia uderzyły w nią rykoszetem, z siłą, jakiej nigdy by się nie spodziewała.
Poniżej rogu wyrastającego Griaule’owi spomiędzy oczu, skręconego i zakrzywionego w tył, w stronę Hangtown, pochyła czaszka smoka spłaszczała się i przechodziła w górną powierzchnię pyska. Tam właśnie przyszła Catherine w pewien mglisty poranek, ubrana w luźne spodnie i bluzę i uzbrojona w haki do łusek, sznury i komplet dłut, z zamiarem odłupania sporego kawałka pękniętej łuski, którą wypatrzyła w sąsiedztwie wargi, bezpośrednio nad jednym z kłów. Mozoliła się nad nią przez kilka godzin, podwieszona nad żuchwą Griaule’a w uplecionej z lin sieci. W półotwartym pysku smoka wyrósł prawdziwy ogród złowieszczych roślin; stwardniała powierzchnia języka przezierała gdzieniegdzie spomiędzy liści niczym grudy czerwonego koralu. Porosty kreśliły skomplikowane wzory na kłach, wokół których snuła się mgła i krążyły drapieżne ptaki, nurkując od czasu do czasu w gąszcz za jakąś nieszczęsną jaszczurką albo nornikiem. Epifity pleniły się bujnie w szczelinach między zębami, zwieszając długie girlandy czerwonych i fioletowych kwiatów. Widok był zniewalający i Catherine przerywała czasem pracę, zjeżdżała niżej w uprzęży i zawisała najwyżej pięćdziesiąt stóp nad wierzchołkami krzewów, żeby zajrzeć w mroczne otchłanie smoczej gardzieli, zaintrygowana naturą przemykających wśród cieni stworzeń.
Słońce wypaliło mgłę, kiedy – spocona i zmęczona robotą – wygramoliła się na górną powierzchnię paszczy i położyła na łuskach. Podparta na łokciu, pogryzała gruszkę miodową i patrzyła na dolinę, kanciaste zielone wzgórza, zagajniki palmowe, i odległe zabudowania Teocinte, gdzie wieczorem zamierzała tańczyć i kochać się. Powietrze tak się nagrzało, że zdjęła bluzę i wyciągnęła się na wznak, półnaga, z przymkniętymi oczami, śniąc na jawie w czystym cieple wiosennego dnia. Blisko godzinę przepływała z jawy w sen i z powrotem, kiedy zaalarmował ją jakiś zgrzyt. Sięgnęła po bluzę i spróbowała usiąść, ale zanim zdążyła się odwrócić i przekonać, kto – lub co – wydał niepokojący dźwięk, coś przygniotło jej żebra i zdławiło oddech. Leżała zdezorientowana, z trudem łapiąc powietrze, gdy poczuła, jak czyjaś dłoń miętosi jej pierś. Owionął ją cuchnący winem oddech.
– Spokojnie – rozległ się męski, chrapliwie pożądliwy głos. – Nie chcę od ciebie niczego więcej niż to, co pół Hangtown już dostało.
Wykręciwszy głowę, dostrzegła ściągniętą, ziemistą twarz Keya Willena. Kącik jego sardonicznie wykrzywionych ust drgnął w półuśmiechu.
– Mówiłem ci przecież, że nasz czas nadejdzie – dodał, majstrując przy trokach jej spodni.
Zaczęła się rozpaczliwie bronić – próbowała wydrapać mu oczy, szarpała go za włosy, w końcu odwróciła się na brzuch i wczepiła w skraj łuski, usiłując wyśliznąć się spod Keya, ale wtedy zdzielił ją pięścią w skroń i białe gwiazdy eksplodowały jej pod czaszką. Zanim doszła do siebie, zdążył odwrócić dziewczynę na plecy, ściągnąć jej spodnie z bioder i spenetrować palcami; teraz na przemian wpychał je w nią i wysuwał, dysząc szybko i chrapliwie. Cała obolała w środku, Catherine wrzasnęła rozdzierająco. Zaczęła się miotać, szarpać go za koszulę, za włosy; krzyczała cały czas, a gdy wolną ręką zatkał jej usta, ugryzła go.
– Ty suko! Ty przeklęta… – Key odepchnął jej głowę, aż uderzyła potylicą o łuskę, na której leżała. Wlazł na nią, usiadł na jej piersi i przyszpilił ramiona kolanami. Spoliczkował ją, wplątał dłoń w jej włosy i nachylił się nad nią. Kiedy mówił, pryskał śliną na jej twarz: – Posłuchaj no, świnio. Nie interesuje mnie, czy będziesz przytomna, czy nie; i tak się z tobą zabawię. – Znów uderzył jej głową o łuskę. – Słyszałaś? Słyszałaś?! – Wyprostował się i jeszcze raz ją spoliczkował, mocniej. – Powiem ci, że już teraz nieźle się bawię.
– Proszę… – stęknęła oszołomiona.
– Proszę? – Roześmiał się. – To znaczy, że chcesz jeszcze? – Następny policzek. – Tak ci się to podoba? – I jeszcze jeden. – A to?
Gwałtownym szarpnięciem uwolniła jedną rękę i odruchowo sięgnęła za głowę w poszukiwaniu jakiejś broni. Kiedy zamierzył się, żeby znów uderzyć ją w twarz, złapała kij (tak jej się przynajmniej wydawało) i z impetem wyrżnęła Keya w głowę. Grot haka do łusek – tym bowiem okazał się „kij” – wbił się w głowę Keya tuż za lewym okiem. Zanim z ledwie słyszalnym okrzykiem runął na bok, oko wypełniło się krwią i stało jednolitą czerwoną kulą, jak gumowa piłka osadzona w oczodole. Catherine wrzasnęła przeraźliwie, zepchnęła z siebie nogi Keya i odczołgała się od niego, spętana spodniami, które przez ten czas zdążyły się jej zsunąć do kolan. Ciało Keya drgało konwulsyjnie, pięty bębniły o łuskę. Siedziała i patrzyła na niego długo, nieprzerwanie, niezdolna zaczerpnąć tchu ani trzeźwo pomyśleć, ale kiedy roje czarnych much – ich przezroczyste skrzydełka cięły światło słońca na tęcze – zaczęły przysiadać w kałuży krwi wypływającej spod twarzy Keya, zrobiło jej się niedobrze. Podczołgała się do skraju paszczy i zapatrzyła na szachownicę pól ciągnącą się aż do Port Chantay, w kierunku wyrastającej na horyzoncie góry spienionych cumulusów. W jej piersi ziała lodowata pustka. Zadrżała z zimna; przebiegający ją dreszcz był echem dreszczy, które wyczuła w ciele Keya, gdy hak wgryzł mu się w czaszkę. Wezbrało w niej całe nagromadzone obrzydzenie, odraza wywołana napaścią, gwałtem, dotknięciem śmierci podeszła do gardła. Zwymiotowała. Kiedy było po wszystkim, zasznurowała ciasno spodnie; węzeł sprawił trochę kłopotu nieporadnym palcom.
Przyszło jej do głowy, że powinna coś zrobić. Na przykład, zwinąć sznury. Albo spakować uprząż do plecaka. Tyle że takie zadania, choć w teorii zupełnie proste, wydawały się teraz tak złożone, że w tej chwili kompletnie ją przerastały. Zadygotała z zimna i objęła się ramionami. Wysokość i oddalenie od domu nagle zaczęły jej dokuczać. Policzki miała obrzmiałe i zaczerwienione; mrowiące iskierki czucia (wyobrażała je sobie jako opalizujące larwy) kłębiły się pod skórą piersi i nóg. Miała wrażenie, że świat wokół niej zwalnia biegu; że czas, wcześniej wzburzony, pomału osiada jak rzeczny muł, kiedy woda uspokaja się po przejściu wiru.
Spojrzała w stronę czoła smoka. Obok rogu ktoś stał. A właściwie szedł w jej stronę. Obserwowała intruza z wyzywającą obojętnością. Chciała przede wszystkim chronić swoją prywatność, bała się, że jeśli będzie musiała się odezwać, nie zapanuje nad emocjami. Kiedy jednak rozpoznała w przybyszu jedną ze swoich sąsiadek z Hangtown – Brianne, młodą, wysoką kobietę o delikatnej urodzie, oliwkowej cerze i kasztanowych włosach – odetchnęła z ulgą. Nie przyjaźniły się, ba, kiedyś rywalizowały nawet o względy tego samego mężczyzny, ale od tamtej pory upłynął już z górą rok i teraz Catherine się ucieszyła. W obecności drugiej kobiety mogła sobie pozwolić na słabość. Brianne z pewnością okaże jej współczucie.
– Na Boga, co tu się stało?
Brianne uklęknęła i odgarnęła jej włosy z czoła. Czułość tego gestu przełamała tamę powstrzymującą uczucia Catherine. Opowiedziała o gwałcie, od czasu do czasu przerywając swoją historię szlochem.
– Nie chciałam go zabić – dodała. – Zapomniałam o tym haku.
– Key prosił się o śmierć – odparła Brianne. – Szkoda tylko, że akurat na ciebie padło, żeby mu w tym pomóc. – Westchnęła, marszcząc z troską brwi. – Chyba powinnam iść po kogoś, żeby zajął się ciałem. Wiem, że to nie…
– Nie, nie, rozumiem. Trzeba coś z tym zrobić.
Catherine poczuła się raźniej, jakby odzyskiwała siły. Próbowała wstać, ale Brianne ją powstrzymała.
– Lepiej zaczekaj tutaj. Wiesz, jacy są ludzie. Zobaczą twoją twarz – Brianne dotknęła opuchniętego policzka Catherine – i zaczną się wtrącać, plotkować… Najlepiej by było, gdyby burmistrz osobiście poprowadził śledztwo. W ten sposób zdławiłby domysły w zarodku.
Catherine nie miała ochoty ani chwili dłużej przebywać sam na sam ze zwłokami, ale doceniła mądrość tych słów i zgodziła się poczekać.
– Dasz sobie radę? – upewniła się Brianne.
– Dam. Ale pośpiesz się.
– Dobrze. – Brianne wstała. Wiatr wzburzył jej włosy, które przesłoniły dolną połowę twarzy. – Na pewno dasz sobie radę?
W jej głosie brzmiała jakaś dziwna nuta, jakby w rzeczywistości chciała zadać zupełnie inne pytanie. Albo – i to wydało się Catherine bardziej prawdopodobne – jakby myślami była już przy rozmowie z burmistrzem.
Catherine pokiwała głową, ale złapała Brianne za rękę, zanim ta zdążyła się oddalić.
– Nie mów mojemu ojcu. Sama mu powiem. Jeśli dowie się od ciebie, gotów mścić się na Willenach.
– Słowa nie pisnę, obiecuję.
Brianne uśmiechnęła się, poklepała Catherine współczująco po ręce i ruszyła w drogę powrotną do Hangtown. Szybko zniknęła w gąszczu zarośli za rogiem na czole smoka.
Przez pewien czas po jej odejściu Catherine czuła się bezpieczna w kokonie pocieszenia, ale kotłujący się wiatr i chłód, który przeniknął powietrze, gdy chmury zakryły słońce, sprawiły, że ponure odosobnienie wkrótce zaczęło ją przytłaczać. Pożałowała, że nie wróciła do miasteczka. Zacisnęła kurczowo powieki, usiłując się uspokoić, jednakże cały czas przed oczami stawała jej twarz Keya z jednym okiem wypełnionym krwią. Wciąż czuła na sobie dotknięcie jego rąk. W końcu, uznawszy, że Brianne miała aż nadto czasu, żeby wypełnić swoją misję, podeszła na skraj gęstwiny i spojrzała w dół wąskiej ścieżki wijącej się po grzbiecie Griaule’a. Upłynęło jeszcze kilkanaście minut, zanim w końcu dostrzegła trzy postaci zmierzające raźnym krokiem w jej stronę: dwóch mężczyzn i kobietę. Osłoniła oczy przed słońcem, które przedarło się akurat przez chmury, i wytężyła wzrok. Żaden z mężczyzn nie miał siwiejących włosów i krępej sylwetki burmistrza. Obaj byli chudzi i bladzi, mieli czarne włosy do ramion, a w rękach trzymali obnażone noże. Nie widziała wyraźnie ich twarzy, doszła jednak do wniosku, że Brianne, najwyraźniej nadal jej nieprzychylna, postanowiła się zemścić i poinformowała braci Keya o jego śmierci.
Strach rozproszył mgłę pierwszego szoku i Catherine zaczęła gorączkowo rozmyślać, co powinna zrobić. Nie miała szans schować się w zaroślach, a ścieżka była tylko jedna. Cofnęła się do skraju pyska Griaule’a, wyminąwszy kałużę krzepnącej krwi. Jedyną nadzieją na ucieczkę było opuszczenie się w sieci lin do smoczej paszczy i szukanie schronienia w jej wnętrzu – jednakże myśl o tym, że miałaby zapuścić się w tak złowieszcze miejsce, którego nie bali się tylko szaleńcy, kazała jej się zatrzymać. Próbowała wymyślić coś innego – bez powodzenia. Brianne z pewnością okłamała Willenów, zrzuciła na nią całą winę, i teraz nie zechcą jej nawet wysłuchać. Podbiegła do samej krawędzi, wpięła się w uprząż i zsunęła ze skraju paszczy, uwijając się jak w ukropie. Zjeżdżała w nierównym rytmie, szarpnięciami po dziesięć, piętnaście stóp. Rozwarty pysk Griaule’a przesuwał się skokami i wirował jej przed oczami – nastroszone liście, paprocie wysokie jak dorosły człowiek, olbrzymie zakrzywione kły wyrastające z dolnej szczęki, smoliście czarna otchłań gardzieli.
Znajdowała się pięćdziesiąt stóp od powierzchni, gdy szarpnięta lina zadygotała. Zadarła głowę i stwierdziła, że jeden z Willenów piłuje sznur nożem. Nagle zrobiło jej się gorąco, serce zabiło jak młotem, dłonie stały się śliskie od potu. Opadła połowę odległości dzielącej ją od żuchwy i zatrzymała się w locie; bolesny wstrząs przeszył jej kręgosłup. Oszołomiona, zakołysała się bezwładnie, a potem opadła jeszcze raz, na krótszym odcinku, po czym lina u góry pękła i ostatnie dwadzieścia stóp przeleciała bez zabezpieczenia. Wyrżnęła w dno paszczy z takim impetem, że straciła przytomność.
Ocknęła się w kępie paproci, widząc w górze obramowane pióropuszem liści ceglane podniebienie paszczy Griaule’a, obwieszone ciemnozielonymi epifitami jak sklepienie katedry, którą zawładnęła dżungla. Przez chwilę leżała nieruchomo, zbierając myśli i badając obolałe ciało w poszukiwaniu złamań. Nabiła sobie guza na potylicy, ale impet uderzenia przyjęła głównie na pośladki, które, choć obolałe, nie doznały chyba poważniejszych szkód. Ostrożnie, krzywiąc się z bólu, dźwignęła się na kolana i już, już miała wstać, kiedy usłyszała dobiegające z góry pokrzykiwania:
– Widzisz ją?
– Nie… A ty?
– Musiała się schować gdzieś głębiej!
Wyjrzawszy ostrożnie spomiędzy liści, dojrzała dwie ciemne sylwetki zawieszone co najmniej sto stóp nad jej głową w sznurowych oplotach, jak pająki w prymitywnych sieciach. W tej samej chwili zjechały niżej i spanikowana Catherine zaczęła się odczołgiwać od wylotu paszczy. Na przemian podciągała się i odpychała od ukrytych pod poszyciem powykręcanych zdrewniałych pnączy. Pokonawszy w ten sposób jakieś pięćdziesiąt jardów, odważyła się spojrzeć wstecz: Willenowie wisieli już dosłownie dziesięć stóp nad zaroślami, a w chwili, gdy na nich patrzyła, zjechali jeszcze niżej i zniknęli Catherine z oczu. Instynkt kazał jej się wycofać w głąb paszczy, ale już w miejscu, w którym w tej chwili przyklękła, powietrze było wyraźnie ciemniejsze niż u wylotu pyska, otaczał ją szarozielony półmrok i na samą myśl o zanurzeniu się w mroki gardzieli serce przestawało jej bić.
Wytężyła słuch, jednakże zamiast kroków Willenów słyszała tylko szelesty, szmery i upiorne poświstywania, które – choć ciche – miały złożone, wyraziste brzmienie. W jej wyobraźni ich źródłem nie były małe żyjątka, lecz powietrze prześlizgujące się przez ogromne gardło smoka. Przerażały ją jego rozmiary, tak jak przerażała ją własna małość. Nie mogła się zmusić, żeby wejść głębiej, skręciła więc ku brzegowi paszczy, gdzie w cieniu paprocie rozpleniły się szczególnie gęsto. W miejscu, w którym dno pyska zaczynało się wznosić, zagrzebała się w paprociach i znieruchomiała.
Tuż obok jej głowy znalazł się nieregularny placek bladoczerwonego ciała, w miejscu, gdzie jakaś wyrwana z korzeniami roślina odsłoniła grunt. Z zaciekawieniem dotknęła go palcem: był suchy i chłodny, tak jakby dotknęła kawałka drewna lub kamienia. Była zawiedziona; spodziewała się, że po takim dotknięciu dokona się w niej jakaś spektakularna przemiana. Przycisnęła całą dłoń, szukając muśnięcia pulsu, ale czerwonawe ciało było jak martwe, a jedynymi oznakami życia pozostawały szelesty w krzakach i rzadki łopot skrzydeł nad jej głową.
Zrobiła się senna, głowa sama zaczęła opadać jej na pierś. Z początku dokładała wszelkich starań, żeby nie zasnąć, ale po paru minutach pozwoliła sobie na odrobinę odprężenia. Im dłużej analizowała swoją sytuację, tym większej nabierała pewności, że Willenowie nie będą jej tak daleko ścigać. Nie wystarczy im odwagi, żeby wejść do paszczy – będą czekać u jej wylotu jak armia oblegająca twierdzę, wiedząc, że prędzej czy później Catherine będzie musiała wyjść w poszukiwaniu pożywienia i wody. Na myśl o wodzie odczuła pragnienie, ale zdławiła je w sobie; przede wszystkim potrzebowała teraz odpoczynku. Wyjęła zza pasa jeden z haków do łusek i ściskając go w prawej ręce (na wypadek, gdyby naprzykrzało się jej jakieś zwierzę, mniej ostrożne od Willenów), oparła głowę na nagim skrawku ciała Griaule’a. Wkrótce zasnęła kamiennym snem.
2
W przeszłości sny Catherine często bardziej przypominały przesyłane skądś komunikaty niż destylaty jej własnych doświadczeń, nigdy jednak nie przyśnił się jej przekaz tak ewidentny, jak owego popołudnia, gdy zasnęła w paszczy Griaule’a. Sen był prosty, pozbawiony formy wizualnej, rozbrzmiewał w nim tylko głos, którego słowa nie tyle docierały do jej uszu, ile raczej obejmowały ją całą, opływały swoim znaczeniem. Napawały Catherine otuchą i pozostawiły po sobie poczucie bezpieczeństwa tak głębokie, że jej pewność siebie trwała nawet po przebudzeniu w poczerniałym świecie, rozświetlanym tylko refleksami płomieni na obłej powierzchni smoczego kła. To był niezwykły widok: olbrzymi ząb oblany wściekle czerwoną poświatą. W innej sytuacji byłaby śmiertelnie przerażona, teraz jednak nie przejęła się okrutną wymową obrazu i dostrzegła w nim tylko potwierdzenie swoich domysłów w kwestii Willenów. Rozpalili ognisko u wylotu pyska i czekali na nią, spodziewając się, że sama wpadnie im w ręce.
Nie miała zamiaru spełniać ich oczekiwań. Mimo że jej pewność siebie chwilami słabła, a myśl o zagłębieniu się w trzewia smoka przeczyła zdrowemu rozsądkowi, zdawała sobie sprawę, że podejmując inną decyzję, skończy z poderżniętym gardłem. Poza tym, mimo irracjonalności tego pomysłu, instynktownie wyczuwała, że Griaule nad nią czuwa i że to, co się z nią teraz dzieje, jest wyrazem jego woli. Przed oczami stanęła jej na moment twarz Keya Willena z krwawym okiem i rozdziawionymi ustami. Przypomniała sobie, jaką grozą przejęła ją jego napaść – i stwierdziła, że to wspomnienie wcale jej nie dręczy. Przeciwnie, dodawało jej sił i odpowiadało na pytania, które koniecznie należało postawić, nawet jeśli ona sama wcześniej ich sobie nie zadawała. Nie ponosiła żadnej odpowiedzialności za gwałt, w żaden sposób nie próbowała skusić Keya, ale dotarło do niej, że w pewnym sensie wystawiła się na atak przez to, że wcześniej wiodła egzystencję kompletnie pozbawioną celu, tak jakby liczyła na to, że bliżej niesprecyzowane „przeznaczenie” nada jej życiu sens. A dziś, kiedy owo przeznaczenie znalazło się na wyciągnięcie ręki, rozumiała, że mogłoby wyglądać inaczej i mieć mniej gwałtowny charakter, gdyby ona sama była inna; gdyby zamiast typowej dla siebie bierności przejawiała więcej inicjatywy w kontaktach z ludźmi i całym światem. Miała nadzieję, że ta nowo nabyta świadomość okaże się przydatna, chociaż w głębi serca w to powątpiewała. Zaszła zbyt daleko niewłaściwą ścieżką, żeby teraz jakakolwiek wiedza mogła coś zmienić.
Rozpoczęcie podróży w głąb smoka wymagało od niej zmobilizowania całej siły woli. Szła, wodząc ręką po bocznej ścianie gardła, rozchylała liście paproci, zgarniała pajęczyny, nieustannie wyczulona na mamrotanie insektów i innych nocnych stworzeń. Ciarki przechodziły jej po plecach od wyczuwanych pod palcami obcych faktur. W pewnym momencie chciała nawet zawrócić, ale słysząc za plecami pokrzykiwania, wystraszyła się, że Willenowie podążają jej tropem, i poszła dalej.
Grunt zaczął opadać, a na zakrzywionej ścianie gardła pojawił się odblask jakiejś słabej poświaty. Światło stawało się coraz jaśniejsze, liście zaczęły rzucać cienie, i Catherine przyśpieszyła, żeby jak najszybciej dotrzeć do jego źródła. Potykała się o wystające korzenie, płożące się zielsko pętało jej stopy, ale w końcu spadek się skończył i znalazła się w sporej komorze o poziomym dnie i w przybliżeniu okrągłym kształcie. Sklepienie ginęło w mroku, a na podłodze rozlewały się czarne kałuże, nad którymi snuły się pasma mgły. Tam, gdzie mgła musnęła powierzchnię cieczy, rozbłyskiwał jęzor żółtawo-czerwonego płomienia, budząc cienie na gruzłowatym podłożu i wyławiając z ciemności liczne brodawkowate narośle, które – intensywnie czerwone, sięgające Catherine do kolan, podziurkowane i ociekające mgłą – sterczały pomiędzy kałużami. W głębi pomieszczenia znajdował się otwór prowadzący najprawdopodobniej dalej w trzewia smoka. Powietrze było ciepłe i wilgotne i Catherine zaczęła się pocić. Wzdragała się przed wejściem do komory, która mimo oświetlenia wydała się jej o wiele bardziej obca i nieludzka niż paszcza bestii. Znów jednak zmusiła się do zrobienia kroku w przód i ostrożnie weszła między płomienie. Szybko przekonała się, że od mgły kręci się jej w głowie, i zaczęła omijać narośle szerokim łukiem.
Gdzieś z góry dobiegły przenikliwe gwizdy. Na myśl o tym, że mogłyby oznaczać obecność nietoperzy, znów przyśpieszyła. Zdążyła pokonać połowę szerokości komory, gdy na dźwięk męskiego głosu włosy stanęły jej dęba ze strachu.
– Catherine! – usłyszała. – Nie pędź tak!
Okręciła się na pięcie, z hakiem gotowym do ciosu. W jej stronę kuśtykał starszy, siwy mężczyzna w złachmanionym jedwabnym surducie wyszywanym złotą nicią, do którego włożył obszarpaną koszulę z żabotem i dziurawe atłasowe rajtuzy. W lewej ręce trzymał laskę ze złotą główką. Kościste palce obu rąk miał upierścienione co najmniej tuzinem sygnetów. Zatrzymał się na wyciągnięcie ręki od niej, ona zaś nie opuściła wprawdzie haka, ale trochę się uspokoiła. Owszem, staruszek wyglądał nieco ekscentrycznie, ale na tle ludzi i innych istot zamieszkujących Griaule’a prezentował się właściwie przeciętnie. Mógł niepokoić, ale nie przerażał.
– Przeciętnie?! – Staruszek zarechotał. – Też coś! Przeciętny jak anioły, zwyczajny jak idea Boga. – Zanim Catherine zdążyła się zdziwić, że zna jej myśli, rechot się powtórzył. – Jakże miałbym ich nie znać? Wszyscy jesteśmy tworami jego myśli, wyrazami jego kaprysów. A tutaj wszystko, co na powierzchni jest ledwie zauważalne, staje się żywą rzeczywistością, nieuniknioną prawdą. A to dlatego – postukał laską w dno komory – że otaczająca nas materia emanuje jego wolą. – Zrobił krok w przód i wbił w Catherine spojrzenie kaprawych oczu. – Ta chwila śniła mi się tysiąc razy. Wiem, co powiesz; wiem, co pomyślisz; wiem, co zrobisz. Otrzymałem od niego szczegółowe instrukcje, bym mógł zostać twoim przewodnikiem i powiernikiem.
– O czym mówisz? – Zalękniona Catherine wzięła zamach hakiem.
– Nie o czym, lecz o kim. – Uśmiech rozkroił na dwoje jasną, pomarszczoną skórę twarzy staruszka. – O Jego Łuskowatości, rzecz jasna.
– O Griaule’u?
– Nie inaczej. – Mężczyzna wyciągnął do niej rękę. – Chodź, dziewczyno. Czekają na nas.
Catherine cofnęła się o krok. Staruszek odął wargi.
– No dobrze, rzeczywiście mogłabyś chyba wrócić tam, skąd przyszłaś. Willenowie ucieszą się na twój widok.
– Nie rozumiem – powiedziała podenerwowana Catherine. – Skąd możesz wiedzieć…
– Jak masz na imię? Albo co ci grozi? Czy ty mnie w ogóle słuchałaś? Jesteś tworem Griaule’a, córko, i to nawet w większym stopniu niż inni, ponieważ przez lata spałaś w samym środku jego snów. Całe twoje życie było wstępem do tych chwil. Nie poznasz swojego przeznaczenia, dopóki nie udasz się do miejsca, w którym rodzą się sny smoka… Do jego serca. – Mężczyzna wziął Catherine za rękę. – Jestem Amos Mauldry. Kapitan Amos Mauldry, do usług. Czekam na ciebie od lat, od wielu, wielu lat! Mam cię przygotować do najważniejszej chwili twojego życia. Nalegam więc, byś poszła ze mną, dołączyła do Milusich i rozpoczęła przygotowania, ale… – Wzruszył ramionami. – Cóż, wybór należy do ciebie. Nie będę cię bardziej przymuszał, powiem tylko jeszcze jedno: chodź teraz ze mną, a kiedy wrócisz, przekonasz się, że nie masz się czego obawiać ze strony braci Willenów.
Puścił rękę Catherine i tylko patrzył na nią chłodno, z szacunkiem. Korciło ją, żeby zlekceważyć jego słowa, ale nie mogła się do tego zmusić: za bardzo współgrały z jej własnymi odczuciami na temat jej związków ze smokiem.
– Kim są Milusi? – zapytała.
Mauldry prychnął lekceważąco.
– To nieszkodliwe stworzenia. Życie wypełniają im spory o błahostki i kopulacja. Gdyby nie ich przydatność dla Griaule’a, którego chronią przed pewnymi szkodnikami, byliby kompletnie bezużyteczni. No, ale są na tym świecie gorsze od nich bestie i Milusi miewają czasem swoje pięć minut. – Niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę, postukując laską o posadzkę. – Niedługo sama ich poznasz. Idziesz czy nie?
Bez entuzjazmu, za to z hakiem gotowym do ciosu, Catherine podążyła za Mauldrym do otworu w głębi komory i dalej, wąskim, krętym tunelem oświetlonym pulsującą złotą poświatą emanującą z ciała Griaule’a. Źródłem światła, jak wyjaśnił jej przewodnik, była krew, która wprawdzie nie płynęła w tej chwili w żyłach smoka, ale jej blask falował na skutek zmian składu chemicznego. Tak w każdym razie sądził Mauldry, który odzyskał już utraconą chwilowo pogodę ducha i opowiadał Catherine o czasach, gdy był kapitanem statku towarowego kursującego z Port Chantay na Wyspy Perłowe.
– Przewoziliśmy żywy inwentarz, owoce chlebowca, tran wielorybi… Właściwie nie przypominam sobie, żebyśmy czegoś nie przewozili. To było dobre życie, ale ciężkie, naprawdę ciężkie, i po odejściu ze służby… No cóż, nie miałem żony, więc kiedy nagle okazało się, że mam pod dostatkiem wolnego czasu, pomyślałem, że najwyższa pora się zabawić. Postanowiłem zwiedzić świat, a najbardziej ze wszystkiego chciałem zobaczyć Griaule’a; ludzie powiadali, że to prawdziwy cud świata – i mieli rację! Jego widok wprawił mnie w osłupienie. Kompletnie mnie oszołomił, nie mogłem się na niego napatrzeć. Był czymś więcej niż cudem świata, był idealny. Ostrzegano mnie, żebym nie zapuszczał się w pobliże paszczy, całkiem słusznie zresztą, ale nie umiałem się powstrzymać i pewnego wieczoru, kiedy przechadzałem się po skraju pyska, napadło mnie dwóch poszukiwaczy łusek. Pobili mnie, okradli i zostawili na pewną śmierć. I pewnie faktycznie bym umarł, gdyby nie Milusi. – Staruszek zacmokał z troską. – Skoro już nadarza się okazja, opowiem ci trochę o nich. I tak powinienem cię przygotować na spotkanie z nimi, bo bez tego… Prezentują się naprawdę paskudnie, nie ukrywam. – Łypnął jednym okiem na Catherine, a kiedy nie zareagowała, po kilkunastu krokach zapytał: – Nie poprosisz mnie, żebym mówił dalej?
– Nie wydaje mi się, żebyś potrzebował mojej zachęty.
Mauldry zaśmiał się z aprobatą.
– Słusznie, słusznie… – mruknął, ale dalej szedł w milczeniu, zgarbiony, z pochyloną głową. Przypominał trochę starego żółwia, który nauczył się chodzić na dwóch łapach.
– No więc? – zirytowała się Catherine.
– Wiedziałem, że zapytasz! – Mauldry mrugnął do niej porozumiewawczo. – Z początku sam nie wiedziałem, kim są. Gdybym wiedział, byłbym przerażony. W kolonii jest ich około pięciuset, może sześciuset; byłoby więcej, gdyby nie wysoka śmiertelność młodych i inne zabójcze zjawiska. W większości są potomkami upośledzonego mężczyzny nazwiskiem Milusi, który prawie tysiąc lat temu zabłąkał się do paszczy Griaule’a. Podobno przechodził koło pyska, kiedy nagle ze środka zaczęły wyfruwać ptaki i owady, i to nie po kilka czy kilkanaście sztuk, tylko całe stada i roje. Milusi śmiertelnie się przeraził, bo pomyślał, że pewnie wypłoszył je jakiś potwór. No i postanowił się przed tym potworem schować. Tak mu się jednak pomieszało w głowie, że zamiast odbiec od paszczy, wbiegł prosto do środka i tam ukrył się w krzakach. Przesiedział tak prawie cały dzień, a potwora ani widu, ani słychu. Jedyną oznaką zagrożenia był stłumiony głuchy łomot dobiegający z wnętrza smoka. W końcu ciekawość zwyciężyła strach i Milusi wszedł do gardzieli. – Mauldry odkaszlnął i splunął. – Tam się poczuł bezpiecznie, w każdym razie bezpieczniej niż na zewnątrz. To pewnie była sprawka Griaule’a, to poczucie bezpieczeństwa. Wiedział, że państwo Milusi muszą być szczęśliwi, jeśli mają w nim zamieszkać na stałe i służyć mu jako deratyzatorzy. Pierwszym posunięciem Milusiego było sprowadzenie z Teocinte pewnej znajomej obłąkanej; z biegiem czasu werbowali innych szaleńców, kiedy tylko takowi się napatoczyli. Byłem pierwszym zdrowym na umyśle człowiekiem, którego przyjęli. Są okropnymi szowinistami, kiedy przychodzi do podziału na normalnych i wariatów, ale Griaule, naturalnie, kazał im mnie przygarnąć. Wiedział, że będzie ci potrzebny ktoś, z kim mogłabyś porozmawiać. I tak oto zamieszkałem tutaj. – Dźgnął ścianę laską. – To mój dom, właściwie nawet więcej: to moja prawda. Moja miłość. Życie w tym miejscu zmieniło mnie.
– Trochę trudno w to uwierzyć…
– Tak? Kto jak kto, ale ty najlepiej powinnaś rozumieć bezmiar zalet Griaule’a. Nikt nie zapewni ci takiego bezpieczeństwa jak on; nikt nie zagwarantuje ci takiej wiedzy.
– Mówisz o nim jak o bogu.
Mauldry zatrzymał się i spojrzał z ukosa na Catherine. Złote światło pojaśniało, wypełniając cieniem jego zmarszczki. Wyglądał w tej chwili jakby przeżył setki lat.
– A kim według ciebie jest? – zapytał z nutą oburzenia w głosie. – Kim innym mógłby być?
Po dalszych dziesięciu minutach znaleźli się w komorze jeszcze większej i wspanialszej niż poprzednia. Miała owalny kształt, jak postawione na sztorc jajo o spłaszczonym dnie – jajo wysokie na sto pięćdziesiąt stóp, o średnicy wynoszącej nieco ponad połowę wysokości. Oświetlała je ta sama złocista pulsująca poświata, która rozjaśniała mroki tunelu, z tą różnicą, że zmiany natężenia były tutaj bardziej płynne, a ekstrema jasności bardziej od siebie odległe – od głębokiego półmroku do blasku niemal równego światłu dnia. Górne dwie trzecie powierzchni ścian były przesłonięte piętrzącymi się jeden nad drugim rzędami małych komórek, koślawo posklejanych i tworzących strukturę, która wprawdzie pozbawiona była charakterystycznej dla plastra miodu regularności, ale mimo to, do złudzenia go przypominała, tak jakby ulepiły ją pijane pszczoły. Wejścia do komórek były przesłonięte zasłonami. Do ścian umocowano liny, drabinki sznurowe i kosze pełniące rolę wind; kilka z nich było zresztą w tej chwili w użyciu, przewożąc ludzi ubranych podobnie do Mauldry’ego. Komórki kojarzyły się Catherine z widzianym niegdyś obrazem przedstawiającym labirynty mieszkalne na dachach domów w Port Chantay – tylko że domostwa na obrazie, mimo że roztaczały aurę nędzy i rozpaczy, nie kojarzyły się od razu z przegniłym ładem, który zdegenerował się do stanu perwersyjnego chaosu.
Dolną część komory (do której zresztą doprowadzał tunel) pokrywał pstry kobierzec, na który składały się całe jardy jedwabiu, aksamitu i innych kosztownych materii. Siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt osób przechadzało się po dnie jaja lub leżało na jego łagodnie zakrzywiających się ścianach. Pusty był tylko sam środek posadzki, w którym ziała czarna dziura prowadząca dalej w trzewia smoka. Przechodził też przez nią cały system rur, przenoszących – jak później Mauldry wyjaśnił Catherine – ścieki z kolonii wprost do zbiornika z kwasem, z którego w przeszłości zasilane były ognie Griaule’a. Pod kopułą jaja kłębiła się gęsta mgła, taka sama jak ta wypływająca z narośli w poprzedniej komorze. Czarnoskrzydłe ptaki z czerwonymi plamami na łbach na przemian wlatywały w jej głąb i z niej wyfruwały; kruche strzępy mgły snuły się zresztą po całym pomieszczeniu, w którym unosił się mdlący słodkawy zapach. Zewsząd dobiegały pomruki i szelesty.
– Proszę bardzo. – Mauldry szerokim gestem laski ogarnął wnętrze. – Co powiesz o naszej kolonii?
Niektórzy Milusi zauważyli już przybyszów i, zbici w małe grupki, pomalutku zaczęli się do nich zbliżać. Co parę kroków przystawali, szeptali między sobą z ożywieniem, i znów posuwali się naprzód z ostrożną ciekawością dzikusów. Mimo że nikt nie dał wyraźnego sygnału, zasłony przy wejściach do komórek odchylały się, ze środka wysuwały się głowy, małe figurki zjeżdżały po linach, tłoczyły się w koszach, zsuwały po drabinkach… Setki ludzi śpieszyły na spotkanie z Catherine z prędkością przywodzącą na myśl spanikowane mrówki rojące się w mrowisku. Zwłaszcza że na pierwszy rzut oka naprawdę przypominali mrówki – chudzi, bladzi, przygarbieni, z płasko ściętymi, prawie bezwłosymi czaszkami, płaczliwymi oczami i grubymi, obwisłymi wargami wyglądali jak brzydkie dzieci poprzebierane w zetlałe jedwabie i atłasy. Podchodzili coraz bliżej, ci z przodu popychani przez gęstniejące szeregi za plecami, aż Catherine, zaniepokojona ich spojrzeniami i nieskłonna słuchać uspokajających słów przewodnika, cofnęła się w głąb otworu.
Mauldry odwrócił się do Milusich, wymachując triumfalnie laską jak mieczem, i zawołał:
– Oto przybyła! Nareszcie ją do nas sprowadził! Jest wśród nas!
Kilkunastu Milusich w pierwszym szeregu zaniosło się piskliwym rżącym śmiechem, którego ton wznosił się coraz wyżej i wyżej, w miarę jak ściany pałały coraz mocniejszym złotym światłem. Inni, stojący głębiej, przytknęli do piersi rozcapierzone dłonie i zaczęli podskakiwać z podniecenia. Jeszcze inni kręcili głowami i strzelali oczami na boki, rozdarci między agresją i zagubieniem, jakby nie bardzo wiedzieli, co się dzieje. Ta demonstracja upośledzenia Milusich, dowodząca kruchości ich samokontroli, jeszcze bardziej przeraziła Catherine, ale zachwycony Mauldry nawoływał w kółko: „Jest wśród nas! Jest wśród nas!”, aż w końcu zapanował tymi okrzykami nad Milusimi i od tej pory mógł nimi sterować. Zaczęli powtarzać jego słowa, kołysać się w ich rytmie i przeciągać je, aż upodobniły się do bełkotliwego „jeeeziudnaaas, jeeeziudnaaas”, syczącego i rozedrganego zarazem niczym przyśpieszony oddech olbrzyma, który niósł się rozfalowanym echem, aż wibrowała cała komora. Fala dźwięku zalała Catherine, osłabiająca w swojej intensywności, i Catherine skuliła się pod ścianą, czekając, aż Milusi złamią szyk i ją otoczą. Oni jednak tak zapamiętali się w swoich chóralnych okrzykach, że chyba zupełnie o niej zapomnieli – tłoczyli się bez celu, wpadali na siebie nawzajem, doskakiwali ze złością do tych, którzy weszli im w drogę, rzucali się sobie w ramiona, chichotali, zaczynali erotyczne igraszki – i cały czas zawodzili.
Mauldry spojrzał na Catherine. Złote światło odbijało mu się w oczach, a jego twarz – bezmyślnie rozradowana i pusta – przypominała twarze Milusich, kiedy wyciągnął do niej ręce i powiedział bezbarwnie szczerym głosem kapłana:
– Witaj w domu.
3
Zamieszkała w dwuizbowym lokum zawieszonym w połowie wysokości jaja, przylegającym do mieszkania Mauldry’ego i urządzonym jedwabiami, futrami i haftowanymi poduszkami. Na ścianach, również obwieszonych tymi materiałami, wisiało lustro w wysadzanej klejnotami ramie i dwa obrazy olejne – cacka pochodzące ze skarbu Griaule’a, jak twierdził Mauldry, którego większość złożono w znajdującej się gdzieś na zachodzie jaskini; jej dokładną lokalizację znali tylko Milusi. W jednym pomieszczeniu znalazła się olbrzymia misa do mycia, ale ponieważ woda była cennym dobrem (zbierano ją w miejscach, gdzie deszczówka przesączała się przez łuski), Catherine mogła się kąpać nie częściej niż raz w tygodniu. Mimo to, samo mieszkanie i warunki życia nie odbiegały od standardów Hangtown i gdyby nie obecność Milusich, mogłaby się tu poczuć prawie jak w domu. Pomijając jednak kobietę imieniem Leitha, która sprzątała u niej i gotowała jej posiłki, nie była w stanie przezwyciężyć odrazy, jaką budził w niej ich wynikający ze stuleci chowu wsobnego wygląd i nienormalne zachowanie. Zdawało się, że reagują na bodźce, które uchodziły jej uwagi: znienacka przystawali i nasłuchiwali niesłyszalnych wezwań albo wpatrywali się w niewidzialne zawirowania powietrza. Bez żadnego widocznego celu wspinali się po linach tam i z powrotem, stale roześmiani i rozgadani. Masowo kopulowali na dnie komory. Mówili jakimś pokręconym dialektem, który ledwie rozumiała. Uwieszali się na linach przed jej mieszkaniem i kłócili się zapamiętale, krytykowali nawzajem swoje stroje i zachowania, wytykali sobie najbłahsze wady i oceniali je zgodnie ze skomplikowanym kodem, którego niuansów nijak nie potrafiła ogarnąć. Gdziekolwiek poszła, łazili za nią krok w krok – nie wsiadali z nią wprawdzie do jednego kosza, ale wspinali się albo zjeżdżali po linach równolegle do niej; gapili się na nią, dopóki nie spojrzała w ich stronę, bo wtedy kulili się i odwracali wzrok. Ubrani w fircykowate stroje, obwieszeni klejnotami, targani dziecinną małostkowością i zawiścią, jednocześnie irytowali ją i przerażali. Wyczuwała ogromne napięcie w sposobie, jakim wodzili za nią wzrokiem. Bała się, że lada chwila przestaną się jej bać i rzucą się na nią hurmem.
Przez pierwsze tygodnie rzadko wychodziła z domu, za to często rozmyślała o ucieczce. Jej samotność mąciła tylko krzątanina Leithy i odwiedziny Mauldry’ego, który przychodził dwa razy dziennie, rozsiadał się wśród poduszek i rozprawiał o majestacie Griaule’a. Nie przepadała za tymi wizytami. Jego drżący w uniesieniu głos przywodził na myśl wędrownych kaznodziejów, którzy przybywali czasem do Hangtown, zostawiając po sobie puste sakiewki i nieślubne dzieci. Pogadanki Mauldry’ego były najczęściej zwyczajnie nudne, a jeśli trafiła się jakaś ciekawsza, niepokoiła Catherine powtarzającymi się wzmiankami o chwili próby w sercu smoka. Nie wątpiła w to, że Griaule jest obecny w jej życiu. Im dłużej mieszkała w kolonii, tym żywsze sny śniła i tym bardziej skłaniała się ku przekonaniu, że zamiary smoka w jakiś sposób wiążą się z jej obecnością, ale w konfrontacji z beznadziejną egzystencją Milusich gasły jej dawne fantazje o przeznaczeniu nierozerwalnie związanym z losem Griaule’a. Sama zaczynała się postrzegać w równie żałosnym świetle; czuła do siebie taką samą odrazę, jak do otaczających ją istot.
– Jesteś naszym wybawieniem – powiedział któregoś dnia Mauldry, zastawszy Catherine przy szyciu nowych spodni; nie chciała nosić aksamitnych i haftowanych złotem łachmanów, w których gustowali Milusi. – Tylko ty możesz przeniknąć sekret smoczego serca. Tylko ty możesz zdradzić nam jego najskrytsze pragnienia i dotyczące nas plany. Wiemy o tym od dawna.
Siedząc w barbarzyńskim chaosie jedwabi i futer, Catherine wyjrzała przez szparę w zasłonie przy drzwiach. Złote światło na zewnątrz przygasło.
– Jestem waszym więźniem – zauważyła. – Dlaczego miałabym wam pomóc?
– To co, odejdziesz? A co z Willenami?
– Wątpię, żeby nadal na mnie czekali. A jeśli nawet, to wszystko sprowadza się do wyboru rodzaju śmierci: mogę umierać długo tutaj, albo zginąć szybko z ich ręki.
Mauldry pogładził złotą główkę laski.
– Masz rację – przyznał. – Willenowie nie stanowią już zagrożenia.
Catherine spojrzała na niego pytająco.
– Zginęli, gdy tylko opuściłaś paszczę Griaule’a. Wiedząc, że nareszcie należysz do niego, posłał swoje stwory, żeby się z nimi rozprawiły.
Przypomniała sobie krzyki, które słyszała, idąc po pochyłości gardzieli.
– Jakie stwory?
– To nieistotne. Najważniejsze, żebyś zrozumiała, jak subtelny potrafi być w swojej sile i jak absolutną ma władzę nad tobą i twoimi myślami.
– Ale dlaczego? Dlaczego to takie ważne? – spytała Catherine, a widząc, że jej gość ma kłopot z odpowiedzią, parsknęła śmiechem. – Cóż to, Mauldry, urwał ci się kontakt z bogiem? Nie chce ci podsunąć żadnego frazesu?
Mauldry wziął się w garść.
– To ty masz zrozumieć, po co się tu znalazłaś, nie ja. To ty musisz odkryć wnętrze Griaule’a, zbadać cudowne działanie jego ciała, stać się częścią skomplikowanego ładu jego istnienia.
Sfrustrowana Catherine uderzyła pięścią w poduszkę.
– Jeśli mnie nie wypuścicie, umrę! To miejsce mnie zabije, nie zdążę niczego odkryć ani zbadać.
– Ależ zdążysz, zdążysz… – Mauldry posłał jej przymilny uśmiech. – To również wiemy.
Skrzypnęły sznury, po chwili zasłona się rozchyliła i do izby weszła Leitha – młoda kobieta w sukni z jasnobłękitnej tafty, której stanik podkreślał blade wypukłości piersi. Przyniosła obiad dla Catherine. Postawiła tacę.
– Moja poda teraz? – spytała. – Czy moja potem przyjdzie?
Wpatrywała się w Catherine, mrugając blisko osadzonymi orzechowymi oczami i skubiąc fałdy sukienki.
– Jak chcesz – odparła Catherine.
Leitha patrzyła na nią bez słowa, dopóki Mauldry na nią nie warknął. Wtedy wyszła.
Zrozpaczona Catherine spojrzała na tacę i zauważyła, że poza tradycyjnymi jarzynami i owocami (zbieranymi w pysku smoka) podano jej tym razem kilka plastrów niedopieczonego mięsa, którego czerwonawy odcień do złudzenia przypominał mięso Griaule’a.
– A to co? – spytała, szturchając mięso palcem.
– Myśliwym się dziś poszczęściło – wyjaśnił Mauldry. – Od czasu do czasu wysyłamy ich w głąb przewodu pokarmowego. To niebezpieczne, ale żyją tam istoty zdolne zranić Griaule’a, więc nasze polowania są mu na rękę. A my mamy mięso. – Pochylił się i z bliska zajrzał Catherine w oczy. – Jutro wyruszają następni. Nie chciałabyś do nich dołączyć? Mogę to załatwić. Będziesz dobrze chroniona.
W pierwszym odruchu chciała odrzucić zaproszenie, ale przyszło jej do głowy, że taka wyprawa może pomóc w ucieczce. Spełnienie oczekiwań Mauldry’ego i okazanie zainteresowania wnętrzem Griaule’a byłoby mądrym posunięciem. Im lepiej pozna topografię smoka, tym prędzej znajdzie drogę na zewnątrz.
– Mówisz, że to niebezpieczne… Jak bardzo?
– Dla ciebie wcale. Griaule nie zrobi ci krzywdy. Jeśli zaś chodzi o myśliwych… Cóż, nie wszyscy wrócą.
– Wyruszają jutro, tak?
– Jutro, może także pojutrze. Nie wiemy, jak poważna jest infekcja.
– O jakich stworzeniach mówisz?
– To rodzaj węży.
Entuzjazm Catherine nieco osłabł, ale nie widziała innej szansy dla siebie, żeby zacząć coś robić.
– Dobrze. Pójdę z nimi jutro.
– Cudownie! Cudownie! – Dopiero za trzecim razem udało się Mauldry’emu wstać z poduszki, a i wtedy wsparł się mocno na lasce, dysząc ciężko. – Przyjdę po ciebie z samego rana.
– Ty też idziesz? To nie za duży wysiłek?
Mauldry parsknął śmiechem.
– To prawda, jestem już stary, ale kiedy chodzi o ciebie, dziecko, mam niewyczerpane zasoby energii.
Ukłonił się z galanterią i wykuśtykał z pokoju.
Wkrótce po jego wyjściu wróciła Leitha. Zaciągnęła drugą zasłonę nad wejściem, odcinając dopływ światła do tego stopnia, że nawet w najjaśniejszej fazie jego pulsowania do środka przesączała się ledwie słabiuteńka łuna. Stanęła przy wejściu i wbiła wzrok w Catherine.
– Chce co od Leitha? – spytała.
Nie była to bynajmniej czcza uprzejmość – Leitha już wcześniej dawała jednoznacznie do zrozumienia, dotknięciami i za pomocą innych sygnałów, że jeśli tylko Catherine tego zechce, mogą zostać kochankami. Półmrok skrywał jej zdeformowane ciało, wyglądała jak ładna młoda dziewczyna wybierająca się na potańcówkę i przez chwilę – w okowach samotności i rozpaczy, wsłuchana w dobiegający z zewnątrz nieustanny pomruk Milusich, wpatrzona w Leithę, która na przemian pojawiała się w narastającej poświacie i roztapiała w ciemnościach, w pełni świadoma plemiennej obcości kolonii i kompletnej niemożności jej zrozumienia – Catherine odczuła dziwaczne podniecenie. Chwila jednak szybko minęła i zdegustowana sobą i swoją słabością, wściekła na Leithę i całe to zdegenerowane miejsce, które powoli zżerało jej człowieczeństwo, rzuciła oschle:
– Wynoś się.
Leitha się zawahała, więc Catherine podniosła głos:
– Wynoś się, powiedziałam!
Dziewczyna, tyłem i potykając się, wycofała się z pokoju. Catherine odwróciła się na brzuch i wcisnęła twarz w poduszkę, spodziewając się, że zaraz wybuchnie płaczem, czuła nawet wzbierający w piersi szloch – ale nie zapłakała. Została sama ze świadomością, że jest kompletnie pusta i niewarta nawet swoich własnych łez.
***
Za jedną z komórek w dolnej połowie komory znajdowało się ukryte wejście do szerokiego korytarza, okrągłego i żebrowanego chrząstkami. W ten właśnie korytarz zagłębili się rankiem następnego dnia Catherine i Mauldry w towarzystwie trzydziestu Milusich płci męskiej, wyruszając na polowanie. Byli uzbrojeni w miecze i przyświecali sobie pochodniami, ponieważ w tym rejonie naczynia krwionośne Griaule’a biegły zbyt głęboko, by zapewnić oświetlenie. Ciszę podczas marszu mąciły tylko rzadkie pokasływania i ciche chrobotanie stóp na podłożu. To milczenie, tak nietypowe dla Milusich, ich majaczące w mroku blade twarze, chybotliwy blask pochodni i coraz silniejszy gryzący, kwaśny odór potęgowały wrażenie, że są zagubionymi duszami błądzącymi po peryferiach piekła.
Przez jakiś czas szli stromo w dół i wkrótce znaleźli się w miejscu, gdzie otoczyła ich czerń poprzecinana misternymi sieciami cienkich złocistych nici, lśniących jak utkane ze złota pajęczyny na nocnym niebie. Mauldry kazał Catherine się zatrzymać, a myśliwi z pochodniami ruszyli dalej. Było oczywiste, że znaleźli się w dużej komorze, ale Catherine nie doceniała jej rozmiarów, dopóki nagle w oddali nie zapłonęła istna wieża płomieni – ogromne ognisko, w którym paliły się całe krzewy i co mniejsze drzewa. Już wielkość ogniska zapierała dech w piersi, ale jeszcze bardziej imponująco prezentował się sam gigantyczny niczym jaskinia żołądek, który światło częściowo odsłaniało przed ich wzrokiem. Musiał mierzyć co najmniej dwieście jardów długości. Ściany były wyłożone fałdami białawej skóry przeszytej koronkami rozgałęziających się żył. Widoczne przez nie żebra okrywała skóra jeszcze delikatniejsza, przez którą przezierały wszystkie detale ich faktury. W jednej czwartej długości jaskini jej dno opadało, tworząc kałużę wypełnioną po brzegi ciemnym płynem. Ognisko płonęło mniej więcej na wysokości kałuży, tyle że bliżej ściany. Kłęby dymu wznosiły się w stronę zsiniałego spłachetka skóry, mierzącego około pięćdziesięciu stóp obwodu i przeciętego rozdarciem o poszarpanych krawędziach. Na oczach Catherine cały ten płat skóry zaczął nagle falować. Myśliwi zebrali się pod nim i zajęli pozycje wokół ogniska, z mieczami gotowymi do ciosu. Powoli, ociężale, z rozdarcia wyłonił się kawał grubego, rurowatego cielska i olbrzymia biała larwa uniosła ślepy łeb nad głowami myśliwych. Rozwarła okolony szczękoczułkami pysk, odsłaniając ciemnoczerwone wnętrze paszczy, i wydała przeszywający pisk, który odbił się echem od ścian i zmusił Catherine do zakrycia uszu rękami. Widząc, jak ze ściany żołądka wynurza się stopniowo reszta ciała robala, Catherine podziwiała odwagę myśliwych, którzy ani myśleli się cofać. Dym otulił larwę i jej pisk stał się wprost nieznośny, gdy zaczęła się miotać na boki, dźgając powietrze ślepym łbem, aż w końcu – z jeszcze głośniejszym wrzaskiem – runęła w ognisko i zaczęła się wić, bryzgając snopami iskier na wszystkie strony. Wytoczyła się z ognia, od razu przygniatając kilku myśliwych, ale pozostali rzucili się na nią z mieczami, wściekle tnąc ją po łbie i malując ciemne smugi krwi na jej trupio bladej skórze. Catherine zdała sobie sprawę, że przyciska pięści do policzków i krzyczy wniebogłosy, tak bardzo zaangażowała się w to starcie. Krew larwy zbryzgała dno żołądka, skóra pokryła się bąblami i zwęgliła, makabrycznie pocięty łeb ociekał posoką, mięso zwisało w strzępach, ale ona nadal kwiczała przeraźliwie, wyginała cielsko w łuk nad głowami napastników i opadała na nich, miażdżąc ich swoim ciężarem. Już jedna trzecia myśliwych leżała nieruchomo, z rozrzuconymi niezgrabnie kończynami, wśród dopalających się resztek ogniska, ale pozostali cięli i dźgali coraz bardziej anemicznego robala, tanecznym krokiem uskakując przed jego wypadami. W końcu poczwara uniosła górną połowę cielska, zadarła łeb i na chwilę ucichła, kołysząc się leniwie jak zahipnotyzowany wąż. Potem wydała z siebie gwizd niczym monstrualny czajnik, gwizd, którego wściekłe wibracje wypełniły całą jaskinię, i opadła na ziemię. Ostatni raz wierzgnęła i znieruchomiała z półotwartą paszczą. Szczękoczułki drgały jeszcze przez chwilę, odzwierciedlając jakieś dogasające funkcje organizmu.
Milusi otoczyli ją kręgiem – zdyszani, wyczerpani, wsparci na mieczach. Wstrząśnięta nagłą ciszą Catherine postąpiła kilka kroków w głąb pieczary, ramię w ramię z Mauldrym. Zatrzymała się, zawahała, i znów podeszła; przyszło jej do głowy, że mogłaby opatrzyć rany myśliwych, lecz ci, którzy leżeli na ziemi, byli martwi, mieli potrzaskane kończyny, a krew sączyła się im z ust. Podeszła do zabitego robala. Walcowate cielsko było trzy razy wyższe od niej. Oślizła i pomarszczona biała skóra miała upiornie niebieskawy odcień.
– O czym myślisz? – zainteresował się Mauldry.
Catherine nie odpowiedziała. Miała kompletną pustkę w głowie, tak jakby ogrom tego, co przed chwilą zobaczyła, wyłączył u niej proces myślenia. Zawsze jej się wydawało, że ma pewne pojęcie o rozmiarach Griaule’a i jego skomplikowanej naturze, teraz jednak zrozumiała, że wszystkie jej wyobrażenia nijak się miały do rzeczywistości i z trudem akceptowała tę nowo nabytą wiedzę.
Za jej plecami wybuchło jakieś zamieszanie: to myśliwi wykrawali kawały mięsa z cielska larwy. Mauldry objął ramieniem Catherine i dopiero pod wpływem jego dotyku uświadomiła sobie, że cała drży.
– Chodź – powiedział. – Zabiorę cię do domu.
– Do mojego pokoju, tak? – spytała rozgoryczona i strząsnęła jego rękę.
– Może nigdy nie nazwiesz go domem – zgodził się Mauldry. – A jednak nie ma drugiego miejsca, które tak idealnie by do ciebie pasowało.
Skinął na jednego z myśliwych, który podszedł do nich, zapaliwszy po drodze pochodnię od stosu płonących gałęzi.
Catherine zaśmiała się smętnie.
– Drażnisz mnie tą swoją wszystkowiedzą na mój temat.
– Wcale cię nie znam, chociaż dane mi jest częściowe rozumienie celu twojego przybycia. Za to tego, który wie o tobie najwięcej… – Mauldry postukał laską w posadzkę. – O tak, jego znam bardzo dobrze.
4
W ciągu następnych dwóch miesięcy trzy razy próbowała uciekać, po czym dała sobie spokój; w sytuacji, gdy nieustannie śledziły ją setki par oczu, nie było sensu marnować energii. Przez blisko pół roku po ostatniej z tych prób była tak przygnębiona, że w ogóle nie wychodziła z mieszkania. Podupadła na zdrowiu, a jej myśli blakły, gdy godzinami leżała w łóżku, rozpamiętując życie w Hangtown, które zaczęła postrzegać jako modelowo szczęśliwe. Przy braku zajęć coraz bardziej doskwierała jej samotność. Mauldry robił, co mógł, żeby ją zabawić, ale ogarnięty mistyczną obsesją na punkcie Griaule’a nie był w stanie nieść pociechy, jakiej Catherine mogłaby oczekiwać od prawdziwego przyjaciela. I tak, pozbawiona przyjaciół, kochanków, nawet wrogów, tonęła pomału w grzęzawisku żałości, aż zaczęła przemyśliwać o samobójstwie. Myśl o tym, że nigdy więcej nie zobaczy słońca, nie zabawi się na karnawale w Teocinte, wydawała jej się nieznośna. Okazała się jednak albo nie dość odważna, albo nie dość głupia, żeby odebrać sobie życie. Doszła do wniosku, że lepiej będzie oddać się jedynemu zajęciu, na które Milusi jej pozwalali, czyli badaniu wnętrza Griaule’a: mogło być obrzydliwe i ubezwłasnowolniające, ale przynajmniej niosło obietnicę czegoś więcej niż wieczne ciemności.
Podobnie jak olbrzymie tybetańskie posągi Buddy, wznoszone we wnętrzu wież niewiele większych od nich samych, nieruchome serce Griaule’a – złota bryła o nieregularnej powierzchni, wielka jak katedra – było zamknięte w komorze, której ściany znajdowały się w odległości zaledwie sześciu stóp od jego powierzchni. Droga do niej prowadziła przez dawno pękniętą żyłę, pomarszczoną brunatną rurę o średnicy wystarczająco dużej, żeby dało się w niej czołgać. Przeciśnięcie się przez nią do ciasnego osierdzia było wybitnie klaustrofobicznym doświadczeniem i minęło sporo czasu, zanim Catherine się do niego przyzwyczaiła – a nawet wtedy nie umiała przywyknąć do panującego w osierdziu specyficznego klimatu. Powietrze było aż gęste od gorącej, gryzącej woni, trochę przypominającej siarczany smród po uderzeniu pioruna. W dodatku, nieruchome serce otaczała aura wysilonego spokoju i nieustannego napięcia, jakby w każdej chwili mogło zadygotać od jakiegoś podziemnego wstrząsu. Krew nie tylko pulsowała w nim tak jak w innych rejonach ciała (z tą różnicą, że tutaj pulsowanie było gwałtowniejsze, a zakres zmian jasności nieporównanie większy), ale naprawdę krążyła w ciągu rozedrganych wewnętrznych komór, popychana zmianami temperatury i ciśnienia. Jej przepływ w połączeniu z migotliwym blaskiem kreślił na ścianach serca wzory ze świateł i cieni, przykuwające uwagę, skomplikowane i fantazyjne niczym arabeski. Obserwując je, Catherine powoli uczyła się rozumieć logikę ich powstawania i z wyprzedzeniem przewidywać ich konfigurację. Nie umiałaby ująć tego w słowa, ale gra świateł i cieni wywoływała u niej reakcję emocjonalną, która w jakiś sposób wiązała się z powstawaniem tych deseni i pozwalała – w zgrubnym przybliżeniu – snuć domysły na temat pracy olbrzymiego organu. Przekonała się też, że jeśli zbyt długo śledzi zmieniające się wzory, zaczyna śnić, a jej sny są niezwykle realistyczne. Szczególnie jeden, który regularnie się powtarzał.
Zaczynał się od wschodu słońca: słoneczny dysk wynurzał się zza południowego widnokręgu, sięgając promieniami wybrzeża usianego sterczącymi z płytkiej wody ogromnymi czarnymi głazami, na których leżały śpiące smoki. W miarę jak słońce je ogrzewało, a ich łuski rozbłyskiwały odbitym światłem, gady z pomrukiem unosiły łby, rozpościerały skórzaste skrzydła, czemu towarzyszył łopot jakby wielkich żagli wydymanych wiatrem, i wzbijały się pod indygowe niebo usiane gwiazdami w dziwnych konstelacjach. Zataczały koła i ryczały głośno w euforii… Wszystkie poza jednym, który, zatoczywszy w powietrzu krótki łuk, gubił rytm lotu i jak kamień spadał do wody. Widok był piękny i zarazem mrożący krew w żyłach: bezwładny lot, skrzydła darte na strzępy wypełniającym je powietrzem, rozwarta zębata paszcza, szpony bezradnie szukające punktu zaczepienia. Sen, choć urokliwy, miał raczej niewiele wspólnego z sytuacją Griaule’a, któremu z pewnością nie groził żaden upadek, lecz częstotliwość, z jaką się powtarzał, sugerowała, że coś musi być na rzeczy. Może Griaule obawiał się takiego ataku jak ten, który poraził lecącego smoka?
Powziąwszy takie podejrzenie, Catherine wzięła się za badanie serca smoka. Za pomocą haków wspinała się po stromych ścianach komory, czasem niczym blondwłosy pająk zawisała do góry nogami nad migoczącym organem, ale nie odkryła niczego nadzwyczajnego, żadnych niedoskonałości, które umiałaby wskazać. Jedynym efektem jej starań było zastąpienie snu o lataniu przez inny, prostszy, w którym widziała tylko pierś śpiącego smoka, na przemian unoszącą się i opadającą w oddechu. Nie rozumiała go i choć sen się powtarzał, z czasem przestała zwracać na niego uwagę.
Mauldry, który spodziewał się z jej strony błyskotliwych spostrzeżeń, z przygnębieniem przyjmował ich brak.
– Może przez te wszystkie lata żyłem, myląc się? A może to już starość? Niedołężnieję…
Parę miesięcy wcześniej rozgoryczona i rozżalona Catherine mogłaby z czystej złośliwości przyklasnąć jego słowom, ale badanie smoczego serca przyniosło jej ukojenie, spokój, poczucie rezygnacji, a nawet coś na kształt współczucia dla więżących ją stworzeń – których przecież nie można było obwiniać o to, jak żałosne wiodły życie. Dlatego odpowiedziała Mauldry’emu inaczej:
– Dopiero zaczynam się uczyć i chyba nieprędko zrozumiem, czego ode mnie chce. Co zresztą jest zgodne z jego naturą, nieprawdaż? On nie lubi pośpiechu.
– Chyba masz rację – przytaknął smętnie Mauldry.
– Nawet na pewno. Prędzej czy później doczekamy się objawienia, ale taki stwór jak Griaule nie zdradza swoich tajemnic przypadkowym gapiom. Potrzebuję czasu.
O dziwo, mimo że powiedziała to tylko po to, żeby podnieść Mauldry’ego na duchu, jej słowa zabrzmiały bardzo prawdziwie.
Zaczynała swoje badania bez szczególnego entuzjazmu, ale Griaule był tak olbrzymi, a populacja jego pasożytów i symbiontów tak niezwykła i intrygująca, że rozpaliła w niej żądzę wiedzy i przez następne sześć lat Catherine prowadziła studia z wielką żarliwością, kompensując sobie w ten sposób pustkę ziejącą w jej życiu. Mając za towarzyszy Mauldry’ego i niewielkie zespoły Milusich, wyrysowała mapę wnętrzności smoka. Zatrzymała się dopiero na granicy czaszki – złe przeczucia powstrzymywały ją przed zapuszczaniem się w te rejony. Kilkunastu najbystrzejszych Milusich posłała do Teocinte, skąd sprowadzili naczynia, książki i materiały piśmienne, umożliwiające jej stworzenie i prowadzenie prymitywnego laboratorium analitycznego. Odkryła, że gdyby smok był w pełni sił życiowych, skurcze serca napełniłyby mieszczącą kolonię jajowatą jaskinię kwasami i gazami, które w połączeniu z cieczą wypełniającą sąsiednią komorę tworzyły lotną mieszankę umożliwiającą Griaule’owi zianie ogniem; gdyby zaś nie zamierzał akurat nikogo spalić płomiennym oddechem, rozdęcie serca spowodowałoby opróżnienie jaskini. Przedestylowała żrące ciecze i uzyskała z nich silny narkotyk, który – na pamiątkę swojej prześladowczymi – nazwała brianiną. Z porostu rozwijającego się na zewnętrznych ścianach płuc smoka otrzymała silny środek pobudzający. Skatalogowała miriady okazów smoczej flory i fauny i obwiesiła ściany swoich pokojów wykresami i notatkami ilustrującymi ich zachowanie. Wiele zwierząt było zupełnie zwyczajnych albo niewiele się od zwyczajnych różniło – pająki, nietoperze, jaskółki i tak dalej, ale podobnie jak na powierzchni Griaule’a, również w jego wnętrzu trafiały się istoty, których obecność potwierdzała, że smok pochodzi z jakiegoś innego świata. Chyba najciekawszą z nich był metaheks, jak nazwała go Catherine, żyjące w kwasach żołądkowych stworzenie o sześciu identycznych ciałach, które rozmiarami i kolorem przypominały zużytą jednopensówkę, miały gęstość niewiele większą niż meduza, były orzęsione i wiecznie falowały. Z początku zakładała, że ma przed sobą sześć odrębnych istot, przedstawicieli gatunku, którego osobniki łączą się w sekstety. Nabrała podejrzeń, że może być inaczej, kiedy po tym, jak jedną z nich zabiła, żeby przeprowadzić sekcję, pozostała piątka także zmarła. Rozpoczęty wówczas cykl eksperymentów, w których poddawała metaheksy różnym próbom i zabijała je setkami, dowiódł słuszności jej domysłów: metaheksy były połączone w szóstki za pośrednictwem pola, które pozwalało im przenosić esencję swojej istoty pomiędzy ciałami i wykorzystywać te chwilowo nieużywane jako unikatową formę kamuflażu. Ale nawet metaheks wydawał się całkiem zwyczajnym stworzeniem w porównaniu z upioroślą rosnącą tylko w jednym, jedynym miejscu – niewielkim zagłębieniu u nasady czaszki.
Żaden Milusi się tam nie zapuszczał; odstraszały ich te same złe przeczucia, które przy innych okazjach dręczyły także Catherine, związane z domniemaniem, że gdy tylko intruz za bardzo zbliży się do mózgu, Griaule naśle na niego swoich bardziej agresywnych mieszkańców. Catherine nie czuła jednak żadnego zagrożenia w pobliżu zagłębienia, zostawiła więc Mauldry’ego i eskortujących ją Milusich za sobą i wspięła się stromym kanałem, przyświecając sobie pochodnią. Dostała się do środka przez otwór niewiele większy niż obwód jej bioder. Stwierdziwszy, że wnętrze jest zalane poświatą tętniących złotą krwią żył, których siateczka pokrywała sufit, zgasiła pochodnię. Ze zdumieniem zauważyła, że z wyjątkiem sklepienia cała nieduża komora (mierzyła około dwudziestu stóp długości i ośmiu wysokości) jest gęsto zarośnięta pnączem o błyszczących ciemnozielonych liściach, mających skomplikowane unerwienie i zakończonych pustą rurką na czubku. Zmęczona po wspinaczce (chyba nawet bardziej niż powinna, tak jej się przynajmniej wydawało), przysiadła pod ścianą, żeby odsapnąć. Nagle poczuła się senna i przymknęła na chwilę powieki.
Ocknęła się na dźwięk głosu Mauldry’ego, który nawoływał ją po imieniu.
– Muszę chwilę odpocząć! – odkrzyknęła, rozdrażniona i wciąż senna.
– Chwilę?! Siedzisz tam już trzeci dzień! Co się dzieje? Nic ci się nie stało?
– Bzdura!
Catherine próbowała wstać, ale usiadła z powrotem na widok nagiej kobiety o długich blond włosach, skulonej w kącie niespełna dziesięć stóp od niej. Leżała wtulona w ścianę zagłębienia, czubki liści pokrywały połowę powierzchni jej ciała i przesłaniały twarz.
– Catherine! – zawołał Mauldry. – Odpowiedz!
– Wszystko… wszystko w porządku! Zaraz do was zejdę!
Nieznajoma poruszyła się i jęknęła.
– Catherine!
– Mówię przecież, że wszystko w porządku!
Blondynka wyprostowała nogi. Na prawym biodrze miała bladoróżową haczykowatą bliznę, taką samą jak Catherine – pozostałość po upadku w dzieciństwie. Pod prawym kolanem widniał obrzmiały placek zaczerwienionej skóry: ślad po oparzeniu kwasem sprzed roku. Catherine zaniemówiła na ich widok, ale kiedy nieznajoma usiadła i do Catherine dotarło, że ma przed sobą siostrę-bliźniaczkę, identyczną nie tylko z rysów, ale nawet z wyrazu twarzy (tę samą zrezygnowaną minę wielokrotnie oglądała przecież w lustrze), zaskoczenie ustąpiło miejsca przerażeniu. Mogłaby przysiąc, że poczuła ruch mięśni twarzy, gdy na obliczu tej drugiej odmalowały się satysfakcja i rozpoznanie. Mimo lęku, Catherine odczuwała także kiełkujące w niej emocje: nadzieję i radość.
– Siostro – odezwała się tamta.
Spojrzała na swoje ciało i Catherine przez ułamek sekundy doświadczyła podwójnego widzenia: widziała jednocześnie pochyloną głowę kobiety, nagie piersi i brzuch, oglądane z jej perspektywy. Kiedy wrócił jej wzrok, spojrzała na twarz kobiety. Na swoją twarz. Mimo że od lat co rano przeglądała się w lustrze, nigdy przedtem nie dostrzegła tak wyraźnie piętna, jakie odcisnęło na niej życie we wnętrzu smoka. Wokół ust – hardych, bardziej zdeterminowanych niż dawniej – pojawiły się cienkie bruzdy, zaczątki kurzych łapek rozchodziły się promieniście z kącików oczu, zapadnięte policzki uwypukliły kości policzkowe. Wystraszyła się, widząc, że blask jej idealnej młodzieńczej urody przygasł znacznie bardziej niż się spodziewała. Najbardziej widoczna zmiana – i najbardziej wstrząsająca – przejawiała się jednak nie w szczegółach, lecz w ogólnym wyglądzie twarzy, która wyraźnie odzwierciedlała charakter właścicielki. Wcześniej, zanim Catherine weszła w paszczę smoka, jej twarz w ogóle wyrażała niewiele, a jeśli już, to malowała się na niej co najwyżej skłonność do rozpusty. Nie była zachwycona, że z taką gwałtownością narzucono jej teraz świadomość tego, jaką głupią kozą była w przeszłości.
Kobieta wyciągnęła do niej rękę.
– Nie katuj się tak, siostro – powiedziała, jakby czytając jej w myślach. – Wszyscy jesteśmy ofiarami naszej przeszłości.
Catherine się cofnęła.
– Czym jesteś? – spytała. Wyczuwała, że bliźniaczka stanowi dla niej zagrożenie, ale nie rozumiała jego natury.
– Jestem tobą. – Kobieta znów spróbowała ją dotknąć i Catherine znów się odsunęła.
Uśmiechała się, ale Catherine wyraźnie poczuła jej rozdrażnienie. Zauważyła również, że kobieta pochyliła tułów tylko o kilka stopni, cały czas utrzymując kontakt z liśćmi, jakby nie mogła zerwać łączącej jej z nimi więzi.
– Wątpię. – Catherine nadal była zafascynowana nieznajomą, ale zaczynało dręczyć ją przeczucie, że jej dotyk może być niebezpieczny.
– Ależ jestem! – upierała się tamta. – Chociaż zarazem jestem czymś więcej.
– Czym?
– Ta roślina wydobywa z organizmu esencję. Gromadzi nieskończenie małe drobiny ciała, z których następnie tworzy kopię wolną od niedoskonałości oryginału. A ponieważ w tej esencji zawarte są ziarna twojej przyszłości, to mimo że dla ciebie pozostają nieznane, ja je znam… Na razie.
– Na razie?
– Coś nas łączy… Czujesz to, prawda? – spytała zdesperowana kobieta.
– Owszem.
– Żeby żyć, muszę dopełnić tego połączenia. Muszę cię dotknąć. A kiedy to zrobię, stracę wiedzę o przyszłości i stanę się taka jak ty… chociaż osobna. Nie bój się, nie będę ci przeszkadzać. Chcę wieść odrębne życie.
Kiedy kobieta znów się pochyliła, Catherine zauważyła, że niektóre liście czepiają się rurkami jej pleców. Znów ogarnęło ją przeczucie zagrożenia, silny lęk, że dotyk bliźniaczki pozbawi ją części energii życiowej.
– Skoro znasz przyszłość, to powiedz mi… Czy uda mi się uciec z Griaule’a?
Mauldry akurat w tej chwili znów zaczął ją nawoływać. Wyjaśniła mu, że zaraz zejdzie, musi tylko pobrać wycinki tkanki do analizy, a potem powtórzyła swoje pytanie.
– Tak, tak – zapewniła ją tamta, próbując chwycić jej dłoń. – Wyjdziesz ze smoka. Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy.
Całe jej ciało zaczęło wiotczeć, a Catherine wyczuła bijący od niej narastający strach.
– Proszę! – Jej kopia wyciągnęła do niej obie ręce. – Tylko twój dotyk utrzyma mnie przy życiu. Bez niego umrę!
Catherine nie zamierzała jej zaufać.
– Musisz mi uwierzyć! Jestem twoją siostrą! Mam twoją krew, twoje wspomnienia… – Skóra na jej rękach obwisła grubymi fałdami jak u starej kobiety, policzki oklapły, twarz stawała się coraz bardziej zdeformowana. – Proszę… Pamiętasz, jak poszłaś ze Stelem pod skrzydło? Byłaś dziewicą. Wiatr zwiewał puch ostów z grzbietu Griaule’a jak srebrny deszcz. A pamiętasz galę w Teocinte? Twoje szesnaste urodziny. Włożyłaś maskę ze złotych drucików i pomarańczowych kwiatów; trzech mężczyzn poprosiło cię o rękę. Na Boga, Catherine, wysłuchaj mnie! Major… Nie pamiętasz go? Taki młody major… Zakochałaś się w nim, ale nie poszłaś za głosem serca. Bałaś się miłości, bałaś się zaufać swoim uczuciom, bo w ogóle sobie wtedy nie ufałaś.
Łącząca je więź słabła. Catherine musiała się postarać, żeby oprzeć się błaganiom kobiety, które mimo wszystko trochę ją poruszyły. „Siostra” usiadła ciężko. Rysy jej twarzy zaczęły się rozpływać. Wyglądało to makabrycznie, jak twarz roztapiającej się figury woskowej, ale jeszcze straszniejszy był jej uśmiech: rozpływające się wargi odsłaniały zęby, które same też traciły kształt.
– Rozumiem – powiedziała łamiącym się głosem. Parsknęła chrapliwym, lepkim śmiechem. – Teraz rozumiem.
– Co rozumiesz? – spytała Catherine, ale tamta osunęła się na ziemię i przetoczyła na bok.
Proces rozkładu przebiegał coraz szybciej i po paru minutach z „bliźniaczki” została kałuża szarobiałej galaretowanej mazi, mającej w przybliżeniu kształt człowieka. Catherine przyjęła ten widok ze zgrozą, ale i z ulgą. Dręczyły ją tylko lekkie wyrzuty sumienia: nie była pewna, czy działała w samoobronie, czy też przez swoje tchórzostwo skazała na śmierć istotę wcale nie mniej godną wzgardy niż ona sama. Dopóki tamta żyła (o ile w ogóle można tak powiedzieć), Catherine głównie się jej bała, dopiero teraz miała czas, żeby podziwiać wizerunek stworzony przecież przez roślinę, a do złudzenia przypominający człowieka. Tym bardziej, że kobieta nie była jakąś zwyczajną jej podobizną – znała przecież jej wspomnienia. Czyżby pamięć miała podłoże fizjologiczne?
Zmusiła się do pobrania próbek szczątków kobiety oraz samego pnącza; miała nadzieję, że pomoże jej to rozwikłać tajemnicę, nawet jeśli w głębi serca powątpiewała w możliwości swojego prymitywnego laboratorium. Jej wątpliwości były zresztą o tyle zasadne, że w gruncie rzeczy wcale nie chciała przeniknąć sekretu upiorośli, bała się bowiem tego, czego mogłaby się dowiedzieć na swój temat. I tak czas mijał, a ona, choć z początku często rozmawiała o tej sprawie z Mauldrym, w końcu zarzuciła dalsze badania nad upioroślą.
5