Sny lazurowej wody - Rafał Milcewicz - ebook

Sny lazurowej wody ebook

Rafał Milcewicz

5,0

Opis

Kiedy w Lazennie umiera król, a spadkobierca Lazurowego Tronu ginie bez śladu po bitwie na klifach, najpotężniejsze na Starym Kontynencie królestwo pogrąża się w anarchii. Choć nad krajem roztacza się widmo wojny z Kamieniogrodem, lordowie z Kolegium Ochmistrzów rozpoczynają zakulisowy wyścig po władzę. Jednak nie tylko oni wezmą w nim udział. Koroną Królów zainteresowana jest też jedna z królewskich kochanic, oskarżana o czary Oreen. Motywowana zasłyszaną przepowiednią nie cofnie się przed niczym, aby zapewnić swojemu synowi koronę...

Komu uda się zrealizować swoje cele, a kto poniesie bolesną porażkę?

– Nie byłam lepsza od innych dam na dworze – przyznała. – Pogardzałam tobą. Na początku i później również. Byłaś ucieleśnieniem moich najgorszych lęków. Dziewczyną głupią, nic nieznaczącą i w dodatku zupełnie zniewoloną przez mężczyznę. Strawą dla możnych tego świata. – Oreen mimowolnie przymrużyła oczy, oczekując w napięciu na dalszy ciąg monologu. – Ja natomiast wierzyłam, że ze swoim królewskim pochodzeniem i pozycją społeczną jestem w stanie wpłynąć na losy świata. Jakże byłam krótkowzroczna! Bogowie zakpili ze mnie. Zgotowali mi los, którego tobie oszczędzili! Przypłynęłaś tu z Nowego Lądu, będąc nikim, a jednak wciąż tu jesteś, Oreen! Silniejsza i bardziej wpływowa niż kiedykolwiek! [...] Udało ci się utrzymać swą pozycję na dworze nawet po tym, jak Veles pojął za żonę Arianę Bluewater i spłodził z nią dzieci. Przeżyłaś ją! Przetrwałaś to wszystko! I jesteś tu nadal, niczym nieodłączny element lazeńskiej scenerii. Niczym morze, które niestrudzenie mąci toń Lazurowej Wody bez względu na wszelki ruch na lądzie. Jesteś tu nadal! – powtórzyła głośniej. – Jeszcze przeżyjesz nas wszystkich, Oreen.

Rafał Milcewicz – rocznik 1986, olsztynianin, absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim. Po zakończeniu studiów podjął pracę jako nauczyciel w jednym z olsztyńskich gimnazjów. Jako tancerz i choreograf brał udział w kilku spektaklach teatralnych i telewizyjnych programach rozrywkowych. Aktualnie jest polonistą i trenerem tańca nowoczesnego w szkole podstawowej. Zajmuje się także prowadzeniem własnej szkoły tańca Rave Dance Studio. W czasie wolnym dużo czyta i pisze. Jego największą życiową pasją są podróże.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 739

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




FAWORYTA

Oreen wpatrywała się zamyślona we własne odbicie w lustrze. Nie była pewna, kogo naprawdę w nim dostrzega. Dziką barbarzyńską dziewczynę, którą ponad dwadzieścia lat temu sprowadzono do królestwa zza morza? Nie, po niej nie został już ślad. Prymitywne płócienne odzienie, które niegdyś gryzło jej delikatną skórę, już dawno zastąpiły jedwabie i inne bogato zdobione tkaniny. Choć czuła się w nich jak w swojej drugiej skórze, nie była wcale szlachetnie urodzona. Nie posiadała żadnego tytułu. Kim więc była?

Na samym początku, kiedy sprowadzono ją do Lazenny, była zaledwie dziewczęciem. Na dworze przedstawiono ją jako jeńca, który miał być gwarantem pokoju między Królestwem a Nowym Lądem. Jednak nie wszyscy dawali temu wiarę. Oreen była pozbawiona politycznego znaczenia.

Niektórzy mówili o niej jako o królewskim trofeum. Podobno Veles nie potrafił się oprzeć urodzie zamorskiej piękności i w rzeczywistości to dlatego sprowadził ją na dwór. Choć była kobietą niewolną, król – jeszcze przed wstąpieniem na tron – trzymał ją zawsze blisko siebie i chętnie korzystał z jej towarzystwa. Nie zmieniło się to nawet po ożenku z lady Bluewater, która ku niezadowoleniu Oreen została prawowitą królową Lazenny i pierwsza dała mu syna. Jednak tak jak Nowy Ląd z czasem poddał się wpływom Starego Kontynentu, tak i Oreen doskonale zaadaptowała się do pałacowego życia. Ilekroć rozkład sił politycznych na dworze i poza nim zmieniał się, ona nieprzerwanie pozostawała bezpieczna, będąc pod protekcją króla. Dzikie plemię zamieszkujące Nowy Ląd, z którego się wywodziła, nie stanowiło żadnego zagrożenia dla potężnego królestwa, jakim była Lazenna. Ale czy to samo można było powiedzieć o niej? O Oreen?

Kim była? Nie czuła się ani trofeum, ani jeńcem. Po pałacowych komnatach poruszała się równie swobodnie, co ich gospodarz. Zresztą po królewskiej sypialni również. Kim więc była? Dziwką? Tak, niewątpliwie w ten sposób niejednokrotnie mówiono o niej za jej plecami. Co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości. W końcu była „jedną z królewskich nałożnic”. Nie! Nie „jedną”, a „pierwszą”! Tak wolała myśleć sama o sobie. Pierwsza z królewskich nałożnic.

Pozostałe kobiety z haremu może i były młodsze, może i nierzadko piękniejsze, ale to ona jako jedyna wypracowała tu sobie jakąś pozycję. Resztę królewskich faworyt stanowiły zwykłe branki, łupy wojenne, które w zamian za zachowanie życia naprzemiennie utrzymywały ciepło w łożu monarchy. Oreen była kimś więcej. Wiedziała o tym.

Odkąd jedenaście lat temu królowa Ariana umarła przy połogu, rodząc swojego drugiego syna, to w ramionach Oreen król najczęściej szukał pocieszenia. Jej śniada cera i długie, czarne jak smoła włosy stanowiły dla monarchy ucieczkę od bolesnych wspomnień o jasnych licach małżonki. To wtedy Oreen poczuła w sobie po raz pierwszy ten zew, tę budzącą się do życia ambicję bycia kimś więcej. Król nie zamierzał jednak brać jej za żonę. Była nikim. Córką przywódcy jakiegoś zamorskiego plemienia i szalonej, wiejskiej znachorki. Nałożnicą pozbawioną politycznego znaczenia. Król Veles nigdy zresztą ponownie się nie ożenił. Ze wspomnianego mariażu miał już dwóch męskich potomków, więc sukcesja tronu wydawała się zapewniona.

Oreen jako pierwsza z nałożnic sama również dała królowi syna. Siedemnaście lat temu. Niespełna rok po narodzinach księcia Xaviera. Choć wywołało to niemały skandal, król wbrew radom ówczesnej małżonki i Kolegium Ochmistrzów zatrzymał Oreen na dworze, a jej syn stał się odtąd nieodłącznym towarzyszem zabaw królewskiego dziedzica. Czy to właśnie powicie Idiona sprawiło, że Lazenna stała się dla Oreen domem? Że poczuła się nierozłącznie związana z tym miejscem? Jej ukochany syn, z którym wiązała tak wielkie nadzieje, ale nigdy nie ważyła się o nich mówić na głos? Czy z odbicia w lustrze patrzyła dziś na nią właśnie zatroskana matka? Kobieta gotowa na wszystko, byleby chronić swoje dziecko?

Miała tak wiele twarzy, tak wiele masek, że nie potrafiła już stwierdzić jednoznacznie, która z nich jest prawdziwa. Była barbarzyńską córką, jeńcem, nałożnicą, powierniczką królewskich sekretów, niewygodną politycznie figurą, matką królewskiego bękarta. Kim jednak będzie jutro?

Król umarł. Z dnia na dzień wszystko się zmieniło. Co się teraz z nią stanie? W kraju, z którego pochodzi, gdy umiera wojownik, jego kobietę pali się na stosie razem z nim, aby po drugiej stronie niosła mu ukojenie swoim towarzystwem. Lazenna jednak nie jest Dębowym Jarem. A i tam zwyczaje te podobno przestają już być praktykowane. Jednak jaki los czeka królewską kochanicę po odejściu króla?

Plan, który nakreśliła w swej głowie jeszcze wiele, wiele lat temu, choć był wyjątkowo pokrętny i wiązał się z wieloma niewiadomymi, w końcu wkroczył w decydującą fazę. Zaprowadził ją do rozstaju dróg, spośród których jedną będzie musiała wybrać. Nieodwołalnie.

Zamyślona spojrzała w kierunku okna. Za nim rozpościerał się rozległy widok na miasto. Oreen miała przed sobą panoramę całej Lazenny, która, choć pogrążona w żałobie, i tak wydawała się tętnić życiem. Na ulicach ze swoimi towarami rozstawiali się przydrożni kupcy, w oknach wielu domostw kobiety rozwieszały pranie, a niesforne dzieci plebejuszy, jak co dzień, uganiały się po dachach budynków za kotami. Z niektórych kominów unosił się ku niebu szary dym świadczący o tym, że gospodynie przygotowują właśnie swoim rodzinom posiłki. Im dalej Oreen sięgała wzrokiem, tym niższe i mniej okazałe wydawały się miejskie zabudowania. Jednak i najbiedniejsza ze wszystkich lazeńskich chat zapewniała lepsze warunki do życia niż zbudowane z gałęzi i gliny prowizoryczne szałasy, które Oreen pamiętała ze swojego dzieciństwa. Dlatego niechętnie wracała wspomnieniami do tych czasów. Nie chciała pamiętać o tym, że miejsce, w którym od wielu lat żyła, pałac najpotężniejszego królestwa w całym znanym ówcześnie świecie, tak naprawdę wcale nie jest jej domem.

Gdy tak pogrążona w myślach spoglądała za okno, ktoś niepewnie zapukał do drzwi, wyrywając ją z zamyślenia. Gość, nie czekając na odpowiedź, ostrożnie nacisnął na klamkę i drzwi powoli się uchyliły.

– Pppani, jesteś gggotowa? – zająknął się.

Kobieta sięgnęła po leżący przed nią czarny welon i, przykładając go sobie do głowy, z wolna odwróciła się w stronę przybyłego lorda.

– Czy można być na to gotową? Na pogrzebanie swojego mężczyzny?

– Pppozostałe damy czczczekają już w orszaku – odpowiedział wytwornie ubrany dworzanin, puszczając uwagę Oreen mimo uszu.

– Damy? – Kobieta wydęła usta w grymasie pobłażliwego uśmiechu. – Nie przypominam sobie, żeby którakolwiek z nas była szlachetnie urodzoną damą.

– Pppani, czekamy przed salą tttronową. Stamtąd ruszy ppprocesja żałobna.

– Zaraz tam będę. Potrzebuję chwili, Arhdosie – stwierdziła, odwracając się z powrotem do lustra. – Zostaw mnie samą, proszę. Trafię do sali tronowej.

Mężczyzna ze smutkiem rzucił kobiecie przeciągłe spojrzenie, jakby przez chwilę wahając się, co powinien zrobić. W końcu jednak zgodnie z prośbą wycofał się z powrotem na korytarz, cicho zamykając za sobą drzwi.

Oreen po raz ostatni spojrzała w swoje odbicie. Gdy przymocowała już czarny welon do spiętych w kok włosów, przysłoniła twarz zwiewną, cienką koronką i podniosła się z krzesła. Wygładziwszy żałobną suknię, powoli wciągnęła i wypuściła powietrze, po czym odwróciła się od lustra i pewnym, dostojnym krokiem ruszyła w stronę drzwi.

ZWRÓCONY MORZU

Ostatnia podróż króla Velesa rozpoczęła się wraz z zachodem słońca. Procesja z jego ciałem złożonym w odsłoniętej trumnie ruszyła z prywatnej sypialni monarchy, gdzie dzień wcześniej wyzionął ducha trawiony gorączką i wstrząsany dreszczami. Choć w orszaku szło ponad sto osób, nie było słychać żadnych rozmów, jedynie dudnienie bębnów nadających rytm pochodowi oraz lament płaczek, które szły na początku żałobnej kolumny. Jeśli ktokolwiek miałby wątpliwości co do rozmiaru tragedii, która dotknęła Lazennę wraz ze śmiercią króla, dojmujące pojękiwania płaczek miały pomóc mu je rozwiać.

Orszak dostojnie wymaszerował z pałacu królewskiego, najpierw przez pierwszą, potem przez drugą bramę, aby w końcu ruszyć ulicami miasta na oczach ciekawskiego ludu w kierunku nabrzeża, gdzie ziemska droga Velesa miała dobiec końca. Dzwony rozbrzmiewały w całym mieście. Plebejusze tłumnie powybiegali na ulice i podążali za orszakiem, chcąc stać się częścią tego wielkiego wydarzenia. Mimo iż nie wszyscy Lazeńczycy byli zwolennikami króla, dziś nie miało to znaczenia. Całe miasto pogrążone było w żałobie i pragnęło godnie pożegnać swojego odchodzącego władcę.

Kiedy procesja dotarła do portu, panował już mrok. Rozjaśniały go jedynie rozstawione wzdłuż brzegu pochodnie, czarne świece trzymane w rękach żałobników i migocące za ich plecami światła miasta. Członkowie rodziny królewskiej oraz przedstawiciele najznakomitszych lazeńskich rodów wyszli przed kolumnę żałobników wraz z mężczyznami niosącymi na barkach trumnę z ciałem króla. Cała reszta rozciągnęła się półkolem po brzegu, chcąc zobaczyć jak najwięcej z tego, co zaraz miało się wydarzyć. Werble bębnów oznajmiły rozpoczęcie obrzędu i przemowę trybuna.

– Szlachetni mężowie i szlachetne damy! Czcigodni mieszkańcy Lazenny, najcudowniejszego ze wszystkich królestw Starego Kontynentu. Nadszedł dzień, w którym przychodzi nam pożegnać naszego protektora, króla Velesa Verbunga, który nieprzerwanie od prawie dwóch dekad dbał o nas jak o własne dzieci, zapewniając nam bezpieczeństwo i dobrobyt. Dziś to my zadbamy o niego, o spokój jego nieskalanej duszy. Zgodnie z ostatnią wolą króla zwrócimy go morzu. Morzu, z którego niegdyś przybył, aby wyzwolić nas spod jarzma uzurpatora. Niech król spoczywa w pokoju!

– Niech król spoczywa w pokoju! – momentalnie zawtórowali wszyscy zebrani.

Gdy rozbrzmiał cichy, nostalgiczny dźwięk lutni, mężczyźni niosący trumnę, niczym na znak, jednocześnie zestawili ją na ziemię, na niewielki, przygotowany wcześniej na brzegu drewniany ołtarz. Ludzie pospuszczali głowy, w milczeniu ocierając łzy, a członkowie Kolegium po raz ostatni żegnali się ze zmarłym, podchodząc kolejno do trumny. Po chwili do lutni dołączył pełen smutku i ckliwości, anielski głos królewskiej pieśniarki:

 

Niech król nam żyje – śpiewali wszyscy,

Choć dzień był taki chłodny i dżdżysty.

Lud dał mu tron i Królów Koronę,

A lord Bluewater córkę za żonę.

 

Czczony przez lud, kochany na dworze

Wzmocnił tę ziemię, poskromił morze.

Odkryć chciał świat i dać go poddanym,

Takim zostanie zapamiętanym.

 

Wielkim był królem Veles z Północy,

Za dnia tu przybył, odejdzie w nocy.

Czas go wyprawić do dalszej drogi,

Niech morze przyjmie go w swoje progi.

 

Gdy bardka zakończyła swą pieśń, królewska trumna wniesiona została do niewielkiej łódki przycumowanej do brzegu. Jej wnętrze wyściełano suchym sianem oraz najpiękniejszymi kwiatami Lazenny. Tuż obok zwłok króla Velesa spoczywał już jego słynny miecz – Zwiastun Żałoby, którego nazwa nabrała teraz nowego znaczenia.

Kiedy odepchnięto czółno od brzegu, dwóch z królewskich gwardzistów rytmicznym krokiem wkroczyło na pomost. Zatrzymawszy się na jego końcu, jeden z mężczyzn zdjął z pleców łuk i strzały, a drugi uniósł niesione naczynie, aby zamoczyć grot pierwszej z nich w oleistej cieczy. Podpaliwszy go, oddał strzałę towarzyszowi. Gwardzista przyłożył ją do łuku i napiął cięciwę. Ognisty pocisk z ogonem długim jak u komety wystrzelił w kierunku oddalającej się łódki. Wszyscy na brzegu wstrzymali oddechy, w napięciu obserwując trajektorię lecącej strzały. Kiedy ta zgodnie z zamierzeniem trafiła w sam środek czółna, łódź momentalnie zajęła się ogniem. Przez dłuższą chwilę wszystkie oczy Lazenny wpatrywały się w jeden, ten sam, jasny punkt w ciemności, gdzie na ledwo dostrzegalnej granicy ciemna tafla wody zlewała się z granatową połacią nieba. Nikt nie wątpił, że w miejscu tym dokonywało się właśnie coś mistycznego. Kilka chwil później wszyscy zebrani na plaży ludzie, idąc w ślad za dostojnym trybunem, pospuszczali głowy i uklękli na piaszczystej ziemi, aby po raz ostatni złożyć hołd odchodzącemu władcy. Ciszę, która zapanowała wśród żałobników, ponownie przerwały jęki, westchnienia i lament płaczek.

Zanim buchające na wietrze płomienie strawiły ciało byłego monarchy i jego dryfującą po wodzie mogiłę, minęło kilkanaście minut. Bardka zdążyła odśpiewać w tym czasie jeszcze kilka pieśni. Werble i bicie bębnów oznajmiły w końcu, że rytuał pogrzebowy dobiegł końca. Pozostałości zajętego ogniem czółna pochłonęło morze.

Król odszedł.

OBRADY KOLEGIUM

Zamek królewski, jak większość miasta, ogarnął mrok. Ciężkie ceglane mury niewyraźnie odznaczały się na tle czarnego nieba. Jednak w oknach jednej z wież na wewnętrznym dziedzińcu płonące nieprzerwanie od kilku godzin lampy oliwne oznajmiały o wciąż trwających obradach Kolegium Ochmistrzów. Członkowie rady królewskiej, pomimo późnej pory, omawiali bieżące sprawy wagi państwowej, które skutecznie spędzały im sen z powiek.

Za dwuskrzydłowymi mosiężnymi drzwiami prowadzącymi do sali posiedzeń Kolegium stało dwóch uzbrojonych gwardzistów pilnujących, by nikt niepożądany nie zakłócał spokoju obradujących. Podniesione głosy dobiegające ze środka świadczyły jednak o tym, że to w samej sali gwardziści powinni zaprowadzić porządek.

– Propozycja trybuna to czysty absurd! Nie możemy ogłosić nikogo królem, dopóki nie otrzymamy wieści z pola bitwy – stwierdził stanowczym głosem hardy mężczyzna w wojskowym mundurze.

– Zgadzam się. Czekamy na powrót księcia Xaviera. W końcu to on jest pierwszy w linii sukcesji – poparł go drugi jegomość o bardzo podobnej fizjonomii, z przyprószoną siwizną, czarną brodą.

– Lordowie, nikt temu nie przeczy. Mówię tylko, że niepokoje wśród ludu narastają – odezwał się mężczyzna, który zabierał głos podczas królewskiego pogrzebu. – Szczątki miłościwego Velesa nie spoczęły jeszcze na dnie morza, a wśród plebejuszy już wrze. Pytają się, dlaczego nie ogłosiliśmy następcy. Nie wiedzą, kto rządzi Lazenną. Jeśli szybko nie ukoronujemy nowego władcy, może dojść do zamieszek.

– Od tego mamy straż miejską – zripostował ochmistrz armii, ponownie zabierając głos. – Poradzą sobie z kilkoma prostakami, którym przyjdzie do głowy wszczynać rozboje.

– A jeśli z kilku zrobi się kilkudziesięciu? Albo kilkuset? – zapytał wyzywająco trybun.

– To pytanie teoretyczne czy groźba? – wycedził przez zęby przedmówca.

– Trybun Zilver przemawia głosem ludu, lordzie Cameronie – wtrącił się, bez śladu emocji, wychudzony, posępny mężczyzna siedzący u szczytu stołu. – Informowanie nas o nastrojach społecznych to jego praca.

– W porządku. W takim razie niech pozwoli mi wykonywać moją! Straż miejska jest w gotowości. I nie dopuści do wybuchu zamieszek. Bez względu na decyzje rady. – Cameron wziął głęboki oddech i przeniósł wzrok z trybuna na rozjemcę. – Lordzie Hasperze, czy twoje źródła potwierdzają doniesienia lorda Zilvera?

– Niestety tak. W miejskich karczmach i burdelach już plotkuje się o tym, że wraz z Velesem przepadła potęga Lazenny. Księcia Xaviera lud nie widział już od ponad roku, od początku kampanii. Jego młodszy brat Xander jest jeszcze niepełnoletni i niezdolny do sprawowania władzy. Ludzie boją się, że zamiast powracającego z wojny Xaviera w bramach Lazenny pojawi się wojsko Kamieniogrodu z królem Ebertem Grotem na czele. I nikt ich przed nim nie obroni.

– Jakie wojsko? – przewrotnie uśmiechnął się mężczyzna będący ochmistrzem zaopatrzenia. – Przecież Kamieniogród cały czas działa w defensywie. Jego mieszkańcy bojaźliwie chowają się za murami twierdzy i oblężeni przymierają głodem. Ich domniemany atak na Lazennę to mrzonka! – parsknął śmiechem, rozczesując włosy naprędce wyciągniętym zza ucha grzebykiem.

– Lud najwyraźniej tego nie wie – odparł lord Hasper.

– Dowie się. Przemówię do nich rano na placu targowym – zadeklarował trybun ludowy, lord Zilver. – Ludzie będą jednak pytać o nowego władcę. Muszę wiedzieć, co im odpowiedzieć.

– Chwilę po śmierci króla wysłaliśmy kolejnego posłańca do księcia Xaviera – kontynuował ochmistrz wywiadu. – Wieści o śmierci ojca na pewno już do niego dotarły. Miejmy nadzieję, że jutro powróci do Lazenny i zażegna kryzys.

– Lordzie Hasssperze, z całym szacccunkiem, ale od trzech dni nie mamy żżżadnych wieści spod Kamieniogrodu. Żaden z naszych gggońców nie wrócił. Na dobrą sprawę nie wiemy nawet, czczczy oblężenie dalej trwa i czczczy książę Xavier w ogóle żyje! – nieoczekiwanie podniósł głos królewski skarbnik. Łysiejący i nieco otyły mężczyzna z trudem opanowywał jąkanie. – Jakkk długo możemy pozwalać na to, bbby nasz okręt pozostawał bez sssternika?

Lord Cameron parsknął nerwowym śmiechem.

– Lordzie Arhdosie, zaskakujesz mnie! Skąd te kwieciste metafory? Może zamiast zarządzać królewskim skarbcem powinieneś dowodzić flotą! W miejsce mojego brata – zażartował, spoglądając z przekąsem na siedzącego obok siebie lorda Cecila. – Może chociaż w końcu wypłynęłaby z portu.

– Pozostawienie floty u wybrzeży Lazenny było wspólną decyzją rady – oburzył się sprowokowany Cecil – zatwierdzoną przez króla! A fakty są takie, bracie, że twoja armia nigdy nie była tak nieefektywna jak teraz! Od roku bezskutecznie oblega Kamieniogród, nadwyrężając królewski skarbiec i pustosząc miejskie spichlerze, a teraz na dodatek straciłeś łączność z oddziałem dowodzonym przez księcia! Księcia, którego, pozwolę sobie przypomnieć, właśnie powinniśmy koronować! – krzyknął zirytowany, uderzając pięścią w stół.

Z twarzy lorda Camerona momentalnie zniknął uśmieszek. W gniewie ściągnął wargi i zacisnął szczęki, jeszcze bardziej je uwydatniając.

– Lordowie, to nie czas na kłótnie! – odezwał się wreszcie najstarszy z mężczyzn przyodziany w szarą wełnianą szatę z kapturem. – Wytykając sobie wzajemnie błędy, nie znajdziemy rozwiązania.

– Co proponujesz, wielki edylu? – zapytał lord Hasper. – Nie zabrałeś głosu od początku posiedzenia.

W sali zapanowała chwilowa cisza. Po raz pierwszy wszyscy ochmistrzowie skierowali zaciekawione spojrzenia na królewskiego brata, Uriela – byłego monarchę, który przed ponad dwudziestoma laty zrzekł się tronu, aby złożyć śluby zakonne, a od ponad dekady pełnił w Lazennie funkcję ochmistrza wiary oraz wytypowanego przez duchownych wielkiego edyla.

– Trybun Zilver ma rację, musimy szybko ogłosić następcę Velesa. Bezkrólewie jest bardzo niebezpieczne. Zwłaszcza w czasie wojny. Nie brakuje rodów, które chętnie podżegać będą lud do rozbojów, aby wykorzystać chwilową anarchię do obsadzenia tronu własnym kandydatem. – Na te słowa wszyscy ochmistrzowie podejrzliwie wymienili się spojrzeniami. – Jeżeli do jutra wieczorem nie otrzymamy wieści od mojego bratanka, księcia Xaviera, musimy koronować jego młodszego brata Xandera. Nie mamy innego wyjścia.

– W takim wypadku młodociany władca będzie musiał wskazać spośród nas Królewskiego Reprezentanta – przypomniał lord Zilver, który obok roli trybuna ludowego sprawował również funkcję ochmistrza prawa.

– Kogoś, kto w imieniu małoletniego króla będzie sprawował faktyczną władzę do czasu osiągnięcia przez niego pełnoletności – dopowiedział lord Lippert, rozczesując kosmyki włosów.

Zebrani zamilkli. Jakby ich myśli momentalnie uleciały z czterech ścian tej komnaty, wędrując pospiesznie ku wszystkim możliwym scenariuszom, które mogą się zarysować zależnie od wskazania księcia Xandera. Ochmistrzowie wiedzieli, że jeden z nich prawdopodobnie niebawem wyjdzie przed szereg i stanie się seniorem pozostałych. Uświadomiwszy to sobie, zaczęli ukradkiem rozglądać się po sobie nawzajem. W ich spojrzeniach można było dostrzec zarówno nadzieję, jak i rosnący niepokój.

HASPER WINDELL

O brzasku, po niespełna trzech godzinach snu, lord Hasper obudzony został przez służbę. Po krótkim pukaniu do drzwi wychylił się zza nich niski, śniady chłopiec.

– Panie, wybacz, że zakłócam twój sen – zaczął niemal szeptem. – Przybyli posłańcy. Rozkazałeś, żeby od razu cię obudzić.

Lord Hasper, ochmistrz wywiadu, uniósł się powoli na posłaniu, z trudem otwierając oczy, i gdy tylko wieść dotarła do jego świadomości, gwałtownie zerwał się z miejsca.

Niespełna kwadrans później Kolegium Ochmistrzów stało już w sali tronowej, na podniesieniu poniżej opustoszałego tronu Verbungów, oczekując wprowadzenia gońców.

– Gdzie jest lord Arhdos? – zapytał Lippert Woodenstone. – Czy ktoś poinformował go o powrocie posłańców?

– Nie było go w jego komnacie sypialnej – stwierdził lord Hasper. – Moi ludzie otrzymali polecenie, by go znaleźć i sprowadzić.

– Oby czekały nas dobre wieści… – cicho wypowiedział życzenie wielki edyl.

W tym momencie wrota do sali tronowej otworzyły się. Dwóch gwardzistów w pełnym rynsztunku weszło przodem i, stanąwszy po obu stronach wejścia, ustąpiło miejsca trzem mężczyznom, którzy chwiejnym krokiem posuwali się do przodu w stronę ochmistrzów. Lord Hasper szybko rozpoznał w dwóch z nich wysłanych wcześniej gońców. Obaj wyglądali, jakby z trudem uszli z życiem ze starcia z jakimś dzikim zwierzęciem albo całym ich stadem. Podarte, zniszczone odzienie, umorusane pyłem i krwią twarze, odór potu, choroby i śmierci – wszystko wskazywało na to, że mieli za sobą kilka ciężkich dni.

Trzeciego z przybyszów jako pierwszy zidentyfikował lord Cameron. Na jego twarzy wyraźnie zarysowało się zaskoczenie.

– Idion! – zawołał, wyszedłszy młodzieńcowi naprzeciw. – Co tu robisz, żołnierzu? Jesteś cały?

Wywołany, słysząc głos ochmistrza armii, stanął jak rażony piorunem i odruchowo zasalutował.

– Tak jest! Cały – wycedził drżącym głosem, jakby samo mówienie kosztowało go wiele wysiłku.

Pomimo tego zapewnienia generał wiedział, że w rzeczywistości jest dokładnie przeciwnie. Idion, podobnie jak towarzyszący mu posłańcy, wyglądał, jakby właśnie wydarł swe życie samemu piekłu, które bynajmniej nie poddało się bez walki. Spojrzenie miał mętne, niemal nieobecne, a ruchy ociężałe, jakby uleciały z niego wszystkie siły witalne.

– Zawołajcie medyków – krzyknął wielki edyl w kierunku służby stojącej przy drzwiach. – Przygotujcie też łaźnię. Naszym gościom potrzebna jest kąpiel.

– Szlachetny panie, wybacz mi. – Jeden z gońców padł na kolana przed ochmistrzem wojska. – Nie przekazałem wieści. Pochwycono mnie w lesie.

– Zanim ja dotarłem na miejsce – zaczął drugi z posłańców, osuwając się na posadzkę śladami poprzednika – pojmali mnie szpiedzy Kamieniogrodu. Idion wyzwolił nas, gdy już było po wszystkim.

Ochmistrzowie spojrzeli po sobie zdziwieni.

– Po wszystkim? – powtórzył lord Cameron. – Co dokładnie się stało?

– Kamienni Ludzie zaatakowali gońców? – obruszył się trybun Zilver.

– Po tych bydlakach, jak widać, wszystkiego można się spodziewać – skomentował ze wzgardą lord Cecil.

– Zaszli nasze obozowisko od tyłu – odezwał się Idion. Jego głos odzyskał w końcu nieco mocy. – Nie spodziewaliśmy się tego.

– Kamieniogrodzkie wojsko? Przecież twierdza była obwarowana! – nie dowierzał generał.

– Nie mogliście nie zauważyć wymarszu ich armii z zamku – dodał ochmistrz floty, wyraźnie również niczego nie rozumiejąc.

– To nie byli Kamieniogrodzianie.

Po komnacie momentalnie przeszła fala szeptów. Strażnicy w drzwiach, podobnie jak stojący przy ścianach słudzy, wymienili się zaniepokojonymi spojrzeniami. Ochmistrzowie oniemieli. Pytanie kołaczące się w głowach wszystkich obecnych jako pierwszy wyartykułował lord Lippert.

– Kto w takim razie napadł wasz obóz?

Spojrzenia wszystkich spoczęły wyczekująco na Idionie i dwóch posłańcach, którzy poinstruowani gestem ochmistrza armii podnosili się właśnie z podłogi. Żołnierz niepewnie zrobił krok w przód.

– Na pewno Ludzie Północy. Naparli na nas od strony Krainy Tysiąca Jezior. Nie walczyli jednak pod żadnym sztandarem.

– Ilu ich było? – spytał lord Cameron.

– Nie rozpoznaliście ich po rynsztunku? – zawtórował natychmiast jego brat.

– Niestety nie – odpowiedział zgodnie z prawdą Idion. – Zaatakował nas oddział około stu wojowników. Kiedy podjęliśmy walkę, główna brama Kamieniogrodu otworzyła się i za plecami mieliśmy już setki kolejnych żołnierzy z twierdzy. Mieli nas w potrzasku. – Głos żołnierza ponownie się załamał. Przełknął ciężko ślinę i kontynuował. – Gdy straciliśmy dużą część sił, książę Xavier wydał rozkaz o odwrocie. Mając wroga z przodu i z tyłu, uciekliśmy w kierunku klifów. Niestety tam oczekiwały nas już kolejne oddziały. Zaczęła się rzeź.

– Co z księciem?! – wykrzyczał żołnierzowi prosto w twarz lord Cameron, nie radząc sobie z narastającym w nim gniewem.

Idion momentalnie spuścił wzrok. Usta mu zadrżały, jakby bał się powiedzieć to, co powiedzieć musiał.

– Nie wiemy, generale.

Lord Cameron Peppery prychnął z furią, jeszcze bardziej rozjątrzony odpowiedzią. Uniósł niekontrolowanie ręce i zamachnął się nimi w powietrzu, by zaraz potem odwrócić się tyłem do żołnierza i zacząć krążyć w miejscu. Musiał uporządkować myśli. Idion tymczasem ani drgnął. Posłańcy spojrzeli w kierunku pozostałych ochmistrzów, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. W komnacie zaległa chwilowa cisza.

Nagle dało się słyszeć czyjeś pospieszne kroki. Do komnaty wbiegł lord Arhdos, a zaraz za nim faworyta byłego króla – Oreen. Strażnicy, gotowi w pierwszej chwili stanąć im na drodze, widząc ochmistrza skarbca, szybko zaniechali jakichkolwiek działań. Arhdos i Oreen zatrzymali się w progu i omietli spojrzeniami komnatę, chcąc możliwie najszybciej zorientować się w sytuacji. Ochmistrzowie, widząc spóźnionego lorda w towarzystwie owianej złą sławą kobiety, spojrzeli po sobie pytająco. Ta, zauważywszy swojego syna przed obliczem lordów, nie ważąc na nic, podbiegła do niego i oplotła go ramionami.

– Synu! Kochany mój! – załkała żałośnie. – Nie straciłam cię!

Idion, zawstydzony, delikatnie chwycił matkę za przedramiona i odsunął od siebie. Nie spojrzał na dowódcę, bojąc się jego karcącego wzroku.

– Nie teraz, matko – odrzekł tylko.

Arhdos podszedł do kobiety. Spojrzał na innych ochmistrzów i zwrócił się szorstko do towarzyszki.

– Sssłyszałaś go, Oreen. Twój sssyn jest cały. Pppozwól mu czynić jego obowiązek. Musi zzzzłożyć nam rrraport. Dddołączy do ciebie później.

Czarnowłosa piękność spojrzała jeszcze raz na syna, lustrując go od stóp do głów, po czym posłała nieufne spojrzenie wielmożom i ruszyła z powrotem w kierunku drzwi. Arhdos tymczasem dołączył do innych ochmistrzów i stojący obok lord Lippert szeptem zrelacjonował mu dotychczasowy przebieg wydarzeń. Zaraz potem dowódca armii, zebrawszy myśli, nareszcie zabrał głos.

– Przed południem wyślemy oddziały ratunkowe na klify. W Lazennie zostawimy połowę stacjonującej tu armii na wypadek ewentualnego ataku. Nie wiemy, kto wspomógł Kamieniogród. Nie znamy też ich dalszych planów, więc musimy być przygotowani na najgorsze.

– Sugeruję najpierw wysłać tam zwiadowców, żeby upewnili się, że na miejscu jest już bezpiecznie – odezwał się spokojnie lord Hasper.

– Dobrze, niech ruszają jak najszybciej. Tymczasem przygotujemy wozy z konnicą, aby przetransportować poległych. Zbierzemy medyków i sanitariuszy. Najciężej rannych trzeba będzie opatrzyć na miejscu.

– Lordzie Cameronie, pozwól, że dokończymy rozmowę z gońcami później – wtrącił się wielki edyl. – Oni również wymagają atencji medyków.

– Oczywiście – zgodził się spokojniejszy już generał, po czym zwrócił się bezpośrednio do Idiona i posłańców. – Odejść.

Mężczyźni skinęli głowami i na znak ochmistrza wiary ruszyli w kierunku drzwi, po drugiej stronie których czekali już sanitariusze. Lord Hasper zrównał się z lordem Cameronem.

– Roześlę wieści do mojej siatki zwiadowczej z sąsiednich grodów. Dowiemy się, kto zdradził. Potrzebuję dnia, może dwóch. Ktokolwiek to był, wyciągniemy wobec niego konsekwencje.

– Co z kkksięciem? Jjjeżeli nie żyje… – zaczął lord Arhdos, ale generał sugestywnie uciszył go, unosząc otwartą dłoń.

– Zostawcie nas wszyscy! – wydał polecenie, po czym cała służba opuściła komnatę.

Gdy strażnicy zamknęli za sobą wrota, ochmistrz armii skinął głową, dając królewskiemu skarbnikowi znać, aby kontynuował.

– Jeżeli kkksiążę nie żyje, mmmusimy koronować jego mmmłodszego brata. Najlepiej jeszcze dddziś.

– Xavier żyje. O ile nie zginął na polu bitwy, żyje – powtórzył dobitnie generał. – To królewski dziedzic. Jest zbyt cenny dla wielmoży Kamieniogrodu, by mieli go zgładzić. Ebert Grot doskonale o tym wie. Życie księcia będzie doskonałą kartą przetargową, abyśmy uznali niezawisłość ich grodu jako odrębnego królestwa i odstąpili na stałe od oblężenia.

– Jeżeli rzeczywiście pojmano księcia, zapewne jeszcze dziś przybędzie do nas ich poseł, by przedstawić żądania Kamieniogrodu – podsumował ochmistrz floty.

– Wieść o śmierci króla Velesa dotarła do Eberta Grota zaskakująco szybko – skwitował lord Hasper. – To nie przypadek, że kontratak nastąpił w chwili, gdy cała uwaga Lazenny skupiona była na królewskich uroczystościach pogrzebowych.

– Tak, wygląda na to, że ich wywiad działa znacznie sprawniej niż nasz – stwierdził z wyrzutem ochmistrz floty, rzucając wyzywające spojrzenie lordowi Hasperowi.

Twarz ochmistrza wywiadu, jak zawsze, pozostała jednak niewzruszona. Wydawał się pogrążony we własnych rozmyślaniach i nie dał się sprowokować.

– Kimkolwiek jest nowy sprzymierzeniec Kamieniogrodu, umiejętnie wykorzystał śmierć króla Velesa. Agonalny stan monarchy nie był tajemnicą. Nasi wrogowie mieli czas, by wszystko zaplanować. Ebert Grot i tamtejsi wielmoże tylko czekali na odpowiedni moment, by wyciągnąć asa z rękawa w postaci nowego sojusznika i przypuścić kontratak.

– Zwłaszcza że zapasy żywności Kamieniogrodzian bez wątpienia były już na wyczerpaniu – wtrącił ochmistrz zaopatrzenia, lord Lippert. – Musieli podjąć jakieś działania. Przez cały ten czas, gdy oblegaliśmy mury ich miasta, czekając, aż skapitulują, oni szukali wsparcia z zewnątrz.

– I znaleźli! Tylko kogo? – odezwał się lord Cecil. – Ktokolwiek to jest, nie chce się ujawnić. W innym razie zaatakowałby księcia Xaviera pod sztandarem swojego rodu.

– Lordowie – zwrócił się do Kolegium ochmistrz armii – pozwólcie, że ja, mój brat Cecil i lord Hasper weźmiemy na siebie kwestie wojenne. Tymczasem należy przygotować koronację księcia Xandera. To sprawa niecierpiąca zwłoki. Proponuję, aby zajęli się tym lordowie Arhdos i Lippert, trybun Zilver oraz wielki edyl.

– Skieruję swe kroki do księcia Xandera, gdy tylko przekroczę próg tej komnaty – podchwycił ochmistrz wiary. – Muszę uświadomić chłopca, co go czeka. W przeciągu jednego dnia całe jego życie stanie do góry nogami – dodał na koniec pod nosem.

Wszyscy ochmistrzowie jednogłośnie zgodzili się na proponowany podział zadań. Opuścili salę tronową i każdy ruszył w swoją stronę. Królestwo zatrzęsło się w posadach. Od tych siedmiu mężczyzn zależało, jak szybko, i czy w ogóle, na powrót stanie pewnie na swych fundamentach.

IDION

Zamkowe łaźnie, jak o każdej porze dnia i nocy, pogrążone były w półmroku. Ponieważ znajdowały się pod ziemią i brakowało okien, przez które mogłoby dostawać się do środka słońce, jedynym źródłem światła były przymocowane do licznych kolumn pochodnie i grube, białe świece rozstawione w rogach siedmiu basenów, które przed niemal wiekiem wybudowano na tej wielkiej przestrzeni.

Idion siedział półnagi na skraju jednego z nich, mocząc obolałe nogi w gorącej, parującej wodzie z leczniczymi olejkami. Pochylający się nad nim medyk właśnie kończył opatrywanie rozciętego łuku brwiowego żołnierza. Ten po raz ostatni syknął z bólu i wykrzywił twarz w chwilowym grymasie.

– Szwy założone – stwierdził ochrypłym głosem siwobrody starzec. – Zdejmę je za kilka dni. Jeszcze tylko rozprowadzę ci po ranach leczniczą maść, która przyspieszy regenerację skóry.

– Pozwól, że ja to zrobię, Bavariuszu – odezwał się kobiecy głos. – Pomóż opatrywać pozostałych gońców w izbie obok.

Idion obrócił głowę i zobaczył stojącą przy kolumnie matkę z mokrymi, rozpuszczonymi włosami. Jej nagie ciało osłaniała biała, związana na biuście, atłasowa tkanina, a w rękach trzymała niewielkie gliniane naczynie.

Medyk bez słów skinął w kierunku Oreen, zgarnął swoje rzeczy i powoli podreptał ku wyjściu. Kobieta odprowadziła go wzrokiem, aż zniknął z jej pola widzenia, i dopiero wówczas podeszła do syna. Położyła na posadzce obok niego naczynie z zieloną, lepką, dziwnie pachnącą substancją, umoczyła w niej pędzelek z końskiego włosia i bez słów zaczęła rozprowadzać ją po ranach na ciele Idiona. Młodzieniec nie przerywał milczenia i jeszcze przez chwilę unikał wzroku matki. W końcu jednak odezwał się:

– Był moment, że myślałem, iż już cię nie zobaczę…

Oreen zadrżała ręka.

– Ale jesteśmy tu, razem – odpowiedziała czule. – To prawda, że o twoim bracie słuch zaginął?

– Przyrodnim bracie – poprawił matkę Idion. – Walczyliśmy z księciem ramię w ramię. Byłem u jego boku cały czas, zarówno podczas oblężenia, jak i na polu bitwy. Ale gdy przeciwnicy dopadli nas na klifie… – W tym momencie zawiesił głos, jakby odtwarzając w pamięci wspomniane wydarzenia. – Straciłem go na chwilę z oczu. Tam, mając za plecami przepaść i otchłań morza, każdy walczył już o własne życie.

– I słusznie! Twoje życie jest równie cenne, co życie Xaviera. Masz w sobie nie mniej królewskiej krwi niż on – podkreśliła dobitnie Oreen, łapiąc nagle syna za podbródek tak, aby spojrzał jej prosto w oczy. – Pamiętaj o tym, mój książę.

– Matko! – obruszył się Idion, uciekając przed jej przeszywającym spojrzeniem. – Nie mów takich rzeczy głośno. Ktoś może cię usłyszeć i opatrznie zrozumieć!

Zdenerwowanie młodzieńca kontrastowało ze stoickim spokojem kobiety.

– Opatrznie? – powtórzyła wyzywająco, unosząc kąciki ust w ledwie dostrzegalnym uśmiechu. – Mówię wyłącznie prawdę. To nie tajemnica, że jesteś takim samym synem króla Velesa jak książę Xavier, którego tak miłujesz.

– Nie takim samym. Matką Xaviera była prawowita królowa, lady Ariana Bluewater, a ty to…

– Kto? – syknęła Oreen, a w jej ciemnych oczach zapłonęły węgliki. – Kim jestem? Powiedz mi, chłopcze…

Idion zacisnął szczękę, zdając sobie sprawę, że dotknął czułej struny matki. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. W końcu Oreen ponownie chwyciła za pędzelek umoczony w zielonej mazi i wróciła do opatrywania ran syna.

– Bogowie nad tobą czuwają, Idionie. Nie bez powodu. Mają co do ciebie plany.

– Skąd wiesz? Wywróżyłaś to z fusów? Widziałaś znaki w lazurowych falach? Miałaś wizje podczas narkotycznego uniesienia?

– Możesz szydzić ze mnie, ile chcesz. Nie będziesz pierwszym ani ostatnim. Przeznaczenie samo objawi ci swoje pokrętne drogi, synu. Uniknąłeś śmierci na klifie, czyż nie?

– Uniknąłem, tak – potwierdził ze smutkiem w oczach – ale żałuję, że nie miałem odwagi zginąć chwalebną śmiercią. Tam, na polu walki. Stchórzyłem, matko. Gdy strącili mnie z klifu, znalazłem się na półce skalnej, tuż obok nieprzytomnego wroga. Roztrzaskał sobie głowę o kamień. Gdy zobaczyłem rozgrywającą się wokół rzeź, dziesiątki towarzyszy broni strąconych w przepaść i rozbijających się o skały poniżej, jedyne, czego pragnąłem, to móc cię jeszcze zobaczyć.

Oczy Oreen zaszkliły się, ale rysy twarzy kobiety nadal nie zdradzały żadnych emocji.

– Ściągnąłem z siebie zbroję z królewskim herbem – kontynuował Idion – z leżącego obok mnie trupa zdarłem kołczan, założyłem go i zbiegłem pomiędzy skałami w dół, ku brzegowi. Nikt mnie tam nie zatrzymał, bo na plaży byli wyłącznie nasi. A właściwie to, co z nich zostało. Uciekłem, matko, jak tchórz.

– Zrobiłeś to, co należało zrobić – stwierdziła Oreen pełnym przekonania głosem. – Czemu byś się przysłużył, stając się kolejnym lazeńskim trupem pod murami Kamieniogrodu? Twój czas nadejdzie, Idionie. Przyczynisz się jeszcze do wielkich rzeczy! Wiem to! I ty w głębi duszy też!

Zanim młodzieniec zdążył cokolwiek odpowiedzieć, w oddali pomieszczenia zaskrzypiały drzwi. Chwilę później z cienia wyłonili się dwaj posłańcy, z którymi Idion wkroczył wcześniej do sali tronowej. Jeden na lewym barku miał założony temblak, a drugi lekko kuśtykał, opierając się na długim kiju.

– Przeszkodziliśmy? – zapytał pierwszy z nich, widząc pełne napięcia spojrzenia Oreen i Idiona.

– Nie, skądże – odpowiedziała z uśmiechem kobieta. – Wchodźcie do wody. Kąpiel przyniesie wam zasłużone ukojenie. Medycy dobrze się wami zajęli?

– Tak, pani – zapewnił mężczyzna z unieruchomioną ręką.

– Jestem Cyprian Woodenhall – przedstawił się drugi z nich, całując z uniżeniem gładką dłoń kobiety. – Twój syn, pani, uratował nas od pewnej śmierci. Zawdzięczamy mu życie.

Kobieta z błyskiem w oku spojrzała przez ramię na siedzącego za jej plecami Idiona.

– Jestem pewna, że uczyniłbyś dla mojego syna to samo, Cyprianie – odpowiedziała, przeniósłszy na powrót swój wzrok na gońca. – Jak do tego doszło?

– Zwiadowcy Kamieniogrodu krążyli po lesie nieopodal naszego obozowiska. Wpadłem na nich, kiedy gnałem tam z wiadomością z Lazenny o śmierci króla Velesa. Zabrali mi konia, pobili mnie i wrzucili do klatki jak zwierzę. Tak jak wcześniej Ygara – dopowiedział, wskazując na drugiego gońca. – Jego pochwycili kilka dni wcześniej. Gdy pod Kamieniogrodem doszło do bitwy i walczący przenieśli się na klify, zwiadowcy, którzy nas schwytali, zdecydowali się do nich dołączyć. Wyrzucili nas na ziemię, a nogi obwiązali grubymi sznurami, które przerzucili przez gałąź drzewa, zostawiając nas z wiszącymi do dołu głowami na pewną śmierć.

– Wtedy pojawił się Idion – wtrącił Ygar. – Na początku sami nie wiedzieliśmy, że to nasz człowiek. Spryciarz przebrał się w wojenny strój wroga. Nawet szpiedzy w pierwszej chwili wzięli go za swojego.

Spojrzenia Oreen i Idiona znowu się skrzyżowały.

– A kiedy ci pozwolili się do siebie zbliżyć, było już za późno – powrócił do opowieści Cyprian. – Obaj padli na ziemię od ukłuć sztyletu, wymiotując krwią i próbując utrzymać swoje flaki w trzewiach. Idion tymczasem zabrał im miecze, przeciął naprężone sznury i oswobodził nas. Jesteśmy tu tylko i wyłącznie dzięki niemu.

Idion wstał i uścisnął obu gońcom dłonie.

– Cieszę się, że dane było mi zjawić się w porę. Ataki na posłów i gońców to rzecz niegodna żołnierza. Kamieniogród zapłaci za swą niegodziwość.

– Liczymy na to – odpowiedział Cyprian.

– Obaj jesteście z rodu Woodenhallów? – zapytała Oreen.

– Nie, pani – odezwał się Ygar. – Ja jestem synem Zoriana, miejscowego kowala. Nie pochodzę ze znakomitego rodu. Ojciec nadzorował niegdyś produkcję mieczy i zbroi dla straży miejskiej.

– Zorian Twórca Mieczy – wyrecytowała w zamyśleniu Oreen. – Wyroby twojego ojca są znane w całej Lazennie. Arystokratyczne korzenie to nie jedyny warunek trafienia na karty historii. Wyryj to sobie w pamięci, młodzieńcze. Nie wstydź się swojego pochodzenia. Pewnego dnia i twoja rodzina doczeka się rodowego herbu.

Idion uważnie obserwował, jak Ygar łapczywie spija każde słowo wydobywające się z ust jego matki. Cyprian również ani na chwilę nie odrywał wzroku od kobiety. Zdolność, z jaką Oreen pozyskiwała sobie rozmówców, zarazem fascynowała, jak i przerażała Idiona. Za każdym razem zastanawiał się, jakie niewypowiedziane intencje kryją się za jej słowami. I czy są to tylko słowa, czy może uroki.

– Bliscy zapewne nie wiedzą jeszcze o waszym powrocie? – zapytała w końcu.

– Raczej nie – stwierdził Cyprian. – Wierzę, że wielmoże mają teraz większe zmartwienia niż informowanie rodzin wracających w niesławie gońców.

– Rozumiem – przytaknęła Oreen, odgarniając ze smukłej szyi zbłądzony kosmyk włosów. – Zaraz wyślę służbę, by przekazała waszym rodzinom radosną nowinę. Pewnie, tak jak ja do niedawna, umierają z tęsknoty. Wy zażyjcie tymczasem kąpieli. Nie będę wam przeszkadzać.

– Dziękujemy, pani – Ygar pokłonił się przed odchodzącą kobietą. Odprowadziwszy ją wzrokiem, odezwał się gorliwie do jej syna. – Idionie, jesteśmy twoimi dłużnikami. Cokolwiek powiesz, będziemy na twoje wezwanie.

Usłyszawszy te słowa, Idion również mimowolnie skierował spojrzenie na matkę. Choć widział w tej chwili jedynie jej plecy, był niemal pewien, że właśnie się uśmiechała i że sama osobiście dopilnuje, by złożona przed chwilą obietnica nie pozostała bez pokrycia.

LEKCJA HISTORII

Popołudniowe promienie słońca w widowiskowy sposób wdzierały się do komnaty książęcej przez zawieszone w oknach ciężkie, czerwone zasłony sprowadzone przed rokiem z Nowego Lądu. Pasma ostrego, oślepiającego światła na dywanie układały się naprzemiennie z delikatną, różową poświatą promieni próbujących przebić się przez gruby materiał.

Jedenastoletni chłopiec o krótkich mysich włosach z szeroko otwartą buzią i wybałuszonymi, brązowymi oczami wpatrywał się z przejęciem w swojego nauczyciela. Ten charyzmatyczny mężczyzna w prostych bawełnianych szatach krążył po pokoju i żywo gestykulując, snuł przed księciem dramatyczną historię z niedawnych dziejów królestwa.

– I właśnie wtedy, drogi książę, twój ojciec, król Veles, choć oczywiście był jeszcze wówczas przed oficjalną koronacją, wdarł się ze swoją flotą prosto do paszczy lwa, do Królewskiego Portu, taranując statki uzurpatora!

Zasłuchany chłopiec aż zawył z przejęcia. Wyraźnie zaangażował się emocjonalnie w opowiadaną historię.

– Nie uszkodziło to kadłubów statków ojca? – zapytał dociekliwie.

– Nie, skądże! Statki króla Velesa słynęły z niezatapialności. Uważano je za najtrwalsze na całym Starym Kontynencie – zapewnił nauczyciel. – Twój ojciec pływał na nich wiele lat, przemierzając morza i szukając nowych lądów.

– Ale statki badawcze to nie statki wojenne – stwierdził Xander.

– To prawda, książę, ale okręty twojego ojca zostały wsparte przez jednostki innych możnych rodów, których członkowie nie zaakceptowali na tronie samozwańczego monarchy.

– Męża lady Ivagret? Mojej ciotki? – upewniał się chłopiec.

– Tak, lorda Narcela Katteringa. Ówczesnego ochmistrza armii – dopowiedział nauczyciel. – Czy pamiętasz, książę, czym się zajmuje ochmistrz armii?

– Tak! Wiem – ożywił się nagle Xander. – Jest naczelnym generałem wojska. Przedstawia królowi plany wojenne, a ten je zatwierdza. Zarządza też strażą miejską w czasie pokoju.

– Pięknie – pochwalił chłopca nauczyciel. – A pamiętasz, kto teraz pełni tę funkcję w Kolegium Ochmistrzów?

– Yyyy… Hmmm… – Książę zasępił się na chwilę, usilnie poszukując w głowie odpowiedzi. – Lord Peppery! – wykrzyknął w końcu. – Cameron Peppery!

Nauczyciel uśmiechnął się z nieskrywaną dumą.

– Brawo, Xanderze. Wiesz coś więcej o rodzinie Pepperych?

– Tak. W radzie zasiada jeszcze jeden lord Peppery. Brat Camerona, Cecil.

– Zgadza się. Ochmistrz floty. Przed laty pływał on z twoim ojcem po Nieznanych Morzach, przecierając nowe szlaki. To z nim za sterami swego okrętu Veles, wówczas jeszcze książę, odkrył Nowy Ląd. Zdaniem twego ojca Lazenna nigdy nie znała lepszego żeglarza niż Cecil Peppery – wspomniał mimochodem nauczyciel. – Dlatego po koronacji powierzył mu funkcję ochmistrza floty. Zaś jego bratu, który niejednokrotnie wsławił się już w boju na lądzie – ochmistrza armii.

– Co stało się po zajęciu Królewskiego Portu? – Książę gorąco zapragnął poznać koniec opowiadanej wcześniej historii. – Jak mój ojciec odbił królewski zamek zajęty przez wojsko uzurpatora?

– Aaaaa, tak… – Nauczyciel zdyscyplinował sam siebie. – Siłą oczywiście! Z pomocą wspomnianych już sojuszników, ale również dzięki samym mieszkańcom Lazenny. Lud opowiedział się po stronie prawowitego władcy, króla z dynastii Verbungów. Niemała część wojskowych Katteringa, widząc rozjątrzone ludzkie hordy oblegające zamkowe mury, szybko zmieniła stronę i otworzyła bramy przed Velesem. Gdy lud zalał zamkowy dziedziniec i korytarze pałacu, król nawet nie musiał wchodzić do środka. Pospólstwo wywlekło Katteringa na dziedziniec, gdzie zdarło z niego królewskie szaty i pozbawiło go korony. Korony, którą za chwilę włożono na głowę twojemu ojcu. Głowę lorda Narcela czekał zdecydowanie gorszy los. Niedługo później pożegnała się ona z resztą ciała. Pierwszym wyrokiem twojego ojca, króla Velesa, była bowiem dekapitacja zdrajcy. Wiesz, co to dekapitacja, książę?

– Ścięcie głowy – wyrecytował bez namysłu Xander.

– Tak, ścięcie głowy. Twój ojciec wziął do ręki swój miecz, ten sam, który złożono obok jego ciała w czółnie przed ostatnią przeprawą, uniósł go nad głową skazańca i jednym, czystym uderzeniem pozbawił Narcela głowy, przywracając Lazurowy Tron Verbungom.

– Potem ożenił się z Arianą Bluewater? – zapytał Xander.

– Dokładnie tak, książę. Z twoją matką. Veles był zobligowany przypieczętować sojusz. Ród twojej matki był jego głównym sprzymierzeńcem podczas odbijania Lazenny. To oni wsparli statki twojego ojca własną flotą. Bluewaterowie byli wówczas jedną z najpotężniejszych rodzin w Lazennie!

– Aaaaaa… – zrozumiał chłopiec.

– Wiem, że nie miałeś okazji poznać swojej matki, książę. Los chciał, że oddała życie, wydając cię na świat. Ale może właśnie to było jej przeznaczeniem – nauczyciel pozwolił sobie na dygresję. – W każdym razie byłaby teraz niezwykle dumna, widząc, jak mądry stał się jej najmłodszy syn.

– To prawda – rozległ się chrapliwy głos za plecami księcia. – Twoja matka byłaby z ciebie dumna, Xanderze.

Chłopiec obrócił się na dźwięk znajomego głosu. Starzec ściągnął z głowy ciężki, wełniany kaptur. Xander, widząc swojego sędziwego stryja Uriela, zerwał się na równe nogi i skoczył w jego kierunku, by rzucić mu się w ramiona.

– Stryju! – krzyknął, wtulając się w jego okazałą, białą brodę.

– Wielki edylu – przywitał gościa nauczyciel, zginając się wpół na widok ochmistrza wiary.

– Dzień dobry, Iggy. – Edyl skinął w kierunku przedmówcy, po czym odwrócił głowę w stronę bratanka, którego właśnie opuszczał na ziemię. – Chyba będziesz musiał już skończyć z tymi entuzjastycznymi przywitaniami, książę. Obawiam się, że moje stare kości tego nie wytrzymają. A ty rośniesz i mężniejesz bez opamiętania – roześmiał się.

– Tak rzadko u mnie bywasz, stryju – poskarżył się chłopiec. – Kiedy dokończysz mi opowieść o zemście bogini Calisty?

– Obiecuję, że poznasz koniec tej historii. – Uriel uśmiechnął się dobrotliwie, po czym wymownie spojrzał na Iggy’ego. – Zostaw nas, proszę. Muszę pomówić z księciem na osobności. Dokończycie lekcję później.

– Oczywiście, panie.

Kiedy nauczyciel opuścił komnatę, wielki edyl stanął w oknie, biorąc głęboki oddech. Łapczywie chłonął intensywne promienie słońca, po czym powoli odwrócił się w stronę Xandera. Spojrzenie ochmistrza pozbawione było już tych roznieconych ogników, które przed chwilą jeszcze tańczyły radośnie w jego oczach. Dołeczki w kącikach ust starca zniknęły, tak jakby nigdy ich tam nie było, a wyraz jego twarzy emanował już wyłącznie dostojnością i powagą.

– Usiądź, książę, proszę.

Xander, pomimo młodego wieku, zrozumiał bezsprzecznie, że stryj nie przybył tu jedynie po to, żeby dokończyć zaczętą niegdyś opowieść o walecznej bogini. Książę usiadł na ogromnej atłasowej poduszce, która zapadła się pod jego ciężarem, i wpatrywał się wyczekująco w wielkiego edyla.

– Masz mi coś do powiedzenia. Coś niedobrego – słusznie zauważył chłopiec. – Czy to dotyczy mojego brata?

Po tych słowach twarz Uriela wydała się Xanderowi jeszcze poważniejsza niż przed chwilą. Kąciki ust ochmistrza drgnęły, a w oczach zagościł dojmujący smutek.

– Czy on nie żyje? – zapytał książę wprost. – Czy Xavier nie żyje?

– Obawiam się, że tak, chłopcze – pozwolił sobie na poufałość starzec. – Wczoraj doszło do bitwy na klifach nieopodal Kamieniogrodu. Twój brat, jak wiesz, dowodził głównym oddziałem stacjonującym pod murami twierdzy. Pokonano go. Nic nie wiedział o śmierci waszego ojca. Gońców z wiadomościami uwięziono, zanim dotarli do jego obozowiska. Dziś rano zbiegom udało się dotrzeć do Lazenny i zdać nam sprawozdanie.

– Widzieli śmierć Xaviera? – zapytał natychmiast chłopiec. Jego głos zadrżał, a oczy momentalnie zaszły łzami.

– Nie widzieli… – Uriel zawiesił głos. – To napawa nas nadzieją. Z Kamieniogrodu nie dotarło jednak żadne poselstwo z żądaniem okupu. Gdyby go pojmano, posłowie powinni już tu być i przedstawiać warunki jego uwolnienia.

– Więc może uciekł? – nie odpuszczał książę. – Może w tym momencie stoi pod którąś z bram Lazenny i kołacze we wrota, aby go wpuścić!

– Nic mi na ten temat nie wiadomo – odpowiedział wielki edyl. – Kolegium rozkazało strażnikom na wszystkich czterech bramach wypatrywać księcia. Gdyby się pojawił, byłbym pierwszym przy bramie, Xanderze. Wiesz o tym.

Chłopiec odwrócił głowę w bok. Po zaciśniętych mocno szczękach widać było, że walczył z silnymi emocjami. Po chwili spojrzał znowu na stryja z mieniącymi się na policzkach śladami łez. Uriela niezwykle dotknął ten widok. W żaden sposób go jednak nie skomentował, pragnąc uszanować powściągliwość przyszłego władcy.

– Chcecie mnie koronować – zrozumiał po chwili Xander. – Spisać mojego brata na straty. Właśnie teraz, kiedy dopiero co utraciłem ojca.

Uriel spuścił delikatnie głowę pod oskarżycielskim wzrokiem bratanka. Na chwilę w komnacie zapanowała cisza. Słońce przesunęło się już na tyle, że kąt padania jego promieni się zmienił i w komnacie zrobiło się ciemniej.

– Dobrze – odezwał się w końcu Xander. W jego spojrzeniu widać było determinację, jaką nieczęsto zobaczyć można na twarzy jedenastolatka. – Co chcesz, żebym zrobił najpierw, stryju?

– Najpierw musisz wybrać Królewskiego Reprezentanta.

BRACIA PEPPERY

Zewnętrzy dziedziniec królewskiego zamku zaroił się od ludzi. Przez Wysoką Bramę przemieszczały się w kierunku głównej arterii miasta niewielkie grupy lekkozbrojnych żołnierzy, oddziały straży miejskiej oraz idący w rozproszeniu sanitariusze i medycy, których kolumny przecinały co chwilę ciągnięte przez konie i muły puste drewniane powozy.

Na masywnym gniadym wierzchowcu obok maszerującej przez bramę kolumny pojawił się znikąd lord Cameron Peppery. Zawrócił pobudzonego, rżącego rumaka w kierunku, w którym zmierzał tłum, i warknął coś do siebie pod nosem.

– W tym tempie nie opuścimy Lazenny do jutra. A nasi ranni żołnierze dogorywają wśród poległych na klifach i pod murami Kamieniogrodu.

Dowódca z odrazą splunął przez zęby na suchą ziemię. Niemal prosto pod czyjeś nogi. Spojrzał w bok i w stojącym poniżej człowieku ujrzał swoje własne oblicze, choć nieco łagodniej ciosane.

– Jesteś pewien tego, że jako ochmistrz armii powinieneś zostawiać miasto, nad którym ciąży widmo ataku wroga? – W głosie lorda Cecila nie słychać było troski, a jedynie chłodną kalkulację.

– Bracie, do licha! – zirytował się lord Cameron. – Moi ludzie leżą tam, na klifach, zdziesiątkowani. Muszę do nich dotrzeć. Miejsce ochmistrza armii jest przy wojsku! – wyartykułował głośno. – Muszę zobaczyć to na własne oczy… – Jego głos zaczął tracić na sile. – Jestem odpowiedzialny za ich los.

Ochmistrz Cecil przez chwilę trwał w milczeniu, nie będąc pewnym, jakiej reakcji się od niego oczekuje, po czym lekko skinął ze zrozumieniem głową.

– Poza tym pozostawiam miasto i część wojska w dobrych rękach – dodał porozumiewawczo Cameron, odwzajemniając bratu skinienie głowy i nieudolnie siląc się na uśmiech.

– Książę Xander cię nie wzywał? – zapytał Cecil, zmieniając temat. – Rozmawia dziś na osobności ze wszystkimi przedstawicielami rady. Przed koronacją musi wybrać Królewskiego Reprezentanta.

– Wzywał – wycedził przez zęby Cameron. – Rozmawialiśmy. Nie będę to ja. Podobno nie wykazałem się wystarczająco dobrą strategią w kwestii oblężenia Kamieniogrodu – wyrecytował pozornie od niechcenia, jednak widać było, że nawet powtarzanie tych słów sprawia mu ból. – Działa pod wpływem emocji. To tylko chłopiec, który karze mnie za zaginięcie starszego brata.

– Zaginięcie? – zdziwił się lord Cecil. – Książę Xander myśli, że to zaginięcie? Że książę Xavier żyje?

– Ja tak myślę! – stwierdził z pewnością w głosie lord Cameron, jeszcze raz zawracając konia w kierunku bramy. – Mam nadzieję, że niebawem będę mógł to udowodnić. Tymczasem, gdy mnie nie będzie, sprawuj pieczę nad moimi żołnierzami i, błagam, nie wsadzaj ich na swoje statki.

Lord Cecil, widząc na powrót błysk w oku swojego brata, również pozwolił sobie na nietypowy dla siebie grymas, mający być uśmiechem, i odprowadził wzrokiem odjeżdżającego ochmistrza wojska do Wysokiej Bramy, za którą ten zniknął wraz z resztą kolumny.

Kilkaset stóp dalej, w połowie wysokości Olbrzymich Pleców – wzgórza, na którym wznosił się królewski zamek – pośród miejskiego motłochu, piasku i tumanów kurzu lord Cameron dołączył do przedniej kolumny. Mając po swoich bokach dwóch zbrojnych, jechał już odtąd nieprzerwanie na czele szyku, prowadząc go w kierunku Północnej Bramy Lazenny. Pospólstwo z zaciekawieniem przyglądało się maszerującym zbrojnym i ciągniętym przez konie powozom.

– Dlaczego woźnice prowadzą puste furgony? – zapytał zaciekawiony chłopczyk postawnego mężczyznę, który prowadził go za rękę.

Ten spojrzał w kierunku maszerujących i na jego twarzy momentalnie odmalował się smutek.

– Nie pytaj, synku – odrzekł pospiesznie, odwracając szeroką dłonią główkę potomka w stronę, w którą pierwotnie zmierzali. – Już po oblężeniu. Żołnierze zwrócą Lazennie jej synów. Tyle musisz wiedzieć.

– Wygraliśmy?! – zapytał radośnie chłopczyk, podskakując entuzjastycznie.

Ojciec uśmiechnął się na siłę i zacisnął wargi, powstrzymując słowa. Zawiesił spojrzenie na jednym z powozów, które niebawem miały powrócić załadowane zwłokami. Nie udzieliwszy synkowi odpowiedzi, zmierzwił mu nerwowo słomkowe włosy i przyspieszył kroku, nie oglądając się za siebie. Po chwili obaj zniknęli w uliczce za najbliższymi zabudowaniami.

ZILVER IRONHEART

Na placu targowym u podnóża wzgórza trybun ludowy, lord Zilver Ironheart, przemawiał do zebranej wokół niego gawiedzi.

– Oblężenie Kamieniogrodu zostało przerwane, to prawda. Wróg zaatakował lazeńskie obozowisko, spychając nasze główne siły w kierunku morza. Ale nie lękajcie się, mili rodacy. Niepowodzenie księcia Xaviera nie ściągnie zagrożenia na Lazennę. Kamieniogrodzianie są zbyt osłabieni po roku oblężenia, by ruszyć na nasze miasto. Poza tym bezpieczeństwa Lazenny pilnuje wojsko i straż miejska. Jesteśmy przygotowani na każdą ewentualność. Tymczasem sam ochmistrz armii, waleczny lord Cameron Peppery, prowadzi na klify wyprawę ratunkową i, wierzcie mi, nie spocznie, dopóki nie sprowadzi waszych mężów, braci i synów bezpiecznie do domu.

– Kiedy powrócą? – wydarła się zdartym, skrzeczącym głosem jakaś kobieta z tłumu. – Nie miałam wieści od swojego syna od roku!

– Moje gospodarstwo podupadło! – krzyczała druga. – Bez męskiej ręki w zagrodzie nie jestem w stanie utrzymać rodziny! Co, jeśli mój mąż nie wróci żywy?

– A książę Xavier? Powrócił z pola bitwy? – zapytał umorusany sadzą mężczyzna o szerokich barkach, przedzierając się przez tłum zebranych.

Lord Zilver ucieszył się, że w końcu może odpowiedzieć na jakieś pytanie, mimo że właściwie nie miał do przekazania dobrych wieści.

– Niestety nie. Cały czas nie dotarły do nas żadne wiarygodne informacje na temat księcia Xaviera. Jesteśmy jednak dobrej myśli. To wprawiony wojownik. W dodatku podczas bitwy otaczało go wielu doświadczonych dowódców. Prawdopodobnie chwilowo pozostaje w ukryciu.

– Kto w takim razie rządzi Lazenną? – nie ustępował człowiek.

– Jutro o wschodzie słońca odbędzie się koronacja księcia Xandera. Pomimo młodego wieku wasz przyszły władca przejawia niezwykłą mądrość i roztropność – stwierdził lord z przekonaniem. – Przygotowywano go do objęcia tej funkcji od dziecka. Na każdym kroku zresztą radą służyć mu będzie Kolegium Ochmistrzów. Ze mną na czele!

– Co radzi Kolegium? – zainteresował się wówczas ktoś z tłumu. – I jak brzmi twoja rada, trybunie?

Lord Ironheart zawiesił na chwilę głos. Spojrzał przed siebie i omiótł wzrokiem wszystkich zebranych na placu. Nagle na jego twarzy zagościł promienny uśmiech. Podparł się obiema rękami pod boki i przemówił:

– Wyciągnijcie dziś z piwnic beczki z piwem i miodem! – Kilku mężczyzn od razu wydało entuzjastyczne pomruki aprobaty. – Jutro będziemy świętować zaprzysiężenie nowego króla! Xandera Verbunga!

Zebrany lud wydał okrzyk radości. W tym czasie na podniesienie, z którego przemawiał trybun, wkroczył pospiesznie mężczyzna w mundurze straży miejskiej. Podszedł do lorda Zilvera i szepnął mu coś do ucha. Ten, wysłuchawszy wiadomości, skinął głową i odwrócił się znowu do obserwujących zdarzenie ludzi.

– Wybaczcie mi, ale o wilku mowa. Przyszły król zaprasza mnie na audiencję – rzekł, z wdziękiem kłaniając się zebranym. – Wierny sługa nie pozwoli swojemu władcy czekać. Żegnajcie. Obowiązki wzywają. Niech żyje król! – zainicjował okrzyk trybun.

– Niech żyje król! – odpowiedziały jednogłośnie tłumy.

POWRÓT SIOSTRY

Zza rozmytej w słońcu linii horyzontu, nad wyjątkowo spokojną taflą zatoki zwanej Lazurową Wodą, wyłonił się właśnie zarys trójkątnego żagla. Straż portowa musiała odczekać parę chwil, aby statek zbliżył się na tyle, by można było rozpoznać wymalowany na szarej płachcie herb. Gdy wytężony wzrok wpatrzonych w godło strażników wreszcie spotkał się z groźnym spojrzeniem rudego kojota z postawionymi czujnie uszami, wiedziano już, kto przybywa. Straż natychmiast wysłała gońca do zamku, aby przekazał wieść o przybyciu spóźnionych żałobników.

Gdy jakiś czas później statek cumował u brzegu, na pomoście stało już trzech reprezentantów Kolegium Ochmistrzów – lordowie Lippert Woodenstone, Cecil Peppery i wielki edyl, Uriel Verbung – którzy, zgodnie z etykietą, pragnęli przywitać przybyłych gości.

– Ile to już lat minęło? – zapytał ochmistrza wiary lord Cecil, gdy przerzucano kładkę między pokładem statku i pomostem.

– Od kiedy nie widziałem siostry? – doprecyzował pytanie Uriel. – Jeśli mnie pamięć nie myli, trzy lub cztery lata.

– Przyjęcie zaręczynowe księżniczki Viviany? – wtrącił się ochmistrz zaopatrzenia. – Dobrze pamiętam?

– Zgadza się. Lady Ivagret zgłosiła wówczas kandydaturę swojego syna. To jedyny raz, kiedy przypłynęła z Natanem do Lazenny od czasu opuszczenia przez nich dworu.

– Jednak król Veles nie zgodził się na zięcia z rodu o niechlubnej historii – przypomniał z przekąsem lord Cecil, przyglądając się ludziom schodzącym na ląd.

– Mój brat podjął wtedy właściwą decyzję – stwierdził spokojnie wielki edyl. – Jedyną słuszną. Lord Narcel Kattering, ojciec Natana, był zdrajcą i uzurpatorem. Prawie odebrał tron naszej dynastii. Syna zdrajcy nie nagradza się małżeństwem z królewską córką.

– Nie, to prawda – przytaknął lord Lippert. – Ale księżniczkę wydano wówczas za możnowładcę z Kamieniogrodu. Podobno miało to być gwarantem pokoju, a wiemy, że tak się nie stało. Wygląda na to, że i ten mariaż nie był zbyt fortunną decyzją króla.

Wielki edyl głośno westchnął, bez słów przyznając rację przedmówcy.

– Pytanie, czy lady Ivagret przybywa dziś jako przyjaciel czy wróg królestwa – niemal wyszeptał lord Cecil, zerkając z ukosa na schodzących z pokładu podróżnych.

– Lady Ivagret przybywa jako żałobnik, by pożegnać zmarłego brata – uciął dyskusję edyl Uriel. – Poza tym zawsze była wierna królestwu – stwierdził z pewnością w głosie. – Jej lojalność pozostała niezachwiana, mimo że Veles pozbawił jej męża głowy, a syna zdegradował. Natana wychowała zresztą na lojalnego poddanego, który bez mrugnięcia okiem wypełniał rozkazy króla. Nie bez powodu jej syn otrzymał funkcję Protektora Nowego Lądu.

Lordowie nie skomentowali wypowiedzi wielkiego edyla. Wymienili się jednak znaczącymi spojrzeniami, które jasno wyrażały wątpliwości co do tego, czy funkcja protektora ubogiej drewnianej osady po drugiej stronie morza rzeczywiście stanowi taki zaszczyt, jakim malował ją ochmistrz wiary.

Wówczas w nadciągającym orszaku, pod wielkim, rozłożystym baldachimem, lordowie dostrzegli wreszcie wyczekiwaną lady Ivagret. Schodziła ostrożnie po stromej kładce pod eskortą kilku zbrojnych i licznych dam dworu, co podkreślało jej wysoką pozycję. Damy te jednak znacząco odbiegały wyglądem od tych znanych wielmożom z zamku w Lazennie. Spalone słońcem twarze, hebanowe włosy oraz lniane, skromnie zdobione stroje kobiet zdecydowanie odbiegały od jasnej karnacji i pełnych przepychu sukien szlachetnie urodzonych dam Lazenny.

– Witaj, pani – odezwał się jako pierwszy lord Lippert, podając Ivagret pomocną dłoń przy zejściu na pomost.

– Lord Woodenstone – dygnęła delikatnie kobieta, przyglądając mu się z nieskrywanym zaciekawieniem. – Widzę, że nadal niejedna z kobiet mogłaby pozazdrościć ci tych pięknych, długich włosów.

– Nie są nawet w połowie tak piękne jak twoje, pani – odparł Lippert, szarmancko zginając się w pasie.

Ivagret tymczasem wyciągnęła już rękę w kierunku stojącego obok ochmistrza floty.

– Lordzie Peppery, twoja wspaniała flota ciągle pozostaje jedynie ozdobą portu?

Cecil, który dopiero co złożył pocałunek na dłoni kobiety, mimowolnie skrzywił się na ten przytyk, aczkolwiek postanowił pozostawić go bez komentarza.

– Nic się nie zmieniłaś, Ivo – odezwał się wielki edyl, uśmiechając się szeroko na widok siostry. – Dalej lubisz grać możnym na nosie.

– Bracie, nikt nie zna mnie lepiej od ciebie. Przyznasz chyba, że nic tak nie motywuje mężczyzn do działania jak ambitna kobieta. – Tu spojrzała przelotnie na ugodzonego w czuły punkt lorda Cecila. – Brakowało mi tego. Na Nowym Lądzie mogę jedynie strofować swojego syna.

– No właśnie – wtrącił lord Lippert. – Gdzie się podziewa Protektor Nowego Lądu? Nie przypłynął, pani, razem z tobą?

– Nie przypłynął – odpowiedziała krótko. – Zatrzymały go pilne sprawy. Bardzo nad tym ubolewał.

Ochmistrzowie wymienili się zdziwionymi spojrzeniami.

– To wielka szkoda. Miałem nadzieję zobaczyć swojego siostrzeńca. Kilka lat temu, gdy go widziałem ostatnio, był jeszcze zaledwie chłopcem. Teraz pewnie stanąłby przede mną jako dorosły mężczyzna – stwierdził Uriel.

– Pani, na pewno jesteś wykończona podróżą – zauważył lord Lippert. – Za portem czekają karoce, które odeskortują cię wraz z orszakiem do zamku. Służba przygotowuje dla ciebie komnaty królewskie. Tymczasem zapraszamy na wieczerzę.

– Dziękuję, lordzie Lippercie. Jednak najpierw chciałabym udać się w miejsce ostatniej przeprawy mojego brata – zdecydowała kobieta. – Jak mniemam, spóźniłam się na jego pogrzeb.

– Niestety tak – stwierdził ze smutkiem Uriel. – Uroczyście pożegnaliśmy Velesa wczoraj o zmroku.

– Wszystko przez te morskie sztormy! – syknęła ze złością lady Ivagret. – Gdyby ta przeklęta kolonia nie znajdowała się tak daleko, dopłynęłabym na czas.

– Gdyby znajdowała się bliżej, nie nazywałaby się Nowym Lądem – odezwał się oschle lord Cecil – i prawdopodobnie nie byłaby dziś kolonią Lazenny.

Zaskoczona śmiałością ochmistrza floty lady Ivagret posłała mu zaintrygowane spojrzenie, w którym jednak wszyscy dopatrzyli się szybko wyrazu uznania.

– Lord Cecil, jak zawsze, twardo stąpa po ziemi – skomentował pojednawczo wielki edyl.

– Może gdyby wsiadł w końcu na pokład jakiegoś statku, odzyskałby dawny wigor i humor – zażartowała kobieta, po czym ponownie zwróciła się do Uriela. – Bracie, zechcesz zaprowadzić mnie w miejsce ostatniej przeprawy króla? Pragnę go należycie pożegnać.

– Oczywiście – zgodził się natychmiast Uriel.

Lady Ivagret rozkazała swojej świcie udać się do zamku i upewnić, że królewskie komnaty zostały należycie przygotowane na jej przybycie. Podziękowała pozostałym ochmistrzom za osobiste powitanie jej na lądzie i ruszyła z Urielem pod rękę w kierunku zejścia z pomostu.

Chwilę później stali już oboje w mokrym piasku na brzegu zatoki, w miejscu, z którego przed niespełna dobą odpłynęło czółno z ciałem byłego króla. Wpatrywali się w zamyśleniu w toń wody i milczeli. Kilkanaście stóp dalej krążyli zbrojni Ivagret, upewniając się, że nikt nie zakłóci spokoju ich pani i jej bratu.

– Jak dokładnie zginął? – przerwała w końcu ciszę kobieta.

Uriel, wyrwany z własnych myśli, spojrzał na siostrę i zobaczył spływającą po jej policzku łzę.

– Veles nie był już młody. Borykał się z licznymi chorobami – odrzekł wymijająco.

– Był młodszy od ciebie, nieprawdaż? A jednak stoisz tu dzisiaj ze mną, a on nie. Mów, Urielu. Co skradło mu ostatni oddech? – lady Ivagret domagała się odpowiedzi. – Rzeżączka? Kiła?

Mina wielkiego edyla wskazywała na, równie wielkie jak jego tytuł, zakłopotanie, na co jego siostra zareagowała lekkim uśmiechem.

– Bracie, to ja, Iva. Mnie możesz powiedzieć prawdę. Znałam naszego brata nie gorzej niż ty. Zawsze wiedziałam, że nie zgubią go ani morskie wyprawy, ani wojny. Jego największą słabością było rozmiłowanie w płci pięknej. Nie zmieniło tego ani małżeństwo z Arianą, ani narodziny trojga dzieci, ani nawet sama starość!

– Nie da się ukryć – przyznał w końcu ochmistrz wiary. – Gorączka trawiła Velesa przez kilka dni, zanim ostatecznie zgasiła w nim resztkę życia.

– Medycy przebadali kochanice z jego haremu? – dopytywała Ivagret. – Żadna z nich nie miała podobnych objawów?

– Żadna – stwierdził z pewnością Uriel. – Dopełniliśmy wszystkich niezbędnych czynności. Możesz być tego pewna. Zresztą tak czy inaczej nie moglibyśmy pociągnąć do odpowiedzialności żadnej z kochanek króla. To niewolne kobiety. Spełniały tylko rozkazy swego suwerena.

Lady Ivagret ponownie zamilkła, odpływając gdzieś myślami. Uriel widząc to, odwrócił się do stojącego w pewnej odległości służącego i skinął porozumiewawczo głową. Na znak edyla chłopiec przyniósł pospiesznie przygotowany wcześniej wiklinowy koszyk z dnem wyściełanym sianem i kwiatami. Lady Ivagret sięgnęła do zagłębienia w gorsecie pomiędzy dwie, wciąż pełne, piersi i wyciągnęła spomiędzy nich niewielki, okrągły, mieniący się w słońcu przedmiot zawieszony na łańcuszku.

– Czy dobrze widzę? – zapytał Uriel. – To ten medalion?

– Tak, dokładnie ten – odpowiedziała, podnosząc wieko. – Bursztynowy medalion pamięci. Ten sam, który ofiarował mi Veles kilka dni po ścięciu mojego męża. Widzisz, bracie, w pęcherzyku powietrza wciąż widać jeszcze włosy Narcela.

Wielki edyl zmrużył oczy, by dostrzec to, co próbowała pokazać mu siostra.

– Veles nie miał wyczucia w doborze podarunków – stwierdził zmieszany.

– Ależ wręcz przeciwnie – nie zgodziła się lady Ivagret. – Spoglądałam w ten bursztynowy medalion codziennie. Przez dziewiętnaście lat. Przypominał mi o tym, o czym nigdy nie powinnam zapomnieć. O brzemieniu, które przyszło mi dźwigać na moich słabych, kobiecych barkach. Medalion spełnił swoją rolę, Urielu. Uświadomił mi, że nade mną i moim synem całe życie będzie ciążyć widmo zdrady. Zdrady, której dopuścił się wobec królestwa i nas mój były mąż. Tak wygląda życie Ivagret Verbung. Ivagret Kattering – poprawiła się. – Zaakceptowałam to. Naprawdę. Zresztą każdy z nas dźwiga swoje brzemię, prawda? – zapytała, posyłając wymowne spojrzenie swojemu bratu.

Uriel skinął głową i bez słów uciekł wzrokiem w stronę Lazurowej Wody. Wiedział, do czego odniosła się Iva. Jego własna historia nie była wcale spisana lżejszym piórem aniżeli losy jego siostry. Nie chciał jednak teraz o tym mówić.

– Jak mniemam, pragniesz zwrócić Velesowi sprezentowany przez niego medalion? – zmienił temat.

Tym razem to Iva pozostawiła jego pytanie bez odpowiedzi. Odebrała z rąk stojącego obok służącego wiklinowy koszyk i położyła go przed sobą na piasku. Włożyła do środka bursztynowy medalion z uwięzionymi w żywicy szczątkami straconego męża, po czym poprosiła o pochodnię. Podpaliwszy zawartość koszyka, oddała łuczywo służącemu, który natychmiast się oddalił, i pchnęła miniaturową wiklinową atrapę królewskiego czółna na głębszą wodę. W kierunku miejsca, gdzie na dnie zatoki spoczywały już spalone i nadjedzone przez wodne zwierzęta zwłoki króla Velesa.

Uriel zastanawiał się w myślach nad znaczeniem tego symbolicznego pożegnania. Nie wiedział, czy jego siostra rzeczywiście żegna się z ukochanym bratem, czy może raczej z mroczną przeszłością, od której chciała się wreszcie bezpowrotnie odciąć. Nie zadawał jednak więcej pytań. Przez jakiś czas oboje obserwowali trawiony przez ogień wiklinowy koszyk z bursztynowym medalionem, aż wreszcie bezpowrotnie pochłonęła go mroczna toń.