Sny pachnące igliwiem - Wioletta Piasecka - ebook + audiobook + książka

Sny pachnące igliwiem ebook i audiobook

Piasecka Wioletta

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

47 osób interesuje się tą książką

Opis

Pełna ciepła, wzruszeń i dobrych emocji zimowa opowieść o rodzinie, która zrobi wszystko by być szczęśliwą!

Młoda mężatka – Lena - pragnąc spełnić wolę ojca, a także swoje marzenie z dzieciństwa, tuż po ślubie wyjeżdża na studia leśne do Warszawy. Życie weryfikuje to marzenie, a Warszawa przytłacza kobietę, która miota się między wyrzutami sumienia, że zawiodła ojca, a tęsknotą za pachnącym igliwiem lasem, za leśniczówką i przede wszystkim za mężem. Jest jej żal marnować pięć lat na rozłąkę, bo zdaje sobie sprawę z kruchości życia.

Leśniczy Kamil spotyka w lesie chłopca, który po kryjomu siekierą próbuje wyrąbać choinkę. Odprowadza dziecko do domu, gdzie okazuje się, że panuje straszna bieda. Wieczorem opowiada Lenie o tej rodzinie, a ona zastanawia się, co może zrobić, by ulżyć im w niedoli…

Małgorzata Lebioda przez okolicznych mieszkańców nazywana wiedźmą po wyjeździe Leny, nie potrafi poradzić sobie z samotnością, lecz los ma dla niej niezwykłe zadanie…

Gdy las przykrywa śnieg, a zapach igliwia roznosi się po okolicy, wszystko może się zdarzyć. Wiadomo, że świąteczny czas to okres cudów, spełniania marzeń nie tylko swoich, ale też cudzych. Daj się zaprosić na wigilię do leśniczówki.

Wioletta Piasecka dała się poznać czytelnikom jako autorka pozytywnych powieści z bardzo ważnym przesłaniem: miłość jest w stanie zwyciężyć każde przeciwności losu!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 23 min

Lektor: Klaudia Bełcik
Oceny
4,5 (395 ocen)
276
72
27
16
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marti1957

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo piękna, wzruszająca powieść.O ile świat byłby piękniejszy,gdyby więcej było takich ludzi jak babcia Małgorzata,Lena i jej mąż.Polecam gorąco.
30
Gosia13131

Z braku laku…

słodkie i naiwne, nierealne
20
Centauris

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna ksiazka. Gorąco polecam
20
ewab_62

Z braku laku…

Pierwszą część jakoś dało się przeczytać, ale drugą trudno było skończyć, nuda, nie polecam
10
alabomba

Nie oderwiesz się od lektury

Śliczna
10

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce© Vpa­vlyuk/Ado­be­Stock, Stan­dret/Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Wio­letta Pia­secka, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83293-06-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mo­jej ko­cha­nej Ma­mie,wier­nej czy­tel­niczce –Ha­li­nie Szkla­rek

Po­woli za­pa­dał zmierzch. Na ga­łę­ziach świer­ków, na krze­wach tar­niny, na zmar­z­nię­tej ziemi, na drew­nia­nych zmur­sza­łych szta­chet­kach płotu przy sta­rej cha­cie ukry­tej w głębi lasu osia­dały płatki śniegu. Wzma­ga­jący się z każdą chwilą wiatr ko­ły­sał czub­kami so­sen, a jego wy­cie przy­po­mi­nało sza­le­jący ocean. Ubrana w szary, weł­niany, długi swe­ter Mał­go­rzata Le­bioda prze­kła­dała owo­cowy susz, spraw­dza­jąc, czy w pla­sterki ja­błek nie wdała się pleśń. W ka­flo­wej kuchni otu­lone ogniem drwa przy­jem­nie trzesz­czały, a bło­gie cie­pło roz­cho­dziło się po po­miesz­cze­niu. Nad kuch­nią na sznu­rach wi­siały pęta swoj­skiej kieł­basy, jej za­pach mie­szał się z aro­ma­tem czosnku, który sple­ciony w war­ko­cze zwi­sał na ścia­nie w to­wa­rzy­stwie ze­bra­nych la­tem bu­kie­tów ziół. Na ręcz­nie utka­nym dy­wa­niku zwi­nięta w kłę­bek spała Szyszka, mała ru­dawa psinka pod­rzu­cona ja­kiś czas temu przez nie­go­dzi­wych lu­dzi. Czę­sto się zda­rzało, że star­szej sa­mot­nej ko­bie­cie, którą tu­tejsi na­zwali wiedźmą, prze­rzu­cano przez płot bez­pań­skie psy lub koty. Sta­rała się każ­dej nie­chcia­nej istotce zna­leźć dom, ale ma­łej ku­la­wej suczki nikt nie chciał przy­gar­nąć, więc zo­sta­wiła ją so­bie i nie­mal od razu po­ko­chała. Wy­le­czyła chorą łapkę, a psinka od­wdzię­czyła się za do­bre serce i czułą opiekę bez­gra­niczną mi­ło­ścią.

Mał­go­rzata za­wią­zała ostatni lniany wo­re­czek z su­szo­nymi pla­ster­kami ja­błek, zdjęła oku­lary, prze­tarła dło­nią po­marsz­czone czoło, a po­tem za­pa­trzyła się w ciem­ność za oknem. Ob­ser­wu­jąc ob­le­pia­jący szybę śnieg na­gle po­my­ślała o dniu, gdy ona sama od­rzu­cona przez wła­snych ro­dzi­ców, bez­domna, prze­ra­żona i wy­czer­pana, zja­wiła się w tym domu. Uśmiech­nęła się w za­du­mie do tam­tej mło­dziut­kiej dziew­czyny, nie­zna­ją­cej jesz­cze ży­cia, a już dźwi­ga­ją­cej na ra­mio­nach cię­żar po­nad siły. Spo­sęp­niała, bo ob­raz w jej wspo­mnie­niach wią­zał się z po­twor­nym smut­kiem. Przy­po­mniały jej się straszne chwile, gdy oj­ciec, do­wie­dziaw­szy się o ciąży, wpadł w fu­rię. Bił ją i jej matkę, gdzie po­pa­dło. Na oślep. Le­bioda drgnęła, a me­lan­cho­lijny uśmiech sprzed chwili zgasł na jej twa­rzy. Pa­mięć tam­tych wy­da­rzeń wciąż ją ra­niła. Oj­ciec czę­sto wy­cią­gał ręce do bi­cia. Nie mu­siał mieć pre­tek­stu, żeby ude­rzyć. Matkę rów­nież bił, a ta pa­nicz­nie się go bała i we wszyst­kim mu ustę­po­wała. Mał­go­rzata przy­po­mniała so­bie noce spę­dzone w obo­rze są­sia­dów, gdy kryła się po­mię­dzy ko­ry­tami dla świń i cze­kała, aż upo­jony al­ko­ho­lem oj­ciec za­śnie. Cza­sami nie da­wał za wy­graną i szu­kał jej, klnąc na całą oko­licę, a wtedy wtu­lona w cuch­nące gno­jem zwie­rzęta umie­rała z prze­ra­że­nia. Rano, gdy wy­trzeź­wiał, nie pa­mię­tał lub uda­wał, że nie pa­mięta wie­czor­nych awan­tur. Wra­cała do domu i po­chy­lała się nad ba­lią, żeby zmyć z sie­bie odór świń­skiego łajna i ży­cie przez kilka go­dzin to­czyło się, jak gdyby ni­gdy nic. Aż do wie­czor­nego pi­jań­stwa.

Kiedy po­znała Ta­de­usza, miała nie­spełna szes­na­ście lat. Za­ko­chała się w nim, bo był dla niej do­bry, czuły, opie­kuń­czy i mo­gła się schro­nić w obej­ściu go­spo­dar­czym jego ro­dzi­ców na czas pi­jac­kich awan­tur ojca. Spo­ty­kali się ukrad­kiem w le­sie lub nad rzeką, cza­sem wie­czo­rami u niego w sta­rej sto­dole. Dziew­czyna trzy­mała tę zna­jo­mość w ta­jem­nicy, bo bała się, by do jej ro­dzi­ców, a szcze­gól­nie do ojca, nie do­tarły plotki o łą­czą­cym mło­dych uczu­ciu. Od­dała Ta­de­uszowi swoje serce, a chwilę póź­niej, z wdzięcz­no­ści za do­broć, rów­nież swoje ciało. Spra­gniona czu­ło­ści, wy­my­kała się do chło­paka w każ­dej wol­nej chwili. W jego ra­mio­nach czuła się bez­piecz­nie i do­brze. Wie­rzyła w mi­łość i od­da­nie. Gdy od­kryła, że spo­dziewa się dziecka, uko­chany wy­parł się zna­jo­mo­ści z nią, a lu­dzie byli prze­ko­nani, że on nie ma z tą ciążą nic wspól­nego, wszak nikt ich ra­zem nie wi­dy­wał. Bo­jąc się re­ak­cji ojca, za­kli­nała uko­cha­nego, by się nią za­opie­ko­wał. Ale on stchó­rzył. Nie chciał brać od­po­wie­dzial­no­ści ani za nią, ani za to nowe ży­cie, które spło­dził. Gdy ciąża stała się wi­doczna, lu­dzie się śmieli, że ci­chej, nie­po­rad­nej dzie­wu­sze ktoś bę­karta zmaj­stro­wał. Matka na wieść o hań­bie córki zdzie­liła ją w twarz, a po­tem tłu­kła szmatą i wy­zy­wała od naj­gor­szych, oj­ciec na­to­miast zła­pał za drew­niany drąg, któ­rym prze­ga­niał krowy na pa­stwi­sko, i okła­dał ją bez opa­mię­ta­nia po brzu­chu, po ple­cach, po gło­wie. Nie pro­te­sto­wała, sku­liła się na tę wy­mie­rzaną po ro­dzi­ciel­sku spra­wie­dli­wość, przyj­mu­jąc ją z re­zy­gna­cją i z po­korą. Jed­nak na ra­zach się nie skoń­czyło. Za­sa­pany oj­ciec, ła­piąc po­wie­trze, po­bitą i prze­ra­żoną wy­pchnął za próg, splu­nął i na­ka­zał już ni­gdy nie po­ka­zy­wać mu się na oczy.

Mał­go­rzata się wzdry­gnęła i jęk­nęła głu­cho. Wspo­mnie­nia zbyt mocno bo­lały. Chciała je prze­pę­dzić, ale nie po­tra­fiła. Szyszka pod­nio­sła pysz­czek i spoj­rzała na swoją pa­nią psimi mą­drymi oczyma, a po chwili pod­nio­sła się le­ni­wie i po­de­szła do nóg sta­ruszki, jakby ro­zu­miała, że ta po­trze­buje czu­ło­ści. Po­li­zała wy­cią­gniętą do niej po­marsz­czoną dłoń ko­biety.

– Szyszko, pie­sku, tak do­brze nam ra­zem, a ja roz­pa­mię­tuję stare dzieje. Nie ma do czego wra­cać – stwier­dziła za­chryp­nię­tym gło­sem, ale ob­raz śmier­tel­nie za­trwo­żo­nej mło­dej dziew­czyny wciąż sie­dział jej w gło­wie. Czuła tam­ten ból i bez­na­dzieję. – Ura­to­wa­łaś mnie, mamo – szep­nęła po chwili w prze­strzeń, ma­jąc na my­śli wła­ści­cielkę sta­rej cha­łupy w le­sie, w któ­rej nie­gdyś zna­la­zła schro­nie­nie i w któ­rej miesz­kała do dziś. – Cóż ja bym wtedy po­częła? – spy­tała re­to­rycz­nie.

Była prze­ko­nana, że upo­rała się z prze­szło­ścią, że za­mknęła ją za sobą, ale ostat­nio drzwi, które wy­da­wały się za­trza­śnięte, chyba się uchy­liły, bo nie­mal za­po­mniane stra­chy wy­peł­zły na nowo. Może dla­tego, że Lena już nie od­wie­dzała jej tak czę­sto jak kie­dyś, a sa­mot­ność, którą jesz­cze nie­dawno lu­biła, te­raz, po wy­jeź­dzie córki le­śni­czego, do­ku­czała jej po­dwój­nie. Znów gło­śno wes­tchnęła, czu­jąc nie­wy­po­wie­dzianą wdzięcz­ność dla star­szej ko­biety, która ją wów­czas przy­gar­nęła i którą do końca jej ży­cia na­zy­wała mamą. Wo­łano na nią szep­tu­cha, bo znała się na zio­łach i wie­działa, które na uśmie­rze­nie bólu, które na kło­poty z bez­płod­no­ścią, a które na do­da­nie sił wi­tal­nych. Prze­ka­zała przy­bra­nej córce swoją wie­dzę, a także długo le­czyła, gdy no­szone pod pier­siami Mał­go­rzaty dzie­ciątko ob­umarło w szó­stym mie­siącu ciąży. Za­pewne przy­czy­nił się do tego Ze­non Le­bioda, gdy tłukł córkę drew­nia­nym drą­giem.

W tam­tym naj­dra­ma­tycz­niej­szym mo­men­cie ży­cia Mał­go­rzata, po­bita i zgnę­biona, po­wlo­kła się do szosy, sta­nęła na środku drogi, mo­dląc się, by pierw­sze nad­jeż­dża­jące auto ją za­biło. Tak się na szczę­ście nie stało. Wielką cię­ża­rówką wy­je­chała w nie­znane. Na py­ta­nie kie­rowcy, do­kąd je­dzie, od­po­wie­działa: „Byle da­lej stąd”. Męż­czy­zna o nic wię­cej nie py­tał, dał jej ka­napkę, wodę i po­zwo­lił za­snąć. Ran­kiem, kiedy otwo­rzyła oczy, za oknem szo­ferki nie było już gór ani na­wet pa­gór­ków, jak w jej ro­dzin­nych stro­nach, roz­cią­gał się za to pła­ski jak stół te­ren, a przed nimi ście­liła się długa wą­ska as­fal­towa droga. W oko­li­cach Gdań­ska kie­rowca koń­czył trasę, po­dzię­ko­wała mu, a on, za­nim wy­sia­dła, wsu­nął jej w dłoń pięć­dzie­się­cio­zło­towy bank­not. Po­ły­ka­jąc łzy i sła­nia­jąc się ze zmę­cze­nia, do­szła do ja­kiejś wiej­skiej drogi, a po­tem na fur­mance do­je­chała do Gó­rek. Rol­nik wska­zał dom szep­tu­chy, za­pew­nia­jąc, że tam znaj­dzie schro­nie­nie. I rze­czy­wi­ście, już przy furtce star­sza, lekko przy­gar­biona ko­bieta, nie py­ta­jąc o nic, ob­jęła ją ra­mie­niem, jakby wła­śnie na Mał­go­rzatę cze­kała. Długo stały bez słowa. Dziew­czyna pła­kała w ra­mię sta­ruszki, aż za­bra­kło jej łez. Jesz­cze dziś na wspo­mnie­nie tam­tej szcze­rej czu­ło­ści, ja­kiej do­znała pierw­szy raz w ży­ciu, ści­snęło ją w gar­dle. W skrom­nej cha­cie w środku lasu zna­la­zła uko­je­nie. Szep­tu­cha oto­czyła ją ser­decz­no­ścią i pie­lę­gno­wała. Prze­ka­zała jej też wszyst­kie taj­niki zie­lar­skiej wie­dzy.

Te­raz ona, tak jak nie­gdyś jej wy­ba­wi­cielka, po­tra­fiła le­czyć zio­łami. Po śmierci przy­bra­nej matki wio­dła pu­stel­ni­cze ży­cie. Nie po­tra­fiła za­ufać ni­komu, a tym bar­dziej otwo­rzyć się na mi­łość. Sa­mot­ność za­ostrzyła jej wraż­li­wość i wy­czu­liła du­szę. Wy­star­czyło, że spoj­rzała na czło­wieka i już wie­działa, jaki jest, czy ma czy­ste serce, czy wręcz prze­ciw­nie, za­wiść i za­zdrość prze­sła­niają mu ro­zum. Mał­go­rza­cie wy­da­wało się, że oswo­iła swoją sa­mot­ność. Po po­grze­bie szep­tu­chy jesz­cze bar­dziej stro­niła od lu­dzi. Ten stan trwał aż do po­grzebu le­śni­czego An­drzeja Szejny. Gdy jego córka Lena stra­ciła dach nad głową i u niej szu­kała po­cie­sze­nia, coś w Le­bio­dzie pę­kło. Nie są­dziła, że tę­skni za czy­jąś obec­no­ścią, a jed­nak tę­sk­niła. Po­ko­chała Szej­nównę i wzru­szyła się, gdy ta zgo­dziła się na­zy­wać ją bab­cią. Pierw­szy raz od kil­ku­dzie­się­ciu lat znów miała ko­goś bli­skiego. Po wy­jeź­dzie Leny do Trój­mia­sta w każdy piąt­kowy wie­czór ocze­ki­wała jej przy­jazdu i pich­ciła naj­smacz­niej­sze acz pro­ste po­trawy. Lecz gdy dziew­czyna tuż po ślu­bie z Ka­mi­lem wy­je­chała na stu­dia do War­szawy, od­czuła tak silną tę­sk­notę, że nie po­tra­fiła zna­leźć so­bie miej­sca, a ob­razy ze smut­nego dzie­ciń­stwa i z nie­szczę­śli­wej mło­do­ści na­wie­dzały ją ze zdwo­joną siłą nie­mal każ­dego dnia. Tamte prze­brzmiałe bo­le­sne wspo­mnie­nia trwo­żyły, jakby zda­rzyły się wczo­raj.

Mach­nęła po­marsz­czoną dło­nią, od­pę­dza­jąc się od nich jak od na­tręt­nej mu­chy, dźwi­gnęła się od stołu, wzięła w dło­nie kij, na któ­rym się pod­pie­rała i po­kuś­ty­kała do po­koju. Ci­che ty­ka­nie ze­gara roz­cho­dziło się echem po po­miesz­cze­niu. Jęk­nęły sprę­żyny sfa­ty­go­wa­nej ka­napy, gdy na niej usia­dła. Szyszka rów­nież prze­szła do po­koju. Star­sza ko­bieta schy­liła się, z wy­sił­kiem pod­nio­sła psa, po­sa­dziła go so­bie na ko­la­nach, po­gła­dziła po błysz­czą­cej sier­ści i prze­ma­wiała piesz­czo­tli­wie. Pu­sty dom, który prze­cież ko­chała, ma­ja­czył cie­niami, wspo­mnie­niami, prze­szłym ży­ciem, i Le­bioda miała wra­że­nie, że wszystko już jest za nią. Jesz­cze wio­sną czy la­tem, a na­wet je­sie­nią wę­drówki do lasu po zioła, ja­gody, grzyby nada­wały sens co­dzien­no­ści, zima jed­nak była przy­gnę­bia­jąca.

Mu­siała przy­snąć, bo ock­nęła się na od­głos zbli­ża­ją­cego się mia­ro­wego po­mruku. Szyszka rów­nież drgnęła i za­pa­trzyła się w okno. Po­przez wy­cie wia­tru dał się sły­szeć war­kot sil­nika. I rze­czy­wi­ście, po chwili w ku­chen­nych oknach od­biła się smuga świa­teł z re­flek­to­rów sa­mo­chodu, a jej od­blask oświe­tlił rów­nież ścianę w sa­lo­nie. Szyszka ze­sko­czyła z ko­lan swo­jej pani i szcze­ka­jąc, wbie­gła do nie­wiel­kiej sieni. Po mi­nu­cie roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi. Mał­go­rzata od­ru­chowo spoj­rzała na ze­gar ścienny. Do­cho­dziła sie­dem­na­sta. Ko­bieta przez mo­ment za­sta­na­wiała się, czy może ktoś z wio­ski po­trze­buje po­mocy, ale gdy usły­szała pod drzwiami zna­jome szcze­ka­nie, do­my­śliła się, że to młody le­śni­czy Ka­mil Gry­giel z Sza­ri­kiem. Nie my­liła się. Gdy tylko drzwi się otwo­rzyły, do sieni wpadł wil­czur, a za­raz za nim wszedł mąż Leny. Jedną ręką strze­py­wał z sie­bie białe płatki śniegu, a w dru­giej dzier­żył torbę so­lid­nie wy­pchaną spra­wun­kami.

– Do­bry wie­czór, bab­ciu Mał­go­siu – przy­wi­tał się z uśmie­chem. – Wi­chura taka, że chcia­łem spraw­dzić, czy tu­taj wszystko w po­rządku, bo oba­wiam się szkód w le­sie, a przy oka­zji przy­wio­złem za­kupy. Mia­łem je przy­wieźć wcze­śniej, ale po pięt­na­stej przy­je­chał sa­mo­chód po drzewo. Lena mi głowę urwie, kiedy się do­wie, że tak późno do­tar­łem do babci.

– Dzię­kuję, Ka­milu. Na­prawdę nie trzeba było. Mam wszystko, co mi po­trzeba – za­pro­te­sto­wała Le­bioda. – Chleb piekę sama, mąkę i cu­kier jesz­cze mam... A mnie, sta­rej, te­raz nie po­trzeba aż tak dużo rze­czy, szcze­gól­nie gdy nikt mnie nie od­wie... – Za­mil­kła na­gle, nie chcąc przy­spo­rzyć mło­demu czło­wie­kowi nie­po­trzeb­nych wy­rzu­tów su­mie­nia. Do­sko­nale wie­działa, że Ka­mil ma aż nadto obo­wiąz­ków i zwy­czaj­nie nie star­cza mu czasu na do­trzy­my­wa­nie jej to­wa­rzy­stwa.

– Ależ ja zro­bi­łem za­kupy z my­ślą o so­bie – za­wo­łał Gry­giel, nieco mi­ja­jąc się z prawdą. – Wpraw­dzie zimą nie za­cho­dzę do babci tak czę­sto jak la­tem, ale przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu je­stem. I wtedy za­wsze coś u babci do­brego ja­dam. – Uśmiech­nął się. – Fakt, po­wi­nie­nem przyjść za dnia, ale mia­łem dziś sprze­daż drewna, mu­sia­łem się roz­li­czyć w nad­le­śnic­twie i po­za­ła­twiać kilka pil­nych te­ma­tów, no i jesz­cze ten nad­pro­gra­mowy za­ła­du­nek po go­dzi­nach urzę­do­wa­nia.

– Bar­dzo ci dzię­kuję. Po­staw za­kupy na stole. – Wzru­szyła się po­stawą męż­czy­zny i fak­tem, że Lena, bę­dąc gdzieś w da­le­kiej War­sza­wie, pa­mię­tała o niej. – Sza­rik, pie­seczku ko­chany, już star­czy. – Bro­niła się przed psią wy­lew­no­ścią. Sza­rik przed ro­kiem miesz­kał u Le­biody kilka mie­sięcy i trak­to­wał dom wiedźmy nie­mal jak wła­sny, a ją samą jak członka ro­dziny. – Po­ziomkę zo­sta­wi­łeś w domu? – zwró­ciła się do Gry­giela.

– Tak, jesz­cze chyba nie jest go­towa na wi­zyty. Naj­le­piej się czuje w le­śni­czówce na swoim spanku pod grzej­ni­kiem. To i tak cud, że do­szła do sie­bie po wy­padku. Prze­szła kilka ope­ra­cji, na szczę­ście wszystko za­go­iło się na niej jak na psie. – Ro­ze­śmiał się, wi­ta­jąc się z Szyszką.

– Mi­nie jesz­cze wiele czasu, za­nim na­bie­rze od­wagi do ży­cia. Pies jak czło­wiek, boi się za­ufać po raz ko­lejny. Lena ura­to­wała tę biedną psinkę...

– Dla­tego Po­ziomka cho­dzi za Lenką krok w krok, no a te­raz, kiedy jej pani bawi w da­le­kim świe­cie, cierpi. Wszy­scy tę­sk­nimy. W domu bra­kuje jej głosu, jej śmie­chu i mu­zyki. Wiesz, bab­ciu, ni­gdy nie przy­pusz­cza­łem, że aż tak bę­dzie bra­ko­wało mi dźwię­ków for­te­pianu. Nie są­dzi­łem, że stanę się me­lo­ma­nem. – Traj­ko­tał, wy­kła­da­jąc z torby pro­dukty na ku­chenny stół.

– Mu­zyka to bal­sam dla du­szy, czło­wiek, słu­cha­jąc Mo­zarta czy Cho­pina, szla­chet­nieje. Może i ja mo­gła­bym kie­dyś przyjść i po­słu­chać. Wła­ści­wie ni­gdy nie mia­łam przy­jem­no­ści słu­chać mu­zyki gra­nej na żywo. – Za­mknęła lo­dówkę i uśmiech­nęła się do Szyszki i Sza­rika do­ka­zu­ją­cych na środku kuchni.

– Oczy­wi­ście, że tak. Za­pra­szamy. Przy­jadę po bab­cię, bo prze­cież do le­śni­czówki stąd jest dość da­leko. A komu jak komu, ale babci na­leży się pry­watny kon­cert za uchro­nie­nie for­te­pianu.

– Dro­biazg. – Mach­nęła ręką, umniej­sza­jąc swoją rolę w ukry­ciu in­stru­mentu przed han­dla­rzami na­sła­nymi przez Wandę, drugą żonę An­drzeja Szejny, która po śmierci męża wy­prze­da­wała ma­ją­tek, by­leby tylko pa­sier­bica ni­czego nie odzie­dzi­czyła. – Ale je­śli tylko Lena ze­chcia­łaby, chęt­nie po­słu­cha­ła­bym, jak gra. Mam na­dzieję, że to nie kło­pot.

– Ależ skąd! – za­pew­nił gor­li­wie Ka­mil, za­raz jed­nak się za­ru­mie­nił. Grane przez Lenę me­lo­die ko­ja­rzyły mu się z in­tym­no­ścią, z ma­gią, z naj­pięk­niej­szymi chwi­lami we dwoje. Gdy tuż po ślu­bie przy po­mocy chło­pa­ków z Za­kładu Usług Le­śnych spro­wa­dził for­te­pian z po­wro­tem do le­śni­czówki, długo pro­sił Lenę, by coś za­grała. Dziew­czyna nie da­wała się prze­ko­nać, bo ostatni raz grała na nim jako mała dziew­czynka. Aż któ­re­goś razu po mi­ło­snych unie­sie­niach, ubrana w zwiewną kusą ko­szulkę, usia­dła do in­stru­mentu. Spod jej pal­ców wy­pły­nęła me­lo­dia, a on stał za­chwy­cony, bo­jąc się swo­bod­niej ode­tchnąć, by nie spło­szyć naj­pięk­niej­szej chwili w swoim ży­ciu.

– W ta­kim ra­zie chęt­nie przy­jadę. Pew­nie smutno ci te­raz sa­memu – po­wie­działa ła­god­nie, od­su­wa­jąc fa­jerkę i sta­wia­jąc na ogniu czaj­nik. Nie py­ta­jąc go­ścia, czy na­pije się her­baty, przy­go­to­wała dwa kubki i wrzu­ciła do nich listki mięty zmie­sza­nej z płat­kami dzi­kiej róży i ja­śminu. – Kiedy Lena wraca?

– Nie­prędko – od­po­wie­dział z wes­tchnie­niem. – Sam ją pro­si­łem, żeby nie przy­jeż­dżała w każdy week­end. Mam cza­sami wra­że­nie, że ta tę­sk­nota mnie za­bija, ale nie chcę jej do­kła­dać zmę­cze­nia. Przy­jeż­dża w piątki póź­nym wie­czo­rem, a w nie­dzielne po­łu­dnie już musi wra­cać. Moja żona jest bar­dzo am­bitna. Speł­nia ma­rze­nia swoje i taty, a ja za­mie­rzam ją w tym wspie­rać. Tę­sk­nię, ale bar­dzo się o nią mar­twię. Cza­sami w pią­tek za­ję­cia trwają dłu­żej, więc tym bar­dziej nie mogę po­zwo­lić, by wra­cała noc­nym po­cią­giem.

– No tak. Ma­rze­nie o stu­diach le­śnych pod­trzy­my­wało ją na du­chu w naj­trud­niej­szych chwi­lach, tyle że bra­kuje mi jej od­wie­dzin – wy­znała szcze­rze Mał­go­rzata i umil­kła. Ką­ciki ust jej opa­dły, a oczy zwil­got­niały. Sama sie­bie zbesz­tała w du­chu, że roz­kleja się jak dziecko, za­miast cie­szyć się szczę­ściem swo­jej ulu­bie­nicy.

– Ja też okrut­nie tę­sk­nię, bab­ciu – po­wie­dział miękko Ka­mil, jakby od­czy­tu­jąc na­strój Le­biody. – Nie mo­głem i nie chcia­łem jej za­trzy­mać.

– Wiem. I to jest wła­śnie mi­łość. Boję się tylko, że... się po­gu­bi­cie. – Mał­go­rzata od­wró­ciła głowę, bo para ude­rzyła w gwiz­dek czaj­nika i roz­legł się pi­skliwy świst.

Ka­mil za­gryzł wargi. Ufał Le­nie bez­gra­nicz­nie, ale z tę­sk­noty różne my­śli przy­cho­dziły mu do głowy. Bał się. Znał ży­cie, sam był prze­cież za­rę­czony i miał usta­loną datę ślubu, gdy jego serce skra­dła mło­dziutka córka prze­ło­żo­nego. Wie­dział, że serce nie sługa, a krew nie woda. A tam, w świe­cie, wśród ró­wie­śni­ków ma­ją­cych te same za­in­te­re­so­wa­nia i pa­sje może się oka­zać, że ktoś o wiele przy­stoj­niej­szy od niego, bar­dziej prze­bo­jowy i z więk­szym po­czu­ciem hu­moru za­wróci jej w gło­wie.

– Lena speł­nia swoje ma­rze­nie, a ja będę ją wspie­rał, choćby nie wiem co – po­wie­dział stłu­mio­nym gło­sem i spoj­rzał na prawą dłoń, na któ­rej po­ły­ski­wała złota ob­rączka, a po­tem upił łyk go­rą­cej her­baty, nie­mal pa­rząc so­bie usta.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
.