Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak pisze sam Bastiat we wstępie do książki: "usiłowałem w niej zwalczyć argumenty wysuwane przeciwko wprowadzeniu wolnego handlu. Nie wdaję się jednak w polemikę z protekcjonistami, raczej próbuję przemówić do serc ludzi szczerych i poczciwych, którzy mają wahania i wątpliwości. Uważam, że stanowisko wrogie wolnemu handlowi opiera się na błędach, czy jak kto woli - na półprawdach.
Książka składa się z dwóch części. Zawiera m.in. jeden z najsłynniejszych wywodów ekonomicznych wszechczasów zatytułowany "Równowaga handlowa".
* * *
"Bastiat wniósł nieśmiertelny wkład w obronę ludzkiej wolności” - Ludwig von Mises
"Każdy, kto przeczyta i zrozumie Bastiata, może uważać się za skutecznie i dożywotnio zaszczepionego na protekcjonistyczną chorobę umysłu czy mrzonki o państwie opiekuńczym. Bastiat zabił protekcjonizm i socjalizm po prostu wyśmiewając je” - Henry Hazlitt
Frédéric Bastiat (1801-1850) – słynny francuski pisarz i polityk, jeden z największych demaskatorów prawdziwego oblicza socjalizmu, zasłynął jako autor pamfletów, w których za pomocą najprostszych przykładów ukazywał absurdalnoość mitów i teorii ekonomicznych przeciwników wolności gospodarczej. Autor szeregu dzieł, które stanowią podstawę wolnorynkowej myśli ekonomicznej, przez wielu uważany za prekursora Szkoły Austriackiej. Główną prawdą wynikającą z prac Bastiata jest stwierdzenie, iż wolny rynek jest naturalnym źródłem „harmonii ekonomicznej” jednostek tak długo, jak rząd jest ograniczony do ochrony życia, wolności i własności obywateli, a więc ochrony przed kradzieżą lub agresją.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 344
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Frédéric Bastiat
Sofizmaty ekonomiczne
Tłumaczył Jan Kłos
Warszawa 2009
Copyright © by Wydawnictwo PROHIBITA 2009.
Wydanie I
ISBN: 978–83–61344–32–2
Tytuł oryginału:
Sophismes Économiques(1845–1848)
Redakcja i korekta:
Jolanta Styczyńska-Klecel,Olga Klecel
Projekt okładki:
Tomasz Tokarski
Wydawca:
Wydawnictwo PROHIBITA
Paweł Toboła-Pertkiewicz www.prohibita.pl
Tel. 22 425 66 68
Sprzedaż w Internecie:
www.multibook.pl
W ekonomii politycznej
jest wiele do nauki
i mało do zrobienia.
J. Bentham
Claude Frédéric Bastiat (30 VI 1801 – 24 XII 1850)
W tej skromnej objętościowo książeczce[1] usiłowałem zwalczyć argumenty wysuwane przeciwko wprowadzeniu wolnego handlu. Nie wdaję się jednak w polemikę z protekcjonistami, raczej próbuję przemówić do serc ludzi szczerych i poczciwych, którzy mają wahania i wątpliwości. Nie należę do tych, co powiadają: obrońcy protekcjonizmu kierują się interesem własnym. Raczej uważam, że stanowisko wrogie wolnemu handlowi opiera się na błędach, czy – jak kto woli – na półprawdach. Zbyt wielu ludzi nadal nie ma zaufania do wolnego handlu i trudno powątpiewać w szczerość ich postawy.
Być może stawiam sobie poprzeczkę zbyt wysoko, ale chciałbym, żeby to dziełko stało się czymś w rodzaju podręcznika, dzięki któremu ludzie będą mogli wybrać jedną z tych dwóch zasad. Jeśli człowiek nie zaznajomi się dobrze z doktryną wolnego handlu, będzie stale powracał do sofizmatów protekcjonizmu w tej czy innej formie. By się od nich uwolnić, trzeba za każdym razem podejmować mozolną pracę analityczną, a obecnie nikt nie ma na to czasu, szczególnie prawodawcy. Dlatego sam podjąłem się tego zadania.
Można wszelako zapytać: czy korzyści płynące z wolnego handlu są tak głęboko ukryte, iż widzą je tylko zawodowi ekonomiści? Przy tak postawionym pytaniu musimy przyznać, że nasi przeciwnicy w dyskusji mają nad nami wyjątkową przewagę. Wystarczy im kilka słów, żeby podać półprawdę. Tymczasem do wykazania, że jest to półprawda, potrzeba długich i suchych dysertacji.
Taka jest natura rzeczy. Protekcjonizm tworzy dobro w jednym miejscu, podczas gdy szkoda, jaką wyrządza, rozlewa się na duże obszary. Dobro widać gołym okiem, szkodę widać jedynie wewnętrznym okiem duszy[2]. Natomiast w przypadku wolnego handlu zachodzi sytuacja dokładnie odwrotna.
Podobnie rzeczy się mają z wszystkimi prawie kwestiami ekonomicznymi. Gdy powiecie: ta maszyna wyrzuciła trzydziestu robotników na ulicę; albo: ta rozrzutność wspomaga wszystkie gałęzie przemysłu; czy jeszcze inaczej: podbicie Algierii podwoiło handel Marsylii; w końcu wreszcie: budżet państwowy zapewnia utrzymanie stu tysiącom rodzin – wszyscy was zrozumieją, gdyż wasze twierdzenia są jasne, proste i oczywiste same w sobie. Możecie stąd nawet wydedukować następujące zasady:
maszyny są czymś złym;
luksus, podboje, wysokie podatki tworzą dobro.
Wasza teoria będzie powszechnie akceptowana, ponieważ potrafiliście podeprzeć ją niepodważalnymi faktami.
My jednak nie możemy się trzymać jednej przyczyny i jej bezpośredniego skutku. Wiemy bowiem, że ten skutek w swoim czasie staje się przyczyną. Żeby ocenić jakieś przedsięwzięcie, musimy zatem prześledzić następstwo kolejnych skutków aż do ostatecznego rezultatu. Innymi słowy, nie mamy innego wyjścia, jak tylko odwoływać się do rozumu.
Po takiej konstatacji od razu ze wszystkich stron rozlegną się głosy: jesteście teoretykami, metafizykami, ideologami, utopistami i doktrynerami. Wszystkie uprzedzenia, które funkcjonują w społeczeństwie, skierowane będą przeciwko nam.
Cóż zatem robić? Musimy odwołać się do cierpliwości i dobrej woli czytelnika i spróbować przedstawić nasze wnioski w tak jasnej formie, żeby jak na dłoni było widać prawdę i fałsz. Tym sposobem raz na zawsze całe zwycięstwo przypadnie w udziale albo protekcjonizmowi, albo wolnemu handlowi.
W związku z powyższym pozwolę sobie poczynić pewną ważną obserwację. Niektóre fragmenty tej książeczki ukazały się w „Journal des Économistes”. Pan wicehrabia de Romanet w swojej krytyce, zresztą bardzo życzliwej (opublikowanej w „Le Moniteur industriel”z 18 maja 1845 roku), sugeruje, że domagam się zniesienia ceł. Pan Romanet jest w błędzie. Domagam się zniesienia systemu protekcjonistycznego. Nie odmawiamy płacenia podatków, ale pragnęlibyśmy, jeśli to możliwe, odwieść rządzących od wzajemnego opodatkowania. Napoleon powiedział kiedyś: „Cło nie powinno być instrumentem fiskalnym, lecz środkiem ochrony przemysłu”. My natomiast twierdzimy coś przeciwnego i mówimy: cło nie powinno być instrumentem wzajemnego okradania się robotników, ale może być mechanizmem opodatkowania równie dobrym, jak każdy inny. Jesteśmy dalecy – albo będę mówił za siebie w tej walce: daleki jestem od domagania się zniesienia ceł, bo postrzegam je jako kluczowy element przyszłej stabilności naszych finansów. Jestem przekonany, że cła mogą być źródłem ogromnych dochodów dla skarbu państwa. Kiedy widzę, jak wolno szerzą się zdrowe doktryny ekonomiczne w porównaniu ze wzrostem wydatków rządowych, to w sprawie przeprowadzenia reformy handlu bardziej liczę na potrzeby skarbu aniżeli na siłę oświeconej opinii publicznej.
Możecie zapytać: do czego pan zmierza? Właściwie do niczego. Po prostu zwalczam sofizmaty, to wszystko. Nie wystarczy zniszczyć, odpowiecie, trzeba zaproponować coś budującego. Uważam jednak, że zniszczenie jakiegoś błędu to zbudowanie przeciwnej do niego prawdy. Poza tym nie boję się przedstawić swoich pragnień. Chciałbym, by opinia publiczna z przekonaniem uznała prawo celne sformułowane mniej więcej w takiej postaci:
Za artykuły pierwszej potrzeby będzie się płacićad valorempięć procent, za artykuły drugorzędne dziesięć procent, a za luksusowe – piętnaście lub dwadzieścia procent.
Niewątpliwie jest to podział wedle zasad całkowicie obcych ekonomii politycznej w ścisłym tego słowa znaczeniu. I absolutnie nie uważam, że są one równie użyteczne lub równie sprawiedliwe, jak się powszechnie sądzi. Na tym jednak chciałbym zakończyć ten temat.
Co jest lepsze dla człowieka i dla społeczeństwa: obfitość czy niedostatek? Też mi pytanie, zawoła ktoś. Czy ktokolwiek utrzymywał, że niedostatek jest podstawą dobrobytu?
Owszem, tak było, taki właśnie pogląd głoszono i taki pogląd głosi się codziennie. Obawiam się, że teoria niedostatku jest najbardziej popularna ze wszystkich teorii. Jest tematem rozmów, artykułów w prasie, książek, przemówień politycznych. Chociaż może się to wydać dziwne, ekonomia polityczna nie wykona swojego zadania i nie spełni swej praktycznej roli, dopóki nie upowszechni i nie uczyni niepodważalnym owego tak prostego twierdzenia: bogactwo polega na obfitości dóbr.
Czy nie słyszymy codziennie: „Obcokrajowcy zaleją nas swoimi towarami”? A zatem ludzie boją się obfitości. Czy pan Saint-Cricq nie mówił nam, że „mamy nadprodukcję?” A zatem bał się obfitości. Czy robotnicy nie niszczą maszyn? Zatem boją się nadprodukcji, inaczej mówiąc – obfitości. Pan Bugeaud jest autorem słów: „Niech chleb będzie drogi, to rolnik stanie się bogaty!”. Chleb może być drogi tylko wówczas, gdy jest dobrem rzadkim, więc pan Bugeaud broni niedostatku. Czy pan d’Argout nie opierał swojego argumentu przeciwko przemysłowi cukrowemu właśnie na jego produktywności? Czyż nie powtarzał ciągle: „Burak cukrowy nie ma przyszłości i nie należy zwiększać jego uprawy, ponieważ dla zaspokojenia potrzeb Francji wystarczy na taką uprawę przeznaczyć kilka hektarów w każdym departamencie”? Zatem według niego dobro mieści się w jałowości i niedostatku. Zło zaś polega na żyzności i obfitości.
W „La Presse”, w „Le Commerce” i w większości innych dzienników ukazują się każdego ranka jeden lub dwa artykuły, mające udowodnić izbom parlamentu i rządowi, że zdrowa polityka polega na podniesieniu cen wszystkich towarów za pomocą ceł. Czy parlament i rząd nie wypełniają codziennie nakazów prasy? Cła jednak podnoszą ceny tylko dlatego, że redukują podaż towarów na rynku! Zatem gazety, parlament i rząd wprowadzają w życie teorię niedostatku. Miałem więc rację mówiąc, że dotychczas jest to najbardziej popularna teoria.
Jak to się dzieje, że robotnikom, publicystom i urzędnikom państwowym obfitość została przedstawiona jako rzecz niebezpieczna, niedostatek zaś jako coś korzystnego? Postaram się dotrzeć do źródła tego złudzenia.
Zauważmy, że człowiek tym bardziej się bogaci, im lepszy użytek robi ze swojej pracy. Innymi słowy, po im wyższej cenie sprzedaje. A sprzedaje po wyższej cenie ten towar, który jest rzadki, którego brakuje. Stąd wniosek, w przypadku tego konkretnego człowieka: niedostatek towaru sprawia, że on się bogaci. Zastosujmy następnie to rozumowanie do wszystkich robotników, a otrzymamy teorię niedostatku. Teorię tę z kolei zaczyna się stosować w praktyce, a potem, żeby zadowolić wszystkich producentów, sztucznie podnosi się ceny i powoduje powstanie niedostatku wszelkich dóbr przez wprowadzenie środków restrykcyjnych i protekcjonistycznych, eliminację maszyn oraz inne analogiczne metody.
Podobnie rzecz się ma z obfitością. Dostrzega się taką oto prawidłowość: kiedy ma się pod dostatkiem jakiegoś artykułu, sprzedaje się go po najniższej cenie. Zatem producent zyskuje mniej. Jeśli wszyscy producenci znajdują się w podobnej sytuacji, wszyscy znajdują się w marnym położeniu. Stąd wniosek: obfitość rujnuje społeczeństwo. I jeśli tego typu teorie zaczyna się wprowadzać w życie, to powstają kolejne prawa wymierzone przeciwko obfitości dóbr.
Być może, powyższy sofizmat sam w sobie nie robi żadnego wrażenia, ale zastosowany do konkretnego przypadku, do tego czy innego przemysłu lub do danej grupy pracowników, okazuje się wyraźnie pozornie prawdziwy – co łatwo wytłumaczyć. Jest to sylogizm, wprawdzie nie fałszywy, ale niekompletny. To, co prawdziwe w sylogizmie, jest zawsze i koniecznie dostępne dla umysłu człowieka. Niekompletność zaś jest jakością negatywną, brakującą przesłanką, którą można nawet bardzo łatwo pominąć.
Człowiek produkuje, żeby konsumować. Jest jednocześnie producentem i konsumentem. Rozumowanie, które zamierzam przeprowadzić, dotyczy człowieka w tym pierwszym znaczeniu. Jeśli chodzi o drugie znaczenie, dojdę do przeciwnego wniosku. Ostatecznie moglibyśmy powiedzieć: konsument bogaci się o tyle, o ile taniej wszystko kupuje. Kupuje taniej w zależności od tego, czy kupowane artykuły występują w obfitości, zatem obfitość sprawia, że się bogaci. I to rozumowanie, rozszerzone na wszystkich konsumentów, doprowadzi nas do teorii obfitości!
Niezrozumienie pojęcia wymiany prowadzi do tej iluzji, o której była mowa. Jeśli spojrzymy na nasz własny interes, zobaczymy wyraźnie, że ma on dwie strony. Jako sprzedawcy jesteśmy zainteresowani wysokimi cenami, a w konsekwencji niedoborem. Natomiast jako kupujących interesują nas niskie ceny lub, co sprowadza się do tego samego, obfitość rzeczy. Nie możemy przeto oprzeć naszego rozumowania na jednym czy na drugim z tych aspektów interesu, zanim nie rozpoznamy, który z nich łączy się i utożsamia z ogólnym i stałym interesem rodzaju ludzkiego.
Gdyby człowiek żył samotnie, gdyby pracował wyłącznie dla siebie, konsumowałby bezpośrednio owoce swojej pracy. Jednym słowem, gdyby nie prowadziłwymiany, teoria niedostatku nigdy by się nie pojawiła. Wówczas, co aż nadto oczywiste, obfitość stanowiłaby dla niego korzyść, niezależnie od źródła pochodzenia – czy zawdzięczałby ją swojej pracowitości, pomysłowym narzędziom i potężnym maszynom, które wynalazł, żyzności gleby, szczodrości przyrody, czy nawet cudownemu przypływowi dóbr, które przyniósł prąd morski i wyrzucił na brzeg. Człowiek samotny nigdy by nie pomyślał, że aby mieć stale zapewnioną pracę, powinien zniszczyć narzędzia, które mu tę pracę ułatwiają, wyjałowić glebę albo z powrotem wrzucić do morza to, co mu ono przyniosło. Z łatwością zrozumiałby, że praca nie jest celem samym w sobie, lecz środkiem, i absurdem byłoby odrzucać cel z obawy przed szkodą wyrządzoną środkom. Zrozumiałby także, że jeśli poświęci dwie godziny w ciągu dnia na zaspokojenie swoich potrzeb, to wszelka okoliczność (maszyny, żyzność gleby, cudowny dar, cokolwiek), która pozwala mu na zaoszczędzenie godziny pracy, pod warunkiem że rezultat jest równie udany, pozostawia tę godzinę do jego dyspozycji i może on ją przeznaczyć na polepszenie swojej sytuacji. Krótko mówiąc, zrozumiałby, że oszczędzanie na pracy to tylko postęp.
Wymiana jednak utrudnia nam dostrzeganie tej jakże prostej prawdy. W społeczeństwie, gdzie mamy do czynienia z podziałem pracy, produkcja i konsumpcja jakiegoś towaru nie są czynnością wykonywaną przez tę samą jednostkę. Każda osoba przestaje postrzegać swoją pracę jako środek, lecz widzi ją jako cel. Wymiana, w przypadku każdego towaru, tworzy producenta i konsumenta. Te dwa interesy zawsze pozostają w opozycji do siebie. Musimy je zanalizować i zbadać ich naturę.
Weźmy jakiegokolwiek producenta i zapytajmy, na czym polega jego bezpośredni interes. Opiera się on na dwóch warunkach. Po pierwsze, żeby jak najmniejsza liczba osób zajmowała się tym samym rodzajem pracy co on; po drugie, żeby jak największa liczba osób poszukiwała produktu jego pracy. Ekonomia polityczna formułuje te dwie kwestie bardziej skrótowo: podaż powinna być bardzo ograniczona, popyt zaś bardzo duży. Innymi słowy, konkurencja ma być ograniczona, a rynek nieograniczony.
A na czym polega bezpośredni interes konsumenta? Otóż na tym, by podaż artykułu, o który mu chodzi, była duża, a popyt na niego ograniczony. Skoro te dwa interesy są nie do pogodzenia, jeden z nich musi koniecznie łączyć się ze społecznym czy ogólnym interesem, drugi zaś być z nim sprzeczny.
Który jednak interes powinno wspierać prawo, będące wyrazem dobra publicznego, choć w zasadzie nie powinno wspierać żadnego? Żeby na to odpowiedzieć, wystarczy sprawdzić, co się stanie, jeżeli ukryte pragnienia ludzi zostaną zaspokojone.
Jeśli jesteśmy producentami, to trzeba przyznać, że nasze pragnienia są antyspołeczne. Jesteśmy może właścicielami winnic? Nie bardzo byśmy się zmartwili, gdyby wszystkie winogrona na świecie zmarzły, z wyjątkiem naszych własnych – taka jest teoria niedostatku. A może jesteśmy właścicielami kuźni? Pragnęlibyśmy, żeby na rynku nie było innego żelaza poza tym, które my dostarczamy, i to niezależnie od społecznego zapotrzebowania na żelazo. Dokładnie dlatego, że to zapotrzebowanie, żywo doświadczane i niedoskonale zaspokajane, daje nam w efekcie wysoką cenę – to także jest teoria niedostatku. Może jesteśmy robotnikami? Wówczas powtórzymy za panem Bugeaud: niech chleb będzie drogim, czyli rzadkim dobrem, a rolnikom będzie się dobrze powodziło – to nadal jest teoria niedostatku.
Jesteśmy lekarzami? Musimy zauważyć, że pewne ulepszenia, na przykład poprawa warunków sanitarnych w kraju, rozwój takich cnót moralnych, jak umiarkowanie i wstrzemięźliwość, taki postęp wiedzy, że każdy potrafi sam zadbać o swoje zdrowie, a także odkrycie łatwych do zastosowania leków, byłyby śmiertelnym ciosem dla naszej profesji. Jeśli jesteśmy medykami, owe sekretne pragnienia są antyspołeczne. Nie chcę przez to powiedzieć, że lekarze w istocie mają takie pragnienia. Wolę wierzyć, że z radością powitają odkrycie uniwersalnego panaceum. Nie cieszyliby się wszakże jako lekarze, ale jako ludzie i chrześcijanie. Przez taki godny pochwały akt wyrzeczenia postawiliby siebie w sytuacji konsumenta. Kiedy jednak lekarz wykonuje swój zawód, kiedy zawdzięcza mu dobrobyt, prestiż, a nawet środki utrzymania rodziny, wówczas nic na to nie poradzi, że jego pragnienia, czy jak kto woli – jego interesy są antyspołeczne.
Produkujemy tkaniny bawełniane? Pragniemy je sprzedać po cenie najbardziej dla nas korzystnej. Chętnie zgodzilibyśmy się na to, by wszystkie konkurencyjne zakłady zostały zamknięte. I choć nie ośmielamy się wyrażać tego pragnienia publicznie, czy też próbować je zrealizować w całości przy pewnych szansach powodzenia, niemniej osiągamy to, w pewnym stopniu, drogą okrężną. I tak na przykład eliminujemy tkaniny zagraniczne, by zmniejszyć podaż i by w ten sposób sprawić, przy użyciu siły działającej na naszą korzyść, że ubrania staną się towarem rzadkim.
Podobnie moglibyśmy dokonać przeglądu wszystkich gałęzi przemysłu i zawsze odkrylibyśmy, że producenci jako producenci hołubią antyspołeczne pragnienia. Jak powiada Montaigne:
Handlarz towarów zarabia suto jeno na lekkomyślności młodych, rolnik na drożyźnie zboża, budowniczy na waleniu się domów, sędziowie i adwokaci na procesach i zwadach, zgoła cześć i wziętość wszelakich kapłanów płyną z naszej śmierci i grzechów. Żaden lekarz nie patrzy rad na zdrowie nawet swych przyjaciół (...); ani też żołnierz na pokój ojczyzny i tak dalej[3].
Wynika stąd, że gdyby sekretne pragnienia każdego producenta zostały zrealizowane, świat szybko wróciłby do stanu barbarzyństwa. Żagiel zastąpiłby parę, wiosło zastąpiłoby żagiel i wkrótce musielibyśmy polegać na transporcie furmanką, ta zaś zostałaby zastąpiona przez muła, a muł przez tragarza. Wełna wyrugowałaby bawełnę, a bawełna na powrót wełnę i tak dalej, aż niedostatek wszystkich rzeczy spowodowałby zniknięcie samego człowieka z powierzchni ziemi.
Przypuśćmy na moment, że władza ustawodawcza i władza wykonawcza zostałyby złożone do dyspozycji Komitetu Mimerela[4] i że każdy członek tego stowarzyszenia miałby prawo wprowadzać i realizować ulubioną ustawę. Nietrudno sobie wyobrazić, jakim przepisom dotyczącym przemysłu podlegałoby społeczeństwo. Jeśli teraz rozpatrzymy bezpośredni interes konsumenta, odkryjemy, że pozostaje on w doskonałej harmonii z interesem ogólnym, z tym, czego wymaga dobrobyt ludzkości. Gdy kupujący pojawia się na rynku, pragnie znaleźć tam obfitość dóbr. Chce, żeby pory roku były korzystne dla wszystkich zbiorów, pragnie coraz lepszych wynalazków, które przyniosą mu pod drzwi więcej różnych towarów, aby go zadowolić; zaoszczędzi czas i pracę, odległości zostaną zniwelowane, duch pokoju i sprawiedliwości pozwoli zredukować ciężar podatków, znikną bariery opłat celnych wszelkiego rodzaju. W tym wszystkim bezpośredni interes konsumenta jest zbieżny z dobrze pojętym interesem społecznym. Kupujący choćby nawet z owych sekretnych pragnień uczynił obsesyjne marzenia, doprowadził je do absurdu, to przecież nie przestaną być rzeczą ludzką. Kupujący może pragnąć, by żywność i ubranie, dach nad głową i ognisko domowe, edukacja i moralność, bezpieczeństwo i pokój, siła i zdrowie były dostępne bez wysiłku, bez pracy i bez ograniczenia, jak pył na drodze, woda w strumieniu, powietrze, które nas otacza, słońce, które nas ogrzewa. Nadal realizacja tych pragnień w żaden sposób nie będzie kłóciła się z dobrem społeczeństwa.
Można by powiedzieć, że jeśli pragnienia te zostałyby zaspokojone, praca producenta będzie coraz bardziej ograniczana, aż ostatecznie ustanie w ogóle, bo nie będzie się czym zajmować. A dlaczego? Ponieważ w tym ekstremalnie hipotetycznym przypadku wszelkie potrzeby i pragnienia, jakie tylko można sobie wyobrazić, byłyby w pełni zaspokojone. Człowiek, jak Wszechmocny, stworzyłby wszystkie rzeczy prostym aktem woli. Jeśli przyjąć taką hipotezę, to po co ubolewać nad produkcją przemysłową?
Podałem wyobrażony przykład zgromadzenia ustawodawczego złożonego z przedsiębiorców, którego każdy członek, jako producent, miałby prawo wprowadzenia ustawy wyrażającej jego sekretne pragnienie. I powiedziałem, że prawa uchwalone przez to zgromadzenie stworzyłyby system monopolu oraz wprowadziły w życie teorię niedostatku.
Podobnie jeśli każdy w parlamencie troszczyłby się tylko o swój własny interes jako konsumenta, doszłoby w końcu do stworzenia systemu wolnego handlu, odwołania wszystkich praw ograniczających oraz zniesienia wszelkich sztucznych barier dla handlu, jednym słowem, do realizowania teorii obfitości.
Wynika stąd, że kierowanie się wyłącznie własnym interesem producenta to kierowanie się interesem antyspołecznym; oparcie się natomiast wyłącznie na bezpośrednim interesie konsumenta oznacza przyjęcie interesu ogólnego za fundament polityki społecznej.
Pozwolę sobie jeszcze raz podkreślić ten punkt, nawet jeśli będę się powtarzał. Otóż istnieje fundamentalny antagonizm pomiędzy sprzedawcą a kupującym[5]. Jeden chce, żeby dobra na rynku były rzeczą rzadką, czyli żeby podaż była niska, a cena wysoka. Drugi pragnie ich obfitości, czyli żeby były powszechnie dostępne i po niskiej cenie.
Nasze prawa, które powinny być przynajmniej neutralne w tej sprawie, angażują się po stronie sprzedawcy i przeciwko kupującemu, po stronie producenta i przeciwko konsumentowi, po stronie wysokich cen i przeciwko niskim cenom, po stronie niedostatku i przeciwko obfitości. Nasze prawa działają więc – jeśli nie celowo, to przynajmniej taka jest ich logika – według zasady: naród jest bogaty, gdy brakuje mu wszystkiego. Wynika z nich bowiem, że to producenta trzeba faworyzować i zapewnić mu dobry zbyt dla jego produktu. Dlatego należy podnosić jego cenę, gdyż przez podnoszenie ceny ogranicza się podaż. Ograniczenie podaży oznacza stworzenie niedostatku.
Przypuśćmy, że teraz, kiedy te prawa w pełni działają, dokonano by spisu – nie na podstawie wartości monetarnej, lecz pod kątem wagi, rozmiaru, objętości i ilości – wszystkich dóbr istniejących we Francji, które byłyby w stanie zaspokoić potrzeby i gusta jej mieszkańców: mięsa, ubrania, paliwa, zboża, artykułów kolonialnych itd. Przypuśćmy ponadto, że następnego dnia zniesiono by wszelkie bariery w imporcie. Wreszcie przypuśćmy, że w celu oszacowania rezultatów takiej reformy przeprowadza się drugi spis trzy miesiące później.
Czy nie znajdziemy we Francji więcej zboża, żywego inwentarza, ubrań, tkanin, żelaza, węgla, cukru itd., niż w czasie pierwszego spisu? Wyraźnie więc widać, że nasze cła ochronne służą jedynie ograniczeniu importu tych wszystkich dóbr, zmniejszeniu ich podaży, zapobieżeniu spadkowi ich cen, słowem – obfitości. I teraz pytam, czy mamy wierzyć w to, że ludzie są lepiej nakarmieni pod władzą aktualnie funkcjonujących ustaw, bo mamy mniej chleba, mięsa i cukru w kraju? Czy są lepiej ubrani, bo mamy mniej lnianych i wełnianych ubrań? Czy ich domy są lepiej ogrzane, bo mamy mniej węgla? Czy ich praca jest łatwiejsza, bo mamy mniej żelaza i miedzi albo mniej narzędzi i maszyn?
No tak, odpowiecie, ale jeśli zagranica zaleje nas swoimi towarami, wyprowadzi z kraju nasze pieniądze! No i cóż z tego? Ludzie przecież nie jedzą pieniędzy, nie ubierają się w złoto i nie ogrzewają domów srebrem. Jakie to więc ma znaczenie, czy będzie więcej czy mniej pieniędzy w kraju, jeżeli mamy więcej chleba w kredensie, więcej mięsa w spiżarni, więcej ubrań w szafie i więcej drewna w szopie?
Restrykcyjne ustawy zawsze stawiają nas przed dylematem: albo uważamy, że powodują niedostatek, albo temu zaprzeczamy. Jeśli uznajemy, że wprowadzają niedostatek, to tym samym uznajemy, że wyrządzają ludziom wszelkie możliwe zło. Jeśli zaś mówimy, że nie przyczyniają się do niedostatku, to zaprzeczamy, że ograniczają one podaż dóbr i podnoszą ich ceny, a w konsekwencji – że faworyzują producenta. Ustawy takie są albo szkodliwe, albo nieskuteczne. Nie mogą być użyteczne.
Potraktować przeszkodę jako przyczynę, a niedostatek jako obfitość, oznacza formułować taki sam sofizmat, tylko w innej postaci. Trzeba zbadać wszelkie jego formy.
Człowiek w stanie pierwotnym jest pozbawiony wszystkiego. Na drodze do zaspokojenia swoich potrzeb napotyka wiele przeszkód, których przezwyciężenie umożliwia mu praca. Ciekawe, jak i dlaczego przeszkody do osiągnięcia dobrobytu człowiek zaczął postrzegać jako przyczynę tego dobrobytu.
Przypuśćmy, że muszę odbyć podróż do miejsca oddalonego o pięćset kilometrów. Jednak pomiędzy punktem wyjścia i celem stoją góry, płyną rzeki, rozpościerają się nieprzebyte lasy i bagna, grasują złoczyńcy, czyli znajdują się różne przeszkody. Aby je przezwyciężyć, muszę podjąć wielki wysiłek lub, co sprowadza się do tego samego, muszą go podjąć inni, a ja za to zapłacę. Jasno stąd wynika, że znajdowałbym się w lepszym położeniu, gdyby te przeszkody w ogóle nie istniały.
Żeby przejść przez życie i przebyć ów długi ciąg dni, który oddziela kołyskę od mogiły, człowiek potrzebuje spożyć dużo pożywienia, zabezpieczyć się przed złą pogodą, wyleczyć z wielu chorób lub im zapobiec. Głód, pragnienie, choroba, upał i zimno są przeszkodami na jego drodze. Gdyby nikogo nie było, musiałby je wszystkie pokonać sam, polując, łowiąc ryby, uprawiając ziemię, tkając, przędąc i budując. Wiadomo, że byłoby lepiej dla niego, gdyby tych przeszkód było mniej, a jeszcze lepiej, gdyby w ogóle nie istniały. W społeczeństwie nie musi się mierzyć osobiście z każdą przeszkodą, bo inni to robią za niego; on z kolei usuwa im przeszkody. Biorąc pod uwagę wszystkie kwestie, oczywiście lepiej by było dla grupy ludzi lub całego społeczeństwa, żeby pokonywanie przeszkód przychodziło łatwo i zarazem żeby było ich jak najmniej.
Jeśli jednak przyjrzymy się dokładnie zjawiskom społecznym i postawom ludzkim, które zmieniły się pod wpływem wymiany, łatwo zobaczymy, że ludzie mylą potrzebę z bogactwem i przeszkodę z przyczyną. Podział pracy, który wynika z wymiany, umożliwia każdemu człowiekowi, by zamiast zwalczać wszystkie stojące mu na drodze przeszkody na swój własny rachunek, walczył tylko z jedną. I to nie dla siebie, ale dla dobra bliźnich, którzy z kolei odwdzięczą mu się podobną przysługą.
Dzięki temu każdy człowiek dostrzega bezpośrednią przyczynę swojej pomyślności w tej przeszkodzie, którą chce zwalczyć dla dobra innych. Im większa jest ta przeszkoda, ważniejsza, intensywniej doświadczana, tym bardziej jego bliźni skłonni są płacić mu za jej pokonanie, to znaczy tym bardziej są gotowi usunąć przeszkody, które stoją na jego drodze.
Na przykład lekarz nie zajmuje się wypiekiem własnego chleba, produkowaniem własnych przyrządów ani tkaniem lub szyciem własnych ubrań. Inni to robią za niego, a on w zamian leczy choroby, które dotykają jego pacjentów. Im częściej pojawiają się te choroby, im są cięższe i liczniejsze, tym chętniej ludzie pracują – bo są do tego zmuszeni – dla jego osobistej korzyści. Z punktu widzenia lekarza choroba, czyli ogólna przeszkoda do dobrobytu człowieka, jest przyczyną jego indywidualnego dobrobytu. Wszyscy producenci rozumują w ten sam sposób. Właściciel statku zyskuje na przeszkodzie, którą nazywamy odległością; rolnik na tej, którą nazywamy głodem; producent tkanin na zimnie; nauczyciel żyje z niewiedzy innych; jubiler z próżności, prawnik z chciwości; notariusz z możliwej złej woli; podobnie jak lekarz żyje z chorób ludzkości. Z tego wynika, że każda profesja ma swój bezpośredni interes w utrzymywaniu, a nawet poszerzaniu konkretnej przeszkody, której pokonanie czyni przedmiotem swoich wysiłków.
Widząc to, teoretycy usiłują zbudować system na fundamencie takich indywidualnych postaw i oświadczają: potrzeba jest bogactwem, praca jest bogactwem, przeszkoda do dobrobytu jest samym dobrobytem. Pomnażanie przeszkód w ich oczach oznacza zachętę dla przemysłu.
Potem przychodzą urzędnicy państwowi, którzy mają władzę. Cóż jest dla nich bardziej naturalne, niż posłużyć się nią dla zwiększenia i rozszerzenia przeszkód, skoro oznacza to jednocześnie zwiększanie i rozszerzanie bogactwa? Mówią oni na przykład: jeśli nie dopuścimy do napływu żelaza z obszarów, gdzie występuje ono w dużych ilościach, stworzymy w naszym własnym kraju przeszkodę do jego zdobycia. Przeszkoda ta, kiedy będzie dotkliwa, zmusi ludzi do płacenia, żeby się jej pozbyć. Niektórzy z naszych współobywateli zaangażują się w jej pokonanie, i w rezultacie przeszkoda ta stanie się ich fortuną. Im jest ona większa, czyli im mniej będzie żelaza, im mniej jest ono dostępne, im trudniej je transportować, im bardziej oddalone od pieca hutniczego, tym więcej ludzi wszystkich gałęzi tego przemysłu będzie zatrudnionych. Zabrońmy więc sprowadzać rudę żelaza z zagranicy, stwórzmy przeszkodę dla jego importu, a powstaną miejsca pracy dla ludzi, którzy będą ją przezwyciężać. Takie samo rozumowanie doprowadzi do zakazu wprowadzania maszyn.
Mamy oto ludzi, którzy muszą magazynować swoje wino. To jest przeszkoda. Ale są też tacy, których praca polega na usunięciu przeszkody przez produkowanie beczek. Dobrze zatem, że istnieje przeszkoda, bo dzięki niej ludzie mają zatrudnienie na rynku krajowym, a pewna część naszych współobywateli się bogaci. Wówczas jednak pojawia się zmyślna maszyna, która ścina dąb, formuje drewno, dzieli na klepki, gromadzi je i wytwarza z nich beczki do przechowywania wina. Przeszkoda została zatem znacznie zredukowana, a wraz z nią dostatek bednarzy. Wprowadźmy ustawę, która zachowa obie rzeczy. Zakażmy używania maszyn.
Żeby dotrzeć do sedna tego sofizmatu, wystarczy tylko uświadomić sobie, że praca ludzka nie jest celem, lecz środkiem. Praca zawsze znajdzie zatrudnienie. Jeśli usuwa jedną przeszkodę, znajduje inną, a ludzkość zostaje uwolniona od dwóch przeszkód dzięki tej samej ilości pracy, która była kiedyś potrzebna do usunięcia tylko jednej. Jeżeli praca bednarzy kiedyś stanie się bezużyteczna, znajdzie inne zatrudnienie. Ale czym, można zapytać, zostanie opłacona? Dokładnie tym samym, czym płaci się za nią dzisiaj, ponieważ kiedy jakaś ilość pracy staje się dostępna dzięki usunięciu przeszkody, wówczas odpowiednia ilość dóbr także staje się dostępna jako wynagrodzenie za tę pracę. Kto twierdzi, że kiedyś zabraknie zapotrzebowania na ludzką pracę, musiałby najpierw dowieść, że ludzkość przestanie napotykać przeszkody. Wtedy rzeczywiście praca byłaby nie tylko niemożliwa, ale w ogóle zbędna. Nie musielibyśmy robić niczego, ponieważ stalibyśmy się wszechmocni. Wystarczyłoby nam jedynie wypowiedziećfiat, a wszystkie nasze potrzeby i pragnienia zostałyby zaspokojone[6].
Zobaczyliśmy przed chwilą, że pomiędzy naszymi potrzebami a ich zaspokojeniem stoją przeszkody. Potrafimy je przezwyciężyć albo osłabić dzięki wykorzystaniu własnych zdolności twórczych. Można powiedzieć ogólnie, że pracowitość jest wysiłkiem prowadzącym do jakiegoś rezultatu. Ale czym mierzyć nasz dobrobyt, to znaczy nasze bogactwo? Czy jest ono rezultatem wysiłku? A może samym wysiłkiem? Zawsze istnieje pewien związek pomiędzy podjętym wysiłkiem a otrzymanym rezultatem. Czy postęp polega na wzroście zależnym od drugiego czy pierwszego członu tego związku? Oba rozwiązania mają swoich obrońców, a specjaliści od ekonomii politycznej są w tych kwestiach podzieleni.
Wedle pierwszej tezy bogactwo jest rezultatem pracy. Powiększa się proporcjonalnie do wzrostu stosunkurezultatu do wysiłku. Absolutna doskonałość, która znajduje się w Bogu, polega na nieskończonym oddaleniu obu elementów, czyli takiej sytuacji, w której zero wysiłku daje rezultat nieskończenie wysoki.
Zwolennicy drugiego systemu twierdzą, że to sam wysiłek stanowi o bogactwie i jest jego miarą. Rozwijać się to zwiększać stosunek wysiłku do rezultatu. Ideał tej szkoły można przedstawić jako trud Syzyfa: nieskończony i zarazem jałowy. Naturalnie zwolennicy pierwszej szkoły stosują wszelkie środki, które zmierzają do zmniejszenia trudu i zwiększenia wydajności: wydajne maszyny, które zwiększają siłę człowieka, wymiana pozwalająca na lepsze wykorzystanie czynników naturalnych znajdujących się w różnej mierze na powierzchni globu, inteligencja, która dokonuje odkryć, doświadczenie potwierdzające hipotezy, konkurencja stymulująca produkcję itd.
Natomiast zwolennicy drugiej szkoły godzą się na wszystko, co zwiększa wysiłek i zmniejsza produktywność: przywileje, monopole, restrykcje, zakazy, ograniczenie używania maszyn, nieurodzajność itd.
Należy zauważyć, że w powszechnej praktyce zawsze stosuje się zasadę, na której zbudowana jest pierwsza doktryna. Jeszcze nigdy nie spotkano i nigdy się nie spotka człowieka pracującego, czy byłby to rolnik, producent, handlowiec, rzemieślnik, wojskowy, pisarz lub naukowiec, który nie poświęca całego wysiłku swego umysłu, by pracować lepiej, szybciej, bardziej ekonomicznie, jednym słowem, osiągnąćwięcej mniejszym wysiłkiem.
Doktrynę przeciwną stosują teoretycy, ustawodawcy, dziennikarze, urzędnicy państwowi i ministrowie, krótko mówiąc: ludzie, których rola na tym świecie polega na eksperymentowaniu na społeczeństwie. I znowu trzeba zauważyć, że w sprawach, które ich osobiście dotyczą, zachowują się tak jak wszyscy: chcą z pracy wydobyć jak najwięcej pożytku.
Być może ktoś powie, że przesadzam i że nie ma prawdziwych syzyfistów. Jeśli chodziłoby o to, że w praktyce nikt nie stosuje tej zasady aż do końca, chętnie na to przystanę. Tak jest zawsze, kiedy się wychodzi z fałszywej przesłanki. Wkrótce prowadzi to do tak bezsensownych i szkodliwych skutków, że trzeba się zatrzymać. Oto dlaczego zmysł praktyczny nie dopuszcza do syzyfizmu: błąd od razu sprowadza karę, tak że nie sposób go nie zauważyć. Jednak w sferze myślenia spekulatywnego, jakie uprawiają teoretycy i urzędnicy państwowi, można długo trzymać się fałszywej zasady. Człowiek dopiero w zderzeniu ze złożonymi praktycznymi konsekwencjami, zwłaszcza w dziedzinach, z którymi nie jest obeznany, zdaje sobie sprawę z jej fałszu. Kiedy w końcu te konsekwencje zostaną ujawnione, zaczyna działać według przeciwnej zasady, zaprzeczając samemu sobie. Poszukuje jej uzasadnienia w owym nowoczesnym aksjomacie, tak absurdalnym, że nie ma sobie równego. W ekonomii politycznej nie istnieją więc zasady absolutne.
Zobaczmy zatem, czy te dwie przeciwne sobie zasady, które właśnie przedstawiłem, nie rządzą na przemian, jedna w praktyce, druga w ustawodawstwie przemysłowym. Odwołałem się już wcześniej do pana Bugeaud, ale pan Bugeaud to dwie osoby: rolnik i ustawodawca. Jako rolnik wszystkie swoje wysiłki skupia na osiągnięciu podwójnego rezultatu: oszczędzić pracę i zdobyć chleb po niskiej cenie. Kiedy wybiera dobry pług, a nie zły, poprawia stan swoich pastwisk, kiedy zastępuje działanie wiatru broną lub motyką, aby użyźnić glebę – wykorzystuje rozwiązania, których siłę i skuteczność podsuwa mu wiedza i doświadczenie. W tych działaniach przyświeca mu tylko jeden cel: zmniejszyć stosunek wysiłku do rezultatu. Doprawdy, nie mamy innego sposobu, by ocenić umiejętności rolnika i zakres udoskonaleń przez niego wprowadzonych, jak tylko zmierzyć to, o co zmniejszył się wysiłek i zwiększył rezultat. I skoro wszyscy rolnicy świata postępują wedle tej zasady, można powiedzieć, że cała ludzkość dąży bez wątpienia do tego, w czym dostrzega korzyść – do zdobycia chleba i wszystkich innych dóbr po niższej cenie, czyli do zredukowania wysiłku koniecznego do otrzymania odpowiedniej ilości produktów.
To niezaprzeczalne dążenie ludzkości, odkąd stało się już oczywiste, powinno wystarczyć jako właściwa zasada dla ustawodawcy i pokazać mu, w jaki sposób ma wspierać przemysł (w takim zakresie, w jakim należy do jego obowiązków). Byłoby bowiem rzeczą absurdalną twierdzić, że prawa ludzkie powinny działać odwrotnie niż prawa Opatrzności.
Tymczasem słyszy się, że pan Bugeaud, ustawodawca, stwierdza: „W ogóle nie rozumiem teorii taniego rynku: wolałbym raczej, żeby chleb był droższy i żeby było więcej pracy”. I w konsekwencji poseł z Dordogne głosuje za takimi środkami ustawodawczymi, których celem jest utrudnienie handlu, dokładnie dlatego, że pośrednio handel dostarcza nam tego, czego nie może nam dać bezpośrednia produkcja, chyba że za wyższą cenę.
Widać zatem wyraźnie, że zasada pana Bugeaud, ustawodawcy, stoi w diametralnej opozycji do zasady pana Bugeaud, rolnika. Chcąc być konsekwentnym, musiałby albo głosować przeciwko wszelkim ograniczeniom, albo praktycznie wprowadzać w swoim gospodarstwie zasadę, którą głosi z trybuny sejmowej. W tym ostatnim przypadku musiałby siać ziarno na całkowicie jałową glebę, gdyż tym sposobem udałoby mu się zrealizować zasadę: ciężko pracować, żeby zyskaćmniej. Musiałby zakazać stosowania pługu, bo dopiero ręczna uprawa ziemi spełniłaby jego podwójne pragnienie: droższy chleb i większy trud.
Środki restrykcyjne, zgodnie z oczekiwaniami, mają spowodować zwiększenie ilości pracy. I zgodnie z oczekiwaniami mają spowodować również wzrost cen, czyli niedostatek dóbr. Polityka restrykcji w swojej skrajnej postaci jest zatem czystym syzyfizmem, co już zdefiniowaliśmy: nieskończona praca, zero produkcji.
Baron Charles Dupin, o którym się mówi, że jest ekspertem w dziedzinie nauk ekonomicznych, oskarża kolej, że szkodzi żegludze. Faktycznie, szybszy środek transportu ogranicza stosowanie środka porównywalnie mniej skutecznego. Ale przecież kolej może zaszkodzić statkom tylko wówczas, gdy pozbawia je pracy. Tak zaś dzieje się wtedy, kiedy organizuje się transport taniej. Kolej umożliwia tańszy transport jedynie przez zmniejszenie stosunku pomiędzy wysiłkiem a rezultatem, bo na tym dokładnie polega niski koszt. Jeśli zatem baron Dupin opłakuje to ograniczenie pracy potrzebnej do osiągnięcia danego rezultatu, postępuje zgodnie z doktryną syzyfizmu. Logicznie rzecz ujmując, jeśli woli on statek od kolei, powinien też preferować raczej wóz niż statek, plecak zamiast wozu, a kosz w miejsce wszelkich znanych środki transportu, bo używanie kosza wymaga najwięcej pracy do osiągnięcia najmniejszego rezultatu.
„Praca stanowi o bogactwie narodu” – mawiał pan Saint-Cricq, minister handlu, który wprowadził w handlu tyle ograniczeń. Nie należy sądzić, że jego powiedzenie było rodzajem przenośni i miało oznaczać w rzeczywistości: „Rezultaty pracy stanowią o bogactwie narodu”. Nie, ów ekonomista był właśnie przekonany, że to intensywnością pracy mierzy się bogactwo. Świadczy o tym fakt, że krok po kroku, od jednego ograniczenia do drugiego (i zawsze z jak najlepszą intencją), udało mu się doprowadzić do podwojenia ilości pracy potrzebnej do uzyskania, na przykład, tej samej ilości żelaza. W Anglii żelazo kosztowało wtedy osiem franków; we Francji doszło już do szesnastu. Przy założeniu, że jeden dzień pracy kosztuje jednego franka, jasno widać, że Francja mogła drogą wymiany uzyskać kwintal żelaza przez osiem dni pracy w całym kraju. Dzięki środkom restrykcyjnym pana Saint-Cricqa, Francja potrzebowała szesnastu dni pracy, żeby otrzymać kwintal żelaza z bezpośredniej produkcji. Podwójny trud z identycznym rezultatem, zatem podwójne bogactwo; bogactwo tedy mierzy się znowu nie wedle jego rezultatu, ale wedle intensywności włożonej pracy. Czy nie jest to syzyfizm w czystej postaci?
I żeby błędnie nie zinterpretowano jego intencji, szanowny pan minister postarał się o bardziej wyczerpujące wyjaśnienie swojej tezy. I tak jak nazwał intensywność pracybogactwem, podobnie mówi o obfitości rezultatów pracy lub o rzeczach odpowiednich do zaspokojenia naszych potrzeb. „Wszędzie, powiada, maszyny zastępują pracę rąk ludzkich; wszędzie panuje nadprodukcja; wszędzie równowaga pomiędzy zdolnością produkcji i siłą nabywczą konsumenta została zachwiana”. Jasno stąd widać, według pana Saint-Cricqa, że jeśli Francja znajdowała się w sytuacji krytycznej, to dlatego, że produkowała za dużo. Jej praca była zbyt inteligentna i owocna. Mieliśmy za dużo jedzenia, byliśmy za dobrze ubrani, zbyt dobrze zaopatrzeni we wszystkie rzeczy; produkcja szła za szybko i prześcignęła wszystkie nasze potrzeby. Trzeba było położyć kres tej katastrofalnej sytuacji i w tym celu zmusić nas restrykcjami do większej pracy, która ma produkować mniej.
Przytoczyłem także opinię innego ministra handlu, pana d’Argout. Zasługuje ona na chwilę uwagi. Chcąc zadać śmiertelny cios burakowi cukrowemu, minister ów powiedział:
Bez wątpienia uprawa buraka cukrowego jest użyteczna, alejegoużyteczność jest ograniczona. Jego możliwości nie przynoszą tak ogromnego rozwoju, jakiego się spodziewano. Żeby się o tym przekonać, wystarczy zauważyć, że uprawa buraka będzie z konieczności ograniczona popytem konsumentów. Możecie podwoić czy potroić obecną konsumpcję we Francji, a i tak wystarczy bardzo niewielka powierzchnia pola dozaspokojenia konsumpcji. (Cóż, doprawdy wyjątkowe to zastrzeżenie!) Chcecie dowodu? Ile hektarów obsadzono burakami cukrowymi w 1828 roku? W całości 3130, co równa się 1/10540 ziemi uprawnej. Ile obsadza się dziś, kiedy cukier rodzimy stanowi jedną trzecią naszej konsumpcji? W całości 16700 hektarów, czyli 1/1978 ziemi uprawnej lub 45 m2 na gminę. Nawet jeśli założymy, że cukier rodzimej produkcji zaspokoiłby całą konsumpcję, nadal mielibyśmy tylko 48000 hektarów ziemi obsadzonej burakami, czyli 1/689 ziemi uprawnej[7].
W powyższym cytacie musimy zwrócić uwagę na dwa elementy: fakty i doktrynę. Fakty przekonują nas, że potrzeba niewiele ziemi, niewiele kapitału i rąk do pracy, żeby wyprodukować dużo cukru, i że każda gmina we Francji będzie go miała w obfitości, przeznaczając jeden hektar pod uprawę buraka cukrowego. Doktryna z kolei traktuje tę okoliczność jako coś szkodliwego, widząc w samej efektywności i produktywności nowej gałęzi przemysłu ograniczenie jej użyteczności.
Nie chcę tutaj występować jako obrońca buraka cukrowego lub osądzać obce mi fakty przedstawiane przez pana d’Argout[8]. Warto jednak dokładniej przyjrzeć się doktrynie urzędnika państwowego, któremu Francja przez tak długi okres powierzała prowadzenie swojego rolnictwa i handlu.
Na początku powiedziałem, że istnieje pewien zmienny stosunek pomiędzy intensywnością pracy i jej rezultatem, że absolutna niedoskonałość polega na nieskończonym wysiłku bez żadnego rezultatu, zaś doskonałość absolutna polega na nieograniczonym rezultacie bez żadnego wysiłku. Z kolei możliwość doskonalenia polega na stopniowym zmniejszaniu wysiłku w porównaniu z osiąganym rezultatem.
Pan d’Argout wszelako uczy nas, że to, co my uznajemy za życie, faktycznie jest śmiercią, i że znaczenie jakiejś gałęzi przemysłu jest bezpośrednio zależne od jej nieproduktywności. Czego należy się spodziewać, na przykład, po uprawie buraka cukrowego? Czyż nie widzimy, że czterdzieści osiem tysięcy hektarów ziemi plus kapitał i odpowiednia ilość pracy wystarczą, żeby zapewnić dostawę cukru dla całej Francji? Jest to zatem przemysł o ograniczonej użyteczności. Ograniczonej oczywiście, jeśli chodzi o pracę, której wymaga, bo wedle byłego ministra handlu, duży wkład pracy jest jedynym sposobem, dzięki któremu przemysł może się okazać użyteczny. Użyteczność ta będzie znowu bardziej ograniczona, gdybyśmy – dzięki żyzności gleby lub dobrym zbiorom buraków – mogli uzyskać z dwudziestu czterech tysięcy hektarów tyle, ile obecnie zbieramy z czterdziestu ośmiu tysięcy. Och, o ile korzystniej by było, gdybyśmy potrzebowali dwadzieścia razy, sto razy więcej ziemi, kapitału i rąk do pracy, by uzyskać ten sam rezultat! Moglibyśmy pokładać pewne nadzieje w tym nowym przemyśle. Okazałby się wart całej opieki państwa, gdyż otwierałby wielkie możliwości dla pracy narodu. A produkować dużo małym wysiłkiem to dawać zły przykład! I nadszedł czas, żeby prawo zaprowadziło porządek.
To jednak, co jest prawdą w odniesieniu do cukru, nie będzie błędem także w odniesieniu do chleba. Jeśli bowiem użyteczność jakiejś gałęzi przemysłu ma być oceniana nie według ilości potrzeb, które jest w stanie zaspokoić przy określonym nakładzie pracy, ale przeciwnie – według wzrostu nakładu pracy, której wymaga, aby zaspokoić daną ilość potrzeb, to czego mielibyśmy pragnąć, jak nie tego, by każdy hektar ziemi dawał niewielką ilość pszenicy, by każde ziarno zboża zawierało niewiele pożywienia? Innymi słowy: chcielibyśmy, żeby cały nasz kraj był nieużytkiem, bo cała masa ziemi, kapitału, rąk do pracy potrzebna do nakarmienia ludzi byłaby porównywalnie dużo większa. Można by nawet powiedzieć, że liczba miejsc pracy pozostawałaby wprost proporcjonalna do tej nieużyteczności. Modlitwy panów Bugeaud, Saint-Cricqa, Dupina i d’Argout zostałyby wysłuchane: chleb by podrożał, pracy byłoby pod dostatkiem, a Francja stałaby się bogata, przynajmniej w takim sensie, w jakim ci panowie używają tego słowa.
Trzeba by jeszcze osłabić ludzką inteligencję, bo dopóki istnieje, nieustannie pragnie poprawić stosunek pomiędzy celem i środkami, produktem i wysiłkiem. I właśnie na tym, i tylko na tym, polega inteligencja.
Syzyfizm jest tedy doktryną głoszoną przez tych wszystkich, którym powierzono troskę o przyszłość naszego przemysłu. Bylibyśmy niesprawiedliwi, gdybyśmy im czynili z tego powodu wyrzuty. Jest to przecież zasada, którą ministrowie kierują się tylko dlatego, że dominuje ona wśród naszych ustawodawców. Dominuje wśród ustawodawców tylko dlatego, że są przedstawicielami elektoratu, elektorat zaś żyje nią, bo opinia publiczna jest nią przesycona.
Czuję się w obowiązku powtórzyć, że nie oskarżam ludzi typu Bugeaud, Dupin, Saint-Cricq czy d’Argout, iż są absolutnie i w każdej okoliczności syzyfistami. Z pewnością nie są nimi, gdy chodzi o ich interesy prywatne. Na pewno każdy z nich drogą wymiany nabywa rzeczy, które kosztowałyby go więcej, gdyby chciał je sam wyprodukować. Niemniej nazywam ich syzyfistami, gdy zabraniają krajowi czynić podobnie[9].
Powiada się... ale żeby nie być posądzonym, że wkładam sofizmaty w usta protekcjonistów, pozwolę przemówić jednemu z ich najbardziej dziarskich atletów.
Uważamy, że nasze cła ochronne powinny po prostu stanowić różnicę pomiędzy kosztem netto towaru, który produkujemy, i kosztem netto podobnego produktu naszych rywali za granicą... Jedynie cło ochronne obliczone na tej podstawie zapewnia wolną konkurencję. Wolna konkurencja istnieje tylko tam, gdzie jest równość kosztów i warunków produkcji. Na wyścigach koni ustala się wagę jeźdźca, jakiego każdy koń ma nieść, by wyrównać warunki. W przeciwnym razie konie nie mogłyby ze sobą rywalizować. W handlu, jeśli jeden sprzedawca może sprowadzić swoje towary na rynek po niższej cenie niż inni, przestaje być konkurencyjny i staje się monopolistą... Jeśli zniesiecie tę ochronę stanowiącą różnicę kosztów netto, obcokrajowiec wkroczy na wasz rynek i zdobędzie monopol[10].
Inny protekcjonista mówi:
Każdy powinien pragnąć tak dla siebie, jak i dla innych, żeby produkcja jego kraju była chroniona przed obcą konkurencją w każdym przypadku, w którym obcokrajowiec będzie w stanie dostarczać towarów po najniższej cenie[11]. Powyższy argument powraca nieustannie w tekstach szkoły protekcjonistów. Proponuję zbadać go dokładniej i w tym celu proszę czytelnika o uwagę i cierpliwość. Najpierw zajmę się nierównościami, które wynikają z natury rzeczy, a potem tymi, które związane są z różnymi podatkami.
Znajdujemy tutaj, jak zresztą wszędzie, obrońców protekcjonizmu przyjmujących punkt widzenia producentów, podczas gdy my bronimy nieszczęśliwych konsumentów, z czego oni absolutnie nie zdają sobie sprawy. Protekcjoniści porównują obszar przemysłu do toruwyścigowego. Na torze wszelako wyścig stanowi jednocześnie środek i cel. Publiczność jest zainteresowana tylko walką samą w sobie. Gdy ponaglacie konie w tym celu, żeby zobaczyć, który jest najszybszy, to rozumiem, że musicie wyrównać wagę jeźdźców. Jeśli jednak waszym celem byłoby dostarczenie jakiejś ważnej i pilnej wiadomości do mety, czy byłoby rzeczą logiczną stawiać przeszkody na drodze tego konia, który miałby największą szansę wygrania? Tak jednak robicie wy, protekcjoniści, w odniesieniu do przemysłu. Zapominacie o spodziewanym rezultacie, którym jest dobrobyt człowieka. Nie wiadomo dlaczego ignorujecie ten rezultat, a nawet poświęcacie go dla innych spraw.
Skoro jednak nie potrafimy przekonać naszych oponentów, żeby przyjęli nasz punkt widzenia, przyjmijmy ich perspektywę i zbadajmy tę kwestię w odniesieniu do produkcji.
Spróbuję ustalić, że:
1. wyrównanie warunków produkcji oznacza atak na same fundamenty wymiany,
2. nie jest prawdą, iż miejsca pracy w kraju mogą zostać ograniczone przez konkurencję z bardziej zasobnych krajów,
3. nawet gdyby było to prawdą, ochronne taryfy celne nie wyrównają warunków produkcji,
4. wolny handel je wyrównuje na tyle, na ile mogą być wyrównane,
5. ostatecznie najmniej zasobne kraje zyskują najwięcej na wymianie.
Ad. 1. W celu wyrównania warunków produkcji trzeba nie tylko zakłócić w pewnym stopniu proces wymiany, ale także podważyć same jej fundamenty. Wymiana bowiem opiera się na różnorodności lub, inaczej mówiąc, na nierównościach dotyczących żyzności gleby, umiejętności, klimatu i temperatury, które pragniecie wyeliminować. Jeśli Guienne wysyła wina do Bretanii, a Bretania wysyła pszenicę do Guienne, to dlatego, że te dwie prowincje oferują odmienne warunki produkcji. A czy handel międzynarodowy prowadzony jest na innej zasadzie? Ponadto zwalczanie nierówności warunków, które prowadzą do wymiany i które odpowiadają za nią, jest w ostateczności walką z samą wymianą. Gdyby protekcjoniści byli w stanie nadać formę prawną swoim przekonaniom, zredukowaliby życie ludzkie do egzystencji ślimaka w całkowitej izolacji. A dokładna analiza pokazałaby dodatkowo, że wszystkie ich poglądy prowadzą do ruiny i zniszczenia.
Ad. 2. W praktyce nie jest prawdą, że nierówność warunków produkcji pomiędzy dwiema podobnymi gałęziami przemysłu z konieczności prowadzi do upadku tej mniej zasobnej. Jeśli na torze wyścigowym jeden z koni wygrywa nagrodę, to drugi przegrywa, ale kiedy dwa konie pracują, żeby wyprodukować coś użytecznego, każdy wytworzy pewną ilość dóbr odpowiednią do swojej siły. I chociaż silniejszy wyświadczy więcej usług, to wcale nie znaczy, że słabszy w ogóle nie będzie zdatny do niczego. Pszenicę uprawia się we wszystkich departamentach Francji, aczkolwiek istnieją między nimi ogromne różnice pod względem żyzności gleby. I jeśli przypadkiem w jakimś departamencie nie uprawia się pszenicy, to dlatego, że nie opłaciłoby się jej tam uprawiać, choćby tylko w celach konsumpcyjnych. Podobnie w systemie wolnego handlu, pomimo porównywalnych różnic, pszenicę uprawiano by w każdym królestwie Europy. Jeśli któreś z nich zdecydowałoby się zaprzestać jej uprawy, uczyniłoby to dlatego, że znalazło w swoim interesie lepsze przeznaczenie dla ziemi, kapitału i siły roboczej. Dlaczego żyzność jednego departamentu nie niweczy wysiłków rolnika w sąsiednim departamencie o mniej korzystnych warunkach? Ano dlatego, że zjawiska ekonomiczne są elastyczne, czyli zdolne do wyrównywania, co – jak się wydaje – umknęło uwadze szkoły protekcjonistów. Protekcjoniści oskarżają nas, że jesteśmy doktrynerami, ale to oni są doktrynerami w najwyższym stopniu, bo budują cały gmach swojej doktryny raczej na podstawie jednego faktu niż na grupie faktów. W powyższym przykładzie różnice w wartości rozmaitych kawałków ziemi kompensują różnice w ich żyzności. Twoja ziemia produkuje trzy razy więcej niż moja. Tak, ale to cię kosztuje dziesięć razy więcej, tak że nadal mogę z tobą konkurować. I na tym polega cała tajemnica. Zauważmy, że wyższość pod jakimś względem prowadzi do niższości pod innymi względami. To właśnie dlatego, że twoja ziemia jest bardziej żyzna, jest też droższa, tak że nie przypadkiem, ale z konieczności powstaje równowaga albo zmierzamy do równowagi. I nie da się zaprzeczyć, że system wolnego handlu najbardziej sprzyja tej tendencji.
Dla przykładu posłużyłem się rolnictwem, ale mogłem równie dobrze wymienić jakąś gałąź przemysłu. W Quimper są krawcy, a nie przeszkadza to, żeby byli również w Paryżu. Wprawdzie tu płacą więcej za wynajęcie mieszkania, umeblowanie, pracę robotników, jedzenie, ale przecież mają też zupełnie inną klientelę, co wystarcza im nie tylko na zrekompensowanie różnic, ale nawet na osiągnięcie korzystnej nadwyżki.
Zatem kiedy ktoś mówi o wyrównaniu warunków produkcji, powinien przynajmniej ustalić, czy przypadkiem wolny handel nie zapewnia tego, co człowiek stara się osiągnąć przez kontrolę.
Owa naturalna tendencja do wyrównywania, funkcjonująca w zjawiskach ekonomicznych, to kwestia niezwykle istotna w naszej dyskusji. Jednocześnie jest ona rzeczą tak bardzo właściwą, że napełnia nas podziwem dla opatrznościowej mądrości, która zarządza społeczeństwem na fundamencie równych praw. Wobec powyższego pozwolę sobie zamknąć na moment ten temat.
Protekcjoniści powiadają: „Taki to a taki naród ma nad nami przewagę, bo jego ludzie mogą tanio zdobyć węgiel, żelazo, maszyny i kapitał. Nie możemy z nimi konkurować”.
Zbadam później niektóre implikacje tego twierdzenia. Teraz chciałbym skupić się na ustaleniu, czy wyższość pod jednym względem i niższość pod innym nie zmierzają do osiągnięcia właściwej równowagi.