Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
195 osób interesuje się tą książką
Muszę ją mieć.
Aż do tamtego pamiętnego dnia zupełnie mi nie przeszkadzało, że tak długo byłem sam.
Gdy ją zobaczyłem, zrozumiałem, czym jest przeznaczenie. A teraz, kiedy jej mąż tak nagle… zniknął, czas na mój ruch.
Nigdy wcześniej żadna kobieta nie działała na mnie w ten sposób. Chcę wszystkiego, co jej dotyczy: jej ciała, jej myśli, jej duszy. I zrobię absolutnie wszystko, by stała się moją uległą. Zapewnię jej ochronę, spłacę długi, a każdy, kto kiedykolwiek ją skrzywdził, będzie musiał za to zapłacić.
Potrzebuję tylko jednego podpisu. Jej podpisu.
Keira Garrison nie zaznała prawdziwej namiętności. Wcześnie wyszła za mąż, przez co straciła prawo do rodzinnego rancza, a teraz tkwi w nieudanym małżeństwie z agresywnym mężem.
Pewnego wieczoru poznaje Gerarda Sovereigna, rywala męża i właściciela największego rancza w Montanie. Ich ścieżki się skrzyżowały, choć jeszcze nie wiedzieli, co to dla nich oznacza.
Właśnie wtedy w wypadku Keira traci męża. Zostaje zupełnie sama, a bracia zmarłego nie cofną się przed niczym, by przejąć jej ziemię.
Kobieta nie ma dokąd pójść i jest skazana na łaskę przystojnego i tajemniczego Sovereigna.
Ten mężczyzna oznacza kłopoty.
Ale jest też jej ostatnią nadzieją.
Książka dla czytelników powyżej osiemnastego roku życia.
Ostrzeżenie
Masz przed sobą książkę z gatunku dark romans, znajdziesz tu treści przeznaczone tylko dla osób dorosłych: BDSM, przemoc, wiązanie, poniżanie, wątpliwa zgoda i przymus, trauma, śmierć, użycie broni w czasie stosunku.
Pełna lista jest dostępna na stronie autorki: rayamorrisedwards.com
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 438
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Sovereign
Copyright © Raya Morris Edwards, 2024
Copyright © for the Polish translation by Aleksandra Dzierżawska, 2025
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025
Redaktorka inicjująca: Joanna Jeziorna-Kramarz
Redaktorka prowadząca: Joanna Jeziorna-Kramarz
Marketing i promocja: Aleksandra Wróblewska
Redakcja: Marta Chelińska
Korekta: Agnieszka Śliz, Damian Pawłowski
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Justyna Nowaczyk
Projekt okładki i stron tytułowych: Anna Slotorsz | artnovo.pl
Zdjęcia na okładce:
© CretiveStudio | Adobe Stock
© vectorpocket | Adobe Stock
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-68370-14-0
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Ostrzeżenie
Droga Czytelniczko! / Drogi Czytelniku!
Masz przed sobą książkę z gatunku dark romance.
Znajdziesz tu treści przeznaczone tylko dla osób dorosłych, takie jak: BDSM, wiązanie, poniżanie, przemoc, wątpliwa zgoda i przymus, trauma, śmierć, użycie broni w czasie stosunku.
Pełna lista jest dostępna na stronie autorki:
rayamorrisedwards.com
Od autorki:
Oddaję w Twoje ręce romans z wątkiem BDSM. Dla ukazania pełnego rozwoju akcji i bohaterów przedstawiono tu sceny, w których BDSM nie jest praktykowane w sposób całkowicie poprawny i bezpieczny.
To fikcja. Nie traktuj tych scen jako źródło wiedzy o BDSM.
Ta książka jest dla każdej, która kiedykolwiek pragnęła, by
gorący kowboj dał jej klapsa i nazwał ją dobrą dziewczynką.
To niezbyt wygórowane oczekiwania, prawda?
Rozdział 1
KEIRA
– Keira!
Podskakuję, a kubki do kawy pobrzękują na blacie. Jest późno, a ja jestem wyczerpana po przygotowaniach i serwowaniu pełnego posiłku wszystkim w Garrison Ranch. Po kolacji jak zwykle dwie godziny zajęło mi sprzątanie w kuchni i załadowanie naczyń do zmywarki. Właśnie miałam ruszać na górę, do łóżka, gdy usłyszałam ciężarówkę na podjeździe.
Mój mąż Clint nakazuje mi wracać do kuchni. Nie jestem zaskoczona i spełniam jego polecenie, zatrzymuję się jednak tuż za drzwiami, wsłuchując się w nieznany mi głos gościa odwiedzającego nas tak późną porą.
Głos jest głęboki i gładki, ale brzmią w nim wyczuwalne chropowate nuty. Włoski na karku stają mi dęba, chociaż nie mam pojęcia dlaczego. Podnoszę ramię, obserwując gęsią skórkę pojawiającą się na moim ciele.
Przytykam głowę do ściany i zamykam oczy. Ich kroki cichną, gdy zmierzają do położonego na drugim piętrze biura Clinta. Już nie przeszkadza mi, że mój mąż wyklucza mnie ze wszystkiego, również wiedzy na temat tego, kto przewija się przez mój własny dom. Wiem doskonale, do czego według niego się nadaję, i nie jest to bycie partnerką na równych prawach.
Znów słyszę kroki Clinta, rzucam się więc w stronę kuchennej wyspy. Blat jest pusty, udaję zatem, że zajmuję się wyjmowaniem widelców i noży z szuflady. Odgłos kroków cichnie w progu, a ja podnoszę wzrok, przeczesując włosy.
Mój mąż jest wysokim mężczyzną o ciemnoblond włosach i stalowoszarych oczach. Jest przystojny, ale przestałam czuć cokolwiek na jego widok już dawno temu. Może po niecałym roku od naszego wesela.
– Przygotuj jakąś kawę dla naszego gościa – rzuca.
Kiwam głową, wsuwając sztućce z powrotem do szuflady.
– Bezkofeinową?
Podnosi wzrok na wiszący nad piecem zegar. Należał do jego babki, następnie zaś do jego matki. Nienawidzę go. Marzę, by móc otworzyć tylne drzwi i cisnąć tym przedmiotem z całej siły, żeby już nigdy nie musieć go oglądać. Jest pożółkły, a drewniana rama popękała, jako że wisi nad kuchenką. Ale powód, dla którego żywię do niego taką niechęć, jest inny – ma więcej wspólnego z tym, jak źle traktowała mnie po ślubie nieżyjąca już matka Clinta.
Przed ślubem była dla mnie wyłącznie przemiła. Ale gdy tylko na moim palcu znalazła się obrączka, przestała się do mnie odzywać, wyjątek robiąc tylko dla ciskanych w moją stronę obelg. Jej śmierć przyniosła ulgę.
Kiedyś zachodziłam w głowę, co takiego zrobiłam, że jego rodzina tak bardzo mnie nienawidzi, ale po jakimś czasie zaakceptowałam fakt, że próby zrozumienia tego są skazane na porażkę. Clint też niegdyś mnie kochał. Teraz jest zniesmaczony za każdym razem, gdy otwieram usta.
– Oczywiście – mówi.
– Ile kubków?
Wzrusza ramionami.
– Weź tacę. I postaw na niej też coś do jedzenia.
Wychodzi, nim zdążam zapytać go, co konkretnie. Wycieram dłonie o fartuch i odwijam z papieru biszkopty, które nam zostały. Nawet Clint nie jest w stanie powiedzieć o moich biszkoptach złego słowa. Są puszyste, a ich warstwy idealnie poukładane – tak, by na gorąco można było je rozdzielić i nasączyć masłem oraz dżemem malinowym. Wrzucam je do piecyka na kilka minut, a tymczasem zajmuję się robieniem kawy.
Następnie ładuję wszystko na tacę i zsuwam kapcie, żeby zanieść ją na górę w samych skarpetkach. Nie mogę ryzykować upadku i tego, że wszystko rozleję.
Clinta trafiłby szlag.
Mam na sobie skromną, sięgającą kolan sukienkę z długimi rękawami. Przynajmniej nie muszę się obawiać, że Clint nazwie mnie zdzirą. Lubi to robić, gdy moje ubranie odsłania choćby skrawek skóry.
Zatrzymuję się przed dębowymi drzwiami i próbuję zachować równowagę, w jednej ręce trzymając tacę, a drugą pukając.
Następuje chwila ciszy, po niej zaś pada:
– Wejdź.
Wchodzę i pozwalam sobie omieść pokój wzrokiem. Przy fotelu, w rogu, widzę parę roboczych butów o stalowych czubkach. Clint siedzi przy biurku, które znajduje się między dwoma oknami na przeciwległej ścianie. Przed nim piętrzy się stosik teczek, z których jedna jest otwarta. Jestem w stanie stwierdzić, że to dokumenty związane z bydłem.
– Postaw na biurku – rzuca Clint, nie podnosząc wzroku.
Niezręcznie przechodzę przez pokój, by odstawić tacę. Wzrok ucieka mi na bok, by zatrzymać się na butach nieznajomego. Są większe niż standardowe, a skóra jest znoszona. Kimkolwiek jest ten człowiek, to z pewnością postawny mężczyzna; tyle jestem w stanie stwierdzić na podstawie jego stóp.
Zbieram się na odwagę i pozwalam, by mój wzrok przeniósł się wyżej.
Serce zamiera mi w piersi.
Mężczyzna ma parę bladoniebieskich oczu skrytych pod niskimi, ciemnymi brwiami. Jego twarz jest szeroka i męska, z wyraźnie zaznaczoną żuchwą, teraz pokrytą krótkim zarostem. Wydatny nos ma na grzbiecie garb, sugerujący, że kiedyś mógł być złamany. Mimika gościa zdradza jego stanowczość, nie ma w niej jednak emocji.
Zerka na mnie, po czym odwraca wzrok. A potem spogląda raz jeszcze.
Nasze spojrzenia krzyżują się, a ja z trudem łapię oddech.
W dole mojego brzucha rozlewa się gorąco. Patrzymy na siebie przez sekundę, która wydaje się wiecznością. Moje oczy łapczywie pożerają każdy szczegół jego twarzy. Ciemne, falowane włosy, lekko przysłaniające jego czoło. Guzik, który zostawia trójkąt odsłoniętej skóry, eksponując jego szyję. Wystającą zza materiału kępkę włosów, która rozpala we mnie ciekawość.
Moje spojrzenie zsuwa się niżej.
Ma umięśnione ciało, które doskonale wypełnia jego robocze spodnie i koszulę. Ale to nie jego fizyczność powoduje, że staję jak wryta.
Przywołuje na myśl wiatr zmieniający się niedługo przed burzą. Może to dlatego, że jego aura jest mroczna niczym chłodny cień między sosnami. Albo chmury przetaczające się ponad górami, z pozoru miękkie, niosące jednak błyskawiczne zniszczenie…
Drżę. Nie powiedział do mnie ani słowa, nie mam powodu, by być onieśmielona. Ale jestem. Jest w nim jakiś mrok, coś jak grawitacyjna siła przyciągania. Przytłacza mnie to.
– Czy możesz nalać kawy? – pyta Clint.
Podnoszę wzrok; łypie na mnie wilkiem, tak jak robi to zwykle, nim odciągnie mnie na bok, by następnie zmieszać z błotem. Ale teraz się tego nie dopuści, jako że jesteśmy obserwowani. Posłusznie nalewam dwie filiżanki kawy, po czym jedną podaję mężowi, drugą zaś przybyszowi. Gość wyciąga rękę, a mój wzrok ląduje na sygnecie, który nosi na małym palcu.
Widnieje na nim srebrny symbol. Przekrzywiam głowę, by odczytać trzy litery. SMR.
Unoszę brwi aż do linii włosów. Wiem, kim jest ten mężczyzna. Nikt inny nie nosiłby na sygnecie tego znaku. To Gerard Sovereign, właściciel najbogatszego rancza z bydłem i końmi w całej okolicy. Sovereign Mountain Ranch graniczy z naszą ziemią, ale doskonale wiem, że nie powinnam tam chodzić.
Nie jestem pewna, czemu tak jest, ale nie utrzymujemy z nimi przyjaznych stosunków. Tyle wiem od Clinta.
Powiadają, że Gerard Sovereign trzyma wszystkich w garści. Że wszystkie drogi na jakimś etapie prowadzą do Sovereign Mountain.
Clint mówi o tym facecie tak, jakby był diabłem wcielonym. Niemal spodziewam się zobaczyć u niego rogi. Ale on jest przystojny, mocno umięśniony niczym jeden z koni pociągowych, których używaliśmy do ciągnięcia wozów z sianem.
Czuję na sobie jego wzrok i odnoszę wrażenie, że ten mężczyzna nie traci łatwo kontroli. Brak mimiki twarzy jest dowodem na jego opanowanie.
Widziałam jednak, jak jego ciało napięło się, gdy patrzył mi w oczy.
– Czy chce pan śmietanki? – szepczę.
Kręci głową, tylko raz.
Clint również nie życzy sobie śmietanki do kawy, kieruję się więc do wyjścia. Mój mąż odchrząkuje, a ja zastygam, odwracając się.
– Zostań – mówi. – Za kilka minut przyjdzie do nas ktoś jeszcze.
Gorąco pełznie mi po karku w górę. Od czasu do czasu mi to robi, a ja tego nienawidzę. To upokarzające – stać tam, jakbym była jego pracownicą, w razie gdyby któryś z nich miał potrzebę domagającą się zaspokojenia. Czuję na rzęsach wilgoć, gdy wycofuję się, by opaść na stojące w rogu krzesło.
Wzrok Gerarda podąża za mną.
– Czy to twoja żona? – pyta. Jego głos jest miękki i głęboki.
Clint kiwa głową, podnosząc wzrok. Przechodzi między nimi iskra, która sprawia, że znajduję się w stanie wzmożonej czujności. Ich oczy krzyżują się jak u wilków mierzących wzrokiem przeciwnika. A potem Clint przenosi spojrzenie z powrotem na biurko, jakby nic się nie wydarzyło. Podaje Gerardowi długopis i kartkę, nie podnosząc głowy. Przyglądam się beznamiętnej twarzy Gerarda i zdaje mi się, że dostrzegam w niej błysk rozbawienia.
– Dlaczego cię to interesuje? – pyta wymuszonym tonem Clint. Próbuje zgrywać niewzruszonego.
– Nie musi tu zostawać – odpowiada Gerard.
Clint przenosi wzrok na mnie, a ja z trudem przełykam ślinę.
– Nic jej nie będzie. Nie ma nic lepszego do roboty.
Czuję ból w klatce piersiowej. Przed ślubem nigdy się tak do mnie nie odzywał. Teraz mówi do mnie tylko w ten sposób, a mnie przeraża fakt, że się do tego przyzwyczaiłam. Wstaję co rano z pustym umysłem i zajmuję ręce pracą, ponieważ on tego właśnie oczekuje. Nie mogę przecież odejść. Nie mam gdzie pójść, nie mam żadnych pieniędzy.
Gotuję więc dla całego rancza, szoruję dom na błysk i pieprzę się z nim, gdy tego właśnie chce.
Kiedy w nocy w końcu idzie spać, przewracam się na bok i z nocnego stolika biorę malowaną drewnianą klacz. Moja matka pochodziła ze Szwecji. Podczas przeprowadzki do Ameryki zabrała ze sobą jedną ze swoich zabawek z dzieciństwa, właśnie tę czerwono-białą, pięknie wystruganą drewnianą klacz, która galopuje zapamiętale z trzema nogami oderwanymi od ziemi.
Nigdy nie poznałam matki. Zmarła niedługo po moich narodzinach.
W nocy wodzę palcem po namalowanej uździe w kształcie sznura gwiazdek. Farba wciąż jest wyraźna. Zanim mój ojciec zmarł, gdy miałam siedemnaście lat, kazał ją odmalować i zabezpieczyć lakierem. To był jego pożegnalny prezent.
Po tym, jak straciłam swoją farmę i wolność na rzecz Clinta, jedyne, co mi pozostało, to ta klacz.
Zerkam ze swojego kąta – on znów mnie obserwuje. Clint stoi w rogu, przy szafie na dokumenty, odwrócony do nas plecami. Gerard nachyla się na swoim fotelu, rozsuwając nogi. Zaciskam palce, złożone na podołku.
Na co tak patrzy?
– Dokumenty mam tutaj – oznajmia Clint, odwracając się i wracając przez pokój do biurka.
Gerard przenosi swoje zimne spojrzenie z powrotem na mojego męża, jednocześnie wyciągając rękę i przejmując teczkę. Coś między nimi zgrzyta, jakby woleli być gdziekolwiek indziej niż razem w tym pokoju. Po plecach przechodzi mi dreszcz. Jestem idealnie nastrojona, by odczytywać emocje mojego męża, i widzę jak na dłoni, że z Gerardem czuje się niekomfortowo.
Na dole trzaskają drzwi. Clint przechyla się do tyłu, by wyjrzeć przez okno.
– To Jay – stwierdza. – Keira, idź na dół i go przyprowadź.
Na szczęce Gerarda drga mięsień. Zdecydowanym ruchem jednej ręki zatrzaskuje folder, by następnie go odłożyć.
– Ja pójdę – mówi.
Clint marszczy brwi.
– Nie, Keira może iść.
Gerard odchrząkuje.
– Przez to, jak ją traktujesz, wziąłem ją za płatną pomoc domową, Garrison.
W pokoju znów zapada martwa cisza. Clint piorunuje mnie spojrzeniem, jak gdybym miała coś wspólnego ze słowami Gerarda. Z szybko bijącym sercem wracam na krzesło. Czy później, gdy zostaniemy sami, przyjdzie mi za to zapłacić?
Clint gwałtownie podnosi się, po czym przechodzi przez pokój i z hukiem otwiera drzwi.
– Sam go przyprowadzę. – Nie wytrzymuje.
Echo jego ciężkich kroków znika, gdy schodzi do korytarza, a pokój pogrąża się w absolutnej ciszy.
Wargi Gerarda rozchylają się, a jego oczy błądzą po moim ciele. Zaczyna od stóp, wsuniętych pod krzesło. Następnie przechodzi na uda. Zatrzymuje się na moich piersiach, szyi i ustach. Następnie nasze spojrzenia zderzają się.
Powietrze zdaje się trzeszczeć.
Sutki twardnieją mi pod materiałem sukienki. W moim podbrzuszu pojawia się fala gorąca, która pełznie w dół, aż wreszcie czuję ją między udami.
Zaraz po niej nadchodzi wstyd. Jestem mężatką, nie powinnam patrzeć na innych mężczyzn w ten sposób. A jednak… nie jestem w stanie przestać wpatrywać się w Gerarda, jakbym umierała z głodu.
Naprawdę umieram z głodu. Clint rzuca mi zaledwie okruchy swojej uwagi. Pieprzy mnie, ale nie zawraca sobie głowy minetą. Czy nawet tym, by nie zasnąć, gdy używam wibratora. Twierdzi, że to nie jego problem, że nie jestem w stanie z nim dojść. Ale nawet to nie jest najgorsze. Najbardziej boli brak bliskości emocjonalnej. Żadnego przytulania, żadnych nocnych rozmów czy pocieszania, gdy płaczę.
To całe zaniedbywanie sprawia, że noszę w sobie pustkę.
A Gerard Sovereign wygląda jak obfity posiłek. A nawet nieco więcej.
– Sprowadzi pan na mnie kłopoty – mówię łamiącym się głosem.
– Nie boję się pani męża – odpowiada cicho.
Zanim zdołam się powstrzymać, otwieram usta, by powiedzieć na głos tę jedną rzecz, której dotąd nie przyznałam przed nikim innym.
– Pan nie, ale ja tak.
Jego rysy tężeją.
– Czy pani mąż jest wściekłym psem?
Skonsternowana odwracam się, by zerknąć na drzwi. Nasłuchuję kroków. Gdy wracam myślą do pokoju, jestem na jego celowniku. Jego oczy nie są po prostu niebieskie, jak wydawało mi się przedtem. Wokół źrenic ma ciemną obwódkę, która sprawia, że jego spojrzenie jest jeszcze bardziej przeszywające.
– Co? – szepczę.
– Wściekłe psy gryzą – udziela odpowiedzi. – Nie ma na to lekarstwa innego niż strzelba.
Opada mi szczęka.
– Czy pan… grozi Clintowi? – odpowiadam szeptem.
– Czy powinno mu się zagrozić?
Usiłuję znaleźć odpowiednie słowa. Nikt wcześniej nie mówił do mnie w ten sposób, jednocześnie bezwstydnie pieprząc mnie wzrokiem.
O Boże, rumienię się.
Zmieszana odgarniam włosy z twarzy i ściągam łopatki.
– Powinien pan przestać – oznajmiam stanowczo.
Przekrzywia głowę.
– Z czym przestać? To pani patrzy na mnie tak, jakby myślała tylko o jednym.
Odwracam wzrok i wbijam go w podłogę. Mam zbyt jasną karnację, by ukryć rumieniec rozpalający moją twarz. Różowe plamy rozlewają się na mojej szyi i klatce piersiowej.
– Musi pan przestać – mówię, tym razem stanowczo. – Mój mąż będzie zazdrosny.
– Powtarzam: nie boję się go.
Uważnie mu się przyglądam. Trudno wyczytać coś z wyrazu jego twarzy, ale wyczuwam, że ma powody, by chcieć się zemścić na moim mężu. Może kiedyś dobili niekorzystnego targu. Cokolwiek to było, w jego słowach słyszę delikatną nutę niechęci za każdym razem, gdy mówi o Clincie. Jakby mój mąż był czymś obrzydliwym, co musi zdrapać z buta.
– Może pan powinien – mówię.
Nachyla się do przodu, a ja zerkam na niego spod rzęs.
– Pani Garrison, mógłbym przełożyć panią przez to biurko i pieprzyć na oczach pani męża, a on nie powiedziałby ani jednego cholernego słowa.
Szczęka mi opada. Cisza dzwoni mi w uszach. Z powrotem rozpiera się w fotelu, jakby z jego ust nie padły właśnie szokujące słowa. Zanim zdążę udzielić odpowiedzi, obydwoje słyszymy kroki w korytarzu. Pospiesznie zaplatam dłonie i wsuwam stopy z powrotem pod krzesło.
Drzwi otwierają się i wchodzi Clint w towarzystwie żylastego, siwiejącego mężczyzny w spodniach od garnituru i koszuli. Rozpoznaję w nim Jaya Reedsa, jego prawnika. Automatycznie zrywam się, by oddać mu swoje krzesło, a sama staję przy drzwiach. Z zaplecionymi dłońmi i wzrokiem wbitym w podłogę.
Tym razem robię to po to, by ukryć, jak mocno zaczerwienioną mam twarz.
Rozdział 2
GERARD
Nigdy nie nienawidziłem nikogo w sposób podobny do tego, w jaki nienawidzę Garrisonów, szczególnie Clinta. Ale w chwili, gdy ujrzałem jego rudowłosą żonę, poczułem zadowolenie, że zgodziłem się z nim spotkać.
Dziś wieczorem miała nastąpić szybka transakcja. Jesteśmy dwoma największymi ranczerami w stanie, wspólne robienie interesów jest więc nie do uniknięcia. Spodziewałem się krótkiego spotkania, w trakcie którego nabazgrzę moje imię na papierze i odejdę, nie odzywając się więcej, niż to konieczne.
Ale wtedy weszła ona.
Zdenerwowana, zmęczona, usiłująca skurczyć się najbardziej, jak to tylko możliwe, byle nie spojrzał w jej stronę. Wiem doskonale, jakim typem mężczyzny jest ten facet, więc nie zaskakuje mnie, że jego żona zachowuje się niczym przerażony królik. Ale zaskoczyło mnie to, że w momencie, gdy przeniosłem na nią wzrok, moje ciało zareagowało, jakby ktoś podłączył je do prądu.
Ma figurę klepsydry, pełne biodra i ramiona. Gdy się odwraca i mogę się porządnie przyjrzeć jej krągłemu tyłkowi – na tyle dużemu, że mógłbym objąć go dłońmi, a i tak sporo by jeszcze zostało – mój umysł zaczyna się przegrzewać. Wyobrażam sobie, jak by to było zatopić zęby w jej nagim tyłku tak mocno, że aż by krzyknęła.
Przedtem sądziłem, że czuję żądzę, ale fakt, że moje ciało zaczyna płonąć, gdy przenoszę wzrok na jej twarz, jest dla mnie czymś nowym. To bez wątpienia najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widziałem. Na ekranie, na papierze, w prawdziwym życiu.
Aż do tej chwili nie wiedziałem, jak to jest doświadczać chemii, ale teraz czuję, jak podnoszą się włoski na moim karku.
Sposób, w jaki potrzebuję tej kobiety, nie dba o dekorum. Jest czysty i pierwotny.
Prehistoryczna część mojego mózgu, ta sprzed ewolucji, podpowiada, bym wpakował Clintowi kulkę w łeb, a następnie zawlókł jego żonę na Sovereign Mountain.
To kuszące, ale niezbyt akceptowalne społecznie.
Pozwalam sobie na kolejne spojrzenie; przyglądam się jej owalnej twarzy, pełnym ustom, rozszerzonym niebieskim oczom. Jej fantastyczne rude włosy są luźno zaplecione i związane kawałkiem sznurka. Chmurka piegów pokrywa jej policzki i nos, rozlewając się na dekolt. Zachodzę w głowę, czy ma je też na piersiach.
O cholera, jest wyśmienita.
Mój puls przyspiesza, a pot cieknie mi po plecach. Zmuszam swoją twarz, by pozbyła się wyrazu, a następnie nachylam się, jakbym zupełnie nie dbał o jej obecność. Jesteśmy po przeciwnych stronach pokoju, między nami stoją pogrążeni w rozmowie Clint i jego prawnik, a ja czuję napięcie tak gęste, że niemal widoczne gołym okiem.
Zachowuję milczenie, gdy punkt po punkcie przechodzą przez kontrakt sprzedaży. Napisałem go i wiem, czego się spodziewać. Muszą wyjść z kontrpropozycją, której oczekuję.
– Keira – rzuca Clint, podnosząc oczy – przynieś Jayowi, czego tylko mu potrzeba.
Jay macha ręką.
– Dziękuję, jest w porządku. Za późno na kawę, za wcześnie na whisky.
Clint kiwa głową i wraca do dokumentów, podczas gdy jego żona niezręcznie stoi przy drzwiach. Ten człowiek to wredny pojeb, zawsze taki był, ale aż do tej chwili nie miałem świadomości, jak doskonale radzi sobie z subtelnym upokarzaniem. Jego intencje są jasne.
Ona jest jego własnością. Jeśli zażyczy sobie, by stała tak całą noc, to tak właśnie będzie.
Gwałtownie wstaję.
– Pójdę do łazienki. Czy możesz mi pokazać, gdzie jest?
Patrzę na Clinta. Podnosi wzrok, a następnie kiwa na Keirę.
– Zabierz pana Sovereigna na dół – poleca.
Ona rzuca mi spojrzenie. Jest subtelne, ale stanowi znak, że na mnie leci. Rozbawiony wychodzę za nią przez drzwi, a następnie ruszam korytarzem. Mój wzrok zsuwa się, gdy schodzi po schodach. Obserwuję, jak jej tyłek podskakuje.
– Jest na końcu korytarza – mówi.
Stoimy przy wejściu do kuchni. Zerkam na ciemny hall, na majaczące na końcu otwarte drzwi łazienki.
– Nie jestem pewien, czy będę w stanie ją znaleźć – odpowiadam.
Jej brwi się unoszą.
– Jest dokładnie tam.
– Gdzie?
Rusza korytarzem i wskazuje ręką. Zanim zdąży się odwrócić, opieram dłoń o ścianę, zagradzając jej drogę powrotną. Całe jej ciało zastyga, a język wysuwa się, by zwilżyć wargi. Pod tym kątem jestem w stanie dostrzec delikatną zapowiedź jej dekoltu.
Jej oddech przyspiesza, a wargi się rozdzielają.
– Nie szukał pan łazienki – szepcze.
Potrząsam głową. Podnoszę dłoń, by założyć jej kosmyk włosów za ucho. Pachnie jak kobieta, jak szampon, perfumy i balsam. Założę się, że jej skóra jest cholernie miękka.
Założę się, że długo zostają na niej ślady.
– Musi pan odejść – mówi łamiącym się głosem.
Odsuwam się. Rzuca się w stronę kuchni, po czym staje za wyspą, tak jakby ta miała stanowić zaporę między nami. Jej ciało jest napięte jak struna, ręce ma złożone za plecami. Widać, że nawykła do posłuszeństwa.
A to ciekawe.
Ale nie do końca zaskakujące. Clint jest tyranem – między innymi – w związku z czym nie dziwi mnie, że jego żona kurczy się na widok mężczyzny. Studiuję jej twarz, zachodząc w głowę, czy ją bije.
To nie do końca leży w stylu Garrisonów. Lepsi są w torturach emocjonalnych.
Ja to akurat, kurwa, wiem, po tym, co mi zrobili.
– Pije pani, pani Garrison?
Oblizuje wargi, przygryzając dolną zębami.
– Od czasu do czasu wypiję szota whisky.
– Proszę nalać mi jednego – wydaję jej polecenie.
Od razu je wykonuje. Jest dobrze wytresowana, choć niestety powód tego jest najgorszy z możliwych. Ale ma to, co trzeba, by być posłuszną, a na tym właśnie mi zależy. Milczę, gdy nalewa porcję whisky, którą następnie mi przynosi. Biorę ją, ignorując ostrą woń.
– Podejdź tutaj – mówię.
Przysuwa się bliżej, rzucając przez futrynę spojrzenie na korytarz.
– Otwórz usta – mruczę.
Jej oczy się rozszerzają.
– Proszę pana, co pan robi?
Fakt, że zwraca się do mnie na „pan”, oraz sposób, w jaki to robi, ugruntowują narastające we mnie pytanie. Czy pragnę jej wystarczająco, by dokonać spustoszenia? Czy po prostu tak bardzo nienawidzę Clinta Garrisona, że jego piękna małżonka stanowi dla mnie pokusę?
– Zaufaj mi – mówię. – Nie skrzywdzę cię.
Nie wydaje się wystraszona, ale właściwie trudno powiedzieć. Przysuwa się bliżej, a ja zanurzam dłoń w miękkiej zasłonie jej włosów. Tuż nad jej karkiem. Moje palce zaciskają się, gdy delikatnie odchylam jej głowę. Jej pierś faluje, natomiast górny guzik jej sukienki – na szczęście dla mnie – ustępuje pod naporem ciała i rozpina się. Miga mi przed oczyma najpiękniejszy dekolt, jaki w życiu widziałam.
Miękki, pełny. Piegowaty i idealny.
Jestem zupełnie twardy, ale ona nie może spojrzeć w dół, więc nie ma to cholernego znaczenia. Oddycha z trudem, obydwie jej dłonie splecione są na moim nadgarstku. Trzyma się go ze wszystkich sił.
– Otwórz buzię, kochanie – nakazuję jej.
Waha się, lecz następnie wykonuje polecenie. Jej wargi się rozchylają, ukazując różowy język i białe zęby. Mój kutas jest tak kurewsko sztywny, że pewnie rozporek zostawi na nim ślad.
Powoli wlewam szota do jej ust. Grdyka kobiety porusza się do momentu, gdy nic już nie zostaje. Obydwoje zamieramy, szkło wciąż nachylone jest do jej ust. Wbija we mnie wzrok; oczy ma tak rozszerzone, że widzę błysk białek. Zanim zacznie się szarpać, puszczam ją i robię krok w tył, by dać jej przestrzeń.
Przyciska dłonie do ust, jakbyśmy właśnie dopuścili się czegoś strasznego. Odwracam szklankę do góry dnem i odstawiam ją na blat.
– Lepiej pójdę na górę – mówię.
Zostawiam ją tam, stojącą w kuchni, oszołomioną, zupełnie jakbym mocno nią zakręcił, a następnie puścił. Buty niosą mnie na górę, z powrotem do gabinetu Clinta, ale mój umysł jest maksymalnie daleko od ciemnego pokoju, w którym mężczyzna siedzi przy biurku. Jest niezmiernie zadowolony z faktu, że zgodziłem się przedyskutować z nim tę transakcję – obaj wiemy, że dekadę temu nie poświęciłbym na nią ani chwili mojego czasu.
Odchylam się w fotelu, opierając kostkę na kolanie. Clint i Jay wciąż pogrążeni są w lekturze kontraktu. Wiem, że ten facet spodziewa się, że z niego zedrę; widzę, jak jego oczy skaczą między wyrazami po raz kolejny i kolejny.
Kontrakt nie ma już dla mnie znaczenia.
Nie po tym, jak poznałem Keirę Garrison.
Przyszedłem tu dziś wieczorem w wyniku czegoś, co wziąłem za błąd w ocenie sytuacji. Westin, moja prawa ręka, powiedział, że szkodzę interesom, odmawiając współpracy z Garrisonem. Rozumiał, dlaczego to robię, ale fakty pozostawały faktami. W związku z tym zgodziłem się sprzedać mu bydło bezpośrednio, biorąc za sztukę kwotę wyższą niż zazwyczaj. Westin spisał kontrakt, a ja przywiozłem go tutaj, na chwilę ogłaszając zawieszenie broni.
Nie spodziewałem się jej.
Mgliście kojarzyłem, że Clint jest żonaty z córką lokalnego ranczera, który zmarł parę lat temu. Ale z zasady moje ścieżki nie krzyżowały się ze ścieżkami Garrisonów – ich klan i moja rodzina stanowiły swoistą wersję Hatfieldów i McCoyów – więc przed dzisiejszym wieczorem nie miałem okazji jej zobaczyć.
Ja pierdolę, ona jest wszystkim, czego kiedykolwiek pragnąłem.
Te jasne błękitne oczy stanowiły wystarczający powód, bym zapomniał, że zostały mi jeszcze jakieś zasady moralne. To resztki sumienia powstrzymywały mnie przed tym, by ją po prostu wziąć. Jestem zimnym jak lód skurwysynem, ale nie typem, który pieprzy żonę innego mężczyzny, gdy puls tamtego wciąż jest wyczuwalny. Kiedy obserwowałem Clinta, spłynęło na mnie olśnienie, skąd znam ten przestrach, który maluje się na jej twarzy.
Szmat czasu temu widziałem innego mężczyznę z rodu Garrisonów, jak łamał osobę, którą kochałem. Wówczas dostrzegałem w jej mimice taki sam ból, jaki teraz był widoczny u Keiry.
Wygląda jak ptak w klatce. Jak rudzik z przyciętymi skrzydłami.
Czuję, jak moja żuchwa się napina, gdy Clint podaje mi podpisane dokumenty. Triumfuje, ale ja ignoruję błysk w jego oku. Chowając kontrakt do kieszeni, ściskam dłoń Jaya, po czym wychodzimy na zewnątrz, kierując się w stronę mojej ciężarówki. Clint zwleka przez chwilę, jakby nie był pewien, w jaki sposób ma mnie odprawić.
Nakładam kapelusz, po czym kłaniam się zdawkowo.
– Do zobaczenia jutro przy sprzedaży.
Zostawiam go stojącego na ganku, a sam wyjeżdżam w noc. Moje kłykcie bieleją na kierownicy, gdy zmierzam do domu. Jedyne, o czym jestem w stanie myśleć, to rudowłosa, która została w tamtym domu, i to, co teraz robi. Może zwinęła się już do snu, a jej włosy luźno rozsypują się na poduszce. A może ten sukinsyn właśnie teraz ją posuwa.
Na tę myśl moje pięści się napinają. Skórzana kierownica będzie miała wgniecenia.
Mam wątpliwości co do tego, czy jest zaspokajana. Nigdy nie spotkałem Garrisona, którego jakkolwiek obchodziłby ktoś poza nim samym.
Jest takie miejsce, tuż przed skrętem w prowadzący do mojego rancza długi podjazd, z którego rozciąga się widok na całą okolicę. Wyjeżdżam zza zakrętu i zatrzymuję się przy punkcie widokowym. Zapada cisza. Grzebię w schowku, z którego wyciągam zwietrzałego papierosa.
Nie palę, ale po zapoznaniu się z Keirą Garrison potrzebuję nikotyny.
Wychodzę na żwir i zapalam, biorąc głęboki wdech. Mrowiący spokój wsącza się w moje żyły, a oczy błądzą po ciemnym horyzoncie. Gwiazdy wiszą nad nim ciężko, nie ma tu zanieczyszczenia światłem. Nie jestem w stanie dostrzec podłoża, ale w dali widzę majaczącą między klifami szczelinę.
Jutro Clint, ja oraz nasi ludzie wespniemy się na te klify, by sprowadzić na dół bydło. Ja sprzedam, on przeleje pieniądze na moje konto, podamy sobie dłonie, unikając kontaktu wzrokowego, a ja już nigdy więcej nie zobaczę Keiry.
Ta myśl sprawia, że robi mi się kurewsko niedobrze.
Słyszałem, jak ludzie opowiadają o bratnich duszach, o tej jednej osobie, która została stworzona specjalnie dla ciebie. Nigdy jednak w to nie wierzyłem. Wciąż nie wierzę. Ale wierzę w chemię; czułem przepływającą przez moje żyły elektryczną iskrę, gdy siedzieliśmy razem w biurze. Nigdy wcześniej moje ciało nie odpowiedziało na nikogo tak błyskawicznie. I teraz muszę z tym żyć.
Muszę wiedzieć o niej wszystko, inaczej nie spocznę.
Kończę papierosa ze wzrokiem utkwionym w klifach. To niebezpieczny teren, szczególnie o tej porze roku, gdy pogoda może zmienić się w mgnieniu oka. Gdy jedyne, czego trzeba, by wypłoszyć stado bydła, które puści się galopem przez wąski przesmyk, to burza bez ostrzeżenia przetaczająca się nad wzgórzami.
Byłoby kurewsko szkoda, gdyby jutro coś miało się wydarzyć.
Gaszę papierosa, po czym kieruję się do ciężarówki. Gdy docieram do domu, idę do łóżka, ale nie zasypiam. Jedyne, o czym jestem w stanie myśleć, to sposób, w jaki nazwała mnie „panem”. Jej opuszczony wzrok, zachrypnięty głos, które trafiły mnie prosto w krocze.
Aż do brzasku leżę, nie mogąc zmrużyć oka.
Ciąg dalszy w wersji pełnej