Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Milioner bierze ślub z dopiero co poznaną kobietą, po czym znika bez śladu. Rzekomo zaraz po ceremonii państwo młodzi udali się w zagraniczną podróż poślubną. Ją jednak widziano (wyraźnie przerażoną) tej samej nocy w angielskiej rezydencji męża, on zaś zdaje się być zamieszany w nieczyste interesy międzynarodowej szajki fałszerzy pieniędzy…
Edgar Wallace w powieści Spłacony dług odsłania przed czytelnikiem zawikłane tajemnice Londynu w stylu retro. To propozycja rozrywki dla wielbicieli powieści z dreszczykiem i z myszką, ale nie tylko.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Edgar Wallace
Spłacony dług
tłum. L. On-Rut
Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 138
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
tłum. L. On-Rut
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-6321-7
— Ależ ja pana nie kocham ani pan mnie — rzekła Verity cichym głosem, z wyrazem zarzutu w smętnych oczach — a takie małżeństwo byłaby to nie święta rzecz: straszna zbrodnia, której cały pański majątek nie zdołałby okupić.
Wstała.
— Proszę chwilę poczekać, bardzo o to proszę.
Usiadła z powrotem. W głosie Bella brzmiała prośba, niemal zamieranie.
Siedziała w milczeniu, podczas gdy on mówił. W połowie jego opowiadania wstała i zamknęła drzwi. Mówił już to pełen nadziei, już to z gorzkim wyrazem, aż światło na niebie zbladło i Verity mogła widzieć tylko ciemne kontury człowieka, który chodził tam i z powrotem po pokoju, mówiąc z rękami nerwowo gestykulującymi.
Było już całkiem ciemno, gdy ją żegnał. Wyszedł z nią bez kapelusza na głowie i wsadził ją do dorożki.
— Do jutra? — powiedział.
— Do jutra — powtórzyła. Podała mu rękę, którą podniósł do ust.
*
Gold przyszedł do klubu Terriersów, aby spożyć kolację.
Zastał list pisany na maszynie i poznał charakterystyczne pismo Comstocka Bella.
Otworzył list i zaczął uważnie czytać. Przeszedł do wielkiej sali i przeczytał go jeszcze raz. Schował list z całą starannością do wewnętrznej kieszeni marynarki, z wyrazem zupełnego osłupienia na twarzy.
Wszedł do sali stołowej i zjadł pospiesznie, co mu się zresztą często w tych dniach zdarzało. Bywał bowiem bardzo zajęty, do tego stopnia, że nawet nie miał czasu na rozmowę z Helderem, który przytrzymał go za butonierkę w korytarzu po kolacji.
— Słuchaj pan, panie Gold, chciałem właśnie z panem pomówić.
— A ja właśnie z panem nie chciałem mówić. O cóż chodzi?
— Sądzę, że pana zainteresuje to, co panu chciałem donieść.
Gold westchnął ciężko.
— Pan jesteś dzisiaj setnym z rzędu człowiekiem, I guess1, który chce mi coś donieść, co by mnie zainteresowało. Prędko, panie Helder, nie mam bowiem wiele czasu.
Helder skłonił ku niemu głowę i zniżając głos, rzekł:
— Willettsa mają dzisiaj aresztować.
Detektyw rzucił na niego bystre spojrzenie.
— Kto to panu powiedział... i co pan wiesz o Willettsie?
— Mniejsza o to, kto mi to powiedział, to w każdym razie zgodne z prawdą. Co do mnie, to wiem, że Willetts jest hersztem tej bandy puszczającej w obieg fałszowane bilety: hersztem bandy, która uprowadziła pańskiego przyjaciela Maple’a.
— Panu to wiadomo, a skąd?
W oczach Golda błyszczała ciekawość.
— To wszak całkiem jasne — ciągnął Helder dalej — Willetts jest skazany na fałszowanie pieniędzy. Ma biuro w mieście, które służy mu najwidoczniej jako płaszczyk, pod którego osłoną uprawia swój proceder. Oświadczam panu, że to jest zwyczajny oszust.
— Czy pan go zna? — zapytał Gold z zaciekawieniem.
— Widziałem go — odpowiedział — i przypominam go sobie z czasów, gdy był studentem w Paryżu i moim rówieśnikiem.
— Czy Comstock Bell był pańskim rówieśnikiem? — spytał Gold.
— Tak, a Bell i Willetts chodzili do tej samej szkoły. Willetts był spokojnym, słabowitym chłopcem w porze roboczej, ale za to w nocy był wcale żywy, a nawet gwałtowny. Zniknął z Paryża po wiadomym skandalu i odtąd nie słyszałem nic o nim. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że żyje w Londynie.
— I pan sądzi, że to on puszcza w obieg te banknoty?
— Jestem o tym przekonany — podchwycił Helder — jestem tego tak pewny, jak i tego, że Bell stał zawsze za nim.
— To jest absurd — powiedział Gold z naciskiem. — Bell jest człowiekiem niezmiernie bogatym. Być może, że dla jakiegoś szalonego kaprysu w młodości bawił się tym, lecz obecnie nie ma najmniejszego powodu do grania roli zbrodniarza. Skąd panu wiadomo, że Willettsa mają aresztować?
Helder potrząsnął głową, przy czym się uśmiechał.
— To pan musi sam wynaleźć — rzekł. — Wiadomo mi.
*
Późną porą tej samej nocy przez Finsbury Square2 szedł wolnym, kulejącym krokiem jakiś człowiek z lekka przygarbiony.
Mało ludzi było na skwerze i jedynym, który obserwował tego dziwnego przechodnia, był policjant będący na służbie. Czynił to jednak raczej z nudów aniżeli z chęci sumiennego dopełniania swego obowiązku — zwracania bacznej uwagi na wszelkiego rodzaju niezwykłe okoliczności i osoby.
Człowiek ten zwracał uwagę swą ułomnością. Nosił czarny płaszcz, kapelusz o szerokich brzegach i długie czarne włosy, zaczesane z tyłu tak, że zwisały mu na karku, przez co przypominał muzyka.
Doszedł do Broad Street3 — o tej porze nocnej na całej ulicy nie było nikogo poza parą spóźnionych pieszych, którzy zmierzali ku stacji kolejowej — i skierował się ku brzegowi.
Gdyby ktoś zadał sobie trud śledzenia go, musiałby niemal się zdziwić, czemu obrał tak okrężną drogę, o ile jedynym powodem nie była prosta chęć zabicia czasu. Gdy zegar kościelny wybił jedenastą, znajdował się na obszernym placu za Giełdą Królewską4. W trakcie drogi przyłączył się doń jakiś człowiek, który czekał już na niego od jakiegoś czasu, powoli przechadzając się po chodniku Threadneedle Street5.
— Ach, Clark — przywitał go — nie masz listu?
Mówił po francusku.
— Nie, panie Willetts — odparł. — Czy ma pan dla mnie jakieś zajęcie?
Jego francuszczyzna była szkolna; poprawna w budowie zdania, lecz wymowa wyraźnie angielska.
Człowiek nazwany Willettsem potrząsnął głową.
— Tej nocy... nie mam nic — rzekł.
— Był ktoś u pana — mówił Clark — i rozpytywał się o pańskie stosunki i zajęcia.
— Och! — niedbale odpowiedział — to się niejednokrotnie może przydarzyć. Powiesz im, że jestem za granicą. Nic poza tym?
— Nie, m’sieur6.
— W takim razie dobranoc.
Człowiek w czarnym płaszczu oddalił się i pokulał dalej w kierunku Cheapside7.
Dwaj ludzie szli za nim. Nie mieli trudności w obserwowaniu go, albowiem ulice były zupełnie puste, a on szedł nader wolno.
Nie uszedł daleko ulicą Cheapside, gdy przejechała taksówka, której natychmiast dał znak ręką.
Jeden z obserwatorów wysunął się szybko naprzód i zrównał się z nim niemal w tej samej chwili, gdy podawał szoferowi kierunek jazdy.
Obrócił się ku swemu towarzyszowi z tyłu i rzekł szybko zniżonym głosem:
— Jedzie do ambasady amerykańskiej.
Przywołali drugą taksówkę.
— Jedź pan za tym wozem przed nami — polecił ten z nich, który wydawał się nieco tęższy — nie trać go pan z oczu.
Szofer dotknął ręką czapki i jechał za pierwszym w odległości jakichś sześciu jardów8.
Siedzący w drugim wozie zauważyli, że pierwszy obrał kierunek, który mógł ich zawieźć ku Park Lane9. Byli przygotowani na zmianę kierunku po stronie jadącego przodem, lecz ten nie dawał żadnego znaku. Na Piccadilly10 człowiek w drugim wozie wysunął głowę.
— Stanie pan z tej strony, z pięćdziesiąt jardów od amerykańskiej ambasady, inaczej nam ucieknie — szepnął szoferowi.
Gdy zbliżono się do ambasady, pierwszy wóz obrócił się na miejscu i zwolnił bieg, jak gdyby w celu zatrzymania się.
Był to zręczny wybieg. Drugi wóz stanął zgodnie z poleceniem i jeden z siedzących wyskoczył z niego, by się rychło spostrzec, że światła ściganego wozu momentalnie znikały ze wzrastającą szybkością. Jechano przez różne arystokratyczne uliczki, których w tej dzielnicy jest całe mnóstwo, i ścigający z zapartym oddechem usiłowali nie tracić ściganego z oczu.
Stracili go wreszcie w wirze ruchu kołowego na Oxford Street i z ust silnie zbudowanego gentlemana w drugim wozie dobyło się siarczyste przekleństwo.
Wysiadł z wozu, płacąc szoferowi, i obaj, unikając lepiej oświetlonych ulic, skierowali się pieszo w swoją stronę.
— Dał nam szkołę jak się patrzy — rzekł ten z nich, który wydawał polecenia kierowcy taksówki.
Drugi mruknął coś niezrozumiałego. Był to małomówny, niegolony drab z blizną na podbródku.
— Wróćcie lepiej z powrotem — rzekł pierwszy i sięgnąwszy ręką do kieszeni, dał mu trochę pieniędzy. — Ja idę do starego.
Korneliusz Helder szedł bezczynnie po Upper Brook Street, gdy w pół godziny po opisanym wyżej zdarzeniu ów silnie zbudowany mężczyzna przypadł do niego.
— Zgubiłem go — zagaił.
— Jesteś pan cymbałem — odparł Helder z dzikim wyrazem w głosie — prawdopodobnie pokazałeś pan też swoją wstrętną gębę wszystkim agentom policyjnym w Londynie.
— Daj pan spokój — przerwał tamten. — Zrobiłem dla pana dość w ostatnim czasie... za dużo nawet, mogę powiedzieć. W tym tygodniu dość strachu się nabawiłem, widząc rysopis w dziennikach.
— Nie ma się o co strachać — rzekł Helder. — Nie zdarzyło się to panu po raz pierwszy i mogli już pana rozpoznać.
— Ale ja nie chcę w ogóle być rozpoznany — odpowiedział tamten. — Na wspomnienie o tym drżę cały.
— Wstydź się pan — zauważył Helder. — Pańskim zadaniem jest tylko skłonić tego starucha do tego, żeby nam raczył sprzedać swój materiał za jakąś cenę.
— Jestem nerwowy — przyznał drugi. — Słuchaj pan! — schwycił Heldera za ramię — pan jesteś tu główną osobą, prawda? A gdyby nas tak przyłapali, mógłby nas pan wydostać?
— I guess nie — chłodno odparł Helder.
— W takim razie, na Boga, wsypię pana! — dziko zawył drugi.
— I guess nie — powtórzył Helder — ja o niczym nie wiem. Pan jesteś zwariowany, że się obawiasz, ale pan jesteś nim stokroć bardziej, skoro próbujesz mi grozić. Robię sobie z pana tyle — prztyknął palcami przy tych słowach. — Nie ma najmniejszych poszlak, które by mogły przemawiać przeciw mnie w sprawie zniknięcia tego starucha Maple’a. Nie będzie pan mógł pisnąć ani słowa.
W świetle latarni ulicznej ujrzał twarz tamtego. Kąpała się w pocie, przy czym usta drgały kurczowo.
— Ja nie miałem z tym nic do czynienia — nagle odezwał się. — Karol był posłuszny pańskiemu rozkazowi, on to zrobił. Zrobił to tak samo jak ja co do tego starego Golda. Pana przy tym również nie było, I guess nie!
Na szczęście szli całkiem bezludną ulicą. Głos mówiącego był uniesiony gniewem.
— Mam tego już dość — zakończył — dość mam tej gry. Świadkiem mi Bóg na niebie, że robię z tym koniec.
— To się nie sprawdzi — spokojnie wtrącił Helder.
— Tak, koniec — rzekł tamten podniecony — nie mam już z panem nic wspólnego.
Helder zaczął się śmiać, nie było potrzeby zmiany taktyki.
— Stajecie się religijny, wy! — rzekł. — Nie lubię słuchać tego rodzaju mowy z ust chicagowskiego człowieka jak pan, który szczyci się zawsze przydomkiem człowieka „silnych ramion”. Nie macie się czego obawiać, Billy — poklepał go po ramieniu — natomiast mamy widoki wielkiego powodzenia. Od dziś za dwa lata będziecie sobie mogli fundować najelegantsze lokale w Nowym Jorku i luksusowy automobil na przejażdżki niedzielne do Coney Island11.
Tamten nie dawał się tak łatwo udobruchać. Znalazł się w dziwnie obcym kraju o dziwacznych ustawach i borykał się z niesamowitymi jego siłami.
Helder musiał go dopiero uprowadzić do zacisznego kąta jakiegoś baru, gdzie tamten wreszcie odzyskał równowagę umysłu. Stał się nawet wesoły i rozmowny.
Są dni w życiu przeciętnego mężczyzny i przeciętnej kobiety tak jednostajne i tak niedające się odróżnić od innych, że człowiek nie może ich sobie przypomnieć lub wymienić choćby chwilowego zdarzenia z owych dni. Podobnie znów są dni, gdy każda chwila da się dokładnie oznaczyć jako chwila czy to tragedii, czy też wybitnych epizodów życiowych, wyróżniających się spośród całej reszty innych. Taki dzień dla wszystkich osób działających w naszym opowiadaniu stanowił czternasty maja. Przebieg jego możemy podać w niemal chronologicznej kolejności.
O godzinie siódmej rano Korneliusz Helder wyszedł ze swego mieszkania przy Curzon Street.
Był piękny wiosenny dzień, bez chmurki na niebie. Helder wyglądał na człowieka, który spędził noc bezsenną; twarz jego miała ów bezbarwny wyraz, jak u kogoś, kto spędza noce w niewietrzonych palarniach. A jednak Heldera nie można posądzić o tego rodzaju eskapadę. Był starannie ogolony i ubrany.
Szedł wolnym krokiem w stronę Śródmieścia. Ulicę ożywiali o tej wczesnej godzinie jedynie przekupnie, mleczarze i zamiatacze ulic. Nieliczne sklepy, i to same mniejsze, miały podniesione okiennice. Na Regent Street12 widział tylko spieszące kobiety i dziewczęta sklepowe z paczkami pod pachą, idące pieszo do swych zajęć.
Zastanawiał się z niejaką goryczą, jak Comstock Bell spędził ostatnią noc. A dziewczyna — gdzie mogła się znajdować? Kupiła bilet trzeciej klasy, zapewne jakiegoś robotniczego pociągu, by wziąć ślub z jednym z największych bogaczy Londynu.
Przebłyski trywialnych refleksji przeszły mu przez myśl. Kupił ranną gazetę, jedną z tych, które zazwyczaj podają najświeższe wiadomości. Przerzucił wzrokiem wszystkie szpalty dziennika, aby stwierdzić, czy jest coś o aresztowaniu Willettsa. Nie było o tym żadnej wzmianki.
Więc Comstock Bell zamierzał wyczekać chwili ślubu i wyjazdu z kraju, zanim miał wykonać swój zdradziecki plan. Co za władzę miała nad nim ta dziewczyna? Na czym polega tajemnica tego nagłego ślubu? Nie widział jej od czasu, gdy ostatnio była u niego w biurze, a Comstock Bell nie należał do ludzi, którzy tracą głowę na widok przystojnej niewiasty.
Coś poważniejszego musiało tkwić w tym małżeństwie. Co to było takiego? Nie zdawał sobie sam sprawy ze swej ponurej miny, z jaką szedł szybkim krokiem po słonecznym trotuarze Regent Street.
O godzinie ósmej znalazł się w Green Park13, wciąż jeszcze zaprzątając swój umysł niezrozumiałą sprawą ślubu Bella. Musi znaleźć wyjaśnienie. Helder miał zazwyczaj rychłe informacje; nie było dlań trudności w dowiedzeniu się, że ślub milionera miał się odbyć w Marylebone Parish Church14, a wyznaczony był na godzinę dziewiątą. Gold, Comstock Bell i dziewczyna mieli się spotkać w Great Central na śniadaniu. Odjeżdżali z Londynu do Europy pociągiem odchodzącym o godzinie jedenastej.
Nie odczuwał nic względem Verity Maple. Nie był ani zazdrosny, ani zmartwiony z tego powodu, że ta, która go nie znosiła, czuła do Bella dość sympatii, by wyjść niemal na zawołanie za niego za mąż. Miał swoją teorię, że w dziewięciu wypadkach na dziesięć najgorsze przypuszczenia odnośnie działań ludzkich się sprawdzają i tłumaczył sobie jej predylekcję prostym procesem porównywania jego własnego konta bankowego z kontem Bella, przy czym nie żywił względem niej nigdy zamiarów matrymonialnych i w ogóle zresztą nie myślał o małżeństwie.
Sądził, że spotka Golda, gdyż Green Park był ranną porą wiosenną ulubionym miejscem przechadzki detektywa. Gold był w wieku, w którym niełatwo zmienia się przyzwyczajenia. Helder spodziewał się, że spotka go spacerującego nad stawem, i nie zawiódł się w swym oczekiwaniu. Gdy Big Ben wydzwonił kwadrans na dziewiątą, Helder ujrzał Amerykanina, nadchodzącego z przeciwnej strony.
Golda nigdy nic nie zadziwiało; nie zdziwił się też bynajmniej, widząc Heldera. Przystanęli, by wszcząć rozmowę. Gold trzymał garść okruchów, które rzucał bezstronnie ptactwu wodnemu i wróblom.
— Pan będzie zapewne drużbował? — rzekł Helder po jakimś czasie, zwracając się ku niemu z uśmiechem.
— Coś w tym rodzaju — odpowiedział Gold, nie odwracając wzroku i uwagi od wróbli.
— Co to ma oznaczać?
— Co? Ten ślub?
— To coś niespodziewanego, nieprawda?
— Wszystkie śluby są niespodziewane dla tego i owego — odparł Gold.
— Czy pan uważa, że będzie z nich dobrana para?
— Boże broń — rzekł Gold prędko i z namaszczeniem — jedyną parą, o której słyszałem, a której towarzyszył zgodny chór wszystkich ich przyjaciół i znajomych, będących zdania, że są stworzeni dla siebie, byli Adam i Ewa, lecz to było, zanim ja się urodziłem. Powinowatych dostają pary małżeńskie dopiero w pewien czas po zaślubieniu... kogoś do rodziny nienależącego.
Helder zaśmiał się. Jego nie było trudno rozśmieszyć.
— Pan to tak powiedział, jak prawdziwy uczony — rzekł — czy pan stwierdził prawdziwość tego, com panu mówił o Willettsie?
Gold skinął głową.
— Tak, ma być aresztowany tej nocy.
— Gdy Comstock będzie całkiem bezpieczny, co? — Helder wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Wie pan, nie szczycę się, że jestem jego ziomkiem.
Gold spojrzał nań z ukosa.
— Nie słyszałem też, by on to czynił ze swojej strony — rzekł — w pewnych sprawach jest zamknięty w sobie.
Wyjął zegarek.
— Muszę już iść — powiedział — pan niedobrze wygląda.
— Oh, czuję się doskonale — odpowiedział Helder — cierpię tylko nieco na bezsenność.
— Winien by pan zająć się czytaniem literatury uszlachetniającej — zauważył Gold. — Radziłbym panu przeczytać bardzo ciekawe dziełko, na które zwróciłem onegdaj uwagę.
— Jaki jest tytuł?
— Kodeks policji stołecznej — powiedział Gold — jest to repertorium15 dla młodych konstablów i cieszy się niezwykłą poczytnością w sferach kryminalistycznych.
Śmiał się ze swego konceptu. Co do Heldera, nie wiedział, czy ma się śmiać, czy być przestraszonym, względnie oburzyć się.
*
Pierwszymi, którzy znaleźli się w hotelu, byli Comstock Bell i dziewczyna. Nadeszli niemal równocześnie. Przywitał ją z uśmiechem. Wyglądała poważnie i — tak mu się przynajmniej wydało — niezwykle pięknie. Wydaje się dziwne, że aż do tej właśnie chwili spotkania w wielkim palm court16 hotelowym nigdy przedtem nie myślał o jej piękności. Miał jakieś niejasne pojęcie o tym, że było w niej coś takiego, co mile bawi oko, że jej obecność stanowi pewną przyjemność i pociąga ku sobie, lecz nie zdawał sobie dotąd sprawy z tego czegoś, co ku niej pociąga i co stanowi tę przyjemność.