Srebrny Kruk - Michał J. Sobociński - ebook + audiobook

Srebrny Kruk ebook i audiobook

Michał J. Sobociński

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Niegdyś pewien człowiek, pracujący dla Czarnych Kapturów, tajnych służb Najjaśniejszej Republiki Modris, pouczył Vendoma Tasartira tymi słowami: „Pracujemy niestrudzenie we wszystkich zakątkach cesarstwa, aby przynosić jak najwięcej naszej republice. Mając w swej pamięci, jak wiele różnych narodów, kolejne pokolenia cesarzy, zdołały zgromadzić pod swym panowaniem, nauczyliśmy się, że szafowanie wiedzą nie jest kluczem do sukcesu. Fałszywa ignorancja, rzekoma niekompetencja okraszona powściągliwością języka, przebiegłość oraz spryt wiodą ku lukratywności. Modris osiągnęło dobrobyt poprzez działania, które wielu z honorowych mężów uznałoby za urągające ich godności lub nielogiczne. My, lud miasta, oficjalnie zgadzamy się z tymi przesłankami. Jednakże historia i religia uczy, że wszystko posiada dwie bądź więcej twarzy.”

Srebrny Kruk to opowieść osadzona w autorskim świecie Oculum Mundi. Historia o zakulisowych rozgrywkach największych stronnictw Cesarstwa Ingradyjskiego. To siedem pozornie niepołączonych ze sobą historii, prowadzących do ukrytego celu. Zanurz się w splot kłamstw, niepewnych aliansów i krzywoprzysięzców, gdzie wszystko, co spontaniczne – zostało dokładnie zaplanowane.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 318

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 36 min

Lektor: Wojciech Cieślawski
Oceny
3,9 (15 ocen)
5
4
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
squirr

Całkiem niezła

Momentami wymagała ode mnie dużo uwagi, żeby niczego nie przegapić - to są głównie intrygi i podstępne knucie, żeby wpływać na "wielkie" wydarzenia.
00
monika_i_ksiazki78

Dobrze spędzony czas

"Osobiście uważam, że wszystkiemu winne bogactwo. Jak człowiek biedny, to szuka winowajcy stanu swego paskudnego. Oczywiście łajza i nierób nie wskaże paluchem, że winę ponosi on. Zawiść to najpowszechniejsza z ludzkich cech. Zabrać tym, co mają więcej, żeby poczuli, jak większości jest źle." Srebrny Kruk to tom I cyklu Wieszczba Końca Czasów. Jest powieścią osadzoną w stworzonym przez autora świecie Oculum Mundi. Książka jest zbiorem siedmiu powieści. Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że nie są one ze sobą zbytnio powiązane. A jednak... Gdy dojdziemy do ostatnich opowiadań wszystko zacznie nam się układać w całość. Łączy je wszystkie postać Vendoma Tasartira. "Oficjalnie uczonego i attaché na dwór cesarski i margrabiego Marchii Północy. Nieoficjalnie szpicla, szpiega, donosiciela i mistrza magii." Wszystkie przedstawione historie skupiają się na zakulisowych działaniach najważniejszych postaci w Cesarstwie Ingradyjskim. Przekupstwo, rozwiązłość, intrygi, knowania, oszczerstwa,...
00
Yivrett

Całkiem niezła

Srebrny Kruk autorstwa Michała Sobocińskiego wydana przez Wydawnictwo Abyssos. Srebrny Kruk to zbiór siedmiu historii osadzonych w autorskim świecie Oculus Mundi, których pozornie nic nie łączy. Siedem ciekawych historii wypełnionych polityką, handlem, religią, geografią - pełne kłamstw, spisków i krzywoprzysięzców. Książka skomplikowana ale i dokładnie przemyślana. Ciężka w odbiorze ale niesamowicie klimatyczna. Pan Michał elokwentnie posługując się językiem oddał klimat jak mało który autor fantasy. Srebrny Kruk to niebywale satysfakcjonująca powieść - czytając i słuchając takiej pięknej korelacji słów czuje się pewien komfort samym brzmieniem. Niestety już treść nie przemówiła do mnie - książka wymaga dużo pracy, skupienia i czasami powtarzania określonych fragmentów. Jest niczym artykuł naukowy, coś nie lekkiego, ale po skończeniu zostaje satysfakcja i duma. Mój odbiór może być też podyktowany faktem, że generalnie mam problemy z koncentracją i bardzo łatwo mi wypaść ze stanu sku...
00
mjlenkaa

Nie oderwiesz się od lektury

"Srebrny kruk" to siedem opowieści, a każda z nich łączy się z kolejną. Choć miejsca, postaci i fabuła są z pozoru zupełnie różne, posiadają jeden wspólny mianownik - głównego bohatera. I nie wiem, czy taki był zamysł autora, ale bardzo polubiłam uczonego o czarodziejskich mocach, Vendoma Tasartira. To bardzo ciekawa postać i na jego tle cała reszta wypada bardzo blado. Ale to, [wierzę], było całkowicie zaplanowane z powodu, który poznacie, czytając książkę. Mamy tu mieszankę znajomych elementów fantastyki, tj, magia, elfy, czarnoksiężnicy, krasnoludy, etc., ale w zupełnie innej odsłonie. Akcja toczy się w zamierzchłych czasach, więc zarówno w narracji, jak i w dialogach, mamy stylizowany na stary, pełen archaizmów, czasem wręcz wulgarny język, który całkowicie oddawał klimat powieści. A ten, jak przystało na dark fantasy - jest bardzo mroczny, momentami nieco przerażający i brutalny. Autor ma bogaty zasób słów i bardzo dobrze radzi sobie w tym stylu. Myślę, że w dzisiejszych czasach d...
00

Popularność




Przedmowa

Okoliczności losu sprawiające, że człowiek siada do klawiatury i pisze, są w mojej opinii podobne u każdego pisarza czy ogólnie twórcy. Człowiek pisze, gdy mu smutno, gdy się cieszy. Zwykł tworzyć, kiedy na świecie panuje względny spokój, a także przy okazji wszechogarniającego chaosu i beznadziei.

Straszny bełkot, prawda? Nie miałem pomysłu, jak zacząć to też popełniłem tego rodzaju pseudofilozofię, aby łatwiej mi było przejść do tego, co sobie wymyśliłem i zapisałem na karteczce.

Dziękuję, że zaprosiłeś się do świata Oculum Mundi, a konkretnie, że otworzyłeś Srebrnego Kruka, pierwszą część cyklu Wieszczby Końca Czasów. Nim zaczniemy ją snuć zezwól mi opowiedzieć o tym, co doprowadziło do naszego spotkania.

Pisarstwo rzecz jasna. A pisarstwo jest zajęciem wymagającym. Przynajmniej powinno być podług moich smaków literackich. W tym miejscu aż prosi się o wyłożenie listy lektur będących mi inspiracją, burzących mój spokój, wprawiających mnie w zadumę. Tak dojmującą, że nic innego, jak parzyć herbatę, ubierać stary sweter i siedzieć na szerokim parapecie okiennym, by w melancholijnej atmosferze oddawać się czytelnictwu. No, nie. Tak, proszę miłego i niemiłego państwa, u mnie się sprawy nie mają. Było ździebko inaczej.

Ale też typowo do bólu. Nic dziwnego, jesteśmy dziećmi swoich czasów i granie na odludka nie jest chyba czymś oryginalnym (ma też związek z zaburzeniami psychicznymi, często równie fajnymi, co niegroźnymi). Wszystko zaczęło się w roku 2002, kiedy w lutym do polskich kin wszedł Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia. Wtedy, proszę państwa, Sobociński wziął i zginął i przepadł. Było po mnie. Miałem wówczas niespełna dwanaście lat i kulturę pojmowałem prosto. Nie będę owijał w bawełnę: nie lubiłem czytać, wolałem klepać gałę z kolegami na podwórku, okazjonalnie wynosić drewno z lasu, by robić ogniska na łące, zaś letnimi nockami wespół ze wspomnianymi przyjaciółmi, szabrowaliśmy wesoło na okolicznych polach. Beztroska i swawola, zupełnie jak na pierwszych kartach Drużyny Pierścienia1.

Estetyka niby średniowieczna, wrzucenie w umiarkowanie magiczny świat, powstały w umyśle Mistrza, bogate obrazowanie świata przedstawionego były czymś, co porwało mnie bez reszty, ale przyznam, że właściwy przekaz Władcy Pierścieni pojąłem dopiero, jako świadomy, dorosły czytelnik. Zostawmy Śródziemie w spokoju i przejdźmy do następnego elementu układanki.

W gimnazjum historii uczył mnie pan Janusz Kosałka. Uczył dobrze, bowiem zainteresował mnie przedmiotem. Dla naszej Przedmowy istotniejszym faktem jest, iż pan Kosałka prowadził w naszej szkole klub gier RPG. Muciliśmy tam co wtorek, a ja znów wziąłem i zginąłem i przepadłem. Warhammer Fantasy Roleplay pożarł mnie bez reszty, uwypuklił zainteresowania fantastyką. Już po pierwszej sesji chciałem zostać Mistrzem Gry, aby tworzy własne historie i prowadzić graczy przez ostępy mej wyobraźni. Dla niezorientowanych: do sesji potrzebny jest scenariusz gry, a zatem spisany ogólny obraz tego, co wydarzy się na spotkaniu. Powoli zbliżamy się do literatury.

Czytałem sporo różnych rzeczy: Świat Wiedzy, podręczniki do historii, moja rodzicielka miała dobrze znaną w Rzeczpospolitej kolekcję Encyklopedii Gutenberga (takie zielone tomiszcza, dziś idealnie sprawdziłyby się jako ozdoba). Lektury szkolne również z czego największe zainteresowanie wzbudził we mnie Sienkiewicz. Któregoś razu kolega z klubu RPG, pseudonim Pyza, podrzucił mi Wiedźmina. I znowuż wziąłem i zginąłem i przepadłem. Dość powiedzieć, że od tamtego czasu czytelnictwo zagościło w moim życiu na dobre. Co ciekawe przed opowiadaniami i Sagą wzbraniałem się jak diabli, ale nie pamiętam dlaczego. Zapewne z wrodzonego lenistwa i zamiłowania do bumelanctwa (urodziłem się wyjątkowo zmęczonym człowiekiem).

W szkole średniej zaczęło robić się konkretniej. Gdzieś na boku sesji RPG, życia nastolatka i muzykowania (tak, tak!) pisywałem sobie różne rzeczy. Wymyślałem zręby do bólu generycznego świata fantasy. Czemu właśnie takiego typowego? Chyba właśnie dlatego, że swoje literackie smaki kształtowałem na wartościach i nieoczywistych przekazach, a nie samej formie. Wtedy też, w szkole średniej będąc, poznałem Pawła Ofiarskiego, który chodząc do zupełnie innej placówki, w zupełnie innym mieście, wpadał na mą wieś Modrzyca, aby grać w RPG, a potem szlifować świat Oculum Mundi2.

Koleje losu rzuciły mnie na Uniwersytet Zielonogórski. Oprócz kierunku obranego (historia), pogłębiałem zainteresowania historiozofią, procesami socjologicznymi i psychologicznymi. W szczególności interesowała mnie relacja władza-człowiek. Miałem okazję rozwijać swe zainteresowania pod przychylnymi nastrojami znakomitych nauczycieli i badaczy, którzy na rozliczne pytania młodego człowieka w dreadach, odpowiadali cierpliwie, jak i wyczerpująco. To plus codzienne obserwacje, podzielone przez poglądy dało fundament opowiadaniom zawartych w Srebrnym Kruku.

Wypadałoby wspomnieć coś o języku używanym na potrzeby narracji. Z dotychczasowych relacji recenzentów i Czytelników wynika, że piszę w sposób skomplikowany, trudny i w ogóle wymagający (fuj!) myślenia. Odnosząc się do tych zbrodni rzeknę: jestem niewinny, wysoki sądzie! Parafrazując słowa pewnego surrealisty: chciałem kiedyś pisać jak Tolkien, potem jak Sapkowski. Teraz chcę pisać jak Sobociński. I nim ktoś oburzony impertynencją rzuci we mnie kamieniem, to przypominam! Żyjemy w czasach, gdzie każdy może być kim chce! Iron Manem nie będę, Kapitanem Ameryką również, to przynajmniej chciałbym pobyć sobą. I pisać takowoż.

Już kończę. Drogi Czytelniku. Dziękuję, że zdobyłeś tę książkę i dobrnąłeś do tego miejsca. Srebrny Kruk jest pokłosiem mej literackiej, fantastycznej drogi. Stąpaj zatem po niej ostrożnie bowiem wysypałem u twych stóp moje myśli.

Michał Jan Sobociński

Żary 2024

1 Tak na boku: z moimi rodzinnymi stronami jestem wyjątkowo zżyty. Dałem temu wyraz w nazwach miejscowości pewnej Republiki, która na łamach Wieszczy Końca Czasów, jest wyjątkowo... sprytnym konsorcjum cwaniaków, hochsztaplerów i osób radzących sobie z pierepałkami. Żeby nie rzecz: mend.

2 Kolejna ciekawostka. Srebrny Kruk nie jest moją pierwszym długim utworem literackim. Dawno temu popełniłem książkę Kapłan. Dlaczego nie ukazała się drukiem? Powiem tak: Paweł Ofiarski jest w posiadaniu manuskryptu i co jakiś czas odgraża się mi, że jeśli będę mu ohydą, opublikuje ją. Myślę, drogi Czytelniku, że groźba jest klarowna, zaś ja potwierdzam, iż ponadto ocieka brutalnością.

Wieszczbę Końca Czasów dedykuję

wieloletniemu przyjacielowi i współpracownikowi

Pawłowi R. Ofiarskiemu

Oto kończy się Przepowiednia, a wraz z nią nadzieja. Nadszedł w końcu Koniec Czasów, utajony w znoju dnia powszedniego. Przyjdzie tym, którzy widzą, zamknąć oczy. Przyjdzie tym, którzy wiedzą, odezwać się po raz ostatni. Słyszący zamkną swe uszy, światli pogubią się w mroku. Wypuści Nieprzyjaciel spragnionych ambicji i zasieje wśród Sześciu niezdrowe przekonania.

Sześciu, bo tylu ich było. Sześciu, bo tylu ich jest. Sześciu, bo tylu ich będzie.

Gdy na niebie koła zataczać pocznie Srebrny Kruk, rozbrzmi wówczas Wieszczba Końca Czasów.

Hermaryn z Torem, Wieszczba Końca Czasów,rozdział XXIII

W celu podporządkowania sobie społeczeństwa lub ludu należy poczynić, co następuje: podważyć autorytety, powszechnie uznane za pożyteczne. Poddać w wątpliwość wszystko, co się da. Pogwałcić świętości, a niebiosa zrównać do poziomu ziemi. Zepsuć i skłócić, w szczególności młodzież, gdyż z tej wyrosną skłóceni poddani.

Wszystko to jest niezwykle ważne, ale ustępuje zadaniu najważniejszemu: dopuścić do głosu wariatów. Z nich uczynić autorytety, obrać je za drogowskazy.

Vendom Tasartir de Modris, Cesarz, rozdział I.

Łzy tęczowej drogi

Wiosna, 581 lat po przybyciu Attara

Zastygłe krople wosku finezyjnie oblepiły bursztynowy słup świeczki. Płomień zdawał się tańczyć tym żywiej, im słupek był krótszy. W gabinecie półmrok topił bogaty wystrój, a pomarańczowe światło rzucało blask na rozrzucone karty papieru. Zbyt mało istotne, by obawiać się, że zbłąkana iskra z pękatego knota zamieni je w popiół. Mijała już trzecia godzina rozmów, zupełnie durnej paplaniny, świeca wypalała się konsekwentnie, a naczelnik Florian Hornz-Lehe von Imerstad myślami był gdzieś zupełnie indziej.

Rzucił okiem na siedzącego przy sosnowym sekretarzu Sebastiana Gelza, scholara z wydziału dialektyki, przypominającego patyk, o wyłupiastych oczach. Ubrany w zwyczajową togę żak, po objęciu przez Floriana urzędu naczelnika Uniwersytetu Cesarskiego, najął się jako sekretarz. Chłopak nalegał, dowodził, że personie nawet tak znakomitej, przyda się ktoś z wnętrza braci studenckiej. By donosić, rzecz jasna. Kapować i w razie potrzeby fabrykować dowody. Hornz podejrzewał, że studencina ma coś na sumieniu. Inaczej nie starałby się o posadę godzącą, w co tu dużo gadać, pokrętną godność studenta.

Potem zerknął na świeczkę. Tłusta, jak kiełbasa gromnica, nie oświetlała w sposób należyty pomieszczenia, ale naczelnikowi przez myśl nie przeszło, by zapalać inne. To marnotrawstwo publicznych pieniędzy zwykł powtarzać. Poza tym wierzył, że zaciemniająca się aura będzie dawała petentom wyraźny sygnał do dania naczelnikowi spokoju.

Tym, którzy obecnie zajmowali czas urzędnika, aura nie mówiła zupełnie nic.

– Jeśli dobrze rozumiem – zaczął Hornz – to określenie was obraża.

Siedzący w pobliżu Sebastian, pilnie skrobał na papierze każde słowo. Ziewał przy tym tak taktownie, niby gość komplementujący posiłek głośnymi bąkami.

– Tak, obraża.

Melodyjnie miękki głos dobiegający z cienia należał do elfa. Wcześniej, kilka godzin temu, gdy było jeszcze widno, naczelnik zauważył, że elf nosi się tradycyjnie. Ubierał prostą, jedwabną togę, rzekłbyś uczony lub sędzia. Pociągła twarz, zdradzająca niechybnie czystość krwi elfickiej, sprawiała, że nie sposób było go pomylić z człowiekiem.

To wszystko przez te oczy, pomyślał Florian, jak u sarny.

Alvigender Saantenkari, bo tak się elf nazywał, nie przyozdabiał odzienia kosztownościami. Wyjątkiem była kolorowa niby puszczona przez pryzmat, broszka przypięta do piersi.

– A jeśli można wiedzieć, dlaczego? – zapytał naczelnik, opierając grube ciało o masywny blat biurka.

Elf, choć zapewne gotował się w środku, siedział na krześle wyprostowany i nieludzko opanowany. Pióro Sebastiana skrzypiało na karcie papieru.

– Król Daggo Starszy wydał dekret Żelaza i Marmuru – zaczął rzeczowo Alvigender. – W roku dwieście osiemdziesiątym czwartym po przybyciu Attara, o ile mnie pamięć nie myli. Dekret ten pozwalał elfom i krasnoludom na osiedlanie się w ludzkich miastach oraz wsiach.

– Darujcie, proszę – przerwał obcesowo naczelnik, wyciągając tłustą rękę do góry – darujcie wykłady z historii Mówiliście już to, powtarzacie się. Konkretnie, co was boli?

– Boli? – skrzywił się elf, jakby czuł obrzydzenie tym słowem. – Niedopuszczalne jest, by ród reprezentowany przeze mnie, nazywany był „tęczową zarazą”.

Satenkaar Wye, czy jak woleli inni Łzy Tęczowej Drogi, był nie tyle, ile rodem, a klanem elfickich kupców osiadłych w Kelrad. Florian Hornz-Lehe, posiłkując się wiedzą pozyskaną z raportów, wyobrażał sobie klan jako zupełnie niegroźny. Handlowali różnym dobrem, płacili podatki, mając przy tym jedną, maciupeńką wadę. Byli mianowicie elfami.

– Klan Satenkaar Wye odmawia czci boskim bytom i uczęszczania na nabożeństwa. Drwi ze świętych celebracji, a świadkowie donoszą, że niejednokrotnie dopuszczał się profanacji misteriów i dworowania sobie ze stanu kapłańskiego.

Głos, dobiegający z ciemnej części gabinetu, mroził krew i stawiał włosy dęba. Sigmund Verghower, eklezjan kościoła Jurastiona, mówił prawie szeptem. Szeptem tak twardym i grubym, że pozazdrościłby mu niejeden demon straszący na moczarach. Duchowny powoli wstał z fotela ustawionego przy drzwiach i powoli wszedł w oświetloną część gabinetu.

– Klan Satenkaar Wye – powtórzył, wolno cedząc słowa – wodzi na pokuszenie brać studencką, wszelako przynależną do stanu duchownego. Duch i rozum bowiem nieodłącznie muszą iść w parze. Żacy, miast pilnie zażywać nauk, próżnują po karczmach. Miast ćwiczyć się w pobożności, oddają się rozpuście w zamtuzach. Miast rozprawiać o nauce i bogach, układają sprośne piosenki. Wszystko to za namową obecnych w Kelrad elfów. Swoimi poglądami dają złe świadectwo podatnym na modelowanie umysłom.

Zwyczaje braci studenckiej były rzecz jasna znane naczelnikowi. Sam przecież nadzorował prace Uniwersytetu Cesarskiego, jako główny cenzor. Nie doszukiwał się jednak przyczyn rozbestwienia żaków w działalności elfickiego klanu.

Hornz odchrząknął. Postanowił przerwać eklezjanowi, gdy tylko usłyszał kaznodziejski ton.

– Pan Saantenkari w doniesieniu, jako źródłosłów „tęczowej zarazy” wskazuje was, ojcze Verghower.

Ojciec Verghower milczał. W powstałej ciszy dało się usłyszeć cichy, choć gwałtowny trzask.

– Przepraszam – odezwał się wielce przestraszony Sebastian. – Pióro się złamało… Tak, już gotowe. Upraszam o…

– Nic się nie stało, chłopcze – przerwał mu gwałtownie Hornz. – Czy ojciec, proszę wybaczyć, raczył użyć takiego sformułowania?

Naczelnik przypuszczał, że każdy duchowny lubi uniżony ton. Dlatego takiego używał, bynajmniej nie z uniżenia, a z chęci czym prędszego zakończenia sprawy.

– Elfowie słusznie mogą osiedlać się w naszych miastach – podjął Verghower. – Stanowią w tym zakresie odrębną mniejszość, niewykazującą chęci asymilacji.

– Nie wszyscy elfowie należą do Satenkaar Wye – wtrącił zupełnie spokojnie Alvigender Saantenkari. – Naczelnik zapytał, chociaż zna pewnie odpowiedź, czy użył pan stwierdzenia „tęczowa zaraza”.

– Wiem, o co zapytał naczelnik, proszę pana – warknął Verghower, gdy po jego obliczu przeszedł cień wściekłości. Wyprostował się, a twarz na powrót skamieniała. – Staram się nakreślić zastaną sytuację. Łatwo jest bowiem wydawać decyzję, nie zorientowawszy się w zawiłościach problematyki.

Naczelnik ziewnął, zasłaniając usta grubą dłonią i prezentując przy okazji olbrzymi sygnet z głową jelenia w klejnocie. Potem mlasnął, wziął oddech i westchnął tak, że płomień na świecy zatańczył.

– Klan Satenkaar Wye – podjął Sigmund Verghower, chyba już tradycyjnie zaczynając wywód od wskazania oponentów – prócz wyżej wymienionej degrengolady, posiada postulaty polityczne.

– To kłamstwo – zaprzeczył natychmiast Alvigender. Zaraz zmarszczył brwi i spuścił głowę. – Ujmę to inaczej… Jeśli polityką są starania o wyrównanie praw względem ludzi i elfów, to zgodzę się, jest to polityka.

Florian Hornz-Lehe zmrużył oczy i oparł łokcie o blat biurka.

– Jak mam to rozumieć?

– Możemy mieszkać wśród was, to prawda. – Elf podniósł głowę. – Możemy handlować, ale w wyznaczonych miastach. Możemy się uczyć, ale nauki elfie dzieci mogą pobierać od ludzkich nauczycieli. Tedy, nie obierajcie tego za przytyk, nie uczymy się wcale. Mamy prawo się bronić przed agresją, ale nie wolno nam nosić oręża. W przypadku niezgody możemy się sądzić z wami, ludźmi, ale w waszych sądach i wedle waszych praw. Satenkaar Wye stoi na stanowisku, że takie same prawa dla wszystkich przyniosłyby pożytek… Wszystkim.

– Zrównać chłopów, duchowieństwo, szlachtę i nieludzi? – Kapłan przestąpił z nogi na nogę.

Coś stuknęło i zaraz dało się usłyszeć ciche przekleństwa Sebastiana. Sekretarz strącił kałamarz z blatu, a inkaust z buteleczki rozlał się po podłodze. Rozmówcy cierpliwie poczekali, aż chłopak uzupełni braki i wrócili do rozmowy.

– Bez przesady – odparł pobłażliwie elf, odwracając głowę od zakłopotanego sekretarza. Naczelnik odetchnął. – Nieludzi mieszkających na wsi z chłopstwem, tych w grodach z mieszczaństwem i tak dalej, i tak dalej.

– A elfich duchownych z ludzkimi duchownymi? – dopytał zgryźliwie Verghower.

Wyraz twarzy elfa zmienił się niby tknięty czarodziejskim kosturem. Naczelnik wiedział, że elfowie nie wyznają żadnych bogów. Uważają ich za manifestacje strachów i uprzedzeń, personifikacje sił natury, za alegorie zachowań i popędów. Od elfów wymagano jednak, by uczestniczyli w rytuałach w myśl zasady: „W bogów wierzyć nie trzeba, by oddawać im pokłon”. Wiedział ponadto, że i Verghower to wie i specjalnie zadał takie pytanie.

– Skoro takiej równości pragniecie, to czemu nie chcecie uczestniczyć w naszych celebracjach? – zapytał kapłan, gdy nie usłyszał odpowiedzi.

– Znacie odpowiedzi na te pytania – wyszeptał Alvigender.

– Sam pan naczelnik słyszy – westchnął chrapliwie Verghower – cóż to za pomysły. Chcą wywrócić porządek rzeczy i tradycję, która zakorzeniona w społeczeństwie…

– Dobra, dobra – uciął bez ceregieli Hornz. – Tylko bez kazań, ojcze. To ni kościół, ni świątynia. To urzędnicze posłuchanie. Proszę odpowiedzieć, konkretnie, jeśli łaska, czy użył ojciec sformułowania „tęczowa zaraza”?

– Użyłem.

– Pod czyim adresem?

– Tych, oczywiście, psujących dobre obyczaje pobożnych ludzi – odpowiedział kapłan bez zastanowienia.

– Czy nie jest to stwierdzenie zbyt ogólne? – zapytał naczelnik, zaraz się domyślając, że to początek nowej dyskusji.

– Nie wydaje mi się.

– Proszę, kapłanie, przedstawić konkret – odezwał się Alvigender, patrząc na Floriana.

Duchowny milczał.

– Ojcze Verghower? – poddał Hornz-Lehe.

– Niech będzie – wychrypiał kapłan. – Przyszliśmy na świat w pewnym ustalonym porządku. Nie uważam siebie za fanatyka, ale zauważam, że porządek ten został wypracowany z biegiem lat przez naszych przodków. Waszych również, panie Saantenkari. Konsensus, jak powiadam, urodzony w ewolucyjnej wymianie pokoleń jest dobry. Dobry, powiadam! Rewolucja jest zła!

– To nie tak, że się nie zgodzę – syknął elf, dalej patrząc na naczelnika – ale zapytać muszę. Jakim sposobem rewolucja jest zła?

– Jest nieprzewidywalna. – Po twarzy kapłana przebiegł grymas zniecierpliwienia. – Raptowna, jako żywa. Nie idzie jej ani okiełznać, ani tym ważniejsze, podporządkować. A wy, jak rozumiem, chcecie wywołać zamieć w środku burzy.

Pomimo absolutnego znużenia i senności, umysł naczelnika nagle pojaśniał. Wniosek kapłana Verghowera trafił w rozsądek urzędnika i wywołał, co tu dużo gadać, falę sympatii. Sympatii, która równie szybko odpłynęła.

– Jeśli już jakie dzieła wprowadzać, to dzieła boże! – Głos duchownego nabrał bojowych tonów. – Opus dei! Tak powiadam!

– Panie Verghower. – Elf powoli wycedził słowa. – Zdajecie się celowo kluczyć, odwracać kota ogonem. Jakże naczelnik ma osądzić spór?

Pytanie brzmi, pomyślał Florian Hornz-Lehe, jak szybko?

Nastała cisza. Sebastian Gelz przestał skrobać protokół i oparł głowę o pięść.

Chłopakowi też się pewnie dłuży, domyślał się naczelnik. Ale nic to. Jemu nie należy się przywilej okazywania znużenia.

Oponenci wpatrywali się w urzędnika, niby wyrocznię mającą teraz, zaraz zdradzić tajemnice kosmosu, porządek rzeczy i skąd ten obcy zapach perfum na surducie męża.

– Przez wiele lat – zaczął Alvigender, widocznie zebrawszy myśli – nasza rasa była tłamszona i sprowadzana do statusu małpy. Nie odmówi mi pan racji naczelniku, prawda?

– Na potrzebę dyskusji powiedzmy, że nie odmówię.

– Czy nie byłoby sprawiedliwie, społecznie sprawiedliwie, by wyrównać szanse ludzi i nieludzi? Nie dopuścić tych drugich do urzędów i dać pewne przywileje?

– A czym się różni sprawiedliwość od sprawiedliwości społecznej? – wtrącił duchowny, nim Hornz zdążył w ogóle otworzyć usta. – Bo jeśli sprawiedliwość społeczna nie jest tym samym, co sprawiedliwość, to ta pierwsza, panie Saantenkari, nie może być sprawiedliwa.

– Czarne różni się od białego, a przecież żadnemu nie odmówi pan miana koloru – zripostował elf, uśmiechając się pod prostym nosem.

– W treści być może, ale w odbiorze całkowicie. Co sądzicie na ten temat, panie naczelniku?

Naczelnik daleki był od wydawania osądów. Rzecz jasna wpływ różnych idei na pracę uniwersytetu był jego zajęciem głównym. Byłby też wielce rad, gdyby nie musiał wysłuchiwać zwaśnionych stron. Jako cenzor musiał i gorzko tego nie znosił.

Oparł łokcie na blacie biurka i odchrząknął.

– Zrekapitulujmy stan rzeczy. Obecny tu, Sigmund Verghower, eklezjan kościoła Jurastiona, użył stwierdzenia „tęczowa zaraza”. W którymś z kazań… Kapłanie, proszę nie przerywać! To jest istotne! Wbrew pozorom żacy uczęszczają na ceremonie i misteria. Chociażby, bogowie, na pryteliady w pierwszym tygodniu rozpoczęcia nauki. Żeby się napić, jasne. Ale przed spożyciem jest kazanie, a studenci słuchają. Zwłaszcza tego, co krzykliwe i namawia do zdecydowanych działań.

Kapłan i elf milczeli. Sebastian pilnie notował z nosem niemal w kartce.

– Działania te, zdecydowane jakom rzekł, zwykły być krwawe w skutkach. Pijana głowa, gorąca od młodzieńczej buty, lubi realizować przedsięwzięcia z kategorii zbrodni. Zbrodni, dodam, często bez kary, a jeśli już ukaranej to w ramach odpowiedzialności grupowej. Ta, co potwierdzi wielebny, jest niesprawiedliwa i wychodzi z zestawu obyczajów ludzkich.

– Ludzkich – powtórzył elf, paskudnie się przy tym uśmiechając.

– Potwierdzam, potwierdzam. – Verghower próbował zagłuszyć Alvigendera.

– Dlatego nie rozumiem – mówił dalej naczelnik – na jaką modłę przezywacie Satenkaar Wye „tęczową zarazą”. Czy małe elfiątka trują studnie? Czy pochyleni nad monetami elfowie sikają do chrzcielnic? Śmiem w to wątpić. Ale, na potrzeby dyskusji oczywiście, załóżmy, że zdarzają się takie pojedyncze wypadki. Cóż wtedy?

Naczelnik nie pytał. To znaczy, nie pytał petentów, a samego siebie.

– Wtedy składa się donos. Jeśli do zdarzenia doszło na Uniwersytecie Cesarskim, do mnie. Jeśli w mieście, do odpowiedniego starosty. Wtedy i tylko wtedy, łapiemy kryminała, sądzimy i skazujemy. Jego, a nie całą społeczność, z którą zwykł imprezować albo szlajać się w czasie wolnym i niewolnym.

– Dokładnie tak, dokładnie tak – wtórował Alvigender.

– Nie przerywać! – warknął naczelnik. – Bo nie skończyłem. Wy, panie Saantenkari, powinniście mieć również coś na uwadze. Elfowie być może wyróżniają się wrażliwością, może jakąś tam inteligencją, ale już na pewno odznaczają się innością. Innością, dodam dla porządku, z którą obnoszą się, a ludzie, jak to ludzie, inności nie lubią. Walka z naturalną niechęcią dla zjawisk nam nieznajomych jest głupia. Tyle i aż tyle.

Naczelnik urwał twardo i wejrzał w migdałowe oczy elfa, połyskujące w migoczącym blasku płomienia świecy.

– Nie, nie tyle. – Florian Hornz-Lehe czuł, jak złość wzbiera się w nim, niby przypływ. – Zapominacie o jeszcze jednej sprawie. Wam się zdaje, że porządek można wywrócić do góry nogami, edyktem wprowadzić miłość do wszelkiego stworzenia, a bieda wraz ze skurwysyństwem przeprowadzi się do innego wymiaru. Otóż nie… Nie, panie Saantenkari. Sprawy mniejszości nie powinny zawracać głowy większości, chociaż i większość nie powinna narzucać nikomu swej woli. Prawo powinno rządzić.

Zmieszał się i spojrzał na sygnet, symbol stanowiska urzędniczego i pieczęć zarazem. Widniejący na nim jeleń Lodoingów, rodu panującego, przypominał, z czyjej łaski Florian Hornz-Lehe piastuje stanowisko.

– Powinno rządzić prawo – powtórzył. – Sebastianie, zanotuj to, proszę. Prawo… Rządzić, tak. Powinno rządzić prawo, to proste zdanie.

Duchowny i elf patrzyli na naczelnika w zupełnym osłupieniu, rzekłbyś, nieborak wysłuchujący zawiłości praw podatkowych. Urzędnik wybadał ich zakłopotanie, oczekiwanie prostej a konkretnej odpowiedzi. Temu zakazać, temu pozwolić. Tamtego potępić, temu pobłogosławić. Określić, co czarne, a co białe, usuwając z tęczy życia codziennego kolory.

– Co macie czynić? – odezwał się w końcu ojcowskim głosem. – Wy kapłanie, zgodnie ze Świętymi Zwojami Jokhonna, szanować i miłować wszystkie stworzenia boskie. W szczególności te rozumne znaczy się umiejące uczestniczyć w życiu społecznym, Wy, panie Saantenkari, urzeczywistniać pogląd na równość ras i poglądów, głoszony przez waszą organizację. Waszej uwadze polecam lekturę Vol’Taira Evelyna, O myśli ulotnej. W szczególności zaś fragment o bronieniu wolnego słowa.

Naczelnik opuścił wzrok, ciężko westchnął i spojrzał na Sebastiana Gelza.

– Sebastianie, proszę nie notować do protokołu następnych słów – polecił. – Co najważniejsze w tej chwili… Przede wszystkim teraz, w trybie absolutnie natychmiastowym, bez mitrężenia, konkluzji, pytań i dociekań, powinniście panowie stąd wyjść.

I wyszli. W trybie natychmiastowym, bez mitrężenia i pytań.

A teraz, pomyślał Hornz, pora zwolnić tego idiotę Sebastiana.

Około dwóch tygodni później w prywatnym pokoju Kersila Sorilla w Pałacu Doży, Vendom Tasartir stał, jak drąg przed pryncypałem. Profesora bolały plecy, ból promieniował na uda, ale szaro włosy uczony wytrzymywał.

To nie upokorzenie, powtarzał w myśli. Członkowie Solnego Gabinetu zawsze stoją, gdy zdają raport. Doża nie robi wyjątków, nawet dla zaufanego szefa tajnych służb Najjaśniejszej Republiki Modris.

– Jeśli dobrze rozumiem – powiedział tonem sugerującym, że absolutnie wszystko rozumie – to dwie zwaśnione strony toczą bój ideologiczny. Jedni mówią o konserwacji obyczaju, inni o równości.

Doża wyprostował się w fotelu, oparł rękę o podłokietnik i się uśmiechnął. Vendom Tasartir wiedział, że uśmiech ten kruszył skute lodem niewieście serca. Co pozostawało dla arcyszpiega tajemnicą to powód, dla którego doża nie wziął sobie żony.

– Swoją drogą, profesorze, posiadanie ideologii to luksus, prawda? Ludzie u władzy, nie powinni mieć żadnej, winni się kierować jedynie chłodną kalkulacją i cynizmem. Wykorzystywać dobro, ale gdy potrzeba czynić zło. To chyba z pana książki, prawda?

– Tak – potwierdził grzecznie uczony. – Cesarz. Podarowałem waszej roztropności zeszłej zimy.

– Znakomita lektura. Szkoda, że obecny cesarz nie stosuje się do waszych rad i pomysłów.

– Jestem jedynie waszym sługą – skłamał gładko Tasartir i ukłonił się oszczędnie.

– Wiem – skłamał i doża, przyjmując ukłon skinieniem głowy. – Pan ma jakąś ideologię? Ach, po co pytam… Wiem, że optuje pan za pewnymi koncepcjami czy doktrynami państwowymi. Nieważne. Na czym to ja? Ach! Dwie zwaśnione strony, czyli konflikt, jak to się mawia, powoli się tli. Gdyby wybuchł, potrzebujemy posiadać nad nim kontrolę. Jak nazywa się ten współpracujący z wami żak?

– Sebastian Gelz.

– Och, pięknie – parsknął doża. – To syn Joachima?

– Nie – zaprzeczył profesor i przestąpił z nogi na nogę. Ból stawał się coraz dokuczliwszy. – Sebastian to syn Alfreda, brata Joachima oraz Irmena.

– Ród żmij – skwitował Sorill. – Ale żmije bywają przydatne, jeśli wiedzieć, jak je zaklinać. Niech kontynuuje współpracę. Załatwcie mu jakieś lżejsze kolokwia, zniżki w zamtuzach, kasację długów czy co tam będzie potrzebował.

– Tak się stanie.

– Myślę, że raport nie będzie potrzebny. – Doża wstał, dając sygnał, że rozmowa dobiega końca. – O tym, co dzieje się w stołecznym mieście, aż huczy. Plotki dają się wypierać informacje gospodarcze, donosy o bezpieczeństwie żeglugi morskiej… Słowem, sprawa nietolerancji duchowieństwa względem elfów, zaćmiewa wszystkie inne sprawy. Dodam, że sprawy dalece ważniejsze.

– Czy mam zatem się oddalić? – Profesor poczuł, jak ciepło nadziei wlewa się w jego serce.

– Momencik. – Doża podszedł bliżej uczonego, skrzyżował ręce na piersi i uśmiechnął się miło. – W każdej plotce jest ziarno prawdy, jak powiadają. Czy wywiad maczał palce w tym konkretnym konflikcie światopoglądowym? Mam na myśli, czy Czarne Kaptury przedsiębiorą dyskretny udział w konfliktach światopoglądowych?

– W tym konkretnym czy w ogóle w tego rodzaju sprawach? – Profesor odpowiedział mu równie miłym, wypraktykowanym i diabelnie nieszczerym uśmiechem. – W każdym. Patrząc przez pryzmat spraw błahych, mało kto dostrzega, że więcej nas łączy, niż dzieli. Zatem nam, instytucjom czy osobom prywatnym, łatwiej działać.

– Jaka jest rola wywiadu? Co nasza Republika może zyskać na konflikcie między duchowieństwem a elfami?

– Nie wiem. Dzielić, jak mawiają, zawsze warto, by kiedyś móc rządzić. Jeśli przyjdzie potrzeba wtrącenia się w politykę stolicy, zobaczymy, która ze stron będzie silniejsza. Wtedy dołączymy.

Kersil Sorill pokiwał głową i opuścił wzrok. Vendom Tasartir uznał to za pozwolenie na opuszczenia pokoju. Nie uznając za stosowne kłaniać się w pas, podszedł do drzwi i położył dłoń na mosiężnej klamce o kształcie żmii.

– Profesorze? – szepnął doża, a profesor w jego głosie usłyszał tony zupełnie obce. Tony mianowicie współczucia. – A co z tymi wszystkimi umiarkowanymi elfami? Nie krzykaczami? Tymi, którzy pragną pracować w spokoju? Co z pokornymi kapłanami, brzydzącymi się rozlewem krwi? Co z tymi, którym instytucja czy organizacja jest wstrętną?

Vendom Tasartir, szef wywiadu Najjaśniejszej Republiki Modris, odwrócił się, uśmiechnął ciepło, a potem rzekł uprzejmym głosem.

– Co z nimi? A kogo obchodzi spokój, gdy polem bitwy jest krzyk?

Do nieprawości mają zgrabne dłonie.

W podstępie i matactwie odnajdują swe ścieżki.

Prawa, co wydają strojni w próżność,

Są balsamem na ich niegodziwości.

Wy, co pragniecie bogactw

Zdobytych w zgodzie z mym prawem

Nie płaczcie, w gwałcie nie szukajcie

Sprawiedliwości.

Staniecie się wówczas jak oni.

W prawach dzieci Eo jedyna prawda.

W Zwojach naszych ukojenie i światło.

Jam Tradar,

Bóg, co na szalkach wasze uczynki waży.

Święte Zwoje Tradara, rozdział I, werset 1

Kosa i kamień

Wiosna, 581 lat po przybyciu Attara

Drące się mewy jak zwykle sprofanowały tego ranka pomnik świętej Matyldy, obsrywając go. Młodzi kapłani z Kościoła Tradara wspinali się po wyciągniętych rękach świętej. Pucowali pośpiesznie statuę, symbol patronów uczciwych kupców, aby zdążyć przed błogosławieństwem dla tutejszych handlarzy. Ci zbierali się w Porcie Ado, rozkładając stragany oraz wznosząc pomniejsze kramy. Bogatsi otwierali wrota magazynów. Dzień rozpoczynał także okoliczny element, ustawiający się na zbiegach ulic. Ancymony, grasanci, łajdaki i kanalie, na usługach potężniejszych od siebie, stanowili wywiad gospodarczy, prywatną milicję, windykację, a nawet doradztwo osobiste. Każdy kolejny dzień, bez znaczenia czy targowy, czy zwykły, musiał rozpocząć się od błogosławieństwa.

I stosownej opłaty za boskie wstawiennictwo.

Pan Adam, głowa rodu Selitto, oczekiwał na nef z Norithoru. Poranek spędził z żoną Aele i wychowanką Emmą. Nieślubną córką swojej siostry, Richelli Selitto, oddaną na wychowanie do ludzi godniejszych. Po postnym śniadaniu kazał się odprowadzić ochronie do Portu, gdzie osobiście miał nadzorować wyładunek. Popijał napar z ziół ferlachskich, zbijających ciśnienie krwi. Siedział zgarbiony na taborecie, który pamiętał tyłek ojca pana Adama, jego dziadka, a nawet pradziada, służącego niegdyś w porcie jako tragarz. Obserwował kłęby mgły opadające na bruk doków, wzdychając, prychając i ziewając.

Czas do południa zleciał na kupieckiej robocie. Wpierw przyszedł inkasent. Pan Adam ugościł go jak mógł. Wyłożył na stół wędzonego węgorza w sosie gromvedzkim, raczki gotowane w solance, a do popicia podał słaby nektar tenderheimski. Poboru nie podpisali, ponieważ inkasent, uznając zamówienie za istotne dla kondycji gospodarczej dzielnicy, zwolnił ją z należności podatkowych.

Potem przyszła matka przełożona Stefania ze sierocińca przy kościele Hilen. Prosiła jak co tydzień, o datek. Pan Adam, czuły na biedę ludzką, podarował jej dziesięć denarów modriskich, lecz zafakturowali dwadzieścia. Matka Stefania zarobiła kolejne pięć denarów, kupiec Selitto zaś mógł odliczyć sobie od podatku dwadzieścia denarów z tytułu działalności dobroczynnej.

Zawieszone wysoko nad horyzontem słońce grzało z całą mocą, a kupiecka tusza spociła się do reszty. Selitto odkleił odzienie od pleców i otarł pot z czoła. Zadokowany w porcie nef został opróżniony z ładunku tym prędzej, im baczniej pan Adam obserwował tragarzy.

To będzie dobry rok, pomyślał kupiec. Choć nic na to nie wskazywało.

Kilka lat wcześniej rody Selitto, Gelz, Oldberg, a także krasnoludzki ród Grodderów zawiązały spisek mający na celu usunięcie Kersila Sorilla ze stanowiska doży. Powodem były rzekome konszachty z użytkownikami mocy czarnoksięskich, którym praktyk zakazywał edykt o diabelskiej sztuce. Taki był powód oficjalny, lecz zgoła odmiennie prezentował się powód rzeczywisty.

Rzecz szła o władzę.

W sześćset dziewiątym roku po przybyciu Attara Camillo Giambattista da Gheletti, cenzor w kelradzkiej kancelarii Zakonu Gorejącego Słońca, siedział nad typową dla siebie robotą. Ojciec przełożony zlecił mu analizę tekstów profesora Vendoma Tasartira z Modris. Robota, jak przyznawał w duchu inkwizytor, bywała brzemienna w grzeszne myśli.

Cenzor zmówił cicho modlitwę i przystąpił do pracy. Przekartkował De Virtute, książkę heretyckiego uczonego.

Władza. Człowiek może posiadać złoto całego świata, lecz bez poczucia posiadania władzy czuje się niczym dziad proszalny. Człowiek może biedować, zajadać czerstwy chleb, popijać go stęchłą wodą, lecz posiadając poczucie władzy, wie, że choć gór kupić nie zdoła, będzie mógł je przenosić. W mariażu władzy i pieniędzy pan Adam Selitto dostrzegał związek niekoniecznie jasny dla pospołu. Zrazu, gdy człowiek jest hołotą, wzdycha o pieniądzu, widząc w nim niesłusznie remedium na własne dolegliwości. Swym władztwem stara się, o ile chce, podporządkować sobie równych, co na ogół ogranicza się do jego rodziny tudzież przyjaciół. Na innej płaszczyźnie znajdują się posiadacze. W tejże masie pan Selitto dostrzegał potencjał generujący osobliwy dobrobyt, niesprowadzający się jedynie do materialnych wygód, lecz będący głównym czynnikiem rozwoju w wyrazistym, kosmopolitycznym społeczeństwie Najjaśniejszej Republiki Modris. Masa ta, zaspokajając swą potrzebę władzy, wchodzi w kontakty z równymi sobie, choć odmiennymi pod względem pragnień. Wówczas to następuje wymieszanie się aspiracji, wynikiem czego osiągana zostaje nowa jakość, jawiąca się niczym zacier znakomitego piwa lub tłuszcz ze smacznego mięsa. Masa płynna, zmienna pod wpływem polityki i nauki. Kucharz nadaje jej smaku, doprawia ją. Masa, która, nawet jeśli nie chce, musi się rozwijać. Dlatego kucharz musi zostawić tę masę, wytyczając jej prawa dające możliwość maksymalnego, nieskrępowanego rozwoju. Inaczej kompozycja przypraw sprawi, że będzie niejadalna. Ród Selitto znajdował się w masie trzeciej, posiadając majątek ogromny, równy chęci sprawowania władzy najwyższej w Republice. Po obaleniu Sorilla i jego ucieczce do Middenvatten popełniono błąd brzemienny w skutkach…

Camillo przetarł ręką twarz.

Tego nie idzie czytać, pomyślał.

Na dworze huczała sowa.

Słońce nad lasem zachodziło powoli, oblewając wiejski dwór Ebenezera von Plaufenwalda letnimi promieniami. Pogoda była wspaniała. W sam raz na spęd wnuków i dziatwy kuzynostwa jego żony Imerslund. Nie cierpiał ich wrzasków, ganiania, marudzenia, tysiąca pytań i okazyjnego płaczu. Znosić coroczne spotkania rodzinne musiał jednak cierpliwie, gdyż obawiał się fochów połowicy. Jak na prawdziwego męża przystało.

Zaczerpnął powietrza. Strzelił karkiem i uśmiechnął się, wspominając własną przeszłość. Od górnika w Marchii Walsberg na wiejski dwór w Księstwie Desteve. Od chama do notabla.

Tatuś byłby dumny, pomyślał. Gdyby go to interesowało.

– Dziadku! Dziadku! – Wnuk Jori wyrwał Ebenezera z zamyślenia. Krzyczał z oddali, ale Plaufenwald słuch miał dobry. – Babcia Imer cię woła!

– Co? A po co?

– Nie wiem! Ale babcia powiedziała, że dziadziuś już za dużo grogu wypił samotnie!

– Ot, przechera błyskotliwa – prychnął pod nosem Ebenezer.

Poszedł. Po co miał drażnić żonę, kiedy od rana kąsa niczym osa?

Zjazdy rodu Plaufenwald były w rzeczywistości spotkaniem rodzinnym Gräsbecków. Gałęzie drzewa genealogicznego Plaufenwaldów ograniczały się do jednego konara.

Żonę spotkał w bawialni. Imerslund żywiołowo rozmawiała z kuzynostwem. Ebenezer wiedział, co się święci.

Dzieci zgromadziły się wokół fotela, na którym pan Plaufenwald zwykł zasypiać pijany. W bawialni przyjmował też znajomych. Tych, co przeżyli stare, dobre czasy.

– W końcu jesteś, Eb – powiedziała Imerslund, krzyżując ręce na piersi. – Chowasz się jakby przed katem.

Mężczyzna spojrzał na gromadzące się dzieci. Porównanie żony ocenił jako trafne.

– Może opowiedziałbyś jakąś historyjkę dzieciom? – poddała, widząc, że mąż zaczyna uciekać myślami w inny świat. Zwróciła się do gości. – Ebenezer dużo opowiada i równie dużo ubarwia.

Towarzystwo zaśmiało się. Stary wiarus też, chociaż nieszczerze.

– Wujku Ebenezerze! Opowiedz nam coś! – darła się sopranem któraś z dziewczynek rodu Gräsbeck.

Ebenezer von Plaufenwald lubił smak dobrej gawędy, urządzanej w towarzystwie starych kompanów. Opowiadał wówczas o wyprawie świętego Brunona. W wersji oficjalnej. Za mówienie prawdy pewnie czekałby go stryczek. Wspominał Wojnę o Całun, szydząc z jakże głupiej nazwy. Wspominał wreszcie profesora Tasartira, zaznaczając, jak wspaniale go znał.

Plaufenwald często kłamał, ale opowieści rządziły się swoimi prawami. Mówił o Kompanii Ebenezera Plaufa spod Brodatych Wzgórz. O tym akurat niechętnie, wszak było to przed otrzymaniem patentu szlacheckiego. Chwalił się promocją oficerską nadaną przez cesarza Deotardusa. Bajał o przygodach w drodze do Marchii Walsberg. O Czarnych Kapturach, a zwłaszcza o jednym z nich. Mówił o nim niczym o koszmarze. Ze strachem, że nawiedzi go w nocy.

Ale te historie nie były dla dzieci.

– Dobrze, już dobrze! – Ebenezer rozłożył ręce w geście poddania, po czym rozsiadł się w fotelu i poszukał ręką szklanicy, zwykle będącej na podorędziu. Zawiódł się. – Siądźcie społem panny, smyki… – odchrząknął. – Juri! Zostaw ty w spokoju Rondę! Zamiast słuchać, pójdziesz wnet do mamy! Spokój! Cyt, uwaga. Zaczynamy.

Jeden z kuzynów Imerslund, którego imienia Ebenezer nie mógł zapamiętać, przyniósł szklankę. Stary żołnierz chwycił za naczynie. Znów się zawiódł. To była woda.

– W odległym królestwie – zaczął głosem wieszcza – istniejącym, jak zwykle w takich opowieściach, dawno temu, żył monarcha znudzony panowaniem. Postanowił abdykować, lecz wzdrygał się na myśl, iż po nim mógłby panować jego syn-idiota. Ostrożny król ogłosił, że władzę odda pewnemu żebrakowi, gdyż ktoś taki smakował biedy i z tego powodu będzie darzył współczuciem innych biedaków. – Pogroził palcem dla efektu. – Monarcha wkrótce wydał edykt. Syna-idiotę posłano na kolonizację bezludnej wyspy, a nowym królem królestwa, leżącego daleko stąd, został żebrak. Zjechało się państwo rycerstwo, bito pokłony, rzucano się na kolana, rączki całowano. Ci, co tam byli, miód i mleko pili. Wspominali, że król-żebrak speszony był z początku, lecz w miarę posuwania się uczty do przodu, zyskiwał animuszu i pewności siebie. Nim spił się jak prosię, zrzygał i zesrał w gacie, ogłosił reformy państwa naprawiające niesprawiedliwości różnorakie.

Starsze dzieci się zaśmiały. Młodsze mrugały oczami. Ebenezer objął wzrokiem rodzinę, aby upewnić się, że jego niewybredne słownictwo nie dotarło do uszu opiekunów.

– Król zaczął zabierać bogatym i rozdawać biednym, sobie zostawiając trzecią część tej, jak mawiano, redystrybucji dóbr. – Teraz wszystkie dzieci zrobiły durną minę. – Tłumaczono, że tym, którzy rozdają, jakaś miła gratyfikacja się należy. Im ktoś bogatszy, tym chudsza stawała się jego sakwa. Lud piał z radości, bogaci cicho klęli, średniacy się wykruszali. Przy tym król-żebrak wystawiał piękne przyjęcia, rozdawał pieniądze, czasem wyprawiał igrzyska. Specjalnym dekretem wyeliminował zjawisko biedy, regulował kto, ma ile zarabiać i po ile kupczyć mają kupcy. Pieniędzy na rozdawnictwo wkrótce zabrakło, a król-żebrak orzekł, że to średniacy winę ponoszą, chowają zaskórniaki pod podłogą. Gdy pieniądze roztopiły się do reszty, przyszła powódź.

Ebenezer zauważył, że jednak kilku starszych kuzynów Imerslund nadstawiało uszu. Nie lubili wiarusa. Mieli go za poślednią szlachtę ze zbójnickiego księstwa. Za coś, co arystokracja ciężko znosi. Za coś nowego.

Pies im mordę lizał, pomyślał żołnierz.

Strzelił palcami i wziął głęboki wdech.

– Rozsierdzony tłum chciał obalić króla-żebraka i wybrać spośród siebie nowego. Oponowało rycerstwo, oponowali kapłani. We wrzawie ktoś dopatrzył się syna króla, który zrzekł się tronu na rzecz żebraka. Syn-idiota sprzedawał muszelki z wyspy, którą sam jeden skolonizował!

Kapitan zorientował się, że Gräsbeckowie szepczą z Imerslund.

– Pochwycono go, ożeniono ze szlachcianką, do śmierci zaś rządził jego teść jako regent. Ludzie woleli króla idiotę z dobrym gabinetem niż dobrotliwego króla gwałcącego wszystkich dobrą wolą.

Ebenezer uśmiechnął się i popił wody.

Pora kończyć te głupotki, postanowił. Nadchodzi żona.

Camillo Giambattista da Gheletti zauważył, że zaczyna świtać.

– Kiedy noc zleciała? – rzucił sam do siebie.

Terminy goniły. Ojciec przełożony oczekiwał na szeroki opis De Virtute. Do inkwizytora Camillo należała też decyzja, czy księga znajdzie się w Index librorum prohibitorum. Pism zakazanych przybywało z każdą dekadą, a De Virtute było niejako debiutem Camillo.

Dlatego pilnował terminu oddania opisu.

Wrócił do czytania.

Podobnie było z Wolfgangiem Toustem. Parweniuszem, którego potężne rody z Modris uczyniły dożą w miejsce wygnanego Kersila Sorilla. Tousta spuszczono ze smyczy, poluzowano wiązania kagańca, aż zaczął wydawać pieniądze. Wydawać ponad miarę, więcej niż miał, aż w końcu zadłużył się niebotycznie. Zajmował się przy tym wszystkim innym, lecz nie polityką. Wchodząc w gospodarkę, próbował ograniczać przestrzeń zarobkową średniaczków. Mieszając się w sprawy religii, wspierał kapłanów Eo i Jurastiona, godząc w świątynie ukochanych bóstw ludu Modris – Tradara oraz Ado.

Bałaganił w poczuciu czynienia dobra, aż wreszcie uderzył w struktury znacznie potężniejsze niż zbrojne hufce czy jawne układy. Nadszedł moment, gdy Wolfgang Toust próbował zniszczyć Czarne Kaptury, ograniczając im możliwości wywiadu. Tajne Służby Najjaśniejszej Republiki nie mogły jawnie wypowiedzieć doży posłuszeństwa, lecz mogły i zrobiły coś innego. Sprowadziły Kersila Sorilla z powrotem do Modris. Toust został obalony, a uradowany lud nawet nie protestował, kiedy Sorill zlikwidował Ollmon – zgromadzenie ludowe wybierające nowego władcę. Wolfganga Tousta skazano na śmierć poprzez napojenie słoną wodą.

Po powrocie Kersila Sorilla na urząd doży Najjaśniejszej Republiki Modris Adam Selitto obawiał się o własne życie. Wszelako ród Selitto optował za wyborem Wolfganga Tousta na dożę po oskarżeniu Sorilla o sprzyjanie magom. Potem patrycjusz wycofał się w cień, wiedząc, że gołodupiec i gołota pokroju Tousta nie utrzyma się długo u władzy.

W rozumowaniu tym miał słuszność.

Miesiąc temu Selitto podpisał kontrakty z dostawcami oliwy, a także rud miedzi i żelaza. Kupcy z księstw Desteve, Tenderheim oraz Norithoru wywiązali się wzorowo z obiecywanych wielkości dostaw, a także lojalności. Pan Adam dążył do monopolizacji handlu oliwą i rudami, na co zazdrośnie patrzyły pozostałe rody modriskie.

Szczęśliwie Sorill, po swoim powrocie, wybaczył rodowi Selitto. Doża stwierdził, iż w polityce brak miejsca na sentymenty i resentymenty, a wspieranie Tousta przez Selitto miało charakter polityczny, nie osobisty.

Wszystko układało się aż do momentu ogłoszenia opodatkowania szafirów, szmaragdów, kopalnianych rud, krzemionki, jedwabiu oraz atłasu. Dóbr, którymi od dwóch dekad ród Selitto kupczył na wielką skalę. Turbulencje rynkowe, nierzadko powodowane nowymi rozwiązaniami podatkowymi, dałoby się przeżyć. Przetrwać. Pana Adama szlag trafił, gdy podliczył, że znaczną część majątku posiada w towarze, a spieniężanie zapasów nie było dobrym rozwiązaniem.

Zakupione rudy należało sprzedać w Marchii Północy. Koszty transportu oraz ochrony już i tak do tej pory były dosyć uciążliwe. Przynajmniej cła narzucone przez Księstwo Koronne Ostreich, przez które wiodły szlaki, należały w istocie do znośnych. Ród Selitto musiał jednak operować na granicy opłacalności, aby utrzymać kontakty. Mimo to zarabiał. Obecnie, z nowym podatkiem, handel rudą przyniósłby straty. Gdyby nie wielkość zamówienia, pan Adam mógłby jeszcze powiązać koniec z końcem, chociaż byłby to kres opłacalnego handlu rudami.

Hale magazynujące opodatkowane towary, również według nowych reguł, miały zostać obłożone dodatkowymi daninami. Dlatego zgromadzenie rud w magazynach, przeczekanie niekorzystnego klimatu i wpływanie w tym czasie na dożę nie wchodziło w rachubę. Towar gorący, jeśli nie dało się go ostudzić, należało migiem sprzedać.

Nadzieja pozostawała w oliwie. Selitto mógł ją zbyć zakontraktowanym odbiorcom i planować dalej.

Pan Adam zdążył się uspokoić. Wierzył, że zimna krew pozwoli obmyślić rozwiązanie jego frasunków. Z pewnością nowe podatki dotknęły też inne rody kupieckie, lecz familia Selitto bezapelacyjnie była spośród nich najpotężniejsza. Kto wie? Może będąca pomysłem rzeźba pozwoli w przyszłości zarobić mu na doradztwu?

Zadumany Selitto siedział na taborecie i popijał trzecią dolewkę ziółek. W tłumku tragarzy, zgarbionych pod ciężarem pakunków, ujrzał siostrzenicę Emmę. Kobietę smukłą jak węgorz oraz bystrą niczym młody karaś. Na pożądliwe łypnięcia nie reagowała, na prostackie gwizdanie opuszczała wzrok. Dawno wyzbyła się młodzieńczego, figlarnego uśmieszku, zastępując go pogodnym wyrazem twarzy. Trzy i pół dekady wdzięku zbliżało się do pana Adama, z daleka oblewając go kojącym spojrzeniem brązowych oczu.

Zacna białogłowa, lecz za stara na intratne zamążpójście. Zresztą ożenek nie wchodził w rachubę. Siostra pana Adama, Richella Selitto, spowiadając się z rozwiązłości, usłyszała, że jej nieślubna córka nigdy nie będzie mogła zażyć szczęśliwości bycia żoną. Richella, jako dewocyjna wariatka, przestraszyła się kapłana i przekazując Emmę pod opiekę pana Adama, zaklęła kupca, aby dopełnił pokuty.

Przekazała nawet dwie kamienice przy Porcie Ado na poczet wydatków na córę. Potem łaskawie zmarła na gorączkę Prytera.

Emma szła wolnym krokiem. Wreszcie stanęła przed zgarbionym kupcem i przyjrzała mu się z uwagą.

– Coś cię trapi, wuju – zauważyła.

Pan Adam podniósł leniwie ciało z taboretu, wzdychając.

– Sprawy finansowe. – Machnął ręką, jakby chciał przegonić wszystkie frasunki niczym upierdliwą muchę.

Krótka odpowiedź pozornie zadowoliła kobietę. Pan Adam, po latach sprawowania opieki nad Emmą, potrafił wyczuć, kiedy kobieta chciałaby coś dodać. Zaprotestować. Wypowiedzieć się. Kupiec nie do końca rozumiał, dlaczego Emma nie zdecydowała się pociągnąć tematu. Właściwie Selitto cieszył się z takiego stanu rzeczy. Nie miał ochoty na dyskusje o położeniu finansowym własnego rodu z kobietą.

– Ciotka Aele uważa, że spędzasz za mało czasu w domu. – Emma odezwała się głosem pozbawionym pretensji.

– Nie wątpię, że tak uważa.

– Twoim zdaniem przesadza?

– Nie, kochana – odpowiedział pan Adam. – Ciotka ma słuszność. Pracuję za dużo, powinienem spędzać z wami więcej czasu.

– Więc dlaczego nie spędzasz?

Selitto usiadł z powrotem na taborecie. Dokuczały mu lędźwie, zwłaszcza gdy stał.