Stacja Straszydło - Anne Elvedal - ebook + książka
NOWOŚĆ

Stacja Straszydło ebook

Elvedal Anne

4,9

Opis

Tajemnica ukryta na starej stacji Billie i jej rodzina przeprowadzają się z dużego miasta do budynku opuszczonej stacji kolejowej w małej miejscowości Helgrenda. Zamieszkują w starym domu z duszą – tak mówi mama Billie. Ale co to oznacza? Nie mija dużo czasu, zanim Billie odkrywa kilka tajemniczych i dziwnych rzeczy. Co to za dźwięki z parteru w nocy? Dlaczego las przy stacji nazywa się Lasem Smutku? I kto napisał ostrzeżenie na ścianie? Razem ze swoim nowym kolegą z klasy Rasmusem Billie zaczyna badać, co tak naprawdę dzieje się na stacji. Okazuje się, że nic nie jest takie, jak myśleli… „Stacja Straszydło” to wciągająca i trzymająca w napięciu historia z „dreszczykiem” dla młodszej młodzieży.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 203

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (9 ocen)
8
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Audrey_

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza książka na Halloween! :)
00
tojestpaula

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna książka ale wydaje mi się, ze dla takich dzieci 10+ :) na jesienny wieczór dla dorosłej osoby też super
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Spøkel­ses­sta­sjo­nen
Tekst: Anne Elve­dal
Ilu­stra­cje: Hedda Kvern­da­len
Prze­kład: Bar­bara Wa­li­góra
Re­dak­tor pro­wa­dząca: Agata Ton­dera
Ko­rekta: Alek­san­dra Wie­to­cha, Kinga Ko­siba, ko­rekta w pro­gra­mie firmy Lin­gventa
Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Mał­go­rzata Ćwie­luch
Skład: Cy­prian Za­drożny
© CAP­PE­LEN DAMM AS, Oslo, 2024 All ri­ghts re­se­rved
© Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o., War­szawa 2024
Wszyst­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-82999-69-3
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51wy­daw­nic­two@zie­lo­na­sowa.plwww.zie­lo­na­sowa.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

1

Wszystko za­częło się, gdy mój młod­szy brat zjadł głowę ptaka. Nie głowę wrony albo orła (bu­zia Lu­kasa nie była na to wy­star­cza­jąco duża), tylko głowę ma­łego wró­bla. Wy­daje mi się, że był to wró­bel zwy­czajny. Mia­łam się opie­ko­wać bra­tem, ale przez jedną małą chwilkę nie zwró­ci­łam na niego uwagi. Nie dla­tego, że ra­to­wa­łam świat czy coś w tym stylu. Nie je­stem aż tak wy­jąt­kowa. Je­stem zwy­kłą dwu­na­sto­latką, która robi zwy­kłe rze­czy, ta­kie jak na przy­kład pój­ście do to­a­lety. A kiedy wró­ci­łam do sa­lonu w na­szym miesz­ka­niu, Lu­kas nie sie­dział już na pod­ło­dze i nie ba­wił się swoją ko­lejką. Zna­la­złam go za to na bal­ko­nie, przy karm­niku dla pta­ków, gdzie mój tata każ­dego dnia zo­sta­wiał okruszki chleba. W ręku Lu­kas trzy­mał mar­twe, bez­głowe ciało wró­bla. Nie wie­dzia­łam, czy wró­bel był już mar­twy, kiedy Lu­kas wło­żył go do ust, i w su­mie nie chcia­łam o tym my­śleć. Cho­ciaż i tak oczyma wy­obraźni wi­dzia­łam, że wró­bel mu­siał być żywy. I że w mo­men­cie, gdy jego główka zo­stała we­pchnięta do ciem­nej pasz­czy, mu­siał po­czuć taki sam śmier­telny strach, jaki ja po­czu­łam, kiedy za­krztu­si­łam się kar­mel­kiem na uro­dzi­nach mo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki El­li­nor. Pa­mię­tam uczu­cie nie­moż­no­ści od­dy­cha­nia. Pa­mię­tam to aż zbyt do­brze. To, jak twardy cu­kie­rek utknął w moim gar­dle i spra­wił, że moja klatka pier­siowa pło­nęła. Tak bar­dzo, że moje serce aż chciało z niej wy­sko­czyć. Moje nogi stały się wą­tłe jak słomki. Je­dyne, czym mo­głam po­ru­szać, to ra­miona. Mio­ta­łam się i trze­po­ta­łam rę­koma, tak mocno, jak pew­nie wró­bel mu­siał trze­po­tać swo­imi skrzy­deł­kami. Na szczę­ście w końcu El­li­nor zo­rien­to­wała się, że wcale nie pró­buję na­śla­do­wać kur­czaka, i ude­rzyła mnie w plecy tak mocno, że cu­kie­rek wy­strze­lił ze mnie ni­czym ko­rek. Był to pew­nie inny dźwięk od tego, który roz­legł się, gdy Lu­kas za­ci­snął swoje małe mleczne zęby na wą­skiej szyi wró­bla – ten drugi mu­siał przy­po­mi­nać ra­czej chru­pa­nie su­char­ków.

Lu­kas nie jest złym chłop­cem. Ma trzy lata i jest naj­słod­szym młod­szym bra­cisz­kiem na świe­cie, z ciem­nymi lo­kami i mięk­kimi po­licz­kami. Je­dy­nym pro­ble­mem jest to, że wkłada do buzi wszystko, co zo­ba­czy. Być może robi to dla­tego, że rzadko coś wy­cho­dzi z jego ust, więc za­miast tego wpy­cha do pasz­czy różne rze­czy. Mam na my­śli to, że Lu­kas nie po­trafi mó­wić. Ani słowa. Pod tym wzglę­dem jest tro­chę w tyle za in­nymi trzy­lat­kami. Wszystko jest w po­rządku z jego słu­chem i ję­zy­kiem. Był na wielu róż­nych ba­da­niach u wielu róż­nych eks­per­tów i być może z jego głową też wszystko jest w po­rządku. Bo cho­ciaż Lu­kas od­ma­wia mó­wie­nia, ro­zu­mie wszystko, co my do niego mó­wimy. Po­trafi też ki­wać głową, po­trzą­sać nią i wska­zy­wać pal­cem. Po­trafi się śmiać i krzy­czeć, i to gło­śno. I po­trafi pła­kać. Tak jak tego dnia, gdy sie­dzie­li­śmy na tyl­nym sie­dze­niu na­szego sa­mo­chodu. Lu­kas wy­ma­chi­wał dziko swoją lo­ko­mo­tywą, pła­cząc hi­ste­rycz­nie. Do­sko­nale go ro­zu­mia­łam. Mój ty­łek też bo­lał od sie­dze­nia w miej­scu przez tak długi czas. A je­cha­li­śmy już dłu­żej niż me­ga­długo. Naj­pierw dzie­więć go­dzin, za­nim spę­dzi­li­śmy noc w ho­telu. Po­tem jesz­cze ko­lejne osiem go­dzin. Nasz blok w Oslo, do któ­rego miała się te­raz wpro­wa­dzić inna ro­dzina, był stąd od­da­lony o po­nad ty­siąc ki­lo­me­trów. Gdy­by­śmy prze­je­chali tę samą od­le­głość na po­łu­dnie za­miast na pół­noc, by­li­by­śmy już w in­nym kraju. Może w Niem­czech.

– Bil­lie? – Głos mamy prze­bił się przez moje słu­chawki, więc je zdję­łam. Uśmiech­nęła się do mnie ze zmę­cze­niem z sie­dze­nia kie­rowcy. – Czy mo­gła­byś, pro­szę, po­móc Lu­ka­sowi? Za­raz bę­dziemy na miej­scu.

Przy­tak­nę­łam. Co in­nego mia­łam zro­bić? Prze­cież to przeze mnie tu by­li­śmy.

Dzień po tym, jak Lu­kas zjadł głowę ptaka, mama i tata po­wie­dzieli nam, że się prze­pro­wa­dzamy. Nikt w su­mie nie oznaj­mił mi wprost, że to przeze mnie mie­li­śmy wy­je­chać z mia­sta, w któ­rym miesz­ka­łam całe swoje ży­cie. Mama jest le­karką i ba­daczką, a tata pie­lę­gnia­rzem, więc oboje wie­dzą, jak prze­ka­zy­wać złe wie­ści. Po­wie­dzieli, że to dla­tego, że mama stra­ciła pracę jako ba­daczka w la­bo­ra­to­rium i te­raz chcą carpe diem: chwy­tać dzień. Oboje czuli się, jakby umie­rali w mie­ście, i chcieli prze­pro­wa­dzić się na wieś, żeby po­czuć, że żyją. Tam można usły­szeć ci­szę. Więc w mgnie­niu oka zna­leźli so­bie nowe prace i ku­pili dom na pół­nocy Nor­we­gii, nad fior­dem, w ma­łej miej­sco­wo­ści o na­zwie Hel­grenda, gdzie do­ra­stała moja pra­pra­bab­cia. Miało tam być tyle świe­żego po­wie­trza, że Lu­kas i ja mie­li­śmy stać się dużo zdrowsi.

– Spójrz, krowa! – krzyk­nę­łam, wska­zu­jąc za okno. – A tam jest je­dzonko dla krowy.

Ale Lu­kas nie był za­in­te­re­so­wany ani kro­wami, ani ogrom­nymi, bia­łymi, pla­sti­ko­wymi ku­lami, które le­żały roz­rzu­cone po polu. Cią­gle tylko pła­kał.

– Pierw­sza osoba, która bę­dzie ci­cho przez dzie­sięć se­kund, po­bawi się ko­lejką – po­wie­dzia­łam.

Lu­kas za­ci­snął usta. Mo­men­tal­nie prze­stał pła­kać i uśmiech­nął się swoim naj­ład­niej­szym uśmie­chem.

Da­łam mu mój te­le­fon, a sama opar­łam czoło o chłodną szybę i spoj­rza­łam na szare chmury za oknem. Pró­bo­wa­łam uda­wać, że tak na­prawdę je­ste­śmy na wa­ka­cjach. Bo wtedy faj­nie by­łoby przy­je­chać do no­wego miej­sca, a zo­ba­cze­nie no­wych rze­czy by­łoby eks­cy­tu­jące. Te­raz prze­jeż­dża­li­śmy obok sta­rego domu z wy­bi­tymi oknami i farbą, która łusz­czyła się tak bar­dzo, że bu­dy­nek wy­glą­dał, jakby zrzu­cał skórę.

– Jak tu pięk­nie! – Mama wes­tchnęła za kie­row­nicą.

Tata sie­dział obok niej z kasz­kie­tem na gło­wie i za­ci­snął dwa palce na no­sie tak, że brzmiał, jakby mó­wił do mi­kro­fonu i był prze­wod­ni­kiem:

– Tak, pro­szę pań­stwa, je­dziemy te­raz przez naj­pięk­niej­sze miej­sce w ca­łej Nor­we­gii: Hel­grendę. Po pra­wej stro­nie mamy pole. A po le­wej, tak jest, jesz­cze jedno pole. O, i jesz­cze jedno. O nie, wy­gląda na to, że mama wy­wio­zła nas w pole...

Mama się ro­ze­śmiała, a Lu­kas za­po­mniał o za­ba­wie ko­lejką i za­czął się skrę­cać ze śmie­chu, gdy usły­szał pi­skliwy głos taty. Tata ro­bił tę sztuczkę, od­kąd mia­łam trzy lata, więc te­raz po­wie­dzia­łam mu, że to już nie jest śmieszne, ale on po pro­stu kon­ty­nu­ował. Opo­wia­dał wszystko, co wie­dział o Hel­gren­dzie: że kie­dyś był tu za­kład rybny, ale te­raz jest już za­mknięty. I że dla­tego nie ma tu zbyt wielu miejsc pracy. Że wię­cej lu­dzi wy­pro­wa­dziło się z Hel­grendy, niż do niej wpro­wa­dziło. Że te­raz mieszka tu tylko czte­ry­sta osób, pra­wie tyle samo co w na­szym bloku. I wtedy po­wró­ciły wszyst­kie złe my­śli... Te same, które od­wie­dzały mnie przez kilka ostat­nich nocy. Bo co, je­śli... nikt mnie tu nie po­lubi? Przy­jaź­ni­łam się z El­li­nor od przed­szkola i nie bar­dzo już pa­mię­ta­łam, jak się na­wią­zuje nowe przy­jaź­nie.

Drobne kro­ple desz­czu spa­dały na przed­nią szybę, gdy skrę­ci­li­śmy na wy­bo­istą le­śną drogę. Wy­glą­dała, jakby nie­długo miała znów za­ro­snąć. Grube i cien­kie drzewa na­pie­rały na nas, ale po kilku mi­nu­tach wy­je­cha­li­śmy na otwartą prze­strzeń. Mama szybko za­trzy­mała sa­mo­chód i wy­łą­czyła sil­nik.

– Je­ste­śmy na miej­scu! – krzyk­nęła z uśmie­chem.

Trzy se­kundy póź­niej cała trójka była już na ze­wnątrz. Mama za­pu­kała ze znie­cier­pli­wie­niem w szybę sa­mo­chodu.

– Chodź, ty też, Bil­lie. Nie cie­szysz się?

Gdy tylko wy­sta­wi­łam nogi za próg sa­mo­chodu, ostry je­sienny wiatr tar­gnął mo­imi wło­sami. Za­ci­snę­łam kurtkę cia­śniej wo­kół ciała. Wi­dzia­łam zdję­cia tego miej­sca w in­ter­ne­cie, w ogło­sze­niu o sprze­daży. Jed­nak zo­ba­cze­nie go na żywo, było czymś zu­peł­nie in­nym. Wy­glą­dało jakby... bez ży­cia?

Za­rdze­wiały wa­gon po­ciągu spo­glą­dał na mnie z za­ro­śnię­tych to­rów ko­le­jo­wych, które roz­cią­gały się w ota­cza­ją­cym nas gę­stym le­sie. Nie było tu wi­dać żad­nych blo­ków ani są­sied­nich do­mów. Na skraju lasu stał nie­wielki, szary bu­dy­nek, który wy­glą­dał na znacz­nie mniej­szy niż na zdję­ciach. De­ski już spróch­niały, a w da­chu prze­świ­ty­wały dziury – tak pre­zen­to­wał się stary ma­ga­zyn. Na szczę­ście sta­cja ko­le­jowa, w któ­rej mie­li­śmy miesz­kać, była znacz­nie więk­sza. Gmach z czer­wo­nej ce­gły stał pu­sty i mil­czący pod ciem­nymi chmu­rami, które wi­siały ni­sko nad da­chów­kami po­kry­tymi mchem. Nad drzwiami znaj­do­wała się że­la­zna ta­bliczka, a na niej czarne li­tery: „Sta­cja Hel­grenda”. Nie mie­li­śmy się wpro­wa­dzać do zwy­kłego domu. Mie­li­śmy za­miesz­kać na nie­czyn­nej sta­cji ko­le­jo­wej. Była ona je­dy­nym miej­scem w oko­licy na sprze­daż.

– Bil­lie! – krzyk­nął tata. – Nie stój tak, bo zmar­z­niesz i się prze­zię­bisz!

Przyj­rza­łam się wej­ściu: na koń­cach rynny nad drzwiami były wy­rzeź­bione małe fi­gurki: po­łą­cze­nie czło­wieka i zwie­rzę­cia. Z ich otwar­tych paszcz, ufor­mo­wa­nych w nie­mym krzyku, ka­pała woda. Na­gle coś za­grze­cho­tało bli­sko mo­jego ucha – aż pod­sko­czy­łam. Obok mnie stała mama i po­trzą­sała bre­locz­kiem.

– Chcesz otwo­rzyć drzwi do na­szego raju?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki