Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tajemnica ukryta na starej stacji Billie i jej rodzina przeprowadzają się z dużego miasta do budynku opuszczonej stacji kolejowej w małej miejscowości Helgrenda. Zamieszkują w starym domu z duszą – tak mówi mama Billie. Ale co to oznacza? Nie mija dużo czasu, zanim Billie odkrywa kilka tajemniczych i dziwnych rzeczy. Co to za dźwięki z parteru w nocy? Dlaczego las przy stacji nazywa się Lasem Smutku? I kto napisał ostrzeżenie na ścianie? Razem ze swoim nowym kolegą z klasy Rasmusem Billie zaczyna badać, co tak naprawdę dzieje się na stacji. Okazuje się, że nic nie jest takie, jak myśleli… „Stacja Straszydło” to wciągająca i trzymająca w napięciu historia z „dreszczykiem” dla młodszej młodzieży.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 203
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
Wszystko zaczęło się, gdy mój młodszy brat zjadł głowę ptaka. Nie głowę wrony albo orła (buzia Lukasa nie była na to wystarczająco duża), tylko głowę małego wróbla. Wydaje mi się, że był to wróbel zwyczajny. Miałam się opiekować bratem, ale przez jedną małą chwilkę nie zwróciłam na niego uwagi. Nie dlatego, że ratowałam świat czy coś w tym stylu. Nie jestem aż tak wyjątkowa. Jestem zwykłą dwunastolatką, która robi zwykłe rzeczy, takie jak na przykład pójście do toalety. A kiedy wróciłam do salonu w naszym mieszkaniu, Lukas nie siedział już na podłodze i nie bawił się swoją kolejką. Znalazłam go za to na balkonie, przy karmniku dla ptaków, gdzie mój tata każdego dnia zostawiał okruszki chleba. W ręku Lukas trzymał martwe, bezgłowe ciało wróbla. Nie wiedziałam, czy wróbel był już martwy, kiedy Lukas włożył go do ust, i w sumie nie chciałam o tym myśleć. Chociaż i tak oczyma wyobraźni widziałam, że wróbel musiał być żywy. I że w momencie, gdy jego główka została wepchnięta do ciemnej paszczy, musiał poczuć taki sam śmiertelny strach, jaki ja poczułam, kiedy zakrztusiłam się karmelkiem na urodzinach mojej najlepszej przyjaciółki Ellinor. Pamiętam uczucie niemożności oddychania. Pamiętam to aż zbyt dobrze. To, jak twardy cukierek utknął w moim gardle i sprawił, że moja klatka piersiowa płonęła. Tak bardzo, że moje serce aż chciało z niej wyskoczyć. Moje nogi stały się wątłe jak słomki. Jedyne, czym mogłam poruszać, to ramiona. Miotałam się i trzepotałam rękoma, tak mocno, jak pewnie wróbel musiał trzepotać swoimi skrzydełkami. Na szczęście w końcu Ellinor zorientowała się, że wcale nie próbuję naśladować kurczaka, i uderzyła mnie w plecy tak mocno, że cukierek wystrzelił ze mnie niczym korek. Był to pewnie inny dźwięk od tego, który rozległ się, gdy Lukas zacisnął swoje małe mleczne zęby na wąskiej szyi wróbla – ten drugi musiał przypominać raczej chrupanie sucharków.
Lukas nie jest złym chłopcem. Ma trzy lata i jest najsłodszym młodszym braciszkiem na świecie, z ciemnymi lokami i miękkimi policzkami. Jedynym problemem jest to, że wkłada do buzi wszystko, co zobaczy. Być może robi to dlatego, że rzadko coś wychodzi z jego ust, więc zamiast tego wpycha do paszczy różne rzeczy. Mam na myśli to, że Lukas nie potrafi mówić. Ani słowa. Pod tym względem jest trochę w tyle za innymi trzylatkami. Wszystko jest w porządku z jego słuchem i językiem. Był na wielu różnych badaniach u wielu różnych ekspertów i być może z jego głową też wszystko jest w porządku. Bo chociaż Lukas odmawia mówienia, rozumie wszystko, co my do niego mówimy. Potrafi też kiwać głową, potrząsać nią i wskazywać palcem. Potrafi się śmiać i krzyczeć, i to głośno. I potrafi płakać. Tak jak tego dnia, gdy siedzieliśmy na tylnym siedzeniu naszego samochodu. Lukas wymachiwał dziko swoją lokomotywą, płacząc histerycznie. Doskonale go rozumiałam. Mój tyłek też bolał od siedzenia w miejscu przez tak długi czas. A jechaliśmy już dłużej niż megadługo. Najpierw dziewięć godzin, zanim spędziliśmy noc w hotelu. Potem jeszcze kolejne osiem godzin. Nasz blok w Oslo, do którego miała się teraz wprowadzić inna rodzina, był stąd oddalony o ponad tysiąc kilometrów. Gdybyśmy przejechali tę samą odległość na południe zamiast na północ, bylibyśmy już w innym kraju. Może w Niemczech.
– Billie? – Głos mamy przebił się przez moje słuchawki, więc je zdjęłam. Uśmiechnęła się do mnie ze zmęczeniem z siedzenia kierowcy. – Czy mogłabyś, proszę, pomóc Lukasowi? Zaraz będziemy na miejscu.
Przytaknęłam. Co innego miałam zrobić? Przecież to przeze mnie tu byliśmy.
Dzień po tym, jak Lukas zjadł głowę ptaka, mama i tata powiedzieli nam, że się przeprowadzamy. Nikt w sumie nie oznajmił mi wprost, że to przeze mnie mieliśmy wyjechać z miasta, w którym mieszkałam całe swoje życie. Mama jest lekarką i badaczką, a tata pielęgniarzem, więc oboje wiedzą, jak przekazywać złe wieści. Powiedzieli, że to dlatego, że mama straciła pracę jako badaczka w laboratorium i teraz chcą carpe diem: chwytać dzień. Oboje czuli się, jakby umierali w mieście, i chcieli przeprowadzić się na wieś, żeby poczuć, że żyją. Tam można usłyszeć ciszę. Więc w mgnieniu oka znaleźli sobie nowe prace i kupili dom na północy Norwegii, nad fiordem, w małej miejscowości o nazwie Helgrenda, gdzie dorastała moja praprababcia. Miało tam być tyle świeżego powietrza, że Lukas i ja mieliśmy stać się dużo zdrowsi.
– Spójrz, krowa! – krzyknęłam, wskazując za okno. – A tam jest jedzonko dla krowy.
Ale Lukas nie był zainteresowany ani krowami, ani ogromnymi, białymi, plastikowymi kulami, które leżały rozrzucone po polu. Ciągle tylko płakał.
– Pierwsza osoba, która będzie cicho przez dziesięć sekund, pobawi się kolejką – powiedziałam.
Lukas zacisnął usta. Momentalnie przestał płakać i uśmiechnął się swoim najładniejszym uśmiechem.
Dałam mu mój telefon, a sama oparłam czoło o chłodną szybę i spojrzałam na szare chmury za oknem. Próbowałam udawać, że tak naprawdę jesteśmy na wakacjach. Bo wtedy fajnie byłoby przyjechać do nowego miejsca, a zobaczenie nowych rzeczy byłoby ekscytujące. Teraz przejeżdżaliśmy obok starego domu z wybitymi oknami i farbą, która łuszczyła się tak bardzo, że budynek wyglądał, jakby zrzucał skórę.
– Jak tu pięknie! – Mama westchnęła za kierownicą.
Tata siedział obok niej z kaszkietem na głowie i zacisnął dwa palce na nosie tak, że brzmiał, jakby mówił do mikrofonu i był przewodnikiem:
– Tak, proszę państwa, jedziemy teraz przez najpiękniejsze miejsce w całej Norwegii: Helgrendę. Po prawej stronie mamy pole. A po lewej, tak jest, jeszcze jedno pole. O, i jeszcze jedno. O nie, wygląda na to, że mama wywiozła nas w pole...
Mama się roześmiała, a Lukas zapomniał o zabawie kolejką i zaczął się skręcać ze śmiechu, gdy usłyszał piskliwy głos taty. Tata robił tę sztuczkę, odkąd miałam trzy lata, więc teraz powiedziałam mu, że to już nie jest śmieszne, ale on po prostu kontynuował. Opowiadał wszystko, co wiedział o Helgrendzie: że kiedyś był tu zakład rybny, ale teraz jest już zamknięty. I że dlatego nie ma tu zbyt wielu miejsc pracy. Że więcej ludzi wyprowadziło się z Helgrendy, niż do niej wprowadziło. Że teraz mieszka tu tylko czterysta osób, prawie tyle samo co w naszym bloku. I wtedy powróciły wszystkie złe myśli... Te same, które odwiedzały mnie przez kilka ostatnich nocy. Bo co, jeśli... nikt mnie tu nie polubi? Przyjaźniłam się z Ellinor od przedszkola i nie bardzo już pamiętałam, jak się nawiązuje nowe przyjaźnie.
Drobne krople deszczu spadały na przednią szybę, gdy skręciliśmy na wyboistą leśną drogę. Wyglądała, jakby niedługo miała znów zarosnąć. Grube i cienkie drzewa napierały na nas, ale po kilku minutach wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń. Mama szybko zatrzymała samochód i wyłączyła silnik.
– Jesteśmy na miejscu! – krzyknęła z uśmiechem.
Trzy sekundy później cała trójka była już na zewnątrz. Mama zapukała ze zniecierpliwieniem w szybę samochodu.
– Chodź, ty też, Billie. Nie cieszysz się?
Gdy tylko wystawiłam nogi za próg samochodu, ostry jesienny wiatr targnął moimi włosami. Zacisnęłam kurtkę ciaśniej wokół ciała. Widziałam zdjęcia tego miejsca w internecie, w ogłoszeniu o sprzedaży. Jednak zobaczenie go na żywo, było czymś zupełnie innym. Wyglądało jakby... bez życia?
Zardzewiały wagon pociągu spoglądał na mnie z zarośniętych torów kolejowych, które rozciągały się w otaczającym nas gęstym lesie. Nie było tu widać żadnych bloków ani sąsiednich domów. Na skraju lasu stał niewielki, szary budynek, który wyglądał na znacznie mniejszy niż na zdjęciach. Deski już spróchniały, a w dachu prześwitywały dziury – tak prezentował się stary magazyn. Na szczęście stacja kolejowa, w której mieliśmy mieszkać, była znacznie większa. Gmach z czerwonej cegły stał pusty i milczący pod ciemnymi chmurami, które wisiały nisko nad dachówkami pokrytymi mchem. Nad drzwiami znajdowała się żelazna tabliczka, a na niej czarne litery: „Stacja Helgrenda”. Nie mieliśmy się wprowadzać do zwykłego domu. Mieliśmy zamieszkać na nieczynnej stacji kolejowej. Była ona jedynym miejscem w okolicy na sprzedaż.
– Billie! – krzyknął tata. – Nie stój tak, bo zmarzniesz i się przeziębisz!
Przyjrzałam się wejściu: na końcach rynny nad drzwiami były wyrzeźbione małe figurki: połączenie człowieka i zwierzęcia. Z ich otwartych paszcz, uformowanych w niemym krzyku, kapała woda. Nagle coś zagrzechotało blisko mojego ucha – aż podskoczyłam. Obok mnie stała mama i potrząsała breloczkiem.
– Chcesz otworzyć drzwi do naszego raju?