32,50 zł
W upalne lato 2017 r. pozornie zwyczajne spotkanie trochę roztargnionej i samotnej Róży oraz niedostępnego Mateusza w samym centrum Warszawy jest początkiem tajemniczych zbiegów okoliczności. Niby wszystko dzieje się jak zwykle w takich sytuacjach…Ale czy na pewno? Róża i Mateusz zdobywają się na gesty, które jeszcze całkiem niedawno wydawały im się obce. Mówią słowa, których nie chcą wypowiedzieć. Spacerują po Warszawie, rozmawiają o literaturze, robią najbardziej zwyczajne rzeczy. Jednak czują coś, czego nie rozumieją i nie potrafią wytłumaczyć. Nastrojowa opowieść o poszukiwaniu prawdziwej miłości, która nadchodzi niespodziewanie. Pozornie zwyczajna historia serii wakacyjnych spotkań przy stacjach warszawskiego metra linii M2 jest także krytyką współczesnego świata, w którym każdy z nas trochę się pogubił, a prawda jest ostatnią rzeczą, na którą jesteśmy gotowi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 333
Stacje serc
Copyright © 2021 by Monika Sjöholm
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Redakcja: Justyna Chmielewska
Korekta: Izabela Sieranc, Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska
ISBN: 978-83-8230-052-9
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2021
Dla moich dwóch chłopaków,
z wyrazami najgłębszej miłości.
Albowiem dawniej natura nasza nie była taka jak teraz, lecz inna. Bo naprzód trzy były płcie u ludzi, a nie jak teraz, dwie: męska i żeńska. Była jeszcze i trzecia prócz tego: pewien zlepek z jednej i drugiej, po którym dziś tylko nazwa jeszcze pozostała […]. Otóż cała postać człowieka każdego była krągła, piersi i plecy miała naokoło, miała też cztery ręce i nogi w tej samej ilości, i dwie twarze na okrągłej, walcowatej szyi, twarze zgoła do siebie podobne. Obie patrzyły w strony przeciwne z powierzchni jednej głowy. Czworo było uszu […]. A dlatego istniały trzy rodzaje ludzi, i to takie trzy, że męski pochodził od słońca, żeński od ziemi, a zlepek ich obu od księżyca.
Platon, Uczta, przeł. Władysław Witwicki
The brokenhearted are indeed the bravest among us –
they dared to love, they dared to forgive.
Brené Brown
My,
niedopasowanikrólowie życia, w pociętych chronologiach, w podeptanych przypadkach, z dłońmi wyciągniętymi ku okolicznościom. W połowie życia, w kolejnym wagonie, czekający na przypadkowej stacji. Życie to przecież taki pociąg – przedział, miejsce, drzwi. Wszystko pędzi do przodu. Wsiadasz, jedziesz, wysiadasz.
Zapewne znasz te sytuacje, kiedy skądś wracasz, przyjaciele proszą o relację, mówią: „Opowiadaj, jak było”. Ilu słów używamy i czym dzielimy się z innymi? Mamy tendencję do skupiania się na ogólnikach, na detalu. Zbaczamy z tematu, urywamy naszą opowieść, zastępujemy ją obrazem z telefonu, nie kończymy. Historie w formie całkowitej żyją tylko w naszej pamięci. Nigdy nie jesteśmy w stanie opowiedzieć wszystkiego, nawet kolejność wymyka się spod kontroli niczym rozrzucone kręgle. Emocje igrają z tembrem naszego głosu i sposobem przekazu. Przekształcają obraz w zależności od tego, co, komu i kiedy mówimy. Czasem wydaje się, że opowiadamy sobie coraz mniej, coraz bardziej wybiórczo, przypadkowo, wyrywkowo. A przecież ludzie mają niesamowite historie, przynajmniej jedną wyjątkową.
Ale zgodzisz się ze mną, że opowieść, która nie jest strzępkiem, naderwanym kawałkiem kartki, żyje tylko w nas? Opowieści, które los szybko zapisał w danym momencie ludzkiego życia, nigdy nie opowiadamy całościowo. Są w nas samotne, choć tak pożądane przez świat. Ich doskonałość jest nieuchwytna, niedookreślona – to przecinki, małe perły. Historie ukryte w nas są rysą, szwem na sercu i zarazem skarbem, diamentem, zastygłą łzą i niegasnącą iskrą w duszy. Może historie same chcą się chronić. Może taki ich los, że oddychają tylko pod powłoką tajemnicy, spięte klamrą sekretu, i żyją w całości, gdzieś na dnie, tylko w nas samych.
W naszych sercach.
Każdy ma własną historię.
Opowiesz mi swoją?
Są ludzie, którzy zwracają uwagę na słowa. Są też tacy, którzy widzą i czują, co jest pomiędzy nimi. Ci pierwsi trzymają się kurczowo tego, co jest. Wydaje się, że ci drudzy mają gorzej. Mięsień w klatce piersiowej jest wyjątkowo wrażliwy, wyczulony na wiele wibracji, wyczuwa wszystko, co pomiędzy sylabami i literami jednego słowa. Nie jestem pewna, do której grupy się zaliczam. Nie chcę wiedzieć. Nie wiem też, czym jest dziś opowieść. Nie wiem naprawdę wielu rzeczy. Wiem jednak, że kiedy czekam na światłach na skrzyżowaniu, zawsze mam w głowie osobliwe myśli. Może wybieram to, co widzę? Dziwne, jakie cząsteczki można dostrzec we wszechświecie. Szczegóły, które bezwiednie wpadają nam w oko. Kto by dał czasem wiarę? Unoszę lekko głowę, patrzę prosto w słońce. Mam wrażenie, że moja twarz momentalnie się kurczy. Oczy zachodzą mgłą, wilgotne, mrużą się w obronie przed ostrym światłem. Pewnie bezwiednie robię grymas, jakbym żuła cytrynę. To nie jest dobry pomysł.
Rakieta wyłania się z wielu miejsc Śródmieścia. Nie ma znaczenia, z której strony patrzę, bo moje oczy zawsze zatrzymują się na tym samym szczególe: brązowym, pionowo ustawionym prostokącie. To prawdopodobnie rdza po zaciekach deszczu. Przyglądaliście się temu kiedyś? Te prostokąty widać z każdej strony seledynowego dachu Pałacu Kultury i Nauki, który przypomina szczyt pagody. Cztery strony świata – cztery strony dachu, tuż nad zamocowanymi czterema zegarami, które również widać z czterech stron. Patrzę w górę, zamalowuję prostokąt, który widzę z tej perspektywy. Oczywiście robię to w wyobraźni. Ta zabawa tylko powiększa, a nie rozwiewa przybierające kształt znaku zapytania chmurki w moim umyśle. Zawsze mam te same pytania. Czy to na pewno wyżłobił deszcz? Ale dlaczego w takim razie tak równo i symetrycznie, i z każdej strony dachu? Tak naprawdę najwięcej radości sprawia mi usuwanie prostokątów wymyśloną seledynową farbą. Potem przesuwam wskazówki zegara, byleby biegły do przodu. Robię porządki niczym Mary Poppins. Wystarczy pstryknięcie palców – i gotowe. Mam świat w garści. Ulepszenia, poprawki, udoskonalenia – czuję satysfakcję, kiedy tak sobie myślę o tych wszystkich rzeczach. To piękne i proste: w głowie jestem królową życia w każdym najdrobniejszym szczególe. Zmieniają się światła, ruszam dalej, przed siebie. Jak co dzień. Przemierzam ulice Warszawy.
Rakieta nigdzie nie startuje. Podobnie jak ja tego lata. Z nieba leje się żar. Bezustannie, dzień w dzień od początku kalendarzowego lata, czyli od jakiegoś tygodnia. Parne, stojące w miejscu powietrze, czasem ciemne chmury, które bez skrupułów zasłaniają słońce. Duchota, rzadko przerywana burzą. Skwar bezczelnie atakuje betonową dżunglę, czyli centrum Warszawy. Trudno tu teraz funkcjonować. Mam wrażenie, że czas wlecze się niemiłosiernie, a ludzie tracą cierpliwość w sekundę i ciągle mają muchy w nosie. Oczywiście ci, których nie wywiało tego lata ze stolicy. Większość uciekła w lepsze momenty swojego życia. Cudem udaje mi się wyciągnąć Olgę na miasto.
– Kochasz mnie, więc zrób to dla mnie. Ktoś przecież musi. Starym przyjaciołom się nie odmawia – jęczę żartobliwie przez telefon.
Mam już plan spaceru na ten konkretny dzień. Zanim jednak docieramy na Krakowskie Przedmieście, jesteśmy kompletnie mokre. Właściwie już po przejściu paru metrów koszulki lepią się do skóry, nie sprzyja to relaksowi, torturuje za to zawzięcie nasze ciała. Olga dwukrotnie sugeruje, żebyśmy wybrały miejsce na lunch i schłodziły się w jakiejś kawiarni gdzieś bliżej po drodze. Wspomina coś o koktajlu lodowym, na co za każdym razem kręcę nosem, bo chcę jeszcze pospacerować. Ludzie w tym kraju mają specyficzne podejście do klimatu – nigdy nie jest dobrze. Na pogodę patrzy się tak, jak większość Polek patrzy na swoje odbicie w lustrze: z najwyższym krytycyzmem. Chcę się zatrzymać dalej, w zaplanowanym, dawno upatrzonym miejscu, żeby to było zwieńczenie długiego spaceru.
Okazuje się, że nasze uszy też nie zaznają ulgi – z co drugiej restauracji, baru czy knajpki, które mijamy, leci Despacito. „Widocznie świat chce zwolnić”, myślę przez moment. „Powoli” – to słowo w chwytliwej karaibskiej melodii jak mantrę śpiewa w te upalne wakacje co najmniej pół globu. Radia katują ten kawałek bez litości, a Internet zalewa fala komicznych przeróbek ogranego hitu.
– Olga, powiedz, dlaczego ta piosenka się ludziom nie nudzi? – rzucam, sapiąc między sylabami. – To przecież tortura.
Milczy. Jej kamienną z natury twarz pokonuje upał, ma przymrużone oczy i dziwnie wygięte usta. Olga to najbardziej opanowana i spokojna osoba, jaką znam. Jest mądra i ma życie poukładane jak lekarstwa na półce w aptece przy alei „Solidarności”, gdzie pracuje. Ale teraz coś mi mówi, że nie jest zadowolona, coś ją dręczy. Nie jestem przekonana, czy to wyłącznie kwestia upału. Mam już zacząć swoje wywody o tym, czego potrzebuje ludzkość w dzisiejszych czasach, by jakoś umilić naszą wędrówkę po Śródmieściu – powinniśmy zwolnić, zatrzymać się, ludzie piszą o tym książki. Fenomen piosenki Despacito tylko to potwierdza. Tak naprawdę nie bardzo mnie to obchodzi, bo marzę o czymś wprost przeciwnym – by moje życie nabrało tempa, by mieć przynajmniej szczyptę nadziei na to, że coś wreszcie się zmieni. Niestety gdy nic takiego nie dzieje się przez dłuższy czas, lepiej recytować marzenia całego świata, jakoś się dopasować i podążać w kierunku, w którym chce iść większość, jeśli to w ogóle możliwe. Staram się, a wtedy ludzie mówią mi: „Dasz radę”. Na samą myśl o tym wyrażeniu dostaję spazmów i chcę walić młotem w ścianę, uciec przez tę dziurę, a najlepiej wylecieć w kosmos. Potem na dokładkę leci: „Nie poddawaj się” – tak głoszą poradniki w księgarniach. Nigdy nie umiałam czytać poradników. Na koniec zostaje wytoczone działo mojej własnej podświadomości, czyli legendarne hasło pokolenia dzisiejszych trzydziesto- i czterdziestolatków: „Nic się nie stało”. Tak dorośli uczyli nas w dzieciństwie zamiatać brudy pod dywan, co okazało się totalną bzdurą i poważnym błędem. W efekcie wielu z nas musi dwie dekady później rozkładać na części pierwsze swoje życie w zaciszu pokoi terapeutów.
Tymczasem Olga się zatrzymuje, wyrywając mnie z tych refleksji, które doszczętnie mnie pochłonęły.
– Popatrz na to. – Jej słowa brzmią jakoś martwo. Witają nas gąsienice barierek i rój policjantów. Najbardziej reprezentatywna warszawska ulica zmieniła się w koryto ograniczone metalowymi płotami. Flagi, tłum ludzi, megafony, znicze.
– No tak, dziś dziesiąty, zapomniałyśmy, dziesiętnica, słuchaj…
– Miesięcznica. – Wchodzi mi w słowo, niecierpliwie poprawiając mnie niczym nauczycielka.
– Pójdziemy inną drogą – kontynuuję i właśnie przychodzą mi do głowy dwie dodatkowe trasy, od Miodowej lub Rynku Nowego Miasta. – Trochę dłużej zejdzie, ale możemy…
– Nie, Róża. Nie możemy – rzuca szorstko słowa, jakby rzucała brudne ciuchy na podłogę. – Nie będę się bawić w okrążanie tych barykad od żadnej strony. – Tu jej głos wchodzi na wyższe rejestry i wyprzedza moją myśl. Wyciąga ręce przed siebie, jej dłonie lądują na moich ramionach. – I nie chce mi się łazić godzinami po Śródmieściu. Poza tym jestem wykończona i chce mi się pić. Jeszcze ci się nie znudziło snuć się tak codziennie bez celu?
Bez celu? Czy ona to powiedziała? Bez celu? Odwaliło jej czy co?
Zapada niezręczna cisza, w mniej niż pół sekundy postanawiam dokonać sabotażu.
– Mam ochotę na pączka bez niczego – mówię. – Co ty na to? Może na… – Głos mi się trochę łamie. Wypowiadam słowa coraz wolniej, bo zauważam, że dłonie Olgi opadają na biodra. Mierzy mnie powoli wzrokiem, przygląda się wnikliwie, zbyt wnikliwie. Jej brwi unoszą się i opadają, następnie je marszczy. Lwia zmarszczka w całej okazałości. Robi mi się nieswojo, skwar chyba nikomu nie służy. Odgarnia z mojego czoła lepkie od potu kosmyki włosów. Czuję, że szykuje się coś dziwnego. Widzę w jej oczach rozczarowanie i troskę. Jakby widziała mnie pierwszy raz… albo zaraz, może chce mi coś powiedzieć? Wyjawić jakiś sekret? Powiadomić, że jest nieuleczalnie chora, czyli jeszcze mnie dobić? Olga dobiera w myślach słowa, czuję to. Znam ją.
Coś mi mówi, że nie jest dobrze.
– Kiedy ostatni raz byłaś u fryzjera? Ten kardigan jest za długi i zmechacony jak cholera, a przecież jest gorąco. Róża, widziałaś swoje paznokcie?
Aha, a więc o to chodzi.
– Strasznie istotne, doprawdy. – Podnoszę ręce, chyba ją nawet niechcący oplułam. – A może to, że się nie pindrzę, to manifest? Może pokazuję, że mam dystans do ludzi i świata? Co się dzieje, Olga? Zwykły spacer jest jakimś problemem, czy jak?
– Kochana, nie o to chodzi. Już czas, po prostu szkoda czasu… – Jej twarz wyraża troskę. – A tak poza tym mam dziś urodziny. Zapomniałaś – kwituje z rezygnacją i wyrzutem, odwracając się na pięcie.
Znika za zakrętem. Zanim się orientuję, że jest wkurzona, już jej nie ma.
Tyle dostrzegła Olga. Moje niezrobione paznokcie, długi stary sweter, który nie przypadł jej do gustu, bo jestem za niska. Tak na marginesie to założyłam go na wypadek burzy albo wichury po tym skwarze. Ale nieważne.
Jeszcze przed zmianą świateł na skrzyżowaniu patrzę ponownie na majaczący w oddali Pałac Kultury, tak dla pewności. Sprawdzam, czy rakieta nadal jest na swoim miejscu, i ruszam przed siebie. Spaceruję jeszcze kilka godzin. Bez Olgi, a wkrótce z butelką wody mineralnej w ręku. Kiedy zatrzymuję się na krótkie postoje, od razu siada mi nastrój, wyczuwam zbliżający się wielkimi krokami płacz. Wstaję zatem i ruszam dalej. Na światłach znów oglądam się za siebie. Momentami obraz faluje mi przed oczami.
Aplikacja w telefonie pokazuje mi wieczorem, że zrobiłam dziesięć kilometrów. Obeszłam sporą część Śródmieścia, zataczałam kółka, zbaczałam z głównych ulic. Do pustego domu przyprowadzam napuchnięte kostki u nóg i cztery odciski na stopach, ale nie mogę znaleźć plastrów. Zasadniczo niczego ostatnio nie mogę znaleźć w mieszkaniu.
„Szczegóły. Są ich miliony, biliony” – myślę, mocząc stopy w ciepłych mydlinach. Wszystkie cząsteczki wszechświata dryfują wokół nas. Nie mają znaczenia temperatura, miejsce ani czas. Myślę o mapie stworzonej z detali, które zauważamy – czy jest możliwość, by tworzyły one nasz indywidualny trop? Gdybym na przykład zaczęła spisywać nazwy ulic, którymi chodzę, czy dałoby mi to jakiś obraz prawdy o życiu albo o mnie samej w szerszej perspektywie? Jakieś wskazówki albo nagłe odkrycia? „Nic się nie stało” – od tego zdania trudno uciec. Urodzeni w latach osiemdziesiątych doskonale to rozumieją. Nikt nie bił nam brawa za plombę u dentysty na fotelu w kształcie dinozaura, nie dostawaliśmy dyplomów tylko za to, że się gdzieś pojawiliśmy albo wzięliśmy w czymś udział. Ryby i dzieci głosu nie mają. Mówiąc krótko, nikt nas o nic nie pytał. Życie się toczyło, a my musieliśmy sami nauczyć się w nim pływać, jak się dało. Sposób wychowywania ewoluuje z czasem, moda podlega zmianom, ale jedno nigdy się nie zmienia: każdy widzi i dostrzega coś innego, najczęściej to, co chce. Z własnych, ukrytych powodów. I jesteśmy w tym sami. Niezaprzeczalnie sami.
Zbiory
Kółko przypomina księżyc w pełni, tańczy zgodnie z ruchami latarki na bocznej ścianie balkonu, w zależności od tego, w którą stronę kieruję dłoń. Noc jest niemożliwie gorąca, nagrzany beton utrzymuje ciepło, centrum stolicy migocze od świateł. Rozsiadam się na nieoczywistym zielonym, który z okazji rozpoczęcia letniego sezonu przytachałam z pokoju na ten nieduży balkon. Nieoczywisty zielony jest dość zaciapany. Tak wyszło. Lato dopiero się zaczęło i mam przeczucie, że spędzę na tym balkonie jeszcze wiele nocy. Nieoczywisty zielony jest znacznie wygodniejszy niż wiklinowe czy plastikowe badziewie robiące za fotel. A zabawa latarką jest banalnie prosta. Obserwuję cień w kształcie kółka. Gdyby tak można było posłać tam wszystkie te przeklęte myśli, zamknąć w tym cieniu wydarzenia, a potem po prostu zgasić latarkę. Pstryk – i po wszystkim! Rano na betonowej ścianie nie byłoby żadnego śladu. Nie byłoby nic. Ani na balkonie, ani we mnie. Czasem nic jest lepsze niż domyślne wszystko.
Wiem, że nocne siedzenie na balkonie nie jest zbyt udanym sposobem na to, by poczuć senność. Uliczne światła i neony stawiają ludzkie myśli na baczność. Zerkam na ekran telefonu, który leży na stoliku obok. Żadnej wiadomości. Nic. Zastanawiam się, jak by wyglądało życie bez odruchu sprawdzania smartfona. Gdyby tak odjąć z naszego życia każde zerknięcie na telefon, wykonać matematyczne obliczenia – ile czasu na to przeznaczamy przez, powiedzmy, tydzień? Ile minut nam to kradnie? Mogłaby istnieć taka aplikacja, pewnie to kwestia czasu, ciągle coś nowego pojawia się na rynku, pod koniec tygodnia przychodziłaby wiadomość o treści:
Straciłeś w tym tygodniu pięć godzin na sprawdzanie telefonu zupełnie bez potrzeby. Popraw wynik w przyszłym tygodniu – zalecamy rutynę odwykową dla dobra wzroku i porządku emocjonalnego.
I takie tam. Ale kogo to obchodzi? Mnie widocznie nie za bardzo, bo patrzę na telefon co jakieś trzy minuty. No dobra, co dwie. I przekonuję sama siebie, że to nie strata czasu. W końcu jestem dorosła i odpowiedzialna. Trzeba trzymać rękę na pulsie, poza tym w mojej sytuacji to wszystko nie jest takie proste.
Kiedy nie mogę zasnąć do trzeciej nad ranem, przeżywam drugie życie. Co noc. W głowie. Nie są to marzenia ani plany. Odtwarzam raz po raz to, co się stało, obrazy z przeszłości oblepiają mnie jak pajęczyna. Będąc w ich sidłach, odnoszę wrażenie, że w mojej głowie nie ma miejsca na nic więcej. Nie umiem przestać. Stąd to uczucie ciężaru. Zbieram i zbieram te same sytuacje, powtarzam je w myślach, prywatna inspekcja nigdy się nie kończy. Wałkuję w umyśle nadmiar tych samych, wciąż na nowo przeżuwanych informacji, oceniam, rekonstruuję i nic, ale to nic z tego nie wynika – to właśnie ta bolączka, która kradnie mi sen. Zdarta płyta pod tytułem „incydent” wciąż gra. Co więcej, zacina się zawsze w tym samym momencie. I to właśnie wtedy robię z minionymi wydarzeniami coś znacznie gorszego – zaczynam je przekształcać w wyobraźni, zmieniać wersje zdarzeń. Gniotę je jak modelinę. Dodaję nowe, urojone sytuacje. Mierzę się z nimi na nieoczywistym zielonym, który przechodzi ze mną to wszystko od samego początku. Dialogi, reakcje, odzywki, tłumaczenia, a przede wszystkim rozwiązania. Wtedy kółeczko na ścianie tańczy szybciej. W górę, w dół, na boki, zaczynam coraz gwałtowniej machać latarką – energiczny taniec światła na ścianie. Niby na malutką chwilę przychodzi ulga. Mówię to, czego nigdy nie powiedziałam, słyszę to, co nigdy nie zostało powiedziane. Czasem wypowiadam to na głos. Układam wszystko tak, że przebieg wydarzeń ma sens, tworzy logiczny ciąg i zaraz zrodzi się nadzieja na rozwiązanie sytuacji, która usatysfakcjonuje każdego, a co za tym idzie – spadnie kamień z serca.
To wszystko niestety trwa krótko. Żadne kamienie nie spadają, a serce bije nerwowo. Świadomość prawdy błyskawicznie wygrywa i dociera do mnie z powrotem. Przeszłość wraca w swojej prawdziwej, okrutnej formie, by złośliwie przypomnieć, że wcale nie jest dobrze. Chwilowa ulga to iluzja, a chaos w moim umyśle szybko daje o sobie znać, jak najwredniejszy nauczyciel z epoki komunizmu. To tylko wymyślona wersja zdarzeń, nie pierwsza i na pewno nie ostatnia. Nic nowego. Rzeczywistość nie była tak łaskawa i faktów nic nie zmieni – ta prawda znowu wtłacza się w mój umysł. Wyczerpana, wiem, że sama siebie maltretuję, ale nie potrafię przestać. Ludzie mogliby być tacy piękni… Kółko na ścianie rozmazuje się, powieki przykrywają mokre oczy, płyną łzy. Mimo że mój organizm nie grzeszy poziomem melatoniny, na jakieś cztery godziny zapadam w niebyt. Dobre i to. Ludzie mogliby być tacy piękni… Jeszcze raz słyszę w głowie tę myśl, jak echo, po czym zasypiam na zielonym nieoczywistym.
Koło od roweru na Siennej
Korytarz unikatowej, tajemniczej kamienicy tonie w półmroku. Poręcze są śliskie i wytarte. Drewniane schody, ściemniałe ze starości, skrzypią w odpowiedzi na każdy mój krok. Chłód, który bije z zaciemnionego pomieszczenia, nieprzyjemnie pobudza mroczną stronę wyobraźni. Budynek pachnie dziwną mieszanką mchu, leśnych grzybów oraz czegoś na podobieństwo pomidorówki i placków ziemniaczanych.
Wejście i przedsionek kamienicy zostały odnowione, choć zachowały ślady czasu, ale już od drugiego piętra czar pryska: gdzieniegdzie na brudnych ścianach można dostrzec pozostałości kafli, niczym nierównych obrazków, między smugami farby i napisami wykonanymi sprejem. Zawsze spoglądam na te szczątki wyblakłej mozaiki i zastanawiam się, ile mają lat i czego były niemym świadkiem. Tu i ówdzie nieudolnie wydłubane dziury, znaki i kaligraficzne napisy na brudnych ścianach. Schody w kształcie ślimaka prowadzą mnie na ostatnie piętro, gdzie mieszka rodzina Rogalików. Jeśli człowiek odpowiednio podniesie głowę, zauważy zarys sufitu z samego dołu, zanim postawi nogę na pierwszym stopniu. Ledwo, ale się da. Mrok ma to do siebie, że zamazuje szczegóły, ale wyostrza inne zmysły. Gdyby ta kamienica została odrestaurowana porządnie, a nie tylko częściowo, można by pomyśleć, że przebywa się w holu jakiegoś pałacu. Widzę to wyraźnie w swojej wyobraźni. Niedaleko stąd, jakiś kilometr, przy ulicy Waliców, od samego patrzenia na kamienicę przenosisz się w czasie – na ścianach pozostała tam nawet tapeta z czasów getta. W każdym razie również kamienica rodziców Olgi jest jednym z niewielu reliktów rozsianych w północnym Śródmieściu. Lubię Mirów, bo tylko tu tak żywe są warszawskie kontrasty, wśród plagi szklanych biur, wieżowców, banków i apartamentowców wciąż można natrafić na pozostałości po getcie i przedwojennych budynkach, na przykład na Żelaznej czy Chłodnej. Niestety w ostatnich latach giną w szybkim tempie. Mirów błyskawicznie przemienia się w mały polski Manhattan.
Borzysława otwiera drzwi i uśmiecha się na dzień dobry. Na jej bladej twarzy pojawia się szeroki, promienny uśmiech, z rodzaju tych, które zarażają wszystko i wszystkich, a wszystko wokół nagle się rozjaśnia niczym za pomocą filtru z Instagrama. Poprawia kolorową chustę zarzuconą na plecy, otwiera ramiona. Przytula mnie.
– Cieszę się, że wróciłaś i że jesteś dziś z nami. Olga już szykuje stół do obiadu.
Mogłaby nic nie powiedzieć, a i tak bez cienia wątpliwości wyczytałabym z jej twarzy serdeczność. W jednej chwili jest mi lepiej. Borzysława wydała na świat moją przyjaciółkę. Tak, Borzysława to matka Olgi, ma imię, które może człowieka przerastać, ale tylko w pierwszej chwili, bo jej osobowość zagarnia całą resztę. W ogrodzie botanicznym, czyli w pokoju gościnnym, w głębokim fotelu siedzi Teodor. Ma jak zwykle zamknięte oczy i spuszczoną głowę, więc nie widzę jego brody, witam natomiast łyse zakola. Trzyma okulary w dłoniach skrzyżowanych jak do modlitwy, ale o kierowanie próśb do Boga raczej bym go nie podejrzewała. Kontempluje. Na dźwięk mojego powitania podnosi głowę. To człowiek, który bardzo dużo myśli, a mówi niewiele. Na tematy ważne zawsze jednak zareaguje. Bez przerwy się czymś martwi, są to kwestie szerokie i skomplikowane, na przykład losy naszego państwa, zburzenie kolejnego budynku w centrum albo eksmisja ludzi ze starej kamienicy lub bloku. Kiedyś bywałam u Rogalików bardzo często, w niedziele, o czym przypominała mi elektronicznie Olga. Kiedy jemy obiad, opowiada o swoich planach i w tym samym momencie uświadamiam sobie, że zapomniałam, że wyjeżdża na urlop. I to dosłownie za kilka dni. Odwiedzi siostrę, ma zamiar uwiecznić na zdjęciach Norwegię. Staram się nie dać po sobie poznać, że kompletnie wyleciało mi to z głowy. Nie mogę już wytrzymać, wyciągam torebkę z prezentem i rzucam się jej w ramiona.
– Trochę z poślizgiem, ale za to z samego centrum serdeczności! – Biję się w pierś i robię głupią, a następnie przepraszającą minę, susząc zęby. – Sto lat, kochana!
– Serce tak białe Javiera Maríasa! – wykrzykuje Olga w spazmie ekscytacji. Tego akurat nie miała. Wiem, jak sprawić jej radość.
Literatura zbliżyła nas jeszcze w liceum. Gusta zmieniają się przez lata, opinie i nasze dyskusje też, ale zawsze połykałyśmy książki i miałyśmy potrzebę wymiany spostrzeżeń na różne tematy. Całymi latami bez przerwy coś sobie nawzajem polecałyśmy, znałyśmy swoje zamiłowania i potrafiłyśmy przewidzieć, co nam się spodoba lub nie. Gdy patrzę teraz na Olgę, dociera do mnie, że od paru miesięcy nie przeczytałam ani jednej książki, nie odwiedziłam żadnej księgarni.
– Będziesz do nas wpadać w niedziele, dobrze? – Mama Olgi przerywa dywagacje Teodora na temat domniemanego Nobla dla hiszpańskiego pisarza. Jeszcze nie dostał, a powinien. Teodor wyłuszczył kilka powodów, które mogły na to wpłynąć. Później już nie kontynuował, odłożył książkę i patrzył, jak Borzysława dokłada mi sałatki na talerz, szukając na mojej twarzy potwierdzenia, że ich odwiedzę.
– Jak jej przypomnicie – rzuca z uśmiechem Olga i mruga do mnie.
Wiem, że napisze do mnie z Norwegii, żebym wpadła do jej rodziców. Wyśle mi też pocztówkę, którą zauważę za pół roku, bo nie zaglądam zbyt często do skrzynki, a raczej w ogóle nie mam tego w zwyczaju. Ale teraz powinnam. No właśnie, skrzynka!
– Oczywiście, że wpadnę, obiecuję! – zapewniam.
Kamienica na Siennej jest właściwie niezauważalna ze względu na dość osobliwe położenie. Znajduje się blisko ronda ONZ, ale łatwo ją przeoczyć, bo jest schowana między hotelem i szklanymi biurowcami. Obok centrum handlowe, w tle wyłania się Pałac Kultury. Trzeba wejść w uliczkę i trochę się w nią zagłębić, by podziwiać jej piękno. Na widoku jest jej wielka, długa boczna ściana, która znajduje się przy głównej ulicy, a pokryta jest muralem tajemniczego pana Blu – hiszpański artysta stworzył obrazek zawieszonych na sznurkach żołnierzy marionetek. Mural jest ogromny, więc automatycznie odciąga uwagę od uroku pozostałych ścian kamienicy. Ale jeśli się ją zauważy, człowiek ma poczucie, że przenosi się w inny wymiar. W ruchliwym centrum, gdzie jak mrówki biegają w tę i we w tę warszawiacy i turyści, wlepiona w tę przestrzeń przedwojenna bryła, szczupła i ciemna, ozdobiona festonami i barokową rzeźbą putto, wydaje się jeszcze bardziej odrealniona przez swój eklektyzm. Jest tajemnicza, ma w sobie coś z arystokratki. Teodor kiedyś o tym opowiadał – jak to różne niepasujące do siebie style zostały połączone przy budowie tego gmaszyska. Wierzę mu. Ojciec Olgi wie wszystko.
Po obiedzie nie jestem w stanie usiedzieć dłużej, czekając na deser, wstaję więc od stołu i chodzę po pokoju. Nie byłam tego dnia na spacerze, może dlatego nie jestem przesadnie rozgadana i towarzyska, zaczyna mnie nosić.
Dzwoni Świętosława z Norwegii. Telefon wędruje z rąk do rąk, Rogalikowie śmieją się na głos, machając do kamerki w aparacie. Mają zdolność tworzenia anegdot opartych na drobnych, zwykłych faktach. Nigdy nie jestem w stanie tego powtórzyć, ale jednocześnie nie przeszkadza mi, kiedy ich to tak bawi. Olga ma jeszcze jedną siostrę – Ludomiłę, która mieszka we Wrocławiu. Olga jest najmłodsza, pewnie dlatego jako jedyna dostała normalne imię. Rodzice już się zmęczyli.
Przyglądam się figurkom stojącym na komodzie w kolorze wina. W rzędzie prężą się różne modele rowerów, każdy z innej dekady – bibeloty prezentujące postęp techniczny na przestrzeni lat. Gromadka metalowych rowerków, zabawne. Oglądam je z zaciekawieniem, gdy pada pytanie Borzysławy:
– Jak się masz, Róża? Czujesz się już trochę lepiej?
Zapada cisza.
Z prędkością światła wlepiam wzrok w paprocie w donicach, które stoją przy wąskim prostokątnym oknie. Podświadomie wiem, że wszyscy na mnie patrzą. Uciekam wzrokiem na ścianę po prawej stronie nad komodą. Następnie wpatruję się w jedną po drugiej paproć w salonie i w tysiąc innych roślinek, które stoją tu w każdym kącie. Jestem przekonana, że pod kanapą też są doniczki. Tak, jadalnia Rogalików to istny ogród botaniczny, mogliby zainwestować w oświetlenie i sprzedawać bilety na pokazy. Jak odpowiedzieć na pytanie, jak się czujesz, gdy czujesz za mocno? Sama nie mam pojęcia.
– Świetnie! – rzucam chyba o pół tonu za głośno. – Naprawdę! A obiad był boski.
W tym samym momencie moje wywijające w gestykulacji dłonie niechcący zahaczają o rowerek, który spada z komody i rzecz jasna rozwala się, uderzając o wyłożoną kaflami podłogę.
– Koło odpadło – oświadcza Teodor, który w mgnieniu oka jest przy mnie. – W świecie bibelotów to znak, że idzie zmiana przeznaczenia. – Patrzy spod okularów.
– Och! Przepraszam, nie chciałam. Czy da się to uratować?
– Nie wiem. – Otwiera szufladę komody i pokazuje pudełko z napisem „kleje funkcjonalne”. – Kochana, zawsze może powstać coś nowego, inna wersja, niekoniecznie trzeba naprawiać. Nie przejmuj się, to dobry znak. – Teodor świdruje wzrokiem raz mnie, raz zepsuty bibelot. – Dobry znak – mruczy, przechyla głowę w prawo i zabiera uszkodzoną figurkę sprzed mojego nosa. Udaje się do swojego gabinetu, jakby nigdy nic.
Nie ma tego, czego nie było, żeby się nie stało
Nie ma go. Nigdzie. Szukam nawet w łazience. Czuję, jak serce podchodzi mi do gardła. Irytacja rośnie tym bardziej, im dłużej przekopuję każdy kąt mieszkania. Mam wrażenie, że kręcę się jak chomik w kołowrotku. Burczy mi w brzuchu, jest pora kolacji, wypadałoby coś zjeść.
Głupi klucz do skrzynki. W sekundę ogarnia mnie panika, czuję, jakby życie wymykało mi się z rąk. Przed wyjazdem przystałam na jego prośbę. Tak, Artur miał jedną małą prośbę: żebyśmy nie kontaktowali się mailowo i nie wymieniali esemesów. Dla naszego dobra. W dobie mediów społecznościowych, jak wiemy, dystansowanie się może być utrudnione, gdyż jedno dotknięcie ekranu opuszkiem palca jest w stanie ten dystans zakłócić i przerwać. Niby to rozumiałam, co nie znaczy, że byłam uradowana. Natomiast teraz wpadła mi do głowy myśl, że może pod wpływem tego czasu, który upłynął, odkąd go nie ma, i braku komunikacji między nami, postanowił się jednak odezwać, napisać coś w formie prehistorycznej, czyli skrobnąć parę słów na pocztówce. Na list raczej nie znalazłby czasu. Ludzie mają różne pomysły, gdy są daleko od domu. Może postanowił, że właśnie tak oryginalnie mnie o czymś powiadomi? Może nie ma odwagi zrobić tego w inny sposób? Może list albo widokówka leżą tam martwo już od miesiąca? Nie poddam się. To jak misja specjalna.
Z rozpędu i przekory szukam klucza do skrzynki nawet w koszu z brudnymi ciuchami. Swoją drogą, kiedy ostatni raz włączyłam pralkę? Przystaję, opieram się o wannę i próbuję spokojnie nabrać powietrza, jak na tych wszystkich płytach DVD nagranych przez instruktorki z perfekcyjną motywacją, podejściem do życia i szczęściem w sercu wielkości Australii. Szlag mnie trafia, że te myśli oblepiają mnie, jakbym przyczepiała je do siebie klejem. Cała jestem nimi pokryta.
No dobra, jeszcze szklanki w szafkach kuchennych. Może tam? Mam taki dziwny nawyk, czasem coś do nich wkładam. I nie to, że do każdej. Mierzę wzrokiem wszystkie, większe i mniejsze szklanki, kubek świąteczny też, i ten na kawę, przy książce. Misja: jeszcze raz przejrzeć szufladę pod tytułem „wszystko i nic”. Znacie to, prawda?
Należę do ludzi, którzy posiadają taką szafkę. Raz na jakiś czas przechodzę do ataku, chcąc posortować koszmarny bałagan, ale szybko dochodzę do wniosku, że tego chaosu zwyczajnie nie da się ogarnąć. Nie wiadomo, co jest w tej szafce, na pewno cała paleta różnorodnych przedmiotów, począwszy od monet, temperówki, trzech wypisanych długopisów, połowy paczki gum do żucia, instrukcji obsługi nie wiadomo czego, opakowania nie wiadomo czego, spinek, gumki do włosów, na papierkach po cukierkach, pięciu pogniecionych ulotkach i wizytówce firmy taksówkarskiej skończywszy. O, tę postanawiam odłożyć na bok, może się przydać. Kolorowy kartonik ma kształt autka; „31–1111, zadzwoń, dla ciebie jesteśmy bez przerwy” – głosi napis. Natykam się jeszcze na opakowanie po żarówce, dwa kable, niedziałające słuchawki, breloczek, kasztany i żołędzie z ubiegłego roku… można by tak wymieniać godzinami.
Oczywiście klucze się znalazły, ale obok telewizora, pod paroma porzuconymi w nieładzie papierami. Śmignęłam na dół, po co czekać z tym do rana. No tak, za wcześnie na pocztówkę od Olgi, ledwo co wyjechała. Małe ukłucie. Dźgnięcie. Przez moment stoję w bezruchu. Nie powinnam być zaskoczona. Wszystko, ale nie to.
Skrzynka jest pusta.
Gdzieś w moim wnętrzu tliła się mała, mająca rozmiary liliputa nadzieja, że może jednak on chce się po prostu odezwać. Dać znać, że żyje. Pozdrowić. Napisać, że ma się dobrze. A może coś przemyślał i znalazł jakieś rozwiązania, może myśli, reflektuje się, szuka. Może coś się stało, może kogoś spotkał, może coś się zmieniło w jego planach, może gdzieś utknął, może siedzi już w samolocie powrotnym?
Zadzwoniłby. Tak, wtedy się dzwoni. Gdy na człowieka spada olśnienie lub ma coś ważnego do zakomunikowania, natychmiast bierze do ręki telefon. Gdy tylko się chce, znajduje się sposób. I tyle. Nawet jeśli jest się niezmiernie zajętym, człowiek zdąży zadzwonić. Znajdzie czas, lukę, moment. Pod warunkiem, że chce. Nie, nie jestem naiwną pindą. Mam swoje trzydzieści dziewięć lat na karku. Ale prawda jest taka, że w sytuacjach skomplikowanych i niejasnych trudno nie mieć kruchych myśli. Kiedy masz złamane serce, nie masz wieku, nie należysz do żadnego kraju, miasta ani społeczności. Nie liczy się dzień tygodnia ani język, którym się posługujesz. Dryfujesz jak rozbitek na krze niepewności i cierpienia. I jest ci zwyczajnie zimno. Może nie opowiadasz o tym naokoło, starasz się uśmiechać mniej lub bardziej szczerze, ale dusisz w sobie naprawdę sporo. I niech nikt nie wyjeżdża mi z tekstem, że warto mieć oczy szeroko otwarte. Gdy się kocha, myśli się sercem.
Pusta skrzynka pocztowa, w którą idiotycznie się zapatrzyłam, jest niczym stan mojego umysłu, gdzie od tygodni brakuje odpowiedzi na setki pytań. Pustostan. A posiadanie kluczy do skrzynki pocztowej niczego nie zmienia. Nawet nie wiem, gdzie on jest. W jakim kraju, na jakim kontynencie. Czy pływa kajakiem, czy jeździ rowerem wzdłuż pól ryżowych, czy może już zacumował statkiem w jakimś porcie? Nawet żadnego pytania o to, jak się mam, jak sobie radzę, nic. Staram się myśleć o sobie, że jestem jednak bardzo dzielna. Przynajmniej nie ma już we mnie tej nieusprawiedliwionej nadziei, ilekroć słyszę kroki na schodach czy trzaśnięcie drzwi windy. Już nie zastygam jak w pierwszych tygodniach. Jestem więc dzielna. Ale czy naprawdę muszę taka być?
Nie wiem, jak długo tak stoję. Mija mnie sąsiadka, potem nastolatek. Po powrocie do mieszkania idę trochę nabuzowana na balkon, biorę telefon, zapadam się w zielonym fotelu i robię to, co większość samotnych lub nieszczęśliwych niesamotnych ludzi robi w swoich telefonach pełnych sekretów. A co mi tam. Po złości, rzecz jasna. Mówię rozsądkowi: „A ty się stąd wyloguj. Nikt cię nie chce. Zresztą do tej pory nic dobrego mi nie zaoferowałeś”.
Bach! Koła samolotu uderzają agresywnie o powierzchnię. Wyrwany ze snu aż podskakuje. W odrętwieniu, zdaje się, że w półśnie miota się przez moment, po czym w mig orientuje się, że incydent z laptopem spadającym z kolan na podłogę należy na szczęście do sfery snu. Jego chleb, życie i projekty spoczywają w komputerze, w schowku nad głową, w szczelnie zabezpieczonym bagażu podręcznym. Strach o narzędzie pracy potrafi postawić go na nogi, obudzić jak najmocniejsze espresso. Nie spodziewał się, że tak mocno odpłynie, dotąd rzadko sypiał podczas podróży samolotem.
Ludzie rozglądają się na boki, pojawiają się niezadowolone, ostre komentarze, poprzez które pasażerowie dają upust swemu zażenowaniu nieudolnym lądowaniem. Rozlegają się westchnienia i szepty, nikt nie klaszcze.
Na Okęciu nie był parę ładnych lat. Ekscytacja przeszywa go na wskroś przez jedną małą chwilę. Pozwala sobie na to z przyjemnością, jak w każdym nowym miejscu, a następnie spokojnie nakłada słuchawki na uszy i udaje się w stronę miejsca, gdzie ma odebrać bagaż.
Podróże stanowiły naturalną część jego życia. Lubił się tułać po znajomych, wynajmować klitki – mieszkania lub tanie hotele. Dopóki miał laptopa w rękach, mógł pracować z każdego miejsca na świecie i od jakichś dwóch lat skrzętnie to wykorzystywał. Dodawało mu to energii. Było coś ekscytującego w zmianie miejsc zamieszkania. W ostatnim okresie korzyści w pewnym sensie mógł określić jako podwójne.
Podczas gdy taśma wypluwa kolejne bagaże, włącza telefon, sprawdza wiadomości, pogodę, pocztę. Podnosi głowę, gdy słyszy, że człowiek obok rzuca przekleństwami – taśma się zablokowała. Jest więc zmuszony czekać już z garstką ludzi następne piętnaście minut, odbiera swoją walizkę jako ostatni, zirytowany i znudzony. Potem z grymasem na twarzy zaczyna szukać prostokąta z napisem „Exit”. Nic nie denerwuje go bardziej niż bezsensowne czekanie, opóźnienia i chaos sprzecznych informacji. Klasyka gatunku: burczy w brzuchu, dokucza ból głowy, a nie ma się tabletki przeciwbólowej, spada na nas nagły przymus odwiedzenia toalety, a wszystko wokół jak na złość się opóźnia, wlecze i komplikuje.
Ma do przejścia długą drogę, bo oczywiście jego taśma jest najdalej od wyjścia. To wtedy mu mignęła. Staje na baczność. Mobilizacja ciała. Zastyga. Chwila, chwila, naprawdę? A jednak to robi. Przez jeden mały, drobny moment wierzy, że to ona. Pierwsze wrażenie, rozpoznanie trwa krócej niż upewnianie się, że zwyczajnie się pomylił. A jednak przez ten jeden krótki moment daje wiarę, że to ona. Drapie się po włosach, burza kędziorów się kołysze. Przeciera oczy. Duże podobieństwo, ale ciut inny typ figury, inny chód, ten sposób chodzenia poznałby wszędzie. Z profilu podobieństwo wydaje się większe, włosy też prawie takie same. Mógł się łatwo przyjrzeć, gdyż kobieta, zaraz po tym, jak go pospiesznie wyminęła, przystanęła, szukając czegoś w torebce, i rozmawiała przez telefon, rozglądając się na wszystkie strony.
Podobno każdy ma swojego sobowtóra. Twarze i zachowania się powtarzają. Według najnowszych badań najbardziej unikatowa jest barwa ludzkiego głosu, nawet linie papilarne są mniej niepowtarzalne, jeśli chodzi o indywidualne cechy danej jednostki. Całkiem niedawno czytał artykuł na ten temat. Wszystko się powtarza w mniejszym lub większym stopniu. Łapie się na tym, że dłużej się upewniał, że to nie ona, niż trwał moment samego rozpoznania. Czuje wzbierającą irytację i złość na siebie samego, że w to rozpoznanie uwierzył – i nie ma znaczenia, że na krótko. Myśli o tym wszystkim jeszcze w taksówce przy odsłoniętej szybie, przyglądając się panoramie miasta. Upalna, migocząca od świateł noc, ludzie na ulicach, otwarte bary, ogródki. Centrum Warszawy nawet o tej porze tętni życiem. Kurz, światła, beton, głośne śmiechy, grupy turystów, całujące się pary, ludzie wychodzący z kin i teatrów, Pałac Kultury podświetlony w trzech kolorach. Jest beztrosko, głośno, wydaje się bezpiecznie. To gdzieś tu blisko, myśli.
W głowie tli mu się zarys miasta, ale mało pamięta. Bywał tu przelotem, na spotkaniach, warsztatach, kilka ładnych lat temu. Nie miał stąd zbyt wielu wspomnień. Kolega tłumaczył mu, gdzie ma mieszkanie, sprawdził w Internecie, ale tylko mgliście je zlokalizował, na tyle, by kojarzyć cokolwiek obok i w okolicy.
– Zawrócę za rondem ONZ, na Żelaznej, będzie szybciej, nie będziemy kręcić się w kółko – oznajmia taksówkarz i popija kawę z papierowego kubka. – Za chwilę będziemy na miejscu.
W sekundę rozpoznaje marudnych turystów. Wystarczy jedno spojrzenie w lusterko. Chce mieć spokojny wieczór.
Północ
Otworzył drzwi balkonowe na oścież. Przyzwyczajony do różnych mieszkań, do przemieszczania się i częstych zmian otoczenia oraz warunków tymczasowego bytowania nie miał wygórowanych oczekiwań. Duchota była jednak tym czynnikiem, który niezmiennie pozostawał dla niego wyzwaniem. Duszno. Michał mu nie wspomniał, że nie ma klimatyzacji, a on sam jakoś nie wpadł na to, by spytać, zresztą nie spodziewał się karaibskich upałów w stolicy Polski. Pogoda w tym kraju potrafi jednak zaskakiwać. W budynku obok księgarni, kawiarni i biura podróży była też niezawodna Żabka. Po tym jak odebrał klucze w portierni i zostawił bagaż w mieszkaniu, zaopatrzył się w podstawowy prowiant, by przekąsić coś na szybko i mieć cokolwiek na rano, gdyż następnego dnia miał zamiar tylko się wyspać i odpocząć. Zasadniczo był jednak zadowolony.
Chłodząc się wodą i wcinając orzechy na balkonie, wiedział, że szybko nie zaśnie w tym bezdeszczowym piekle. Rozmyślał też o tym, że mieszkanie jest całkiem przyjemne. To jego piąta miejscówka w ciągu ostatnich dwóch lat. I będzie to najkrótszy postój. Siedemdziesiąt dwa metry, fajny rozkład, przestronne, wyglądało na zdecydowanie większe, niż było w rzeczywistości. Coś poszło nie tak z wynajmem i lokatorzy mieli się wprowadzić dopiero od września, więc dzięki uprzejmości starego dobrego kolegi pracoholika, który sukcesywnie spalał się w londyńskiej korporacji, mógł tu pomieszkać jakieś dwa miesiące, płacąc grosze, choć lokalizacja wskazywała na horrendalnie wysokie czynsze. Mateusz nie był jednak pewny, jak długo tu zostanie. W każdym razie mieszkanie miało wszystko, co potrzebne do funkcjonowania, z wyjątkiem klimatyzacji.
Na początek zrobił mały obchód: woda, gaz, światło, wszystko działa. Elektroniczny zegarek w sypialni wskazywał 11:11. Może zaciął się od tego upału.
Niewielka brązowa kuchnia była połączona z salonem, dwie duże sypialnie znajdowały się w tyle mieszkania. O typowym szybkim urządzeniu pod wynajem świadczył dobór kolorów i przeciętna jakość sprzętów: szara kanapa, brązowy stolik i mała komoda w tym samym kolorze, czerwony dywanik, fotel i typowy duży obraz – czerwone maki z Ikei. To, co wyróżniało to schludne, skromne, choć sympatyczne mieszkanie, to liczba książek, wręcz zatrzęsienie. Półki aż uginały się pod ich ciężarem. I tak na każdej ścianie. Mateusz starał się czytać dość dużo, ale nie był jakimś pasjonatem literatury. W toalecie też znalazł książki. I w sypialni. Coś mu mówiło, że zasnąć w tym domu to będzie nie lada wyczyn, bo siedząc i relaksując się z nogami opartymi o balustradę, na balkonie, tak naprawdę nie odczuwał żadnej różnicy temperatur. Mieszkanie było potwornie nagrzane – to zresztą mało powiedziane. Zdziwił się, gdy nagle przyszło powiadomienie. Ktoś polubił jego profil. Było już sporo po północy. Nie mając nic do roboty, sprawdził swoje konto na Badoobuu. O, proszę, urocza blondynka z centrum Warszawy. Miał sporo nieodczytanych wiadomości, ale z racji zmiany miejsca zamieszkania nie sprawdzał, czy automatycznie zmieniła mu się opcja miejsca i odległości w profilu. Teraz jest w Warszawie, nie zamierza rozmawiać z kimś z Australii czy Japonii. Nie był też fanem długich, niekończących się konwersacji. Zresztą ludzie już nie rozmawiają ze sobą miesiącami, czas się kurczy, świat pędzi do przodu.
Zdjęcie pokazywało zgrabną, drobną kobietę o bardzo jasnych długich włosach. Stała tyłem w żółtej sukience w czerwone kwiaty, na cienkich ramiączkach, w słomkowym kapeluszu i z książką w dłoni, a podpis brzmiał: „Jestem, jaka jestem, inna nie będę”. Żadnych innych informacji.
Matt39: Kto o tej porze próbuje mi utrudnić zasypianie? Czy mam omamy od zaduchu?
Odpowiedź przyszła natychmiast.
Rozz_: Włóż głowę do lodówki, pomoże.
Matt39: Wtedy nie będę mógł odkryć, kto do mnie pisze.
Rozz_:Ładna, trudna, wymagająca.
Matt39: I nieśpiąca…
Rozz_:A to fakt. Czym się zajmujesz?
Matt39: Jem orzechy.
Rozz_:Och. OK. To twoje prawdziwe zdjęcie? Czy loki pożyczone od wujka z Google’a?
Matt39: Moje. Z chęcią wypiłbym kawę mrożoną w miłym towarzystwie. Mogłabyś wtedy sprawdzić loki. Jutro? Siedemnasta?
Rozz_:Zastanowię się. Nie mam dowodu, że nie jesteś psychopatą ani mordercą.
Matt39: Wybierz najbardziej zaludnione miejsce w centrum miasta, podejrzliwa kobieto. Choć nie daję gwarancji, że przeżyję i obudzę się rano, jeśli temperatura nie spadnie.
Rozz_:Mam już płakać?
Matt39: Trudne kobiety raczej nie płaczą, tylko działają, nie ściemniaj.
Rozz_:Jest 1:11. Dobranoc.
Matt39: Dobranoc.
Uśmiechnął się pod