Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
NA DŁUGO PRZED NASTANIEM NAJWYŻSZEGO PORZĄDKU, PRZED IMPERIUM I WOJNAMI KLONÓW…
JEDI OŚWIETLALI GALAKTYCE DROGĘ W WIELKIEJ REPUBLICE.
To złota era w dziejach galaktyki. Nieustraszeni nadprzestrzenni zwiadowcy wciąż poszerzają terytorium Republiki aż do najodleglejszych gwiazd. Światy prosperują pod oświeconym przywództwem senatu, a wszędzie panuje pokój, zaprowadzony dzięki mądrości i sile członków znamienitego zakonu użytkowników Mocy, zwanych Jedi. W szczytowym okresie ich służby wolni obywatele galaktyki wierzą niezłomnie w ich zdolność do stawienia czoła każdej przeszkodzie, nieważne, co przyniesie los. Jednak nawet najjaśniejsze światło tworzy cienie, a niektórych z przeszkód nie da się pokonać pomimo największych starań.
Gdy przerażająca katastrofa w nadprzestrzeni rozdziera okręt na strzępy, chmura szczątków pędzących z niezwykłą prędkością zagraża bezpieczeństwu całego układu. Nim jeszcze wybrzmi echo komunikatu z prośbą o pomoc, Jedi spieszą już na ratunek. Okazuje się jednak, że skala potencjalnej tragedii może przerosnąć nawet ich. Podczas gdy deszcz śmierci i zniszczenia grozi skruszeniem pokojowego sojuszu, który z takim trudem pomagali budować, Jedi muszą zaufać Mocy i pozwolić, by poprowadziła ich w dniu, w którym najmniejsza pomyłka może kosztować życie miliardów istot.
Jedi stawiają mężnie czoła klęsce, tymczasem poza granicami Republiki czai się nowe, śmiertelne niebezpieczeństwo. Katastrofa nadprzestrzenna może mieć znacznie poważniejsze konsekwencje, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. W mroku zaś, z dala od blasku ery oświecenia, czyha nowy wróg i kryje się sekret, który może zasiać strach nawet w sercach Jedi…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 503
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce….
Moc jest z galaktyką.
Trwa era Wielkiej Republiki – pokojowego sojuszu światów, rządzonego przez zgodne istoty, w którym wszystkie głosy są uważnie wysłuchiwane, a decyzje podejmuje się jednomyślnie, nie pod przymusem. To okres ambitnych przedsięwzięć, rozkwitu kultury, przymierza, realizacji Wielkich Projektów. Kanclerz Lina Soh, wizjonerka, kieruje Republiką z eleganckiego miasta-świata Coruscant, położonego w świetlistym centrum Jądra Galaktyki.
Poza Jądrem i jego licznymi pokojowymi Koloniami istnieją jednak też Rubieże – Wewnętrzne, Środkowe i wreszcie, na granicy znanej przestrzeni kosmicznej, Zewnętrzne. Ich światy obfitują w nowe możliwości, czekające tylko na śmiałków dość odważnych, by dotrzeć do nich nielicznymi dobrze wytyczonymi szlakami nadprzestrzennymi… Czają się tam jednak również zagrożenia. Zewnętrzne Rubieże to przystań dla wszystkich, którzy szukają ucieczki przed prawem Republiki, pełna najróżniejszego rodzaju mętów i… drapieżników.
Kanclerz Soh poprzysięgła przywieść światy Zewnętrznych Rubieży na łono Republiki dzięki ambitnym, zakrojonym na szeroką skalę programom, takim jak na przykład Latarnia Gwiezdny Blask. Dopóki jednak stacja nie zostanie uruchomiona, obowiązek utrzymania porządku i sprawiedliwości na galaktycznym pograniczu spoczywa na barkach rycerzy Jedi, strażników pokoju, zdolnych do niesamowitych wyczynów, dokonywanych dzięki tajemniczemu polu energii zwanemu Mocą. Współpracujący blisko z Republiką Jedi zgodzili się ustanowić na terenie Zewnętrznych Rubieży przyczółki, aby nieść pomoc wszystkim, którzy mogliby jej potrzebować.
To właśnie oni stanowią na tym obszarze jedyne źródło wsparcia dla istot, które nie mają się do kogo zwrócić. I chociaż poszczególne placówki funkcjonują samodzielnie, pozbawione bezpośredniego wsparcia Wielkiej Świątyni Jedi na Coruscant, skutecznie odstraszają istoty żądne czynienia potajemnie zła.
Mało kto odważyłby się sprzeciwić rycerzom z zakonu Jedi.
Zawsze znajdą się jednak tacy, którzy spróbują…
Część pierwsza
Wielka Katastrofa
rozdział pierwszy
NADPRZESTRZEŃ, „SZLAK DZIEDZICTWA”
3 godziny do zderzenia
„Wszystko w jak najlepszym porządku”.
Kapitan Hedda Casset powtórnie zlustrowała odczyty na ekranach i wyświetlaczach wbudowanych w jej fotel dowodzenia. Zawsze sprawdzała je co najmniej dwa razy. Miała za sobą ponad czterdzieści lat służby na pokładach różnych statków i była zdania, iż dwukrotne sprawdzanie, czy wszystko jest w porządku, stanowi główny powód, dla którego zdołała utrzymać się w tym zawodzie tak długo. Druga kontrola potwierdziła pierwszą.
– Wszystko w porządku – powiedziała, tym razem na głos, informując o tym załogę mostka. – Pora na obchód. Poruczniku Bowman, przekazuję mostek pod pańskie rozkazy.
– Tak jest, pani kapitan – potwierdził jej pierwszy oficer, wstając ze swojego fotela, aby przygotować się do zajęcia jej miejsca, dopóki Hedda nie wróci ze swojej wieczornej przechadzki.
Nie każdy kapitan frachtowca dalekiego zasięgu dbał o swój statek niczym o jednostkę wojskową. Hedda widywała statki kosmiczne o brudnych podłogach, przeciekających przewodach, z popękanymi iluminatorami – i podobne uchybienia raniły ją do żywego. Hedda Casset zaczynała jednak swoją karierę pilotki frachtowca w zespole połączonej grupy operacyjnej Malastare-Sullust, utrzymującej porządek w ich małym sektorze na granicy Środkowych Rubieży. Na początku pilotowała Z-24 Incoma, jednomiejscowy myśliwiec z rodzaju tych nazywanych przez wszystkich bzykami. Wypełniała głównie misje zapewniające ochronę, polowała na piratów i tym podobne. W końcu dochrapała się stanowiska dowódczyni ciężkiego krążownika, jednej z największych jednostek we flocie. Przyzwoity awans, osiągnięty dzięki ciężkiej pracy.
Opuściła szeregi PGO Mallust z wyróżnieniem i przerzuciła się na dowodzenie statkami kupieckimi dla Gildii Byne, przechodząc na coś w rodzaju spokojnej emerytury. Ale trzydzieści kilka lat spędzonych w strukturach wojskowych oznaczało, że porządek i dyscyplina nie tylko weszły jej w krew – stały się jej krwią. I w ten oto sposób dowodziła teraz każdym statkiem, który trafił pod jej rozkazy, jakby szykowała się do decydującego starcia z armadą Huttów – nawet jeśli przewoziła jedynie ładunek skór ogrutów ze świata A na świat B. I statek, którym właśnie zawiadywała, „Szlak Dziedzictwa”, nie był pod tym względem wyjątkiem.
Hedda wstała, przyjmując i odwzajemniając służbisty salut porucznika Jary’ego Bowmana. Przeciągnęła się, czując, jak kręgi w jej kręgosłupie strzelają i trzaskają. Zbyt wiele lat spędzonych na patrolach w ciasnych kokpitach, za dużo manewrów w stanie wysokiej grawitacji – czasem podczas walki, czasem dlatego, że dzięki temu czuła, że żyje.
„Prawdziwym problemem – pomyślała, wsuwając za ucho niesforny kosmyk włosów – jest jednak po prostu zbyt wiele lat”.
Opuściła mostek, porzucając precyzyjną maszynerię swojego pokładu dowodzenia i ruszając ciasnym korytarzem ku większemu, bardziej chaotycznemu światowi „Szlaku Dziedzictwa”. Statek był modułowym frachtowcem klasy A ze stajni Kaniff Yards, ponad dwukrotnie starszym od Heddy. To wynik, który plasował tę jednostkę zdecydowanie poza skalą idealnego wieku operacyjnego, nadal jednak w obrębie bezpiecznych parametrów, jeśli tylko odpowiednio się o nią dbało i regularnie serwisowało – co rzeczywiście miało miejsce. Pilnowała tego skrupulatnie jej kapitan.
„Szlak” był również statkiem powszechnego zastosowania, przeznaczonym do transportu zarówno towarowego, jak i pasażerskiego – stąd też określenie „modułowy” w jego nazwie. Pokaźną część struktury statku stanowił wielki integralny przedział, ukształtowany na podobieństwo długiego, trójkątnego graniastosłupa – z maszynownią na rufie i mostkiem w części dziobowej, podczas gdy pozostała przestrzeń była zarezerwowana na ładunek. Od centralnego „kręgosłupa” w regularnych odstępach odchodziły ramiona bomów ładunkowych, do których można było mocować mniejsze moduły – do stu czterdziestu czterech, dowolnie konfigurowanych, zdolnych pomieścić każdy towar, jaki wymarzyłaby sobie galaktyka.
Heddzie podobała się uniwersalność jej statku, mogącego przewozić niemal wszystko. Oznaczała ona bowiem, że nigdy nie wiadomo było, co się człowiekowi trafi i przed jakim wyzwaniem stanie podczas kolejnego zlecenia. Raz Casset kierowała statkiem, gdy połowę przestrzeni załadunkowej głównego przedziału zmieniono w potężny zbiornik wodny, aby przetransportować gigantyczną mieczorybę ze sztormowych mórz na Tibrinie do prywatnego akwarium hrabiny z Abregado-rae. Hedda i jej załoga dostarczyli bestię na miejsce bezpiecznie – nie lada wyczyn. Jeszcze trudniejsze było jednak zaholowanie cholerstwa z powrotem na Tibrin trzy cykle później, gdy przeklęte stworzenie się rozchorowało, bo ludzie hrabiny nie mieli pojęcia, jak się o nie troszczyć. Hedda musiała jednak przyznać: kobieta zapłaciła za pełny fracht, żeby odesłać mieczorybę do domu. Całe mnóstwo ludzi, szczególnie z wyższych sfer, pozwoliłoby jej po prostu zdechnąć.
Ten kurs należał dla odmiany do łatwiejszych. Sekcja ładunkowa „Szlaku Dziedzictwa” była w około osiemdziesięciu procentach zapełniona osadnikami kierującymi się na Zewnętrzne Rubieże z przeludnionych światów Jądra i Kolonii, poszukującymi nowego startu, nowych możliwości i nowych przestrzeni. Doskonale ich rozumiała. Hedda Casset przez całe swoje życie nie mogła usiedzieć w jednym miejscu. I w głębi duszy sądziła, że tak właśnie przyjdzie jej też umrzeć: wyglądając przez iluminator w nadziei, że dostrzeże coś, czego nie widziała do tej pory.
Ponieważ to był kurs transportowy, większość modułów statku ustawiono w podstawowej konfiguracji pasażerskiej, z rozkładanymi siedzeniami, które można było zmienić w łóżka – teoretycznie dość wygodne, by dało się na nich spać. Do tego infrastruktura sanitarna, przestrzeń bagażowa, kilka holoekranów, niewielkie kambuzy – i to w zasadzie wszystko. Na osadników, skłonnych zapłacić odrobinę więcej za dodatkowe wygody i udogodnienia, w niektórych modułach czekały obsługiwane przez droidy zautomatyzowane kantyny i prywatne przedziały sypialne, ale w niezbyt dużej liczbie. To byli oszczędni, skromnie żyjący ludzie. Gdyby mieli kredyty na zbyciu, nie wybieraliby się w ogóle na Zewnętrzne Rubieże, aby spróbować zarabiać tam na życie. Mroczny skraj galaktyki obfitował w wyzwania – i to zarówno te ekscytujące, jak i śmiertelnie groźne. W istocie przeważały te ostatnie.
„Nawet droga do tego miejsca jest zdradliwa” – pomyślała Hedda, wpatrując się w lśniący tunel nadprzestrzenny, wirujący za dużym bulajem, który akurat mijała. Prędko oderwała od niego wzrok, wiedząc, że istnieje ryzyko, iż skończy, stercząc pod nim następne dwadzieścia minut, jeśli nie oprze się pokusie. Nadprzestrzeni nie można było ufać. Jasne, przydawała się – dzięki niej można było dotrzeć z miejsca na miejsce. Stanowiła też klucz do ekspansji Republiki poza tereny Jądra, ale nikt tak naprawdę do końca jej nie rozumiał. Jeśli twój droid nawigacyjny źle obliczył współrzędne skoku – jeżeli pomylił się choćby minimalnie – można było zboczyć z wyznaczonej trasy, głównego szlaku prowadzącego przez dany teren, i skończyć na mrocznej ścieżce, wiodącej nie wiadomo dokąd. To się zdarzało nawet podczas podróży dobrze znanymi trasami nadprzestrzennymi w pobliżu centrum galaktyki, tutaj zaś, w miejscu, w którym szlaki były ledwo przetarte… cóż, należało być bardzo, ale to bardzo ostrożnym.
Hedda odsunęła troski na bok i podjęła marsz. Prawda była taka, że „Szlak Dziedzictwa” mknął obecnie najbardziej uczęszczaną i najlepiej poznaną trasą prowadzącą do światów Zewnętrznych Rubieży. Statki bezustannie przemierzały ją w obydwu kierunkach. Nie było się czym martwić.
Zarazem jednak dziewięć tysięcy istot żywych na pokładzie tego statku zawierzyło kapitan Heddzie Casset, że dostarczy ich bezpiecznie do celu ich podróży. Martwiła się. To był jeden z obowiązków towarzyszących tej pracy.
Gdy korytarz się skończył, Hedda znalazła się w centralnej części kadłuba – przestronnym, okrągłym i otwartym pomieszczeniu, którego istnienie wymuszała konstrukcja statku, zmienionym obecnie w coś w rodzaju świetlicy. Grupka dzieci kopała piłkę, podczas gdy w pobliżu stali pogrążeni w rozmowie dorośli; wszyscy cieszyli się chwilą wytchnienia, z dala od ciasnoty modułów, w których spędzali większość czasu. W pomieszczeniu nie było żadnych specjalnych udogodnień – stanowiło po prostu miejsce zbiegu kilku krótkich korytarzy, ale było tu czysto. Statek, na wyraźną prośbę pani kapitan, wyposażono w zautomatyzowaną ekipę serwisową, która dbała o to, by wnętrza były schludne i uprzątnięte. Po ścianie pełzł właśnie któryś z droidów nadzorczych, wypełniając jedno z niezliczonych zadań, których wymagało utrzymywanie porządku na pokładzie jednostki takiego kalibru.
Hedda poświęciła chwilę na przyjrzenie się tej grupce pasażerów statku: około dwadzieściorgu ludziom w różnym wieku, pochodzącym z rozlicznych światów. Ludziom, ale i kilkorgu czwororękim, porośniętym sierścią Ardennianom, rodzinie Givinów o charakterystycznych, trójkątnych oczach… Był tu nawet Lannik o ściągniętej, pomarszczonej twarzy, włosach upiętych na czubku głowy i dużych, spiczastych uszach odstających na boki – przedstawicieli tego gatunku nie widywało się zbyt często. Niezależnie jednak od tego, skąd pochodzili, wszystko to były zwykłe istoty, zabijające czas w oczekiwaniu na moment, w którym zacznie się ich nowe życie.
Jedno z dzieci, śniadoskóry, rudy chłopiec, podniosło na nią wzrok.
– Kapitan Casset! – zawołał mały.
Znała go.
– Witaj, Serj – powiedziała. – Co tam dobrego? Wszystko u was w porządku?
Reszta dzieci przerwała grę i otoczyła ją wianuszkiem.
– Przydałyby się jakieś nowe holofilmy – poinformował ją Serj. – Obejrzeliśmy już wszystko, co jest w systemie.
– Nie mamy nic poza tym – odparła surowo Hedda. – I przestańcie próbować włamać się do archiwum, żeby zobaczyć tytuły z ograniczeniem wiekowym. Sądzicie, że o tym nie wiem? To mój statek. Wiem o wszystkim, co się dzieje na pokładzie „Szlaku Dziedzictwa”. – Pochyliła się w jego stronę. – Wszystko.
Serj zarumienił się i zerknął w stronę swoich przyjaciół, którzy również nagle znaleźli całe mnóstwo wielce interesujących rzeczy przykuwających ich uwagę na kompletnie nieciekawej podłodze, suficie i ścianach przedziału.
– Spokojnie – powiedziała po chwili Hedda, prostując się. – Rozumiem. To dość nudny lot. Pewnie mi nie uwierzycie, ale już niedługo, gdy wasi rodzice zaprzęgną was do spulchniania ziemi albo budowania ogrodzeń lub odganiania rankorów, zatęsknicie za czasem spędzonym na tym statku. Odprężcie się więc po prostu i odpoczywajcie.
Serj przewrócił oczami i wrócił do przerwanej gry w piłkę – jakiekolwiek były jej zasady.
Hedda uśmiechnęła się szeroko i ruszyła przed siebie, kiwając po drodze głową temu i owemu i gawędząc z tym lub tamtym pasażerem. Ludzie. Niektórzy na pewno dobrzy, inni raczej źli, ale przez następnych kilka dni to wszystko będą jej ludzie. Uwielbiała te kursy. Nieważne, co się ostatecznie wydarzy w życiu tych istot – leciały na Rubieże, aby spełnić swoje marzenia. Ona zaś była ich częścią i to sprawiało, że czuła się dobrze.
Republika kanclerz Soh nie była idealna – żaden rząd nie mógł taki być – ale stanowiła system, który dawał ludziom przestrzeń na marzenia. Więcej: zachęcał do posiadania marzeń, zarówno tych dużych, jak i małych. Republika miała swoje ułomności, ale mogło być znacznie gorzej.
Obchód Heddy potrwał ponad godzinę – dokonała inspekcji przedziałów pasażerskich, ale sprawdziła również ładunek superschłodzonej ciekłej tibanny, aby upewnić się, że jest ona odpowiednio zabezpieczona (była), zajrzała do maszynowni (silniki w porządku), skontrolowała status napraw systemów recyrkulacji atmosferycznej statku (w toku, wszystko szło zgodnie z planem) i zweryfikowała, czy rezerwy paliwa nadal są bardziej niż wystarczające na resztę podróży, z uwzględnieniem odpowiedniego marginesu (były).
Na pokładzie „Szlaku Dziedzictwa” wszystko było, jak trzeba: w idealnym porządku. To był jej maleńki, dobrze utrzymany świat w dziczy kosmosu; bezpieczna bańka komfortu, chroniąca przed próżnią. Nie mogła ręczyć za to, co czeka na tych osadników, gdy już rozpierzchną się po Zewnętrznych Rubieżach, ale zamierzała się upewnić, że dotrą tam cali i zdrowi, by mogli przekonać się o tym na własnej skórze.
Wróciła na mostek, na którym porucznik Bowman, widząc ją, zerwał się na równe nogi.
– Kapitan na mostku! – zawołał i reszta oficerów natychmiast wyprostowała się na swoich stanowiskach.
– Dziękuję, Jary – powiedziała Hedda, podczas gdy jej zastępca odsunął się na bok i wrócił na swoje miejsce.
Usiadła w swoim fotelu dowodzenia, automatycznie zerkając na wyświetlacze i szukając czegokolwiek, co mogłoby świadczyć o tym, iż coś jest nie tak.
„Wszystko w najlepszym porządku” – pomyślała.
– BIIP! BIIP! BIIP! BIIP! – Rozległo się wycie alarmu, głośne i natarczywe. Światła na mostku przeszły w tryb awaryjny, oblewając wszystko czerwoną poświatą. Wir nadprzestrzeni za przednim panelem widokowym wyglądał jakoś… dziwnie. Może to była wina świateł awaryjnych, ale miał przyprawiający o mdłości czerwonawy odcień.
Hedda poczuła, jak przyspiesza jej puls. Jej umysł automatycznie przestawił się w tryb bojowy.
– Raport! – warknęła, skanując pospiesznie własne ekrany w poszukiwaniu źródła alarmu.
– Alarm uruchomiony przez komputer nawigacyjny, pani kapitan! – zawołał jej nawigator, kadet Kalwar, młody Quermianin. – Coś jest na szlaku. Tuż przed nami. Coś dużego. Kontakt za dziesięć sekund… – Głos kadeta był spokojny i Hedda była z chłopaka dumna. Był zapewne niewiele starszy od Serja.
Jeśli zaś chodzi o sytuację… cóż, wiedziała, że coś takiego jest zwyczajnie niemożliwe. Szlaki nadprzestrzenne były puste – w tym właśnie rzecz. Nie potrafiła przywołać z pamięci wszystkich naukowych teorii, które za tym stały, wiedziała jednak z niezachwianą pewnością, że kolizje nadświetlne na wytyczonych trasach po prostu się nie zdarzały. To było „matematycznie absurdalne”, jak zwykli nazywać podobne zjawiska inżynierowie.
Hedda miała jednak na koncie wystarczającą liczbę lotów w głębokiej przestrzeni, by wiedzieć, że niemożliwe zdarzało się cały czas – każdego cholernego dnia. Zdawała też sobie sprawę, że dziesięć sekund to mgnienie oka przy prędkości, z jaką podróżował „Szlak Dziedzictwa”.
„Nadprzestrzeni nie można ufać” – powtórzyła sobie w myśli.
Hedda Casset wcisnęła dwa przyciski na swojej konsoli dowodzenia.
– Przygotować się – poleciła spokojnym głosem. – Przejmuję kontrolę…
Z podłokietników jej fotela dowodzenia wystrzeliły dwa drążki sterowania. Hedda ujęła je w dłonie.
Odczekała chwilę potrzebną na zaczerpnięcie oddechu… i przejęła stery.
„Szlak Dziedzictwa” nie był bzykiem Z-24 Incoma ani nawet jednym z nowszych republikańskich longbeamów. Służył od dobrze ponad stu lat. To frachtowiec u kresu – jeśli nie poza nim – swojej funkcjonalności, załadowany po brzegi, wyposażony w silniki zaprojektowane do powolnego, stopniowego przyspieszania i ostrożnego wytracania prędkości, przeznaczony do dokowania w kosmoportach i orbitalnych placówkach załadunkowych. Miał manewrowość księżyca.
„Szlak Dziedzictwa” nie był też okrętem. Daleko mu było do jednostki wojskowej. Mimo to Hedda pokierowała nim właśnie w taki sposób.
Wprawne oko pilotki oraz instynkt umożliwiały jej dostrzeżenie przeszkody na ich drodze – zbliżającej się z zawrotną prędkością, dość dużej, by, czymkolwiek była, została rozpylona na atomy wraz z jej, Heddy, statkiem wskutek zderzenia i przybrała formę pyłu dryfującego na wieczną pamiątkę po gwiezdnych szlakach. Nie było miejsca na uniki. Jej statek nie mógłby skręcić w porę. Mało miejsca, mało czasu.
Ale za sterami statku zasiadała kapitan Hedda Casset, a ona nie zamierzała zawieść jednostki pod swoimi rozkazami.
Ledwie dostrzegalny skręt lewego drążka sterowniczego, nieco mocniejszy obrót tego po prawej… i „Szlak” ruszył z kopyta. Trochę gwałtowniej, niżby sobie tego życzył, ale dając dokładnie tyle, ile jego kapitan wiedziała, że potrafi z siebie wykrzesać. Potężny frachtowiec prześlizgnął się nieopodal stojącej na ich drodze przeszkody, która przemknęła obok ich kadłuba tak blisko, że Hedda była pewna, że pęd zmierzwił jej włosy – nawet mimo iż dzieliło ją od niej wiele warstw kadłuba i osłon.
Najważniejsze jednak, że… żyli. Nie doszło do zderzenia. Ich statek przetrwał.
Targnęły nimi dzikie turbulencje, którym Hedda mężnie starała się stawić czoła. Walczyła ze wstrząsami i z drżeniem, przymknąwszy oczy – nie musiała widzieć, co się dzieje dookoła, by prowadzić swój statek pewną ręką. Szkielet frachtowca jęczał potępieńczo, cała konstrukcja szczękała i postukiwała.
– Dasz radę, staruszku! – dodawała mu głośno animuszu Hedda. – Jasne, może i jesteśmy parą zgrzybiałych tetryków, ale mamy jeszcze mnóstwo do przeżycia! Zadbam o ciebie najlepiej, jak zdołam – i dobrze o tym wiesz. Nie zawiodę cię… jeśli tylko ty nie zawiedziesz mnie.
Hedda nie zamierzała zawieść swojego statku.
Mimo to… on zawiódł ją.
Jęk przeciążonego metalu zmienił się w krzyk. Towarzyszące podróży przez przestrzeń kosmiczną wibracje zmieniły tembr na taki, który Hedda czuła wcześniej stanowczo zbyt wiele razy. To była skarga statku, który wyczerpał do cna swoje możliwości – albo doznawszy zbyt dotkliwych obrażeń wskutek walki, albo, tak jak teraz, zmuszony do manewru ponad jego siły.
„Szlak Dziedzictwa” dał z siebie wszystko i za chwilę miał umrzeć rozdarty na strzępy. Zostało im góra kilka sekund.
Hedda otworzyła oczy. Puściła drążki sterownicze i wklepała w konsolę komendy aktywujące osłony grodzi, rozdzielających poszczególne moduły na wypadek awarii, licząc na to, że w ten sposób zapewni swoim pasażerom szansę na przetrwanie. Pomyślała o Serju i jego kolegach grających w piłkę w świetlicy i o tym, jak grodzie awaryjne opadały właśnie, odcinając drogę do modułów pasażerskich, być może więżąc ich w strefie, do której już wkrótce wedrze się próżnia. Hedda miała nadzieję, że gdy rozbrzmiał alarm, dzieci wróciły do swoich rodzin.
Nie mogła jednak być tego pewna.
Nie wiedziała, czy tak się stało.
Spojrzała w oczy swojemu pierwszemu oficerowi, który wpatrywał się w nią boleśnie świadom tego, co się za chwilę wydarzy. Zasalutował jej.
– Pani kapitan – powiedział porucznik Bowman. – To był…
Potężna siła rozdarła mostek.
Hedda Casset zginęła, nie mając pojęcia, czy zdołała kogokolwiek ocalić.
rozdział drugi
ZEWNĘTRZNE RUBIEŻE, UKŁAD HETZAL
2,5 godziny do zderzenia
Technik skanowania (trzeciego stopnia) Merven Getter był gotów. Gotów zakończyć zmianę, wrócić promem do układu wewnętrznego, zajrzeć do kantyny oddalonej o kilka ulic od kosmoportu na Księżycu Korzeniowym, w której za barem stała Sella. Gotów przekonać się, czy może to dziś jest ten dzień, w którym zdobędzie się w końcu na odwagę, aby ją gdzieś zaprosić. Była Twi’lekanką, a on Mirialaninem, ale właściwie co za różnica? „Wszyscy jesteśmy Republiką” – jak głosił górnolotnie slogan kanclerz Soh, ludzie jednak w to wierzyli. Jeśli chodzi o ścisłość, to Merven chyba też. Postawy się zmieniały. Możliwości były nieograniczone.
Być może któraś z nich objawi się w końcu technikowi skanowania (trzeciego stopnia), stacjonującemu w placówce monitorowania, położonej wysoko na ekliptyce układu Hetzal w głębi Rubieży, smutnie daleko od jasnych świateł i ciekawych planet Jądra Republiki. Być może technik skanowania (trzeciego stopnia), który spędzał całe dnie na gapieniu się w holoekrany, rejestrowaniu przylotów i odlotów jednostek przybywających do układu i opuszczających go, faktycznie mógł wpaść w oko uroczej czerwonoskórej damie, serwującej mu kufel miejscowego ale trzy do czterech wieczorów w tygodniu? Sella miała osobliwy nawyk poświęcania mu wiele swojego czasu i ucinania sobie z nim pogawędek, wracając do niego co i rusz, podczas gdy inni klienci falami napływali do jej małej knajpki i ją opuszczali. Miał wrażenie, że jego historie o życiu na odległym skraju układu w niewyjaśniony sposób ją interesują.
Merven nie miał pojęcia, co ją w nich właściwie tak fascynowało. Niekiedy w układzie pojawiały się statki, wyskakując z nadprzestrzeni i ukazując się na jego ekranach. Innym razem odlatywały i wówczas ich niewielkie ikony znikały z jego wyświetlaczy. Nigdy nie działo się nic ciekawego – rozpiskę lotów wprowadzano z wyprzedzeniem, więc zazwyczaj wiedział, co przyleci albo odleci. Merven był odpowiedzialny za pilnowanie, by wszystko przebiegało zgodnie z planem – i w zasadzie niewiele więcej. W przypadku zaistnienia mało prawdopodobnej sytuacji, w której wydarzyłoby się coś niezwykłego, jego zadaniem było po prostu poinformować o tym ludzi znacznie ważniejszych niż on.
Technik skanowania (trzeciego stopnia) Merven Getter spędzał dni na patrzeniu, jak ludzie udają się w różne miejsca. W przeciwieństwie do niego. On trwał niezmiennie w jednym punkcie od lat.
Ale może dziś będzie inaczej? Pomyślał o Selli. Pomyślał o jej uśmiechu, o tym, jak ozdabiała swoje lekku tymi misternymi plecionkami, które, jak mu zdradziła, sama projektowała… O tym, jak odrywała się od każdego wykonywanego właśnie zajęcia, żeby nalać mu do kufla jego ulubiony ale w chwili, gdy Merven przekroczył próg kantyny – nim jeszcze zdążył poprosić o piwo.
Tak. Zaprosi ją na kolację. Dziś wieczór. Miał trochę oszczędności i znał pewne miejsce niedaleko od kantyny. Jeśli chodzi o ścisłość, również niezbyt daleko stąd… ale wszystko po kolei.
Najpierw musi przetrwać do końca tej smętnej zmiany…
Merven obejrzał się na swoją koleżankę po fachu, techniczkę skanowania (drugiego stopnia) Vel Carann. Chciał ją zapytać, czy mógłby dziś wyjść nieco wcześniej, żeby polecieć promem na Księżyc Korzeniowy. Czytała coś w najwyższym skupieniu na swoim datapadzie. Pewnie jedną z tych powieści o Jedi, na których punkcie miała takiego hopla. Merven kompletnie tego nie rozumiał. Przeczytał kilka takich książek – pełno ich było w placówkach na odległym pograniczu Republiki. We wszystkich aż się roiło od nieodwzajemnionych uczuć i łzawych spojrzeń, a jedyną akcją były walki na miecze świetlne, stanowiące bez dwóch zdań substytut tego, na co bohaterowie naprawdę mieli ochotę. Vel nie powinna czytać prywatnych materiałów w czasie pracy, ale gdyby jej o tym przypomniał, stuknęłaby tylko w ekran i przełączyła się na poradnik techniczny, twierdząc, że nie robiła przecież nic złego. Problem w tym, że była techniczką drugiego stopnia, on zaś trzeciego, co oznaczało w skrócie tyle, że dopóki wykonywał swoją pracę, ona była święcie przekonana, że nie musi wykonywać własnej.
Nie. Nie było sensu nawet pytać o możliwość wcześniejszego wyjścia. Nie w przypadku Vel. Przesiedzi jakoś przez resztę zmiany. Zostało już niewiele czasu i…
Na jednym z jego ekranów coś się pojawiło.
– Hmm – mruknął Merven.
To było… dziwne. Nic nie powinno się zjawić w układzie przez najbliższe dwadzieścia minut – lub coś koło tego.
Chwilę później pojawiło się drugie coś. Kilka cosiów. Naliczył dziesięć…
– Co u… – zaczął Merven.
– Jakiś problem, Getter? – spytała Vel, nie podnosząc wzroku znad swojego ekranu.
– Nie jestem pewien – odmruknął. – Mam kilka niezaplanowanych wejść do układu… I jednostki nie zwalniają.
– Chwila… co takiego? – zainteresowała się Vel, odkładając dataekran i w końcu spoglądając na własne monitory. – Och. To dziwne…
Na ekranach Mervena wyświetliły się kolejne symbole, zbyt wiele, by je zliczyć na pierwszy rzut oka.
– Czy to… Czy sądzisz, że to są… asteroidy? – podsunęła nerwowo.
– Przy tej prędkości? Wyskakujące z nadprzestrzeni? No nie wiem. Przeprowadź analizę – poradził jej Merven. – Sprawdź, czy zdołasz stwierdzić, co to takiego.
Vel milczała.
Merven obejrzał się na nią.
– Ja… nie wiem jak – bąknęła. – Po ostatniej aktualizacji nie uczyłam się nawet obsługi systemów… Odniosłam wrażenie, że masz wszystko pod kontrolą, a ja tak naprawdę jestem tutaj tylko dla nadzoru, no wiesz, i…
– W porządku – przerwał jej, z zaskoczeniem rejestrując, że jakoś wcale go to nie dziwi. – Czy zdołasz przynajmniej wytyczyć trajektorie? Ta podprocedura pozostaje niezmienna od jakichś dwóch lat.
– Tak – potwierdziła. – Dam radę.
Merven odwrócił się z powrotem do swoich ekranów i zaczął wklepywać w klawiatury komendy.
W układzie znajdowały się obecnie czterdzieści dwie anomalie, wszystkie poruszające się z prędkością zbliżoną do świetlnej. Innymi słowy: niesamowicie szybko. Znacznie szybciej, niż dopuszczały przepisy. Jeśli to rzeczywiście były statki, to ktokolwiek je pilotował, ryzykował potężny mandat. Merven wątpił jednak, by mieli do czynienia ze statkami. Obiekty były na to zbyt małe – to po pierwsze, a po drugie, nie miały sygnatur napędów.
Może to faktycznie były asteroidy? Kosmiczne skały ciśnięte do układu przez jakąś nieznaną siłę? Jakaś dziwna burza kosmiczna albo rój komet? To nie mógł być atak, co to, to nie – tego jednego Merven był pewny. W Republice panował pokój i wszystko wskazywało na to, że przez jakiś czas miało tak pozostać. Wszyscy byli szczęśliwi, prowadząc spokojne życie. Republika funkcjonowała, jak trzeba.
Nie mówiąc już o tym, że w układzie Hetzal nie znajdowało się nic, z powodu czego warto byłoby go atakować, ot, kilka planetek ze światem głównym i z dwoma zamieszkałymi księżycami – Owocowym i Korzeniowym, skupionymi na produkcji rolnej. Mieli tu gazowe olbrzymy i kule zamarzniętej skały, ale zasadniczo było tu po prostu całe mnóstwo farmerów i tego, co akurat uprawiali. Merven wiedział, że to ważne, iż Hetzal eksportuje żywność na teren całych Zewnętrznych Rubieży, a część produkcji trafia nawet do innych układów. Była też cała ta bacta, o której czytał – jakiś cudowny zamiennik juvanu, który próbowali uprawiać na głównym świecie, mający rzekomo zrewolucjonizować przemysł medyczny, gdyby tylko zdołali rozgryźć, jak produkować go na większą skalę… ale tak czy inaczej, to wszystko były tylko rośliny. Kto by się ekscytował roślinami?
Jeśli o niego chodzi, to największą chlubę Hetzala upatrywał w tym, iż stanowił on ojczystą planetę słynnej skrzelośpiewaczki nazwiskiem Illoria Daze, która potrafiła wprowadzić swój aparat głosowy w takie drgania, że mogła wyśpiewywać melodie w sześciogłosowej harmonii. To zaś w połączeniu z jej niezwykłym urokiem, dowcipem i historią z rodzaju „od zera do milionera” uczyniło ją sławną w całej Republice. Ale Illoria mieszkała teraz na Alderaanie, pośród tamtejszych sławnych i bogatych.
Hetzal nie oferował nic godnego uwagi. To wszystko nie miało sensu…
Na jego ekran wysypała się kolejna garść obiektów, teraz było ich tak wiele, że jego nadmiernie obciążony komputer tracił zdolność do śledzenia ich wszystkich. Merven pomniejszył obraz, przestawiając się na widok ogólnoukładowy, aby zyskać lepsze rozeznanie w sytuacji. Widział, że te obiekty – czymkolwiek były – nie wyskakują z nadprzestrzeni wyłącznie w strefie bezpiecznego dostępu do układu. Pojawiały się wszędzie, a niektóre z nich paskudnie blisko…
– O nie! – jęknęła Vel.
– Też to widzę – zawtórował jej Merven. Nie musiał nawet przeprowadzać analizy trajektorii.
Anomalie kierowały się ku słońcu, a wiele z nich znalazło się na kursach kolizyjnych z zamieszkanymi światami i ich stacjami orbitalnymi. Żaden z tych obiektów nie zwalniał. Ani odrobinę. A przy prędkości zbliżonej do nadświetlnej, z jaką się poruszały, bez znaczenia było to, czy mieli tu do czynienia z asteroidami, statkami, czy też pienistymi bąbelkami cukierków musujących. Z czymkolwiek się zderzą, to po prostu… zniknie.
Na jego oczach jeden ze świetlnych punktów uderzył w bezzałogowego satelitę łączności. Zarówno on, jak i satelita zniknęły z jego ekranu, a galaktykę zaśmieciło właśnie nieco więcej pyłu kosmicznego.
Hetzal Prime była dość duża, by przetrwać bombardowanie kilkoma takimi obiektami i wyjść z tego cało – jako ciało niebieskie. Nawet dwa zamieszkałe księżyce mogły przyjąć na siebie kilka trafień. Całe jednak życie na ich powierzchni…
Na Księżycu Korzeniowym przebywała Sella.
– Musimy się stąd wynosić – powiedział Merven. – Jesteśmy w strefie rażenia, a w każdej sekundzie pojawia się ich coraz więcej. Musimy dotrzeć do promu.
– Racja – potwierdziła Vel głosem, w którym dały się ponownie słyszeć nuty świadczące o tym, iż stara się zapanować nad sytuacją. – Najpierw jednak powinniśmy wysłać ogólnoukładowy komunikat alarmowy. Musimy to zrobić.
Merven przymknął na chwilę oczy, a gdy z powrotem je otworzył, powiedział:
– Masz rację. Oczywiście.
– Aby uruchomić alarm ogólnoukładowy, komputer będzie wymagał od nas obojga podania kodów autoryzacyjnych – poinformowała go Val. – Zrobimy to na mój sygnał.
Wklepała w swoją klawiaturę kilka komend. Merven zrobił to samo, a potem zaczekał na jej znak. Gdy skinęła głową, wpisał swój kod.
Pokład operacyjny rozbrzmiał cichym, dźwięcznym sygnałem alarmowym, gdy wiadomość została wysłana. Merven wiedział, że podobny odgłos słychać teraz w całym układzie Hetzal – dobiegał z głośników wszystkich jednostek: od kabin śmieciarek aż po pałac ministra na świecie głównym. Czterdzieści miliardów istot podnosiło właśnie z przerażeniem głowy i patrzyło w górę. Jedną z nich była urocza czerwonoskóra Twi’lekanka, zastanawiająca się zapewne, czy jej ulubiony Mirialanin zjawi się w kantynie dziś wieczór.
Merven wstał.
– Zrobiliśmy, co do nas należało – oznajmił. – Teraz do promu. Wiadomość wyjaśniającą, co się dzieje, możemy wysłać po drodze.
Vel pokiwała głową i również wstała ze swojego miejsca.
– Racja. Wynośmy się z…
Jeden z obiektów wyskoczył z nadprzestrzeni tak blisko i poruszał się tak szybko, że w ujęciu kategorii astronomicznych uderzył w nich w tej samej chwili, w której się pojawił.
Przelotny rozbłysk ognia i anomalia zniknęła – wraz ze stacją monitorowania, dwójką obsługujących ją techników skanowania oraz wszystkimi ich marzeniami, obawami, nadziejami i pragnieniami; energia kinetyczna obiektu rozpyliła wszystko na atomy w czasie krótszym niż mgnienie oka.
rozdział trzeci
AGUIRRE CITY, HETZAL PRIME
2 godziny do zderzenia
– Czy to prawda? – spytał minister Ecka, gdy w jego biurze rozbrzmiały sygnały alarmowe: jednostajne, uporczywe, natarczywe. Niemożliwe do zignorowania. Przypuszczał, że właśnie o to chodziło.
– Na to wygląda – potwierdził doradca Daan, wsuwając kosmyk włosów za ucho. – Sygnał pochodzi ze stacji monitorowania ruchu na odległym skraju układu. Nadano mu najwyższy priorytet i wysłano w trybie ogólnoukładowym. Każdy komputer podłączony do głównego rdzenia procesora odtwarza ten sam alarm.
– Ale co go wywołało? – spytał minister. – Czy nie dołączono żadnej wiadomości?
– Nie – zaprzeczył Daan. – Wysyłamy regularnie prośby o wyjaśnienia, ale jak dotąd nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Sądzimy, że… stacja monitorowania została zniszczona.
Minister Ecka zastanawiał się nad czymś przez chwilę. Gdy odwrócił się w swoim fotelu tyłem do doradców, stare drewno zatrzeszczało cicho pod ciężarem jego ciała. Wyjrzał przez wielkie okno panoramiczne za biurkiem. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się za nim złote pola uprawne Hetzala – aż po horyzont. Świat, a w zasadzie cały układ, wyznawał zasadę, zgodnie z którą każdy kawałek wolnej przestrzeni należało wykorzystać na hodowlę, uprawę i kultywację roślin. Dachy budynków zmieniano w poletka uprawne, rzeki i jeziora wykorzystywano do hodowli przydatnych alg i wodorostów, wieżowce wyposażano w zielone tarasy, a ich ściany porastały winorośle. Pośród nich uwijały się droidy żniwne zbierające owoce – w zależności od tego, co akurat dojrzewało w danym sezonie. Obecnie były to miodowoce, jagody królewskie i lodomelony. Za miesiąc będzie to coś innego. Na Hetzalu zawsze był na coś sezon.
Ecka uwielbiał ten pejzaż. Uważał, że to najbardziej sielski widok w galaktyce. Wszystko było takie… produktywne i… właściwe.
Teraz jednak, gdy w uszach dzwoniło mu od wycia syren, wcale już mu się takie nie wydawało. Wyglądało za to na… kruche, zagrożone.
– Coś tam się musiało wydarzyć – stwierdziła kolejna z grona doradców, Devaronianka imieniem Zaffa.
Ecka znał ją od dawna i pierwszy raz słyszał w jej głosie niepokój. Wpatrywała się w dataekran, marszcząc czoło.
– Wewnątrzukładowa platforma wydobywcza właśnie przestała działać – zameldowała Zaffa. – Zaczyna też szwankować sieć satelitów. Całkiem jakby coś dezaktywowało nasze placówki, jedną po drugiej…
– I nadal nie mamy wizji? – spytał Ecka. – To jakieś szaleństwo! – Dał znak swojemu szefowi ochrony, korpulentnemu mężczyźnie w średnim wieku. – Borta, dlaczego twoi ludzie nie wiedzą, co się tam dzieje?
Borta ściągnął brwi.
– Panie ministrze, z całym należnym szacunkiem, ale powinien pan wiedzieć dlaczego. Pańskie ostatnie cięcia budżetowe zmniejszyły zespół ochrony Hetzala do jednej dziesiątej jego poprzedniej wielkości. Pracujemy nad tym, ale nie potrafimy zbyt wiele wskórać.
– Czy to jakiś rodzaj naturalnej anomalii? Bo chyba nie… chyba nas nie zaatakowano, prawda?
– W tym momencie nie możemy mieć takiej pewności. To, co się dzieje, wykazuje pewne cechy typowe dla wrogiej infiltracji, ale nie widzimy sygnatur napędu, a obiekty są atakowane w sposób bardzo losowy. Nadal mamy nieco orbitalnych platform obronnych i wszystkie są nietknięte. Gdyby to był atak, powinni próbować uniemożliwić nam odpowiedź na niego, ale tego nie robią.
Znów rozbrzmiał dźwięk alarmu; Ecka odwrócił ponownie swój fotel i wycelował palec w doradcę Daana, który aż się skulił.
– Czy wyłączysz w końcu ten cholerny alarm? Nie mogę się skupić!
Daan wyprostował się, wypiął pierś i dotknął kontrolki na swoim dataekranie. Wycie wreszcie umilkło.
W ciszy, która nastała, odezwał się kolejny z doradców: Keven Tarr, szczupły, młody mężczyzna o rudych włosach i wyjątkowo bladej cerze. Przysłano go tu z ministerstwa technologii. Ecka nie znał się zbytnio na technologii niezwiązanej z uprawą roli. W głębi duszy pozostał farmerem, ale Tarr był ponoć bardzo bystry. Prawdopodobnie nie minie wiele czasu, nim chłopak się wyrobi i znajdzie sobie pracę w jakimś ciekawszym zakątku galaktyki. Tak właśnie wyglądała sytuacja na światach takich jak Hetzal. Nie wszystkim się tu podobało.
– Chyba mogę panu pokazać, co się dzieje, panie ministrze – powiedział Tarr. Jego długie (jak na człowieka) palce zatańczyły nad klawiaturą datapada. – Proszę pozwolić, że prześlę informacje droidowi. Wyświetli je, tak abyśmy wszyscy mogli je zobaczyć.
Wklepał jeszcze kilka komend, a potem wysunął kabel ze swojego datapada i podłączył go do portu dostępu przysadzistego, sześciokątnego droida łącznościowego, czekającego posłusznie w kącie pokoju. Robot podtoczył się naprzód, a jego pojedyncze oko rozbłysło zielenią.
Rzutowany przez nie obraz padł na dużą białą ścianę w biurze ministra, przeznaczoną specjalnie dla tego celu. W zwykłych okolicznościach wyświetlane na wideościanie prezentacje dotyczyły upraw lub programów walki ze szkodnikami. Teraz jednak obraz ukazywał cały układ Hetzal – ze wszystkimi jego światami i stacjami, a także z satelitami, platformami i ze statkami.
Oraz z czymś jeszcze.
W oczach ministra Ecki wyglądało to niczym pole opanowane przez rój żarłocznych insektów: w jego układzie kłębiły się setki maleńkich świateł mknących z zawrotną prędkością w tym samym kierunku – w stronę słońca. A dokładniej w stronę głównej planety układu – ku Hetzal Prime oraz jej pobliskich księżyców, Owocowego i Korzeniowego. Jak również ku wszystkim tym stacjom, satelitom, platformom i statkom… Wielu obsadzonym istotami żywymi.
– Co to takiego? – zapytał, marszcząc czoło.
– Nie wiadomo – odpowiedział Tarr. – Otrzymałem ten obraz dzięki połączeniu sygnałów przesyłanych przez niezniszczone satelity i stacje monitorowania, ale ich liczba szybko maleje, co oznacza, że tracimy odczyty z czujników. Czymkolwiek są te anomalie, poruszają się niemal z prędkością świetlną i bardzo trudno je śledzić. A gdy w coś trafią…
– …jest kiepsko – dokończył za niego generał Borta.
– Jeśli chodzi o ścisłość, chciałem powiedzieć, że dochodzi do katastrofy – poprawił go Tarr. – Wykrywam całkiem sporą ich liczbę na trajektoriach kolizyjnych z głównym światem.
– Czy możemy coś zrobić? – spytał z nadzieją Ecka, patrząc na Bortę. – Możemy je… zestrzelić?
Borta odpowiedział bezradnym spojrzeniem.
– Może dawniej byłoby to realne. Może udałoby się zestrzelić choć część. Ale systemy obronne nie były naszym priorytetem przez… cóż, od dawna.
W ciszy zawisło niewyartykułowane oskarżenie, ale Ecka nie zamierzał teraz drążyć tej sprawy. Podjął decyzje, które wydawały się wówczas słuszne – na podstawie najlepszych informacji, jakimi dysponował. Działał w dobrej wierze. Panował pokój! Wszędzie był pokój. Po co trwonić pieniądze, skoro mógł dzięki nim pomóc swoim ludziom w inny sposób? Nie było sensu patrzeć wstecz. Nigdy nie przychodziło z tego nic dobrego. Nadeszła pora na kolejną decyzję. Najlepszą, jaką mógł w tej sytuacji podjąć.
Nie wahał się. Gdy plony płonęły, liczyła się każda sekunda. Jakkolwiek źle było, to im dłużej się zwlekało, tym bardziej pogarszała się sytuacja.
– Wydać rozkaz do ewakuacji – polecił. – Ogólnoukładowy. A potem wyślijcie wiadomość na Coruscant. Poinformujcie ich o tym, co się dzieje. Nie zdążą przysłać tu nikogo na czas, ale przynajmniej będą wiedzieli.
Doradczyni Zaffa przyjrzała mu się spod wpółprzymkniętych powiek.
– Nie wiem, czy zdołamy przeprowadzić pełną ewakuację planetarną, panie ministrze – powiedziała. – Nie mamy dość statków, by zabrać stąd wszystkich, a jeśli te obiekty poruszają się rzeczywiście z prędkością zbliżoną do świetlnej, nie potrwa długo, nim…
– Rozumiem, doradczyni Zaffo – wszedł jej spokojnie w słowo Ecka. – Nawet jednak jeśli te rozkazy ocalą choćby jedną osobę, to zostanie ona ocalona. Tylko to się liczy.
Zaffa pokiwała głową i postukała palcem w swój dataekran.
– Gotowe – oznajmiła. – Ewakuacja ogólnoukładowa w toku.
Wszyscy przyglądali się wyświetlanej na ścianie projekcji, teraz zniekształcanej co jakiś czas przez zakłócenia. Prowizoryczna siatka Tarra traciła integralność, w miarę jak coraz więcej satelitów spotykał ognisty koniec, ale mimo to przedstawiona na wideościanie sytuacja była jasna dla każdego: wyglądało to całkiem, jakby ktoś ostrzeliwał układ Hetzal z jakiegoś potężnego działa, a oni nic nie mogli zrobić, by temu zapobiec.
– Chyba powinniście teraz wszyscy spróbować znaleźć jakiś sposób na opuszczenie planety – zauważył Ecka. – Przypuszczam, że statki, którymi dysponujemy, szybko się zapełnią.
Nikt nie ruszył się z miejsca.
– A pan? Co pan planuje, ministrze? – spytał doradca Daan.
Ecka odwrócił się z powrotem do swojego okna i spojrzał na złote, ciągnące się aż po horyzont pola. Wyglądały tak spokojnie… Trudno było uwierzyć, że mogłoby się tu wydarzyć coś złego.
– Sądzę, że zostanę – powiedział wreszcie. – Może nadam komunikat, spróbuję nieco uspokoić mieszkańców. Ktoś musi się zatroszczyć o plon.
Wiadomość nadana przez ministra Eckę obiegła w mgnieniu oka całą Hetzal Prime, docierając również do wszystkich zakątków dwóch jej zamieszkałych księżyców, pojawiając się na ekranach datapadów i holowyświetlaczy, nadawana na wszystkich kanałach łączności. Niosła ze sobą następujące przesłanie: nigdzie nie jest bezpiecznie. Uciekajcie tak daleko, jak tylko zdołacie.
Minister nie udzielił wyjaśnień, co zaowocowało licznymi spekulacjami. Co się właściwie działo? Czy doszło do jakiegoś wypadku? Jaka katastrofa mogła być tak poważna, że trzeba było ewakuować aż cały układ?
Niektórzy z mieszkańców zignorowali ostrzeżenie. Uznali, że to fałszywy alarm – jeden z tych, które czasami się zdarzały. Bywało też, że hakerzy robili sobie dowcipy albo popisywali się, włamując do sieci awaryjnych systemów alarmowych. Co prawda, nigdy nie było to nic na podobną skalę, ale jej ogrom w istocie tylko ułatwiał zlekceważenie całego incydentu. No bo… cały układ w niebezpieczeństwie? To było po prostu niemożliwe.
Ci, którzy zbagatelizowali ostrzeżenia, zostali w domach. W pracy. Wyłączali ekrany i wracali do swojego życia, bo to było znacznie lepsze od alternatywy. A jeśli od czasu do czasu popatrywali na niebo i widzieli statki startujące i kierujące się ku głębokiej przestrzeni… cóż, powtarzali sobie po prostu, że podróżujący na pokładach tych jednostek ludzie to bojaźliwi głupcy.
Inni, w innych miejscach, zamierali w bezruchu. Nie wiedzieli, gdzie szukać schronienia. Nie każdy mógł sobie pozwolić na ucieczkę z tego świata. W rzeczywistości większość mieszkańców nie miała takiej możliwości. Hetzal był układem zamieszkałym przez farmerów, bardzo zżytych ze swoją ziemią. Jeśli już podróżowali dokądś na terenie Republiki, to były to specjalne okazje, jednorazowe, wyjątkowe doświadczenia. Teraz zaś, gdy informowano ich, iż powinni znaleźć sposób na dotarcie do przestrzeni kosmicznej w jak najkrótszym czasie… jak właściwie mieli to zrobić? Jak mieli tego dokonać?
Niektórzy mieszkańcy Hetzala mieli jednak statki – lub też żyli w miastach, w których podróże kosmiczne były bardziej powszechne. Ci odszukiwali swoje dzieci, gromadzili najcenniejszy dobytek i pędzili co sił w nogach do kosmoportów, licząc na to, że dotrą tam jako pierwsi i zdołają zarezerwować sobie miejsca na lot. Niestety, nie byli pierwsi. Witały ich tłumy, kolejki, ceny biletów wywindowane do kwot, na których zapłacenie mogli sobie pozwolić wyłącznie najbogatsi – dzięki pozbawionym skrupułów oportunistom. Napięcie rosło. Wywiązywały się bójki i chociaż Hetzal dysponował siłami zdolnymi tłumić podobne zamieszki, to ich przedstawiciele również patrzyli w niebo, zastanawiając się, czy przyjdzie im spędzić ostatnie chwile na próbach zapewnienia bezpieczeństwa innym. Owszem, to byłby szlachetny koniec, ale czy naprawdę tego chcieli? Oni również mieli swoje życie i rodziny.
Fundamenty ładu zaczynały się niebezpiecznie chwiać w posadach.
Na Księżycu Korzeniowym jeden z łaskawszych kupców zdecydował się udostępnić publicznie statek, którego używał do transportu wyjątkowo świeżych produktów eksportowanych z księżyca na żarłoczne światy Zewnętrznych Rubieży. Zaoferował przestrzeń na pokładzie wszystkim, którzy się pomieszczą, i chociaż jego pilot powiedział mu, że statek jest stary, a jego silniki pamiętają lepsze czasy, kupiec się tym nie przejął. To była pora na okazywanie wielkoduszności i niesienie nadziei, a on zamierzał ocalić tak wiele istnień, jak tylko zdoła.
Statek, który pomieścił pięćset osiemdziesiąt dwie osoby, włącznie z kupcem i jego własną rodziną, zdołał wystartować z platformy lądowniczej dopiero, gdy jego pilot wydusił z silników największą moc. Teraz musieli się tylko wydostać ze studni grawitacyjnej księżyca. Gdy już znajdą się w przestrzeni kosmicznej, będzie znacznie łatwiej. Zdołają umknąć w bezpieczne miejsce.
Przebyli niemal kilometr, gdy przeciążone silniki eksplodowały. Kula ognia spadła na głowy tych, którzy zostali w dole i którzy nie wiedzieli, czy im się poszczęściło, czy wręcz przeciwnie, zważywszy na fakt, iż wciąż nie mieli pojęcia, co się wkrótce wydarzy. W wiadomości ministra Ecki nie było nic na ten temat.
Zmodyfikowaną wersję jego komunikatu wysłano z Hetzala do wszystkich układów i statków, które mogły go odebrać: „Mamy poważne problemy. Przyślijcie pomoc, jeśli tylko zdołacie”.
Został on odebrany na innych światach Zewnętrznych Rubieży – na Ab Dalis, Mon Cali, Eriadu i wielu, wielu innych, a następnie przesłany za pośrednictwem sieci transmisyjnej Republiki dalej, na planety Środkowych i Wewnętrznych Rubieży, na teren Kolonii, a nawet do samego lśniącego Jądra. Praktycznie każdy, kto go słyszał, chciał zrobić coś, by pomóc, ale właściwie co? Jasnym było, iż cokolwiek dzieje się na Hetzalu, dobiegnie końca na długo przed tym, nim zdołają tam dotrzeć.
Statki wysyłano jednak mimo to, w większości medyczne jednostki ratunkowe, w nadziei, że zdołają nieść pomoc rannym obywatelom Hetzala.
O ile jacyś przetrwają.
– Udajcie się do najbliższej placówki transportu dalekiego zasięgu – mówił minister Ecka do droida kamerzysty nagrywającego jego słowa i nadającego je w całym układzie. – Wyślemy statki, aby podjęły istoty, które nie mają jak opuścić planety. To może zająć nieco czasu, ale bądźcie spokojni i nie martwcie się. Macie moje słowo: zjawimy się po was. Jesteśmy wszyscy z tego samego plonu. Jesteśmy krzepkim płodem tej ziemi. Przetrwamy to, tak samo jak udawało nam się przetrwać każdą surową zimę i letnią suszę: wspólnym wysiłkiem. Jesteśmy Hetzalem. Jesteśmy Republiką – mówił. Podniósł dłoń i na jego sygnał droid zakończył transmisję. To była czwarta wiadomość, którą wysłał od chwili ogłoszenia sytuacji kryzysowej, liczył na to, że jego komunikaty odniosą jakiś skutek. Raporty sugerowały jednak coś zgoła innego: w kosmoportach na wszystkich trzech zamieszkanych światach dochodziło do zamieszek, ale co jeszcze mógł właściwie zrobić? Nadawał wiadomości ze swojego biura w Aguirre City, pokazując innym, że nie opuścił swojego ludu w potrzebie, mimo iż spokojnie mógł to zrobić. To była jego deklaracja solidarności z nim. Niewiele, ale zawsze coś.
Dookoła reszta jego personelu koordynowała własne próby niesienia pomocy – na wszelkie dostępne im sposoby. Generał Borta mobilizował swoje mizerne siły bezpieczeństwa, dbając, by jednocześnie starały się one utrzymywać porządek i zabierały ludzi poza planetę. Z pomocą doradcy Daana dopilnowali właśnie, aby szereg potężnych frachtowców wykorzystywanych do transportu zbiorów i będących akurat w trasie został zmieniony w punkty transferowe, polecając im zrzucić ładunki i zorganizować na pokładach przestrzeń na przyjęcie uchodźców. Każdy z nich mógł pomieścić dziesiątki tysięcy osób. Oczywiście, na ich pokładach brakowało wygód, ale w tej sytuacji komfort był ostatnią rzeczą, jaka miała znaczenie.
Mniejsze statki dostarczały Hetzalian na frachtowce, wyładowywały pasażerów i wracały, aby podjąć kolejnych. Ten system nie działał może idealnie, ale był jedynym, jaki mogli zaaranżować w tak krótkim czasie. Nie istniał żaden plan przygotowany z myślą o sytuacjach takich jak ta.
Minister Ecka winił za to siebie, ale skąd mógł wiedzieć? Coś takiego nie miało prawa się wydarzyć. Cokolwiek właściwie się stało, to było… niemożliwe. Był w końcu tylko farmerem i…
„Nie” – pomyślał, nagle ogarnięty wstydem. Był ministrem Zeffrenem Ecką, przywódcą całego tego zatraconego układu. Nie miało znaczenia, czy mógł przewidzieć tę katastrofę, czy nie – doszło do niej, a on musiał zrobić wszystko, co w jego mocy, by zniwelować jej skutki.
Gdy się nad tym zastanawiał, jego wzrok padł na Kevena Tarra, który nadal czuwał nad swoją małą siecią informacyjną, starając się zachować przepływ danych. Chłopak pracował teraz na trzech datapadach, wykorzystując kilka droidów rzutujących różne obrazy na ściany i gromadząc tyle informacji, ile tylko zdołał, na temat rozmiarów katastrofy, nadal zbierającej swoje żniwo w układzie. Wciąż nie miał żadnych sensownych odpowiedzi na dręczące wszystkich pytania – innych niż kolejne potwierdzenia, że Hetzal był dosłownie rozszarpywany przez nieznane siły, które atakowały układ. Satelity, systemy anten, stacje… rozdzierane przez burzę śmierci, która spadła na nich znienacka. To było jak sezonowa plaga kąsających much, które niegdyś prześladowały Księżyc Owocowy, dopóki nie zmodyfikowano ich genetycznie tak, że wyginęły.
Gdy zjawiał się rój, nie było przed nim ucieczki. Należało zagryźć zęby, przeczekać i obsiać pola ponownie, kiedy było już po wszystkim.
Ecka obserwował, jak Keven Tarr ociera z oczu pot, a potem spogląda ponownie na swój główny datapad, ten, który postawił na małym stoliku, używanym jako biurko.
Otworzył szerzej oczy, a jego palce zamarły zawieszone nad ekranem.
– Panie ministrze… – bąknął. – Ja… odbieram sygnał!
– Jaki znowu sygnał? – spytał Ecka.
– Ja… może przekieruję – wykrztusił Tarr głosem, w którym pobrzmiewały jakieś dziwne nuty, zaskoczenia czy też może niedowierzania.
Gdy jeden z droidów łącznościowych przesłał wiadomość do biura ministra Ecki, w powietrzu rozległy się przerywane trzaskami zakłóceń słowa. Kobiecy głos wypowiadał kilka zdań, które jednak niosły ze sobą… tak, dokładnie to, czego w tej chwili potrzebowali najbardziej.
– Tu mistrzyni Jedi Avar Kriss – mówił głos. – Pomoc jest w drodze.
Wiadomość zwiastowała jedno.
Nadzieję.
rozdział czwarty
REPUBLIKAŃSKI KRĄŻOWNIK TYPU EMISSARY „TRZECI HORYZONT”
90 minut do zderzenia
W układzie Hetzal pojawił się statek, wyskakując z nadprzestrzeni i gwałtownie zwalniając podczas powrotu do zwykłej prędkości. Znalazł się daleko w głębi kursu prowadzącego ku słońcu, a studnie grawitacyjne, wśród których musiał manewrować, z pewnością rozerwałyby na strzępy mniejszą jednostkę – a nawet tę, gdyby obsada jej mostka nie stanowiła najlepszych spośród najlepszej kadry Republiki.
Statek nazywał się „Trzeci Horyzont” i był piękny. Poszycie jego zaostrzającego się stopniowo kadłuba pełne było łagodnych krzywizn, przypominających fale na srebrnym morzu, a wznoszące się z niego wieże i blanki upodabniały go do leżącej na boku fortecy złożonej z licznych skrzydeł, iglic i wypiętrzeń. Był niczym wcielenie ambicji. Optymizmu. Stanowił ucieleśnienie piękna, powołanego do życia dla samego jego istnienia, bez przykładania specjalnej wagi do kosztów czy wysiłku włożonego w budowę.
„Trzeci Horyzont” stanowił dzieło sztuki, symbol wielkiej Republiki i światów, które reprezentowała.
Z umieszczonych w kadłubie hangarów zaczęły się wysypywać mniejsze jednostki, odrywając się od niego niczym płatki kwiatów porwane bryzą; lśniące krople srebra i złota. To były statki zakonu Jedi, vectory. Jako że Jedi i Republika ściśle ze sobą współpracowali, podobnie miała się rzecz z ich statkami oraz samymi członkami zakonu. Hangary „Trzeciego Horyzontu” opuszczały również większe jednostki, stanowiące siłę roboczą Republiki: longbeamy – uniwersalne jednostki przeznaczone do walki, misji poszukiwawczych i ratunkowych, transportu oraz wypełniania każdego innego zadania, jakiego akurat wymagały okoliczności.
Vectory były stateczkami pasażerskimi, konfigurowanymi jako pojazdy jedno- lub dwuosobowe – bo nie wszyscy Jedi podróżowali samotnie. Niektórym towarzyszyli ich padawani, tak aby mogli przyswajać lekcje, których pragnęli im udzielić ich mistrzowie. Longbeamy mogła obsługiwać załoga złożona z trzech osób, ale były one zdolne pomieścić na swoich pokładach do dwudziestu czterech żołnierzy, dyplomatów, sanitariuszy, techników… każdego, kto był akurat potrzebny.
Mniejsze statki przyspieszyły, oddalając się od „Trzeciego Horyzontu”, aby zanurzyć się w głąb układu. Każdemu z nich wyznaczono cel, zadanie. Każdy miał do ocalenia czyjeś życie.
Na mostku „Trzeciego Horyzontu” stała samotnie wysoka kobieta. Dookoła niej jak w ukropie uwijali się członkowie załogi, w łukowatych niszach i zakamarkach mostka oficerowie, nawigatorzy i specjaliści zaczynali koordynować swoje wysiłki ukierunkowane na ocalenie układu Hetzal od zniszczenia. Kobieta nazywała się Avar Kriss i przez większość swojego około trzydziestoletniego życia była członkinią zakonu Jedi. Jako dziecko trafiła do Wielkiej Świątyni na Coruscant – szkoły, ambasady i klasztoru w jednym, stanowiącej jednocześnie ostoję Mocy łączącej wszystkie istoty żywe. Początkowo należała do młodzików, aby w miarę postępów awansować do stopnia padawanki, następnie rycerki Jedi i wreszcie stać się…
Mistrzynią.
To ona zawiadywała tą operacją. „Trzecim Horyzontem”, stanowiącym część niewielkiej floty sił pokojowych utrzymywanej przez Koalicję Obrony Republiki, dowodził admirał nazwiskiem Kronara, ale w tej akcji, próbie uchronienia Hetzala przed katastrofą, przekazał stery Jedi. Decyzja została podjęta jednomyślnie i nie była przedmiotem dyskusji. Republika miała swoje silne punkty, podobnie jak Jedi, i każda ze stron wykorzystywała dostępne jej środki, aby wspierać drugą i działać na jej korzyść.
Avar Kriss przyglądała się obrazowi układu Hetzal wyświetlanemu na płaskiej srebrzystej ścianie projekcyjnej mostka przez specjalne droidy łącznościowe lewitujące tuż przed nią. Mapę sytuacyjną tworzono na podstawie informacji przekazywanych przez źródła wewnątrzukładowe, a także systemy czujników „Trzeciego Horyzontu”. Na zielono zaznaczono na niej światy, statki, stacje kosmiczne i satelity Hetzala. Własne zasoby Kriss – vectory, longbeamy i sam „Horyzont” – miały barwę niebieską. Śmiercionośne punkty, przemykające przez układ z niesamowitą prędkością, nieznanego typu i źródła, były czerwone. Na jej oczach na wyświetlaczu pojawiły się nowe szkarłatne plamki. Cokolwiek się tam działo, to jeszcze nie był koniec.
Dłoń Avar Kriss powędrowała do ramienia, na którym jej długa biała szata była spięta złotą klamrą w kształcie symbolu zakonu – żywego wschodu słońca. To był ubiór ceremonialny, odpowiedni na walne zgromadzenie przedstawicieli Jedi i Republiki, na które wysłano jakiś czas temu „Trzeci Horyzont”. Statek wypełnił już swoją misję i wracał właśnie z inspekcji na pokładzie dopiero co ukończonej stacji kosmicznej o nazwie Latarnia Gwiezdny Blask, która miała zmienić oblicze galaktyki. Teraz jednak, zważywszy na charakter czekającego ich zadania, zdobne szaty tylko ją rozpraszały. Avar stuknęła palcem w klamrę, która otworzyła się i opadła na ziemię pośród fałdów tkaniny, odsłaniając ukrytą pod zbytkownym strojem prostą białą tunikę z dekoracyjnym złotym motywem. Na biodrze kobiety, w białej kaburze, spoczywał metalowy cylinder – lity walec ze srebrzystobiałego elektrum, przypominający rączkę jakiegoś narzędzia pozbawioną elementu użytkowego. Przez całą długość cylindra, aż do osłony emitera, biegła spiralnie żłobiona linia inkrustowana żywozielonym morskim kamieniem – służąca zarówno jako zdobienie, jak i detal rękojeści poprawiający chwyt. To była broń, którą Avar biegle władała, ale której nie będzie dziś potrzebować. Miecze świetlne nie mogły ocalić Hetzala. Musieli to zrobić sami Jedi.
Avar usiadła na podłodze, krzyżując nogi. Jej sięgające do ramion jasne włosy same odsunęły się z twarzy, jakby żyły własnym życiem, a potem splotły się w skomplikowany węzeł, mandalę, której stworzenie samo w sobie pomagało jej się skupić. Avar przymknęła oczy…
Spowolniła oddech, sięgając poprzez otaczającą ją i przepełniającą Moc. Powoli zaczęła się wznosić w powietrze i zatrzymała się jakiś metr nad pokładem.
W jej stronę kierowało się coraz więcej zaciekawionych spojrzeń obsady mostka „Trzeciego Horyzontu”. Kiwali głowami lub uśmiechali się lekko. Niektórzy tego nie okazywali, ale i w ich duszach na ten widok zapalała się iskierka nadziei. Wszyscy wracali jednak szybko do wypełniania swoich pilnych obowiązków.
Avar Kriss nie zwracała uwagi na reakcje otoczenia. Teraz istniały dla niej tylko Moc oraz to, co jej ona przekazywała – i co Avar musiała zrobić.
Przystąpiła do działania.
rozdział piąty
ORBITA HETZAL PRIME
80 minut do zderzenia
Bell Zettifar czuł, jak statek zbliża się do górnych warstw atmosfery. Ich vector nie miał nazwy, a przynajmniej nie oficjalnie. Wszystkie były zasadniczo identyczne i teoretycznie losowo przypisywane latającym nimi Jedi – on i jego mistrz zawsze jednak korzystali z tego samego: z niewielką rysą na skrzydle, będącą pamiątką po burzy jonowej, przez którą kiedyś przelecieli. Miała gwiaździsty kształt, więc Bell – chociaż tylko w myśli, nigdy na głos – nazywał ich statek „Novą”.
Vectory były minimalistycznymi maszynami, pod każdym względem: szczątkowe osłony, podstawowe uzbrojenie, ograniczone do niezbędnego minimum wsparcie komputerowe. To ich piloci stanowili o ich umiejętnościach. Jedi byli osłonami, bronią oraz mózgami swoich statków, określającymi, do czego były one zdolne i co mogły osiągnąć. Vectory były małe i zwinne. Flota takich jednostek stanowiła imponujący widok, z Jedi zasiadającymi za ich sterami i kierującymi nimi za pośrednictwem Mocy, osiągającymi poziom precyzji, jakiego nie mógłby zapewnić żaden droid ani zwykły pilot.
Wyglądały niczym stado ptaków, czy może raczej chmura opadających liści porwanych podmuchem wiatru, ciągnących w tym samym kierunku, połączonych ze sobą niewidzialną więzią… Mocą. Bell widział raz na Coruscant pokaz zorganizowany w ramach programu promocji Świątyni: trzy tysiące vectorów poruszających się jak jeden żywy organizm; złotych i srebrnych strzałek, lśniących w słońcu nad placem Senackim. Rozpraszały się, splatały w pasma przypominające warkocze i przemykały wokół siebie nawzajem w niewiarygodnym pędzie. To była najpiękniejsza rzecz, jaką oglądał w życiu. Ludzie nazywali to dryfem. Dryfem vectorów.
Teraz jednak ich „Nova” leciała samotnie, jedynie z nimi dwoma na pokładzie: uczniem Jedi Bellem Zettifarem oraz jego mistrzem Lodenem Greatstormem, zasiadającym przed nim w fotelu pilota. Delegacja Jedi z pokładu „Trzeciego Horyzontu” została podzielona na grupy operacyjne i poszczególne vectory skierowano do różnych punktów w całym układzie. Było zbyt wiele zadań do wypełnienia – i zbyt mało czasu.
Ich dwójkę wysłano z misją na największy zamieszkany obiekt w układzie, planetę Hetzal Prime. Z misją tyleż ważną, co niezbyt jasno określoną: nieść pomoc.
Bell zerknął przez iluminator na majaczącą w dole połać zielono-złoto-błękitnego świata. To było piękne miejsce, a przynajmniej takie można było odnieść wrażenie z tej wysokości. Przypuszczał jednak, że tam, w dole, sprawy mogą się mieć zgoła inaczej. Jak okiem sięgnąć, przestrzeń przecinały smugi pozostawiane przez układy napędu innych statków – świadectwo masowego exodusu jednostek opuszczających planetę. Ich „Nova” i kilka innych vectorów oraz republikańskich longbeamów, które dostrzegał tu i tam, były jedynymi statkami lecącymi w przeciwnym kierunku.
– Wchodzimy w górną warstwę atmosfery, Bell – rzucił przez ramię Loden. – Gotów?
– Wiesz, jak to uwielbiam, mistrzu. – Bell westchnął.
Greatstorm parsknął śmiechem, a ich vector zanurkował… czy też może raczej runął w dół, ciężko stwierdzić. Wnętrze kabiny statku wypełnił ogłuszający ryk towarzyszący transformacji przestrzeni kosmicznej w atmosferę. Zaostrzone przednie płaty skrzydeł ich statku cięły przez nią jak noże, ale i one napotykały pewien opór.
„Nova” przedzierała się przez górne warstwy atmosfery Hetzal Prime… nie, nie przedzierała. Loden Greatstorm był na to zbyt wytrawnym pilotem. Niektórzy Jedi używali swoich vectorów właśnie w ten sposób, ale nie on. On prowadził go przez nią, ślizgając się na prądach powietrza, sunąc wraz z nimi, pozwalając, by statek stał się po prostu kolejnym elementem interakcji grawitacji i wiatrów nad powierzchnią planety. Statek chciał spaść – i Greatstorm mu na to pozwalał. To była upojna, zabójczo niebezpieczna i ryzykowna zabawa, balansowanie na krawędzi, vectory zaś zaprojektowano tak, by przenosiły każdą, nawet najlżejszą wibrację i drżenie na zamkniętych w ich kokpitach Jedi. Dzięki temu mogli oni pozwolić Mocy kierować ich reakcjami i jak najlepiej zestrajać się ze statkiem. Bell zwinął dłonie w pięści, a jego usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
– Spektakularne – ocenił bez namysłu.
Jego mistrz wybuchnął śmiechem.
– Nic podobnego, Bell – zapewnił go. – Po prostu wycelowałem statkiem w planetę. Resztę załatwiła grawitacja.
Długi, gładki zakręt, łagodny niczym zakole rzeki, i nagle „Nova” wyprostowała lot, teraz dość blisko powierzchni planety, by Bell mógł rozróżnić poszczególne budynki, pojazdy i inne elementy krajobrazu w dole. Wszystko wyglądało tak spokojnie… Nic nie świadczyło o tym, aby w układzie rozgrywała się właśnie tragedia. Nic, za wyjątkiem wciąż rosnącej liczby statków opuszczających jej powierzchnię.
– Gdzie powinniśmy wylądować? – spytał z namysłem Bell. – Czy mistrzyni Kriss mówiła coś na ten temat?
– Dała nam wolną rękę – odparł Greatstorm, zerkając w bok; jego profil przypominał ciemne poszarpane, górskie zbocze. Twi’lekańskie głowoogony, lekku, wdzięcznie spływały mu na plecy, a oczami śledził smugi pozostawiane przez napędy jednostek opuszczających układ. – Pomożemy więc, jak tylko zdołamy.
– Ale to cała planeta! – zauważył Bell. – Skąd mamy wiedzieć, gdzie…
– Ty mi to powiedz, mój drogi – wszedł mu w słowo Loden. – Znajdź miejsce, w które powinniśmy się udać.
– Szkolenie? – Bell znowu westchnął.
– Szkolenie.
Filozofia Lodena Greatstorma jako nauczyciela była bardzo prosta: jeśli teoretycznie Bell był do czegoś zdolny, to nawet gdyby Loden mógł to zrobić dziesięć razy szybciej i sto razy sprawniej niż on, ostatecznie to właśnie Zettifar musiał to wykonać. „Gdybym wszystko robił sam, nikt nigdy niczego by się ode mnie nie nauczył” – zwykł powtarzać Greatstorm.
Loden nie musiał oczywiście robić wiecznie wszystkiego sam, ale Bell nie miałby nic przeciwko, gdyby jednak od czasu do czasu faktycznie coś zrobił. Bycie uczniem wielkiego Lodena Greatstorma polegało na stawianiu czoła niekończącym się wyzwaniom. Bell szkolił się w Świątyni Jedi przez jakieś piętnaście lat (z osiemnastu, które liczył) i nigdy nie było łatwo, ale terminowanie pod okiem Lodena w charakterze padawana… o, to było coś zupełnie innego. Każdego dnia, bez wyjątku, jego mistrz zmuszał go, by dawał z siebie wszystko. Każdą chwilę, która zostawała Bellowi, chłopiec spędzał, niemal natychmiast zapadając w głęboki, kamienny sen, dopóki się nie obudził i wszystko nie zaczynało się od nowa. Mimo to jednak… uczył się. Był teraz lepszy niż pół roku temu – pod każdym względem.
Bell wiedział, czego żąda od niego jego mistrz. To było kolejne niemal niemożliwe do zrealizowania zadanie, ale on był Jedi – czy może raczej: dążył do zostania nim – dzięki Mocy zaś wszystko było możliwe.
Przymknął oczy i otworzył swoje wnętrze… i znalazł je w sobie: światełko, które nigdy nie gasło. Zawsze się w nim tliło, nawet jeśli było maleńkie niczym płomyk świecy. Jeżeli się odpowiednio skupił, potrafił je podsycić, by wybuchło jasnym płomieniem. Kilka razy się zdarzyło, że rozbłysło jasno niczym słońce – emanowało blaskiem tak silnym, że bał się, iż może od niego oślepnąć. Tak naprawdę nie miało to jednak znaczenia. Od iskry do ognistego piekła – każda łączność z Mocą odganiała cienie.
Bell zanurzył się w pulsujące w jego wnętrzu światło, szukając punktów połączenia z innymi formami życia, innymi źródłami Mocy na planecie w dole. Bardzo blisko wyczuwał krynicę wielkiej potęgi i energii, obecnie była wygaszona, niczym żarzące się węgle, wiedział jednak, że drzemią w niej ogromne pokłady siły, w razie gdyby zaszła konieczność ich użycia. To był jego mistrz Loden. Bell minął go, zapuszczając się głębiej, dalej. Szukał czegoś innego.
O, tam. Niczym nadawany z dużej odległości hologram, nabierający kształtów, gdy sygnał zyskał wreszcie odpowiednią siłę, w umyśle Bella pojawiła się sieć Mocy, łącząca umysły i dusze miliardów istot zaludniających powierzchnię Hetzal Prime. Nie był to jasny, czytelny obraz, raczej coś na kształt dającej bardzo ogólne rozeznanie mapy stref emocjonalnych, nieróżniącej się wcale aż tak mocno od mozaiki pól uprawnych przemykających daleko w dole pod brzuchem „Novy”.
Pośród uczuć przeważały panika i strach, emocje, które Jedi ze wszystkich sił starali się u siebie wyplenić. Zgodnie z ich naukami kontakt prawdziwego Jedi ze strachem powinien się ograniczać wyłącznie do wyczuwania go u innych – co, trzeba przyznać, było dość powszechnym doznaniem. Bell wiele razy odczuwał te odbite emocje, zawsze jednak towarzyszyły im również miłość, nadzieja, zaskoczenie, a także liczne odcienie radości – spektrum uczuć typowe dla wszystkich istot żywych.
Cóż, przynajmniej zazwyczaj. W tej chwili emocjami emanującymi z Hetzal Prime były głównie panika i strach.
Nie był tym zaskoczony. Słyszał wezwanie do ewakuacji: „Dotknęła nas katastrofa na skalę układową. Wszystkie istoty żywe mają natychmiast opuścić układ Hetzal wszelkimi dostępnymi środkami transportu i zachować od niego minimalny bezpieczny dystans”. Żadnych wyjaśnień, żadnych ostrzeżeń. Przesłanie było oczywiste dla każdego, kto usłyszał komunikat. Miliardy istot… i z pewnością zbyt mało statków, by zabrać stąd je wszystkie. Kto by nie panikował?
Na świecie kipiącym tego rodzaju negatywną energią trudno było myśleć o tym, czego może dokonać dwójka Jedi. Loden Greatstorm powierzył jednak Bellowi zadanie, więc chłopiec nadal sięgał na zewnątrz, szukając miejsca, w którym przydałaby się ich pomoc.
Nagle coś wyczuł… jakiś punkt napięcia. Sprężonego, zagęszczonego… konflikt, niepewność, przeczucie, że coś jest nie tak, jak być powinno. Poczucie niesprawiedliwości.
Otworzył oczy.
– Na wschód – powiedział.
Jeśli komuś tam działa się krzywda… cóż, zaprowadzą sprawiedliwość. Na tym polegało ich zadanie: Jedi byli sprawiedliwością.
„Nova” przechyliła się na bok, przyspieszając gładko pod kontrolą Lodena. Mistrz Bella pozwalał mu od czasu do czasu latać – statek można było pilotować z obydwu miejsc w kokpicie – ale sterowanie vectorami wymagało niemal takiej samej wprawy jak władanie mieczem świetlnym. Zważywszy na okoliczności, Bell cieszył się, że tym razem to Loden pilotuje.
On sam pełnił funkcję nawigatora, wykorzystując swoją wciąż silną więź z Mocą, aby kierować ich vectora w stronę obszaru, na którym wyczuwał silny konflikt, dawał Lodenowi wskazówki, dostrajając tor lotu ich stateczku.
– Powinniśmy być teraz tuż nad nim – poinformował go. – Cokolwiek się tam dzieje…
– Widzę – odparł Loden krótko, z wyczuwalnym napięciem. W normalnych okolicznościach jego słowa były łagodne i ciepłe, brzmiało w nich echo uśmiechu, nawet gdy otwarcie krytykował postępy Bella w nauce fachu Jedi. Tym razem było jednak inaczej. Cokolwiek wyczuwał Bell, wiedział, że mistrz Greatstorm z pewnością również to czuje, prawdopodobnie jeszcze intensywniej. W dole, na powierzchni planety, tuż pod miejscem, w którym kołował właśnie ich vector, ludzie mieli za chwilę zginąć. Być może już ginęli.
Loden znów położył ich statek na skrzydło, zawijając ciasnym łukiem, tak aby obaj mogli dobrze przyjrzeć się sytuacji w dole przez transpastalową bańkę kokpitu „Novy”.
Jakieś sto metrów niżej wznosił się otoczony murem zespół zabudowań. Duży, ale nie rozległy – być może była to rezydencja jakiegoś zamożnego obywatela lub rodziny, ale raczej nie placówka rządowa. Mury otaczał tłum ludzi skupionych wokół bram. Wystarczył jeden rzut oka, by się zorientować, co się dzieje.
Na terenie kompleksu dokował sporych rozmiarów statek kosmiczny. Wyglądał na luksusowy jacht – dość duży, by spokojnie pomieścić dwudziestu lub trzydziestu pasażerów plus załogę. A jeśli pasażerom nie zależało zbytnio na wygodzie, jacht mógłby zapewne przyjąć na pokład dziesięć razy tyle istot żywych. Musiał być widoczny z poziomu ziemi, jego kadłub wystawał ponad mury, a kłębiący się wokół bram ludzie byli najprawdopodobniej przekonani, że to ich jedyna droga ucieczki z tego świata.
Z kolei pełniący wartę na murach uzbrojeni strażnicy byli najwyraźniej zgoła innego zdania. Na oczach Bella z okolic bramy w stronę zgromadzonych poszybowała blasterowa błyskawica – na szczęście tylko strzał ostrzegawczy, jasne było jednak, że czas na ostrzeżenia kurczy się w gwałtownym tempie. Napięcie w tłumie narastało – i by to dostrzec, nie trzeba było wyostrzonych zmysłów Jedi.
– Dlaczego nie wpuszczają ludzi do środka? – zastanawiał się na głos Bell. – Ten statek mógłby zapewnić bezpieczeństwo całemu mnóstwu uchodźców…
– Przekonajmy się – zaproponował Loden i pstryknął jednym z przełączników na panelu kontrolnym. Osłona kokpitu płynnie odsunęła się w tył, znikając w kadłubie „Novy”. Wówczas Loden odwrócił się i uśmiechnął do swojego padawana; wiatr uderzył w nich mocno, szarpiąc lekku Greatstorma i dredami Bella, powiewającymi teraz w pędzie za ich głowami.
– Do zobaczenia na dole – powiedział Twi’lek. – I pamiętaj: większość pracy wykonuje za ciebie grawitacja.
Z tymi słowy skoczył.
rozdział szósty
UKŁAD HETZAL, REPUBLIKAŃSKI LONGBEAM „AURORA IX”
75 minut do zderzenia
– Czy jest pan tego pewien, kapitanie? – spytał podoficer Innamin, wskazując na swój ekran, na którym wyświetlana była z grubsza ścieżka jednej z anomalii nadprzestrzennych pędzących ku centrum układu. – Musimy ją zestrzelić, nim kogoś zabije. Albo całe mnóstwo ktosiów. Problem w tym, że nasze komputery celownicze nie mogą obliczyć trajektorii. Anomalia porusza się zbyt prędko. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że w najlepszym razie mamy szansę jedną do trzech, by trafić w cel.
Kapitan Bright pokręcił głową; wyrastające z niej macki zaszeleściły, ocierając się o jego ramiona. Wiedział, że powinien prawdopodobnie udzielić Innaminowi reprymendy za kwestionowanie jego rozkazów – dzieciak robił to przez cały czas. Był młody jak na człowieka, nie miał jeszcze nawet dwudziestu lat. Miał za to tendencję do upierania się, że wszystko wie lepiej. A Bright zazwyczaj przymykał na to oko. Życie było zbyt krótkie, a statki, którymi latali, zbyt małe, by niepotrzebnie budować napięcie. Sporadyczne zadawanie wynikających z braku pewności pytań nie było w zasadzie niesubordynacją.
„Jedna szansa na trzy” – westchnął w duchu. Właściwie to nie był pewien, czego dokładnie oczekiwał. Po prostu… może wyniku lepszego niż jeden do trzech, że uda im się wypełnić misję?
Ich longbeam o kodzie wywoławczym „Aurora IX” był prawdziwym dziełem sztuki, jednym z najnowszych projektów republikańskich stoczni na Hosnian Prime. Nie był to może okręt, ale i nie łupinka. Wyposażono go w procesory rozdzielone, zdolne opracowywać sekwencje ogniowe dla ataku na liczne cele, a także przygotowywać blasterowy ostrzał rozproszony, wystrzeliwać pociski oraz wysyłać w przestrzeń pojedyncze salwy obronne w charakterze środków zaradczych. Był również przyjemny dla oka. Zdaniem Brighta wyglądał niczym jedna z młotoryb, na które polował na swojej ojczystej Glee Anselm – gruba, tępo zakończona czaszka, zwężająca się aż do pojedynczej, zawiniętej płetwy ogonowej. To była mocna, piękna bestia – nie było co do tego wątpliwości. Ale ich cel, jeden z tajemniczych obiektów mknących przez układ Hetzal, poruszał się niemal z prędkością światła. Wyskoczył z nadprzestrzeni niczym rozgrzana do czerwoności, wystrzelona z działa gruda. „Aurora IX” mogła sobie i być dziełem sztuki, ale to wcale nie znaczyło, że potrafi dokonywać cudów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki