Stryj Silas - Joseph Sheridan Le Fanu - ebook

Stryj Silas ebook

Joseph Sheridan Le.Fanu

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Mało znany w Polsce Joseph Sheridan Le Fanu jest mistrzem prozy niesamowitej i powieści grozy w wiktoriańskich realiach. Stryj Silas opowiada dzieje pięknej i dzielnej Maud, która po śmierci ojca zdana zostaje na łaskę upiornego stryja, dybiącego na jej majątek. Autor znakomicie stopniuje napięcie i nie szczędzi czytelnikowi przerażających chwil aż do należycie szczęśliwego zakończenia.

[opis okładkowy]

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna w Mszanie Dolnej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 725

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wladyslawborkowski-2000

Nie oderwiesz się od lektury

A tu pozytywne zaskoczenie na tak W,B,
00

Popularność




 

W serii ukazały się:

Jane AustenDuma i uprzedzenieEmmaLady Susan. Watsonowie. SanditonMansfield ParkOpactwo NorthangerPerswazjeRozważna i romantyczna

Jules Barbey d’AurevillyDiable sprawy

Charlotte BronteDziwne losy Jane Eyre

Emily BronteWichrowe Wzgórza

Charles DickensKlub Pickwicka

Theodor FontaneEffi. Briest

Henry JamesPortret damy

Choderlos de LaclosNiebezpieczne związki

Jack LondonMaleńka Pani Wielkiego Domu

Matthew Gregory LewisMnich

Lew TołstojAnna Karenina

Anthony TrollopeRodzina Palliserów

Evelyn WaughZnowu w Brideshead

Emile ZolaWszystko dla pań

Joseph Sheridan Le Fanu

Stryj Silas

Opowieść o Bartram-Haugh

PrzełożyłMaciej Kozłowski

KLASYKA POWIEŚCI

Prószyński i S-ko

Warszawa 1998

 

Tytuł oryginału:

„Uncle Silas. A Tale of Bartram-Haugh” tekst oparto na wydaniu:

Joseph Sheridan Le Fanu „Stryj Silas”

Wyd. Literackie, Kraków - Wrocław 1987

Projekt graficzny serii

Katarzyna Gintowt

Projekt okładki

Barbara Kopeć-Umiastowska

Na okładce wykorzystano fragmenty obrazu

Georgesa Michela „Stormy Landscape with Ruins on a Plain”

© National Gallery in London

Redaktor prowadzący serię

Barbara Kopeć-Umiastowska

Opracowanie merytoryczne

Malina Kluźniak

Redaktor techniczny

Elżbieta Babińska

Łamanie komputerowe

Ewa Wójcik

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 83-7180-227-7

Klasyka powieści

Wydawca

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

Druk i oprawa:

Opolskie Zakłady Graficzne SA

45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8—12

 

Wielmożnej Pani hrabinie Gifford w dowód szacunku, sympatii i podziwu opowieść tę poświęca autor

Słowo wstępne

Autor tej powieści pragnie osobiście przekazać czytelnikom kilka stów, w głównej mierze tytułem wyjaśnienia. Zasadniczy motyw prezentowanej tu „Opowieści o Bartram-Haugh” jest powtórzeniem - z niewielkimi zmianami - krótkiej, piętnastostronicowej noweli, opublikowanej dawno temu w jednym z pism periodycznych, a następnie przedrukowanej, wciąż anonimowo, pod zmienionym tytułem w niewielkim tomiku. Jest mało prawdopodobne, by ktokolwiek z czytelników zetknął się z nim, a tym bardziej, by ów drobiazg pamiętał. Sama jednak taka możliwość nakazuje autorowi to krótkie wyjaśnienie, w przeciwnym bowiem razie mógłby być oskarżony o plagiat, co zawsze stawia pisarza w złym świetle w oczach czytelnika.

Niech wolno będzie także autorowi wyrazić kilka słów protestu wobec aż nazbyt hojnego szafowania terminem „sensacja” w odniesieniu do tej wielkiej dziedziny literatury, która nie przekracza żadnego z kanonów warsztatowych i moralnych, jakimi kierował się znakomity twórca powieści „Waverley”, pisząc swe dzieła. Nikt, sądzić można, nie określi powieści sir Waltera Scotta mianem „literatury sensacyjnej”, a przecież trudno znaleźć wśród nich choć jedną, gdzie śmierć, zbrodnia czy jakaś forma zagadki nie odgrywałyby istotnej roli.

Pomijając wielkie historyczne dzieła, które jak „Ivanhoe”, „Old Mortality” czy „Kenilworth”, z niebywałym splotem zbrodni i przelewu krwi, skonstruowane z mistrzowską umiejętnością budowania napięcia i grozy, niechaj czytelnik zechce zwrócić uwagę na dwie wyjątkowe pozycje z cyklu zajmującego się współczesnymi obyczajami i scenami otaczającego nas życia; niechaj przypomni sobie w „Antykwariuszu” pokój z gobelinami, pojedynek, straszliwą tajemnicę i śmierć starego Elspetha, rybaka, który utonął, a nade wszystko niesamowitą sytuację grupy osób związanych wśród skał; zaś w „Studni św. Ronana” długo ciągnącą się tajemnicę, podejrzenie szaleństwa i ostateczną katastrofę w postaci samobójstwa. A biorąc to pod uwagę, niechaj zdecyduje, czy epitet, który w odniesieniu do najbardziej nawet trzymającej w napięciu fabuły którejkolwiek z powieści sir Waltera Scotta byłby profanacją, może być w sposób uzasadniony użyty wobec opowieści, które choć nieporównanie gorsze w wykonaniu, przestrzegają tych samych zasad i mają te same moralne cele.

Autor ufa głęboko, iż prasa, której mistrzowskiemu krytycyzmowi i szczodrym zachętom, zarówno on sam jak i inni skromni wyrobnicy sztuki zawdzięczają tak wiele, zrobi wszystko, by ograniczyć owo poniżające określenie do szczególnego typu piśmiennictwa, którego pierwotnie określenie to miało dotyczyć, nie dopuszczając - o ile leży to w jej mocy - do obejmowania tym terminem całej szkoły tragicznej powieści angielskiej nobilitowanej, a w dużej mierze powołanej do życia dzięki geniuszowi sir Waltera Scotta.

Rozdział I

Austin Ruthyn z Knowl i jego córka

Było to zimą, gdzieś około drugiego tygodnia listopada, gwałtowne podmuchy wichru biły w okna, jęczały i dudniły wśród wysokich drzew i porośniętych bluszczem kominów - bardzo ciemna noc i ogień raźno płonący na kominku; przyjemna mieszanina węgla i trzaskającego drewna w prawdziwym starym kominku w starym mrocznym pokoju. Niewielkie hebanowe płyty boazerii połyskiwały aż do sufitu, na stoliczku do herbaty wesoło świeciło kilka woskowych świec; na ścianach wisiało wiele starych portretów - niektóre surowe i wyblakłe, inne urodziwe, kilka szczególnie pięknych i pełnych wdzięku. Obok małych i wielkich portretów znajdowało się tam tylko kilka obrazów. W całości, jak sądzę, pokój ten mógł być uważany za nasz salon. Nie miał on jednak nic wspólnego z nowocześnie pojętym salonem. Był to ponadto pokój długi i bardzo obszerny, lecz o nieregularnym kształcie.

Dziewczyna licząca niewiele ponad siedemnaście lat, choć jak sądzę nie wyglądająca na tyle, dość wysoka i szczupła, z bujnymi złotymi włosami, ciemnoszarymi oczami, o wrażliwym i melancholijnym obliczu, siedziała przy małym stoliku pogrążona w zadumie. Tą dziewczyną byłam ja.

Jedyną inną osobą w pokoju - jedyną inną osobą ze mną spokrewnioną w całym domu - był mój ojciec. Był to pan Ruthyn z Knowl, jak nazywano go w tej okolicy, choć miał wiele innych posiadłości; pochodził z bardzo starej rodziny, która wielokrotnie odmawiała przyjęcia tytułu baronowskiego, a nawet, jak twierdzili niektórzy, hrabiowskiego, gdyż dumna i niezależna uważała się za wyższą urodzeniem i czystszej krwi niż dwie trzecie utytułowanej arystokracji, w której szeregi ją zapraszano. O całej tej rodzinnej tradycji wiedziałam niewiele i niejasno, tyle co zdążyłam podsłuchać z opowieści snutych przy kominku w dziecinnym pokoju przez stare rezydentki.

Jestem przekonana, że ojciec kochał mnie, i wiem, że ja także go kochałam. Nieomylnym instynktem dziecka wyczuwałam jego czułość, choć nigdy nie była ona wyrażana w zwykły sposób. Ale mój ojciec był dziwakiem. W młodości spotykały go rozczarowania w parlamencie, w którym gorąco pragnął odnosić sukcesy. Choć był człowiekiem zdolnym, poniósł porażkę tam, gdzie ludzie znacznie od niego gorsi dawali sobie radę znakomicie. Wyjechał tedy za granicę, stając się znawcą sztuki i kolekcjonerem, a po powrocie włączył się w pracę rozlicznych instytucji literackich i naukowych, był także organizatorem różnych akcji charytatywnych. Ta jednak udawana aktywność znużyła go, toteż wycofał się do życia wiejskiego, oddając się jednak nie tyle sportom, ile nauce, a spędzając czas to w jednej ze swych posiadłości, to w innej, wiódł życie samotnika.

W dość późnym wieku ożenił się, lecz jego piękna młoda żona umarła, pozostawiając mnie, ich jedyne dziecko, jego trosce. Ta strata - jak mi mówiono - odmieniła go, sprawiając, iż stał się jeszcze bardziej dziwnym i milczącym, zaś z usposobienia-choć nie w stosunku do mnie - jeszcze bardziej surowym. Mówiono także o jakiejś aurze niesławy wokół jego młodszego brata, a mego stryja, Silasa, co gorzko przeżywał.

Przechadzał się teraz tam i z powrotem po starym obszernym pokoju, który w odległym końcu za załomem muru był bardzo ciemny. Takie spacerowanie bez słowa leżało w jego zwyczaju, co przypominało mi ojca Chateaubrianda w wielkiej sali zamku Combourg. Dochodząc do końca, znikał nieomal w mroku, a powracając, wyłaniał się na kilka minut jak portret z ciemnego tła, by znów w milczeniu rozpłynąć się w pomroce.

Taka samotnia i cisza mogłaby napawać przerażeniem osobę mniej niż ja do niej przyzwyczajoną. Choć mimo wszystko i na mnie wywierała swój wpływ.

Bywało, że cały dzień mijał, a ojciec nie odezwał się do mnie ani słowem. Toteż, choć kochałam go bardzo, czułam wobec niego niemały lęk.

Gdy ojciec odmierzał kroki, ja byłam myślami przy wydarzeniach sprzed miesiąca. Tak niewiele działo się w Knowl, co wykraczałoby poza codzienny tok zdarzeń, że każde wydarzenie w tym cichym domostwie, nawet najdrobniejsze, wystarczało, by zaczynano snuć rozliczne domysły i przypuszczenia. Ojciec mój żył w niebywałym odosobnieniu. Nie licząc konnych przejażdżek, nie opuszczał bodaj nigdy granic posiadłości i nie wiem, czy choć dwa razy w roku pojawiał się tu jakiś gość.

Nie było u nas nawet owego łagodnego ożywienia religijnego, obecnego czasami w bogatych samotniach. Ojciec opuścił Kościół anglikański dla jakiejś dziwnej sekty, której nazwy już nie pamiętam, by zostać na koniec, jak mi powiedział, wyznawcą Swedenborga. Nie miał jednak zamiaru trudzić mnie tymi sprawami. Tak więc stary powóz zawoził moją guwernantkę, jeśli akurat była w domu, starą gospodynię panią Rusk i mnie co niedziela do parafialnego kościoła, podczas gdy mój ojciec - mówiąc słowami naszego poczciwego proboszcza, który tylko kiwał nad nim głową: „Chmura bez wody gnana wichrem, błąkająca się gwiazda w czeluściach ciemności” - prowadził korespondencję z przełożonym swego kościoła i był najwyraźniej rad z własnego życia duchowego. Zaś pani Rusk, osoba mocno wierząca w tradycyjny sposób, powiadała, że mu się wydaje, jak reszcie tych „wyrzutków”, iż ma wizje i rozmawia z aniołami.

Nie sądzę, by miała ona inne, poza przypuszczeniami i domysłami, podstawy do łączenia mego ojca ze zjawiskami ponadnaturalnymi i we wszystkich innych sprawach, które nie wiązały się z jej silną wiarą, kochała swego pana i była wierną gospodynią.

Pewnego ranka zastałam ją w Myśliwskim Pokoju, nazywanym tak z uwagi na pokrywające ściany gobeliny ze scenami a la Wouwerman, przedstawiającymi łowy z sokołem, pościgi za zwierzyną, psy, damy, paniczów i paziów, nadzorującą przygotowania do przyjęcia gościa. Ubrana w czarny jedwab, wysuwała szuflady, liczyła pościel i wydawała rozporządzenia.

- Kto ma przyjechać, pani Rusk?

Niestety znała tylko nazwisko. Był to pan Bryerly. Ojciec oczekiwał go na kolację, po czym przyjezdny zatrzymać się miał przez kilka dni.

- Przypuszczam, że to jeden z tych typów, kochanie, bo gdy wspomniałam jego nazwisko doktorowi Clayowi (proboszczowi), powiedział, że jest taki doktor Bryerly, wielki magik w tej sekcie Swedenborga, i myślę, że to właśnie on.

Moje mgliste pojęcia o członkach tej sekty kryły podejrzenia o czarną magię i tajemne wolnomularstwo, budzące rodzaj grozy i niechęci.

Pan Bryerly przybył wystarczająco wcześnie, by mieć dość czasu na przebranie się do kolacji; wysoki, szczupły mężczyzna, cały w sztywnej czerni z białym kołnierzykiem, w okularach, w czarnej peruce lub z włosami zaczesanymi tak, by ją naśladowały, o twarzy ciemnej, z ostrymi rysami, zacierając wielkie ręce nieznacznie tylko skinął głową w mym kierunku, uważając mnie najwidoczniej za dziecko, po czym zasiadł przed kominkiem, zakładając nogę na nogę, i wziął do ręki ilustrowane czasopismo.

Było to upokarzające traktowanie i doskonale pamiętam urazę, którą odczułam, a której on był całkowicie nieświadom.

Nie pozostawał u nas długo, nikt w całym domu nie domyślał się celu jego wizyty, a on sam nie usposobił nas ku sobie przychylnie. Wydawało się, że nie może znaleźć sobie miejsca, jak to na wsi bywa z ludźmi przyzwyczajonymi do czynnego życia; wyruszał na spacery, na przejażdżki, czytał w bibliotece i napisał z pół tuzina listów. Jego sypialnia i garderoba mieściły się na końcu korytarza dokładnie naprzeciw apartamentów ojca - znajdował się tam rodzaj przedpokoju, w którym ojciec przechowywał niektóre ze swych teologicznych książek.

W dzień po przybyciu pana Bryerly chciałam sprawdzić, czy karafka z wodą i szklanka zostały przygotowane na stoliku w przedpokoju, a nie wiedząc, czy ojciec jest u siebie, zapukałam.

Sądzę, że zbyt zajęci innymi sprawami nie usłyszeli pukania, a ja nie słysząc odpowiedzi, weszłam do pokoju. Ojciec siedział w fotelu bez surduta i kamizelki, pan Bryerly klęczał na małym krzesełku naprzeciw, pochylając swą czarną sztywną perukę i dotykając nią niemal szpakowatej głowy ojca. Na stole obok leżał wielki otwarty tom, zawierający, jak przypuszczam, ich tajemną wiedzę. Szczupły, czarno ubrany pan Bryerly wstał i szybko ukrył coś na piersiach.

Ojciec wstał także, wyglądał blado, w istocie był bledszy niż kiedykolwiek i wskazując surowo na drzwi, powiedział:

- Wyjdź.

Pan Bryerly położył mi ręce na ramiona i pchnął mnie lekko do tyłu z uśmiechem i wyrazem twarzy, którego nie mogłam zrozumieć.

W sekundę odzyskałam panowanie nad sobą i wyszłam bez słowa. Ostatnią rzeczą, którą ujrzałam, stojąc w drzwiach, była wysoka szczupła postać w czerni ze smutnym znaczącym uśmiechem na ustach; w tym momencie drzwi zatrzasnęły się, w zamku zazgrzytał klucz i dwaj wyznawcy Swedenborga pozostali sami ze swymi tajemnicami.

Doskonale pamiętam rodzaj szoku i niesmaku, które odczuwałam, widząc, że zaskoczyłam ich być może podczas jakichś tajemnych czarów, o które podejrzewałam pana Bryerly w tym jego źle skrojonym czarnym surducie i białym kołnierzyku. Owładnęła też mną szczególna obawa, gdyż wydawało mi się, iż zapewnił on sobie jakieś panowanie nad ojcem, co mocno mnie zaniepokoiło.

Wyobrażałam sobie przeróżne niebezpieczeństwa mogące się kryć za zagadkowym uśmiechem chudego kapłana. Obraz ojca, tak jak go ujrzałam, być może wyznającego coś temu człowiekowi w czerni, o którym nic nie wiedziałam, prześladował mnie, wzbudzając przykry lęk w umyśle, tak nieświadomym przecież granic spraw nadprzyrodzonych.

Nie wspomniałam o tym nikomu. Gdy jednak następnego ranka złowrogi gość odjechał, poczułam niewysłowioną ulgę i teraz właśnie myśli me krążyły wokół tego wydarzenia.

Ktoś wyraził się kiedyś, iż dr Johnson przypominał ducha, do którego najpierw trzeba się odezwać, by przemówił. Jeśli mój ojciec w czymkolwiek przypominał ducha, to nie pod tym względem. Nikt bowiem w całym domu, oprócz mnie - a i w moim przypadku zdarzało się to bardzo rzadko - nie ośmielał się doń pierwszy zwrócić, jeśli sam nie został o coś zapytany. Nie zdawałam sobie sprawy, do jakiego stopnia było to czymś wyjątkowym, zanim nie zaczęłam częściej obracać się w towarzystwie przyjaciół i krewnych, i nie spostrzegłam, że zasada taka nigdzie poza naszym domem nie była przestrzegana.

Gdy tak siedziałam na krześle rozmyślając, postać ojca pojawiała się, obracała i znikała z uroczystą regularnością. Była to postać osobliwa, mocno zbudowana, przysadzista, o szerokim surowym obliczu. Miał na sobie czarny, aksamitny, luźno skrojony surdut i kamizelkę. Wyglądał jak człowiek w podeszłym wieku, lecz bynajmniej nie starzec; mimo że przekroczył już w tym czasie lat siedemdziesiąt, wyczuwało się w nim siłę, bez oznak starczej słabości.

Pamiętam uczucie zmieszania, gdy nie podejrzewając, iż jest tak blisko, uniosłam oczy i ujrzałam, nie dalej niż metr od siebie, szerokie wyraziste oblicze z utkwionym we mnie wzrokiem.

Gdy go spostrzegłam, przez sekundę czy dwie nadal się we mnie wpatrywał, po czym wziąwszy w kościstą dłoń jeden z ciężkich świeczników, skinął, bym za nim poszła, co milcząc w zdumieniu uczyniłam.

Poprowadził mnie przez hall, gdzie paliły się światła, przez korytarz u stóp bocznych schodów, do swej biblioteki.

Był to długi, wąski pokój o dwóch wysokich, teraz przysłoniętych ciemnymi zasłonami, oknach na krótkiej ścianie. Tylko jedna świeca nieznacznie rozjaśniała mrok. Ojciec zatrzymał się niedaleko wejścia, gdzie po lewej stronie stał dębowy, rzeźbiony, staromodny sekretarzyk czy komoda. Stanął właśnie przed nim.

Miał on dziwny sposób bycia; mówił bardziej, jak sądzę, do siebie niż do kogokolwiek innego.

- Ona nie zrozumie - wyszeptał, patrząc na mnie badawczo - nie, na pewno nie zrozumie... a może?

W tym momencie przerwał i w milczeniu wyciągnął z kieszeni na piersiach mały pęk kluczy. Na jeden z nich spoglądał, marszcząc brwi, kołysał nim przed oczyma i rozmyślając, obracał go między palcem wskazującym a kciukiem.

Znałam go zbyt dobrze, rzecz jasna, by wtrącić choć słowo.

- Łatwo ją przestraszyć, tak, bardzo łatwo. Chyba lepiej zrobię to inaczej.

Znów przerwał i wpatrywał się w moją twarz, tak jakby patrzył na obraz.

- Tak, bardzo łatwo, ...tak... chyba zrobię to inaczej… inaczej... i nie będzie nic podejrzewać ...nie będzie się niczego domyślać.

Następnie znów popatrzył badawczo na klucz, przeniósł wzrok na mnie i nagle podnosząc go, powiedział krótko:

- Spójrz, dziecko - a po sekundzie czy dwóch: - zapamiętaj ten klucz.

Był dziwnego kształtu, niepodobny do innych.

- Tak, sir. - Zawsze tytułowałam go „sir”.

- Otwiera się nim to - ostro uderzył w drzwi sekretarzyka. - W dzień jest zawsze tutaj - i z tymi słowami wsunął klucz do kieszeni - widzisz? A w nocy pod moją poduszką... Słuchasz mnie?

- Tak, sir.

- Nie zapomnisz tego sekretarzyka... dębowy... zaraz za drzwiami... po lewej stronie... nie zapomnisz?

- Nie, sir.

- Szkoda, że to dziewczyna, i taka młoda... tak, dziewczyna, taka młoda... bezrozumna, roztrzepana... Więc mówisz, że będziesz pamiętać?

- Tak, sir.

- Obiecujesz.

Odwrócił się i spojrzał na mnie jak człowiek, który podjął nagłe postanowienie. Wydawało mi się przez moment, że postanowił powiedzieć mi znacznie więcej. Lecz jeśli tak było, to jeszcze raz się rozmyślił; po długiej chwili rzekł powoli, surowo:

- Nie wolno powiedzieć ci nikomu tego, o czym tu mówiłem, jeśli nie chcesz mnie zagniewać.

- Och nie, sir!

- Dobre dziecko!

- Chyba - ciągnął dalej - że byłbym nieobecny, zaś dr Bryerly - pamiętasz tego chudego pana w okularach i czarnej peruce, który spędził tu trzy dni w ubiegłym miesiącu - przybyłby i pytał o klucz, pamiętaj, gdybym był nieobecny.

- Tak, sir.

Wówczas ucałował mnie w czoło i powiedział:

- Wracajmy.

Co też uczyniliśmy w milczeniu. Burza za oknami, niczym pieśń pogrzebowa wygrywana na wielkich organach, towarzyszyła naszym krokom.

Rozdział II

Stryj Silas

Kiedy wróciliśmy do salonu, ja zasiadłam znów na krześle, a ojciec podjął swój spacer tam i z powrotem po wielkim pokoju. Być może szum wichru za oknami zakłócił zwykły tok jego myśli, być może była po temu jakaś inna przyczyna, ale na pewno tego wieczoru był on niecodziennie rozmowny.

Po upływie mniej więcej pół godziny znów podszedł do mnie, zasiadł w wysokim fotelu przy kominku nieomal naprzeciw mnie i przez czas jakiś spoglądał na mnie nieruchomo, jak to było w jego zwyczaju, zanim przemówił:

- Tak być nie może... musisz mieć guwernantkę.

W takich przypadkach po prostu odkładałam książkę czy robótkę, jaką miałam w ręku, i gotowa byłam słuchać, nie zabierając głosu.

- Twój francuski i włoski są wcale dobre, ale nie znasz niemieckiego. Z muzyką, być może, radzisz sobie dobrze, w tej dziedzinie nie mogę być sędzią, ale rysunek mógłby być lepszy, tak, na pewno mógłby. O ile wiem, bywają utalentowane panie, nazywają je guwernantkami dopełniającymi wykształcenia, które podejmują się pracy, jakiej nie potrafiła sprostać żadna nauczycielka w moich czasach, i radzą sobie zupełnie dobrze. Taka dama mogłaby cię przygotować i następnej zimy wyjedziesz do Francji i Włoch i tam uzupełnisz swe wykształcenie w takim stopniu, w jakim będziesz sobie życzyła.

- Dziękuję, sir.

- Powinnaś być wdzięczna. Już nieomal sześć miesięcy minęło od czasu, gdy panna Ellerton opuściła cię, a to zbyt długi okres bez nauczycielki.

Nastąpiła chwila milczenia.

- Doktor Bryerly będzie cię pytał o ten klucz i co się nim otwiera; tylko jemu jednemu pokażesz wszystko, nikomu innemu.

- Ale - powiedziałam, obawiałam się bowiem być nieposłuszna nawet w tak drobnej sprawie - ojciec będzie wówczas nieobecny, jak zatem odnajdę klucz?

Uśmiechnął się do mnie nagle uśmiechem jasnym, ale smutnym, który pojawiał się na jego ustach rzadko i szybko znikał i choć serdeczny, miał w sobie coś tajemniczego.

- Masz rację, dziecko, cieszę się, że jesteś taka mądra; ale nie obawiaj się, znajdziesz go, zadbałem o to, abyś wiedziała, gdzie szukać. Zauważyłaś, jak samotne życie prowadzę. Wyobrażasz sobie, być może, że nie mam żadnego przyjaciela i w tym względzie masz niemal całkowitą rację, powtarzam, niemal. Mam bowiem przyjaciela, jednego, bardzo wiernego przyjaciela, z którym kiedyś nie mogłem się zrozumieć, ale którego teraz cenię bardzo wysoko.

Zastanawiałam się w milczeniu, czy nie miał na myśli stryja Silasa.

- Któregoś dnia, już wkrótce, przyjaciel ten odwiedzi mnie. Nie wiem dokładnie kiedy. Nie powiem ci też, jak się nazywa, dowiesz się tego w odpowiednim czasie, ale nie chcę, by o tym mówiono; z nim będę musiał wyruszyć w niewielką podróż. Czy nie będziesz się obawiała zostać przez jakiś czas sama?

- Czy obiecałeś mu to, ojcze? - odpowiedziałam pytaniem, gdyż ciekawość i niepokój przemogły lęk. Przyjął moje pytanie bez urazy.

- Czy obiecałem? Nie, moje dziecko, ale jestem zobowiązany, jemu nie można odmówić. Muszę wyruszyć w drogę w tej samej chwili, w której przybędzie. Nie mam innego wyboru. Ale w gruncie rzeczy dość mi to odpowiada, zapamiętaj, dość mi to odpowiada.

I znów uśmiechnął się tym samym znaczącym uśmiechem, surowym, a zarazem smutnym. Dokładny sens tych zdań utkwił mi w pamięci do tego stopnia, iż nawet dziś, po tak długim czasie, przytoczyć je mogę bez obawy pomyłki.

Ktoś mniej zaznajomiony z osobliwym, urywanym sposobem mówienia mego ojca przypuszczać by mógł, iż był on nie w pełni władz umysłowych. Jeśli o mnie chodzi, ani przez moment podejrzenie takie nie niepokoiło mnie. Byłam przekonana, iż mówił on o kimś rzeczywistym, kto naprawdę ma przybyć, i że mająca nastąpić podróż jest czymś doniosłym. A gdy ów gość, o którym wówczas mówił, na koniec przybył i ojciec wyruszył z nim w ową tajemniczą podróż, doskonale zrozumiałam jego język i powody, dla których powiedział mi tak wiele, a jednocześnie tak mało.

Nie powinniście wszelako sądzić, iż cały mój czas spędzałam w podobnym odosobnieniu i na rozmowach, których przykład tu przytoczyłam. Choć moje tete-a-tete z ojcem bywały osobliwe, a nawet wzbudzające lęk, tak przyzwyczajona byłam do jego dziwnego sposobu bycia i tak głęboko ufałam jego uczuciu, że nie napawały mnie one przygnębieniem czy niepokojem w stopniu, który można by podejrzewać. Odbywałam wiele zupełnie innego rodzaju rozmów ze starą, dobrą panią Rusk, miewałam także bardzo miłe pogawędki z Mary Quince, moją nieco wiekową panną pokojówką. Oprócz tego, od czasu do czasu, spędzałam tydzień czy kilka dni w domu któregoś z naszych sąsiadów z okolicy, a także - choć muszę przyznać, zdarzało się to bardzo rzadko - miewaliśmy gości w Knowl.

Nastąpiła niewielka przerwa w wyznaniach ojca, a ja zadumałam się nad tym, co usłyszałam. Kim mógł być - rozmyślałam - ów oczekiwany, mający nadjechać gość, zbrojny pełnomocnictwami sprawiającymi, iż mój tak zasiedziały w domu ojciec opuścić miał bezzwłocznie swe dobra, książki, swoje dziecko, do którego tak był przywiązany, by ruszyć, niczym błędny rycerz, w nieznane? Któż inny mógłby to być - myślałam - jeśli nie stryj Silas, ów tajemniczy krewny, którego nigdy nie widziałam, który, jak mi to dawno temu niejasno dawano do zrozumienia, był człowiekiem niewypowiedzianie nieszczęsnym albo niewypowiedzianie występnym, którego ojciec tak rzadko wspominał, a jeśli, to tylko bardzo zdawkowo i zawsze z bolesnym, zamyślonym wyrazem twarzy? Raz tylko ojciec powiedział coś, co mogło wskazywać na jego stosunek do brata, było to jednak tak niejasne i wieloznaczne, że nadal mogłam wyobrażać sobie tę postać niemal tak, jak chciałam.

Było to tak. Pewnego dnia, miałam wówczas około czternastu lat, pani Rusk w Dębowym Pokoju odkurzała pokryty cenną tkaniną fotel, a ja z dziecinnym zainteresowaniem przyglądałam się temu. W pewnej chwili usiadła, aby odpocząć, odrzucając głowę do tyłu, bowiem od schylania się przy pracy rozbolała ją szyja, i w tej pozycji utkwiła wzrok w wiszącym naprzeciw niej portrecie.

Był to wizerunek naturalnej wielkości, przedstawiający wyjątkowo przystojnego młodego człowieka, ciemnego, szczupłego, eleganckiego, w stroju, wówczas już zupełnie zarzuconym, ale spotykanym, jak przypuszczam, na początku stulecia: w białych skórzanych spodniach, wysokich butach, jasnożółtej kamizelce i czekoladowym surducie, z długimi włosami zaczesanymi do tyłu.

Rysy twarzy znamionowała zadziwiająca wytworność i delikatność, lecz również widać w nich było charakter, zdecydowanie i inteligencję, co całkowicie wykluczało ów portret z kategorii podobizn jakichś fircyków czy przystojnisiów. Gdy ludzie spoglądali nań po raz pierwszy, często słyszałam słowa: „Cóż za niezwykle przystojny człowiek!” i zaraz potem: „Cóż za mądra twarz!” Obok stał włoski chart, zaś w tle widać było wysmukłe kolumny i bogatą draperię. Pomimo że akcesoria były zbytkowne, a całość znamionowało wyrafinowane piękno, w szczupłej, owalnej twarzy kryła się męska siła, a w wielkich ocienionych długimi rzęsami oczach płonął szczególnego rodzaju ogień, wykluczający jakiekolwiek podejrzenia o zniewieściałość.

- Czy to nie jest stryj Silas? - zapytałam.

- Tak, moja droga - odparła pani Rusk, patrząc nadal w milczeniu na portret.

- To musi być bardzo przystojny człowiek, jak pani sądzi, pani Rusk? - ciągnęłam dalej.

- Był przystojny, moja droga, ale od czasu, gdy to malowano, minęło czterdzieści lat, jest nawet data, tam w rogu, gdzie pada cień od nogi, a czterdzieści lat, wierz mi, potrafi odmienić większość z nas. - I pani Rusk roześmiała się wesołym, nieco cynicznym śmiechem.

Zapanowało krótkie milczenie i obie patrzyłyśmy na pięknego mężczyznę w wysokich butach. Po chwili zapytałam:

- Ale dlaczego tatuś jest zawsze taki smutny, gdy mówi się o stryju Silasie?

- Co powiedziałaś, dziecko? - usłyszałam z bardzo bliska głos ojca. Obejrzałam się z przestrachem, zaczerwieniłam i potknęłam, próbując cofnąć się o krok.

- Nie bój się, kochanie. Nie powiedziałaś niczego złego - rzekł łagodnie, widząc mój przestrach. - Powiedziałaś, że zawsze jestem smutny, gdy mówi się o stryju Silasie. No cóż, nie wiem, z czego to wnioskujesz, a jeśli tak, to wiedz, że nie ma w tym nic dziwnego. Twój stryj to człowiek o wielkich talentach, wielkich winach, który doznał wielkich krzywd. Jego talenty nie przyniosły mu korzyści, winy dawno odpokutował, a krzywdy odczuwa dziś - mam nadzieję - mniej niż ja, choć są one głębokie. Czy mówiła coś więcej, proszę pani? - zwrócił się ostro do pani Rusk.

- Nic więcej, sir - z lekkim sztywnym ukłonem odparła pani Rusk, która także żywiła wobec niego lęk.

-1 nie ma potrzeby, moje dziecko - ciągnął dalej, zwracając się do mnie - abyś w chwili obecnej więcej o nim myślała. Nie zaprzątaj sobie głowy stryjem Silasem. Pewnego dnia, być może, poznasz go, tak, na pewno poznasz, i wówczas zrozumiesz, jak bardzo źli ludzie go skrzywdzili.

To mówiąc, wyszedł, ale na progu zatrzymał się.

- Czy mogę panią prosić na jedno słowo, pani Rusk - zwrócił się do gospodyni, wzywając ją gestem, a ona drobnym krokiem ruszyła za nim do biblioteki.

Myślę, że wydał wówczas naszej gospodyni pewne zalecenia, które ona z kolei przekazała Mary Quince, od tego bowiem czasu nie mogłam żadnej z nich namówić na rozmowę o stryju Silasie. Owszem, pozwalały mi mówić, same jednak zachowywały rezerwę i milczenie, a także czuły się zażenowane; pani Rusk była nawet zła i obrażona, gdy próbowałam wydobyć jakąś informację.

W ten sposób ciekawość została pobudzona, a wokół portretu szczupłego mężczyzny w skórzanych spodniach i wysokich butach narastała wielobarwna tęcza tajemnicy, zaś przystojna twarz zdawała się drwić z mej zawiedzionej ciekawości uśmiechem prowokującym i znaczącym.

Jak to się dzieje, iż ciekawość, która skusiła wszak pierwszych rodziców, tak trudna jest do odparcia? Wiedza to potęga, a potęga takiego czy innego rodzaju to tajemna żądza duszy ludzkiej; tkwi także w człowieku dążenie do odkryć, trudne do określenia zainteresowanie biegiem zdarzeń, a ponadto wszystko to, co zakazane, pobudza nienasycony apetyt.

Rozdział III

Nowa twarz

Około dwóch tygodni po owej rozmowie, podczas której ojciec tak wiele mi powiedział, a także obarczył mnie tajemniczym zadaniem związanym ze starym dębowym sekretarzykiem w swej bibliotece, siedziałam wieczorem przy oknie wielkiego salonu pogrążona w melancholijnych marzeniach, podziwiając pejzaż w świetle księżyca. Byłam jedyną osobą w pokoju, a światło umieszczone w drugim jego końcu koło kominka prawie do mnie nie docierało.

Strzyżony trawnik opadał łagodnie od okna w kierunku szerokiej równiny, na której już to w grupach, już to pojedynczo rosły jedne z najszlachetniejszych drzew w Anglii. Srebrząc się w świetle księżyca, rzucały nieruchome cienie na trawę, a dalej w tle, wieńcząc niewielkie wzgórza, ciemniały lasy, wśród których znajdował się samotny grób, kryjący szczątki mej ukochanej matki.

Powietrze stało nieruchomo. Daleki horyzont niknął w srebrzystej poświacie, a mroźne gwiazdy błyszczały jasno. Każdy wie, jak pejzaż taki działa na duszę już wcześniej pogrążoną w smutku. Marzenia i żale przeplatają się mgliście jak we śnie, a sceneria wywołuje dziwną mieszaninę wspomnień i oczekiwań, jak słyszana z oddali znana kojąca melodia. Gdy wzrok mój spoczął na odległych, wspaniałych, lecz żałobnych lasach, wróciłam myślą do tajemniczych zwierzeń ojca, do postaci mającego przybyć gościa; rozważania o mającej nastąpić podróży napełniały mnie smutkiem.

Wszystko, co dotyczyło jego wiary, łączyłam od najwcześniejszych skojarzeń z czymś pozaziemskim, nadprzyrodzonym.

Kiedy moja ukochana mama umarła, nie miałam jeszcze dziewięciu lat. Pamiętam, iż na dwa dni przed pogrzebem przybył do Knowl mały chudy człowieczek z wielkimi czarnymi oczyma o surowym, ciemnym obliczu.

Wiele czasu spędzał on zamknięty z ojcem, pogrążonym w głębokim bólu. Pani Rusk mawiała wówczas: „Czy to nie dziwne, że on tak modli się z tym małym straszydłem z Londynu, gdy poczciwy pastor Clay czeka tylko na wezwanie w miasteczku. Wiele mu pomoże to małe czarne straszydło!”

Z tym właśnie małym czarnym człowieczkiem zostałam z jakiegoś powodu wysłana w dzień po pogrzebie na przechadzkę; moja guwernantka była chora, o ile pamiętam, w domu było zamieszanie, a pokojówki, muszę przyznać, próbowały urządzić sobie wakacje.

Czułam wobec niego rodzaj onieśmielenia, a jednak nie bałam się go, bo choć smutny, był łagodny i wydawał się dobry. Zaprowadził mnie do tak zwanego ogrodu holenderskiego zamkniętego na drugim końcu balustradą z posągami, a urządzonego na wzór dywanu z bajecznie kolorowych kwiatów. Zeszliśmy doń szerokimi marmurowymi schodami i w milczeniu podeszliśmy do balustrady. W miejscu, w którym stanęliśmy, jej podstawa była zbyt wysoka, abym mogła cokolwiek poza nią dojrzeć, lecz on, biorąc mnie za rękę, powiedział:

- Popatrz na drugą stronę, moje dziecko, to prawda, ty nie możesz, ale ja mogę. Czy mam ci powiedzieć, co widzę? A widzę tak wiele: chatę ze stromym dachem, który w słońcu wygląda jak złoty, wysokie drzewa rzucające chłodny cień, kwitnące krzewy, nie potrafię powiedzieć jakie, ale widzę przepiękne kolory, oplatające ściany i okna; widzę też dwoje małych dzieci, bawiących się wśród drzew. My właśnie tam idziemy, zaraz sami będziemy wśród tych drzew, będziemy rozmawiać z dziećmi. Jak na razie dla mnie jest to tylko obraz zapisany w umyśle, dla ciebie moja opowieść, w którą wierzysz. Ale chodźmy, kochanie, ruszajmy.

Zeszliśmy zatem schodami z prawej strony i szliśmy obok siebie trawiastą dróżką otoczoną z obu stron wysokim żywopłotem. Droga tonęła w głębokim cieniu, bo słońce pochylało się już nad horyzontem; ale nagle skręciliśmy w lewo i oto stanęliśmy w jasnym blasku wśród tego wszystkiego, co mi przed chwilą opisywał.

- Czy to wasz dom, kawalerze? - zapytał jedno z dzieci, małego, rumianego chłopca, który przytaknął. I wówczas mój towarzysz, opierając się dłonią o pień drzewa, skinął ku mnie z poważnym uśmiechem i powiedział:

- Teraz widzisz, słyszysz i czujesz sama, że zarówno obraz, jak i opowieść były prawdziwe, ale chodź, moja droga, musimy iść dalej.

I ruszyliśmy w milczeniu w długą drogę przez las, ten sam, na który teraz patrzyłam z oddali. Co jakiś czas zachęcał mnie, bym usiadła i odpoczęła, i wówczas z pogodną powagą opowiadał mi jakąś historię, w której nawet swym dziecięcym umysłem wyczuwałam głębsze, duchowe znaczenie, zupełnie jednak odmienne od tego, co poczciwa pani Rusk zwykła była objaśniać mi z „Przypowieści”, a jednakowoż poruszające przez swą niejasność.

Tak zabawiana, a i trochę straszona, towarzyszyłam ciemnemu małemu „straszydłu” przez leśne polany. I nagle, przynajmniej tak to odczułam, w głębokim leśnym gąszczu natrafiliśmy na szarą, otoczoną kolumnami świątynię, czworoboczną, wznoszącą się na postumencie z omszałych kamieni z samotnym grobowcem, do którego, jak widziałam to poprzedniego dnia, złożono moją biedną mamę. Na ten widok znów dałam upust żalowi i zaczęłam głośno płakać, powtarzając: „Och, mamo, mamo, kochana mamo!” I płakałam tak długo, wzywając głuchą i milczącą. O kilka kroków od grobu stała kamienna ławka.

- Usiądź tutaj koło mnie, moje dziecko - powiedział czamooki człowiek łagodnie i cicho. - Powiedz, co tam widzisz? - zapytał, wskazując laską na wznoszącą się przed nami kamienną budowlę.

- Ach, to przecież miejsce, gdzie leży moja biedna mama?

- Tak, to kamienny mur zbyt wysoki, abyśmy ty czyja mogli przezeń cokolwiek zobaczyć. Ale...

Tutaj wymienił imię, jak mi się dziś wydaje, Swedenborga, o którego objawieniach i doktrynie dowiedziałam się później. Wówczas brzmiało to dla mnie jak imię jakiegoś czarnoksiężnika z bajki; wyobrażałam sobie, że żyje on w otaczającym nas lesie i zaczęłam odczuwać lęk, podczas gdy on ciągnął swą opowieść.

- Ale Swedenborg widzi ponad tym murem i poprzez niego i opowiedział mi wszystko, co powinniśmy wiedzieć. On mówił, że twojej mamy tam nie ma.

- Zabrano ją - krzyknęłam, zrywając się zapłakana i wpatrując w budynek, do którego, choć przebierałam nogami, obawiałam się podejść. - Czy naprawdę mamę zabrano? Gdzie ona jest? Gdzie ją zabrano?

Nieświadomie zadawałam prawie te same pytania, z którymi Maria w ów szary, cudowny poranek, stojąc przy pustym grobie, zwracała się do stojącej obok postaci.

- Twoja mama żyje, ale jest zbyt daleko, by nas widzieć czy słyszeć. Ale Swedenborg, który stoi tutaj, widzi ją, słyszy i opowiada mi wszystko, tak jak ja tobie opowiadałem w ogrodzie o małych chłopcach, chacie, drzewach i kwiatach, przecież też tego nie widziałaś, ale wierzyłaś mi, gdy ci o tym mówiłem. Teraz też mogę ci opowiedzieć tak jak przedtem. A ponieważ oboje, mam nadzieję, zdążamy do tego samego miejsca, tak jak szliśmy do drzew i chaty, na własne oczy zobaczysz, że to, co ci opowiadam, jest prawdą.

Byłam bardzo przestraszona, obawiałam się bowiem, że gdy skończy mówić, znów ruszymy w drogę przez las do tego miejsca zjaw i cieni, gdzie oglądać można zmarłych.

Oparł łokieć o kolano i podparłszy głowę ręką, ze spuszczonym wzrokiem, opisywać począł przepiękną oświetloną czarownym światłem krainę, po której pełna radości, napowietrznymi ścieżkami, wśród niebosiężnych gór, wśród szczytów roztapiających się w błękicie, wśród ludzi tak samo odmienionych, pięknych i wspaniałych, przechadzała się moja matka. A gdy skończył swą opowieść, wstał, wziął mnie za rękę i uśmiechnął się łagodnie, patrząc na mą bladą, zdumioną twarz, powiedział tak jak przedtem:

- Chodźmy, kochanie, ruszajmy.

- Och, nie, nie, nie teraz - powiedziałam, opierając się przestraszona.

- Do domu, moja droga, chodźmy do domu. Nie możemy pójść do miejsca, które ci opisałem. Dostać się tam można tylko przez bramę śmierci, ku której wszyscy, starzy i młodzi, zmierzamy pewnym krokiem.

- A gdzie jest brama śmierci? - zapytałam szeptem, gdy szliśmy, ściskając go mocno za rękę i spoglądając nań ukradkiem.

Uśmiechnął się smutno i rzekł:

- Wcześniej czy później nadejdzie czas i tak jak oczy Hagar otwarły się na pustyni i ujrzała źródło, tak każdy z nas ujrzy otwarte przed sobą drzwi, wejdzie w nie i orzeźwi się.

Przez długi czas po tym spacerze byłam bardzo niespokojna; wpłynął na to zwłaszcza sposób, w jaki pani Rusk przyjęła moje oświadczenie - z zaciśniętymi ustami, z oczyma i dłońmi wzniesionymi ku górze zwróciła się z ostrą wymówką do Mary Quince:

- Dziwię się bardzo, że pozwoliłaś dziecku na spacer po lesie z tym diabelskim nasieniem. Dzięki Bogu, że nie pokazał jej szatana albo nie wystraszył do utraty zmysłów w tej samotni!

W istocie o owych swedenborgianach nie wiedziałam nic ponad to, czego dowiedzieć się mogłam z bardzo niedokładnych opowieści poczciwej pani Rusk. Dwóch czy trzech pojawiło się we wczesnym okresie mego życia, niczym postacie z latami magicznej, rozświetlając me bardzo ograniczone pole widzenia. Poza tym panowała ciemność. Pewnego razu próbowałam przeczytać jedną z ich ksiąg o przyszłym życiu, o piekle i niebie, jednak po jednym czy dwóch dniach wywołało te we mnie taki niepokój, że ją odłożyłam. Wystarczy, że wiem, iż ich założyciel doznawał lub wydawało mu się, że doznawał olśniewających wizji, które bynajmniej nie zastępowały, lecz tylko objaśniały i interpretowały język Biblii. A ponieważ mój kochany tatuś przyjął ich idee, cieszy mnie myśl, iż nie pozostają one w niezgodzie z najwyższym autorytetem Pisma Świętego.

Oparta na dłoni spoglądałam tedy na groźny, bielejący w świetle księżyca las, w którym przez długi jeszcze czas po wycieczce z wizjonerem wyobrażałam sobie bramę śmierci ukrytą jedynie za dziwną światłością, poza którą rozciągała się zadziwiająca kraina duchów. Przypuszczam, iż te wcześniejsze skojarzenia nadawały mym rozmyślaniom o mającym pojawić się gościu smutniejszy i bardziej nierealny odcień.

Rozdział IV

Madame de la Rougierre

Nagle na trawie przede mną wyrosła osobliwa postać: bardzo wysoka kobieta w szarym stroju, który w świetle księżyca wydawał się niemal biały, kłaniająca się nad wyraz głęboko i dziwnie. Patrzyłam niemal z przerażeniem na nie znaną mi twarz o grubo ciosanych rysach, zapadniętych policzkach, wykrzywioną ku mnie w nieprzyjemnym uśmiechu. W chwili gdy upewniła się, że ją widzę, zaczęła wykrzykiwać, gulgotać coś piskliwie - nie mogłam tego usłyszeć dokładnie przez zamknięte okno - i dziwacznie wymachiwać długimi rękoma.

Gdy podeszła bliżej do okna, uciekłam w stronę kominka i zaczęłam dzwonić jak oszalała, a gdy spostrzegłam, że wciąż stoi za oknem, bojąc się, że może próbować włamać się do środka, wybiegłam z pokoju na korytarz, gdzie natknęłam się na naszego lokaja Branstona.

- Jakaś kobieta jest za oknem, proszę ją odprawić.

Gdybym powiedziała, że to jakiś mężczyzna, przypuszczam, że tłusty Branston zawezwałby cały oddział służby, ale słysząc, że chodzi o kobietę, skłonił się tylko i ze swym: „Tak, psze panienki, zaraz psze panienki”, z groźną miną zbliżył się do okna.

Nie sądzę, aby odniósł przyjemne wrażenie na widok nocnego gościa, zatrzymał się bowiem i ostro zapytał:

- Czego tu szukasz, kobieto?

Odpowiedzi jej, która zajęła nieco czasu, nie mogłam usłyszeć, ale Branston powiedział:

- Nic nie wiedziałem, proszę pani, o niczym nie słyszałem. Jeśli pani przejdzie tędy, dookoła domu, natrafi pani na schody do głównego hallu, a ja porozmawiam z panem i zastosuję się do jego poleceń.

Postać odrzekła coś, wskazując ręką.

- Tak, właśnie tam, nie można nie trafić do drzwi.

Branston powoli ruszył przez pokój i zatrzymując się przede mną z poważnym ukłonem, rzekł z lekką nutą niedowierzania:

- Ona mówi, psze panienki, że jest guwernantką.

- Guwernantką! Jaką guwernantką?

Branston zbyt dobrze znał swe obowiązki, by się roześmiać, toteż powiedział po chwili namysłu:

- Może najlepiej zapytam pana?

Wyraziłam na to zgodę i przydeptane pantofle lokaja poczłapały w kierunku biblioteki.

Stałam z zapartym tchem w hallu. Każda dziewczyna w moim wieku wie, jak bardzo takie zdarzenie potrafi wytrącić z równowagi. Po chwili usłyszałam panią Rusk wychodzącą, jak sądzę, z gabinetu. Szła szybko, mrucząc coś do siebie, co było u niej widomą oznaką złego humoru. Chętnie zamieniłabym z nią parę słów, ale podejrzewałam, że jest mocno rozdrażniona i trudno byłoby z nią rozmawiać. I tak zresztą nie podeszła do mnie, tylko drobnym, energicznym krokiem przeszła szybko przez hall.

Czy to naprawdę przybyła guwernantka? Czy ta zjawa, która wywarła na mnie tak niemiłe wrażenie, miała przejąć mnie pod swe rozkazy, zasiadać ze mną sam na sam i prześladować mnie odtąd swą złowrogą aparycją i piskliwym chichotem?

Już miałam zamiar udać się do Mary Quince i dowiedzieć się czegoś dokładniej, gdy usłyszałam kroki ojca nadchodzącego z biblioteki; z bijącym sercem wślizgnęłam się więc po cichu z powrotem do salonu.

Gdy wszedł, jak zwykle pogłaskał mnie delikatnie po głowie, uśmiechając się nieznacznie, i rozpoczął swą milczącą wędrówkę tam i z powrotem po pokoju. Marzyłam, żeby zapytać go o wydarzenie, które tak bardzo niemiło mną wstrząsnęło, ale obawa, jaką wobec niego żywiłam, nie pozwalała mi się odezwać.

Po pewnym czasie zatrzymał się przy tym samym oknie, w którym odsunęłam zasłonę i uchyliłam okiennicę, i zaczął obserwować ten sam pejzaż, który przedtem podziwiałam.

Minęła nieomal godzina, aż ojciec, na swój sposób w kilku słowach poinformował mnie o przybyciu Madame de la Rougierre, osoby o doskonałych referencjach i kwalifikacjach, która miała zostać moją guwernantką. Serce mi zamarło w złowrogim przeczuciu nieszczęścia. Już czułam w stosunku do niej niechęć, nieufność i strach.

Żywiłam niedobre przeczucia co do jej usposobienia i możliwości nadużywania władzy. Obraz zjawy o grubo ciosanych rysach uśmiechającej się nieszczerze i pozdrawiającej mnie tak dziwacznie w świetle księżyca utkwił mi na zawsze w pamięci, działając w sposób szczególny i nieprzyjemny.

- No cóż, panno Maud, kochanie, mam nadzieję, że polubisz swoją nową guwernantkę, bo ja tego nie potrafię, przynajmniej na razie - powiedziała ostro pani Rusk, która czekała na mnie w pokoju. - Nie znoszę tych Francuzic, widzi mi się, że one są nienaturalne. Podałam jej kolację u mnie w pokoju. Jadła jak wilk, wielki kościsty potwór. Chciałabym, żebyś ją zobaczyła w łóżku, tak jak ja. Dałam ją do pokoju, tego z zegarami, będzie słuchać, jak dzwonią. Nigdy nie widziała panienka czegoś takiego. Wielki nochal, kościste policzki, a gęba, lepiej nie mówić! Czułam się zupełnie jak Czerwony Kapturek, mówię panience!

Poczciwa Mary Quince, która lubiła dowcipy pani Rusk, bo sama nie czuła się w tej materii mocna, roześmiała się serdecznie.

- Pościel łóżko, Mary. Ona jest bardzo przyjacielska, przynajmniej na razie, one wszystkie są takie. Ale ode mnie nie usłyszała wielu komplementów. Tak, tak, panienko, chyba niczego nie usłyszała. Zastanawiam się nieraz, dlaczego uczciwe angielskie dziewczyny nie odpowiadają naszym panom jako guwernantki, tylko wolą te ziewające, chytre, złośliwe cudzoziemki? Niech mi Bóg wybaczy, ale one są wszystkie takie same.

Następnego ranka zapoznałam się z Madame de la Rougierre. Była wysoka, zbudowana jak mężczyzna, nieco blada, ubrana w purpurowy jedwab, w koronkowym czepku na głowie, spod którego wysuwały się obfite czarne loki zbyt grube i zbyt czarne, by pasowały naturalnie do bladej, ziemistej cery i zapadłych policzków, na czole i wokół oczu rysowały się groźne, choć drobne zmarszczki. Uśmiechnęła się, skłoniła, po czym przez dobrą chwilę obserwowała mnie w milczeniu, nieruchomym, chytrym spojrzeniem z grymasem uśmiechu na wargach.

- A jak się nazywa? Jak jest panience na imię? - zapytała wysoka cudzoziemka.

- Maud, Madame.

- Maud! Cóż za śliczne imię! Eh, bien. Jestem pewna, że moja kochana Maud będzie bardzo dobrą małą dziewczynką, czyż nie? I będę cię bardzo kochać. A czego się do tej pory uczyłaś, Maud, moje kochane dziecko? Muzyki, francuskiego, niemieckiego?

-Tak, trochę i zaczęłam właśnie poznawać globus, kiedy moja guwernantka wyjechała.

Mówiąc to, wskazałam na globus, który stał koło niej.

- Ach tak, globus - nakryła jedną z półkul swą wielką dłonią. - Je vous expliquerai tout cela a fond.

Madame de la Rougierre była gotowa zawsze, jak się wkrótce przekonałam, wyjaśniać wszystko a fond z tym jednak, że jej explications, określała, nie były zbyt zrozumiałe, a gdy się ją przypierało do muru, zaczynała się złościć. Toteż po pewnym czasie przyzwyczaiłam się przyjmować jej wyjaśnienia bez słowa.

Wszystko w Madame było jakby powiększone, co powodowało, iż niektóre jej cechy wydawały się jeszcze bardziej zdumiewające, a cała postać jawiła się w oczach nerwowego dziecka, którym wciąż wówczas byłam, tym bardziej przerażająco. Czasami zdarzało się, że patrzyła na mnie przez dłuższy czas w milczeniu z tym szczególnym uśmiechem na twarzy, o którym już wspomniałam, z wielkim palcem na ustach, niczym eleuzyjska kapłanka na greckiej wazie.

Czasami znów siadywała przez dobrą godzinę, patrząc w ogień czy przez okno, najwyraźniej nie widząc niczego, ze wzrokiem nieruchomym, z wyrazem nieomal triumfu i z uśmiechem na chytrej twarzy.

Tak czy inaczej, nie była to bynajmniej sympatyczna guwernantka dla nerwowej dziewczyny w moim wieku. Czasami nachodziły ją wybuchy wesołości, których bałam się jeszcze bardziej niż jej ponurych nastrojów, a które z czasem dokładniej opiszę.

Rozdział V

Zjawy i szmery

Nie ma bodaj w Anglii starego domu, w którym służba i młodzi ludzie nie przekazywaliby sobie opowieści o jakichś zjawiskach nadprzyrodzonych. Knowl także miało swe cienie, szmery i przekazy o duchach. Rachel Ruthyn, piękność z czasów królowej Anny, która umarła z żalu po przystojnym pułkowniku Norbrook poległym w Niderlandach, przechadza się nocami po domu w sucho szeleszczących jedwabiach. Nie można jej zobaczyć, jedynie usłyszeć. Stukot wysokich obcasów, szelest sukien, westchnienia, gdy przystaje na korytarzach przed drzwiami sypialni, a czasami, w burzliwe noce, głuche jęki. Pojawia się także „człowiek z pochodnią”, śniady, czarnowłosy mężczyzna w żałobnym stroju, z pochodnią czy łuczywem w dłoni. Zazwyczaj gdy odwiedza on swe rewiry, żarzy się ona jedynie głębokim czerwonym blaskiem. Biblioteka to jeden z pokoi, który najchętniej odwiedza. W przeciwieństwie do „lady Rachel”, jak nazywają służba, bywa on tylko widywany, nigdy słyszany. Jego stopy kroczą bezgłośnie niczym cienie po podłogach czy dywanach. Przyćmiony blask niewyraźnie oświetla twarz i postać. Jego pochodnia nigdy nie pali się płomieniem, chyba że jest on czymś bardzo poruszony. W takich przypadkach w czasie swego obchodu wiruje nią nad głową i wówczas pochodnia rozbłyskuje posępnym światłem. Jest to straszliwy znak zapowiadający niezmiennie jakieś okropne nieszczęścia.

Nie wiem, czy Madame słyszała coś o tych zjawach, niemniej opowiedziała coś, co bardzo przestraszyło mnie i Mary Quince. Zapytała nas mianowicie, kto chodził po korytarzu, przy którym umieszczona jest jej sypialnia, szeleszcząc suknią, schodząc w dół schodami i wzdychając ciężko co jakiś czas. Dwa razy, jak mówiła, stawała w drzwiach w ciemności, nadsłuchując tych dźwięków, a raz nawet zawołała, by zapytać, kto to jest. Nie było odpowiedzi, ale ów ktoś obrócił się i popędził ku niej z niezwykłą szybkością, co usłyszawszy, wskoczyła do pokoju i zatrzasnęła drzwi.

Gdy po raz pierwszy słyszy się takie opowieści, działają one silnie na ludzi młodych i prostych. Jednak efekt taki szybko mija i niesamowita opowieść zajmuje zwyczajne miejsce wśród innych wydarzeń. Tak było też z opowieściami Madame.

Mniej więcej tydzień po tej relacji ja sama doświadczyłam podobnego zjawiska. Mary Quince zeszła na dół po nocną lampę, zostawiając mnie już w łóżku; w pokoju paliła się świeca, jednak ja, czując się znużoną, zasnęłam przed jej powrotem. Gdy obudziłam się, świeca zdążyła się już wypalić. Słyszałam jednak zbliżające się ciche kroki. Zapominając całkiem o duchach i myśląc tylko o Mary Quince, wyskoczyłam z łóżka i otwarłam drzwi, spodziewając się dojrzeć światło jej świecy. Tymczasem było całkiem ciemno, słyszałam jednak wyraźnie tuż obok stąpanie bosej stopy na dębowej posadzce. Wyglądało to tak, jak gdyby ktoś się potknął. Powiedziałam „Mary”, ale nikt nie odpowiadał, słyszałam tylko szelest sukni i oddech po drugiej stronie korytarza prowadzącego ku górnej klatce schodowej. Wróciłam do pokoju lodowata ze strachu i zatrzasnęłam drzwi. Hałas obudził Mary Quince, która wróciła z dołu i położyła się spać pół godziny wcześniej.

Mniej więcej dwa tygodnie później Mary Quince, wyjątkowo prawdomówna stara panna, opowiedziała mi, że gdy wstała o czwartej nad ranem, aby umocować skrzypiące okno, widziała blask światła w bibliotece. Mogła przysiąc, że jasny blask sączył się przez szpary okiennicy i poruszał, co wskazywało niezbicie, że rozgniewany „człowiek z pochodnią” kręcił nią nad głową.

Te dziwne zjawiska sprawiały, że stawałam się coraz bardziej nerwowa, i torowały drogę do osobliwego wpływu, jaki - na skutek mej wrażliwości na wszystko co niezwykłe i tajemnicze - odrażająca Francuzka zaczęła na mnie stopniowo i bez wyraźnego wysiłku wywierać.

Niektóre ciemniejsze strony jej charakteru szybko wyszły na jaw, choć próbowała je ukryć.

Uwaga pani Rusk o układności nowo przybyłej okazała się bardzo prawdziwa, im bardziej bowiem Madame czuła się zadomowiona, tym widoczniej pogodne jej usposobienie ustępowało, ukazując przebłyski zupełnie innych cech, nieprzyjemnych i wręcz niebezpiecznych.

Jakby na przekór temu miała zwyczaj zawsze trzymać przy sobie otwartą Biblię, skrupulatnie przestrzegała porannych i wieczornych modlitw, i bardzo pokornie poprosiła mego ojca, aby pożyczył jej kilka tłumaczeń prac Swedenborga, które potraktowała z całą powagą.

Gdy wychodziłyśmy na spacer, a pogoda nie była najlepsza, zazwyczaj przechadzałyśmy się po szerokim tarasie przed oknami. Bywało, że Madame w złym i dokuczliwym nastroju nagle pieszczotliwie zaczynała gładzić mnie po ramieniu, uśmiechając się z groteskową łagodnością i dopytywać czule: - „Czy nie jesteś zmęczona, ma chere” albo „Czy nie jest ci zimno, kochana Maud?”

Z początku te nagłe zmiany nastroju stanowiły dla mnie zagadkę, nawet bałam się ich, nieco podejrzewając, iż mogą to być objawy pomieszania zmysłów. Sprawa wyjaśniła się jednak przypadkowo, spostrzegłam bowiem, że te demonstracyjne napady czułości pojawiały się zawsze wówczas, gdy w oknie biblioteki ukazywała się twarz ojca.

Nie potrafiłam do końca zrozumieć tej kobiety, wobec której czułam przesądny lęk. Nie znosiłam zostawania z nią sama w pokoju lekcyjnym po zapadnięciu zmroku. Potrafiła siedzieć przez pół godziny z ustami wykrzywionymi grymasem i z posępnym wzrokiem patrzeć w ogień. Jeśli spostrzegła, że patrzę na nią, zmieniała się w jednej chwili, przybierając pozę jakiegoś rozmarzenia, opierała głowę na dłoni i zabierała się do swej Biblii. Ale wydaje mi się, że nie czytała, tylko kontynuowała swe tajemne rozmyślania, gdyż zauważyłam, że często książka leżała przez pół godziny i więcej przed jej oczyma, nie odwracała jednak żadnej kartki.

Wołałabym mieć pewność, że kiedy klęczała, to modliła się, zaś gdy miała przed sobą otwartą książkę, czytała; byłaby wówczas bardziej ludzka, bardziej zwyczajna. Tymczasem owe tajemnicze nastroje budziły podejrzenia ucieczki od rzeczywistości, co rodziło we mnie grozę. Były to jednak tylko podejrzenia, niczego nie mogłam być pewna.

Nasz proboszcz, w stosunku do którego była zawsze nad wyraz grzeczna, gdy dopytywał się o moje modlitwy i naukę katechizmu, miał o niej jak najlepszą opinię. W miejscach publicznych bowiem okazywała mi zawsze demonstracyjnie swą czułość.

W podobny sposób prowadziła narady z mym ojcem. Zawsze szukała okazji, by poradzić się go co do mej lektury, a także wyznać swe kłopoty mające polegać, jak się później dowiadywałam, na mojej krnąbrności i złym usposobieniu. W istocie byłam całkowicie spokojna i posłuszna. Ale, jak sądzę, marzeniem jej było sprowadzić mnie do stanu skrajnego zniewolenia. Miała też plany podporządkowania sobie całego domu, godne, jak dziś mi się wydaje, złego ducha, za którego czasami ją uważałam.

Pewnego dnia ojciec wezwał mnie do gabinetu i rzekł:

- Nie powinnaś przysparzać Madame tak wielu trosk. Jest to wszak jedna z niewielu osób, którym na tobie zależy; dlaczegóż tak często musi się ona skarżyć na twój zły charakter i nieposłuszeństwo? Dlaczego musi czuć się zmuszona prosić mnie o pozwolenie, by mogła cię ukarać? Nie obawiaj się, na to nie pozwolę. Ale u tak miłej osoby musi to o czymś świadczyć. Uczucia nakazać nie mogę, mogę jednak żądać szacunku i posłuszeństwa i życzę sobie, abyś i jedno, i drugie okazywała Madame.

- Ależ, sir - powiedziałam, zdobywając się na odwagę po tak bardzo niesprawiedliwych oskarżeniach - zawsze robiłam dokładnie to, o co mnie prosiła, i nigdy nie odezwałam się wobec Madame niegrzecznie.
- Nie sądzę, dziecko, abyś ty była w tej sprawie najlepszym sędzią. Idź i popraw się - z wyrazem niezadowolenia na twarzy wskazał mi drzwi. Serce wezbrało mi uczuciem krzywdy i gdy doszłam do drzwi, obróciłam się, by jeszcze coś powiedzieć, ale nie mogłam dobyć słowa i wybuchnęłam płaczem.
- Nie, nie płacz, moja mała, tylko postaraj się być lepsza na przyszłość. Już dość, już dość.

Ucałował mnie w czoło i delikatnie wyprowadził z pokoju, zamykając drzwi.

W pokoju lekcyjnym nabrałam odwagi i zwróciłam się do Madame z gorącymi wymówkami.

- Cóż za niedobre dziecko! - jęknęła Madame z afektowanym oburzeniem. - Przeczytaj na głos te trzy, tak, całe trzy rozdziały Biblii, moja droga Maud.

W rozdziałach tych nie było nic szczególnie pasującego do sytuacji i gdy skończyłam, odezwała się zbolałym tonem:

- A teraz musisz nauczyć się na pamięć tej pięknej modlitwy o skromności.

Była to długa modlitwa i w stanie głębokiego wzburzenia zabrałam się do dzieła.

Pani Rusk nienawidziła jej. Powiadała, że gdy tylko nadarzy się okazja, Madame podkrada wino i brandy, a także nieustannie doprasza się o alkohol, udając bóle żołądka. Być może była to przesada, prawdą jest, że od czasu do czasu byłam wysyłana z prośbą o brandy do pani Rusk, która w końcu zjawiła się kiedyś przy jej łóżku z pigułkami tylko i z okładem z gorczycy, i od tego czasu Madame znienawidziła ją nieodwołalnie.

Odnosiłam wrażenie, że wszystko to było robione po to, aby mnie specjalnie prześladować. Dzień jednak trwa długo dla dziecka i przebacza ono wszystko. Zawsze jednak miałam poczucie zagrożenia, gdy Madame mówiła, że musi iść zobaczyć się z panem Ruthynem w bibliotece; sądzę też, że zazdrość z powodu jej rosnących wpływów odgrywała swoją rolę w uczuciu nienawiści, którym poczciwa pani Rusk ją darzyła.

Rozdział VI

Przechadzka w lesie

Dwie drobne sprawki, na których ją przyłapałam, utwierdziły mnie w niemiłych podejrzeniach. Pewnego dnia, gdy myślała, że jestem na dworze, spostrzegłam ją zza zakrętu korytarza z uchem przy dziurce od klucza przed drzwiami gabinetu ojca, jak nazywaliśmy mały salonik przy jego sypialni. Wzrok miała zwrócony ku schodom, skąd jedynie mogła spodziewać się czyjegoś niespodziewanego nadejścia, wielkie usta otwarte, a oczy wytrzeszczone z ciekawości. Chłonęła wszystko, co działo się wewnątrz. Wycofałam się do cienia z przerażeniem i niesmakiem. Wyglądała jak wielki rozdziawiony gad. Czułam, że mogłabym w nią czymś rzucić, ale jakiś strach kazał mi wrócić do pokoju. Oburzenie jednak szybko powróciło, toteż zaraz wróciłam na korytarz, tym razem idąc szybko i głośno. Gdy ponownie doszłam do zakrętu, Madame musiała mnie usłyszeć, była już bowiem w połowie schodów.

- Ach, kochanie, tak się cieszę, że cię znalazłam, widzę, że jesteś ubrana do wyjścia. Zaraz pójdziemy na miły spacer.

W tym momencie drzwi gabinetu ojca otwarły się i wyszła z nich pani Rusk, cała czerwona ze zdenerwowania.

- Pan mówi, że może pani wziąć tę butelkę brandy, i jestem zadowolona, że będę z tym miała wreszcie spokój.

Madame skłoniła się z nieszczerym uśmiechem, obraźliwym i pełnym nienawiści.

- Jak już pani musi pić, to niech lepiej pije swoją - wykrzyknęła pani Rusk. - Może pani zaraz iść do spiżami albo lokaj pani przyniesie.

I pani Rusk odwróciła się w kierunku schodów.

Nie była to wyłącznie potyczka, lecz cała długa wojna.

Madame oswoiła sobie jedną z młodszych pokojówek Annę Wixted. Przywiązanie to miało ekonomiczne podłoże, bowiem Madame przekonywała mnie do robienia jej prezentów ze starych sukien i innych rzeczy.

„Anna to przecież prawdziwy anioł”.

Ale pani Rusk, która miała na nią oko, wyszpiegowała kiedyś Annę skradającą się na górę z butelką brandy pod fartuchem. Przestraszona, wyznała ona wówczas prawdę. Madame poleciła jej kupić flaszkę w mieście i przynieść do pokoju. Słysząc to, pani Rusk zarekwirowała butelkę i w towarzystwie Anny pospiesznie zameldowała się u „pana”. Po wysłuchaniu jej ojciec zawezwał Madame, która pojawiła się opanowana, szczera i wymowna. Brandy miała czysto medyczne zastosowanie. Zaprezentowała dokument w postaci odręcznej notatki. Doktor Jakiśtam przesyłał pozdrowienia Madame de la Rougierre i polecał jej stołową łyżkę brandy i kilka kropel laudanum w przypadku, gdy powtórzą się bóle żołądka. Jedna flaszka wystarczała jej na rok, a nawet dwa. Domagała się swojego lekarstwa.

Mężczyźni mają lepsze zdanie o kobietach niż one nawzajem o sobie. Być może kobiety w stosunkach z mężczyznami są bardziej godne zaufania, być może opinia kobiet bywa sprawiedliwsza, mężczyzn zaś opiera się na złudzeniach. Trudno mi powiedzieć, ale tak już jest.

Pani Rusk została ponownie zawezwana, zaś ja, jak już mówiłam, stałam się świadkiem postępowania Madame w czasie tego przesłuchania.

Była to wielka butelka i wielkie zwycięstwo. Madame czuła się uradowana. Pogoda była przepiękna, pejzaż czarujący, ja taka dobra, wszystko wspaniałe! Gdzież zatem pójdziemy, może tędy?

Powzięłam postanowienie, by jak najmniej odzywać się do Madame, wciąż byłam wzburzona zdradą, której byłam świadkiem. Wytrwałość jednak w takich postanowieniach nie trwa u młodych ludzi zbyt długo i zanim doszłyśmy do skraju lasu, rozmawiałyśmy prawie tak jak zazwyczaj.

- Nie chcę iść do lasu, Madame.

- A dlaczegóż to?

- Moja biedna mama jest tam pochowana.

- Czy tam jest grobowiec? - dopytywała się z ciekawością.

Przytaknęłam.

- Mój Boże, co za dziwaczny pomysł. Mówisz, że nie chcesz tam iść, ponieważ twoja mama tam jest pochowana! Ależ moje dziecko, co też pan Ruthyn by powiedział, słysząc coś takiego? Na pewno nie jesteś taka niedobra, no, a poza tym ja jestem z tobą. Allons. Chodźmy chociaż kawałek w tamtą stronę.

Poddałam się, choć wciąż niechętnie.

Trawiasta dróżka prowadziła w kierunku smutnej budowli i wkrótce przed nią stanęłyśmy.

Madame de la Rougierre wyglądała dziwnie. Usiadła na małej ławeczce stojącej przed budowlą w najbardziej marzycielskiej ze swych póz, z głową wspartą jedynie na koniuszkach palców.

- Ach, jakież to smutne, jakież tragiczne! Cóż za szlachetny grobowiec! Jakiż smutek musi cię ogarniać, kochana dżeczynko, gdy przychodzisz tu wspominać swą słodką mamon. Ten napis jest chyba nowy... Czy nie sądzisz, że jest zupełnie świeży? - W istocie tak się wydawało. - Jestem taka zmęczona. Może przeczytasz mi go na głos, wolno i poważnie, moja najdroższa Maud?

Gdy podchodziłam do grobowca, trudno powiedzieć dlaczego, ale nagle obejrzałam się za siebie. Byłam wstrząśnięta. Madame wykrzywiała się za mną szyderczym, złośliwym grymasem. Próbowała udawać, że złapał ją atak kaszlu, ale to nie zdawało się na nic. Gdy spostrzegła, że odkryłam jej grę, roześmiała się głośno.

- Wracaj, moje dżecko. Właśnie myślałam, jakie to wszystko głupie, grobowiec... epitafium. Ja bym nie chciała mieć czegoś takiego, żadnego epitafium. Najpierw uważamy je za prorocze słowa zmarłych, a potem przekonujemy się, że to tylko kaprys żyjących. Nie znoszę ich. Jak sądzisz, moja droga, czy wasz dom w Knowl jest, jak to wy mówicie, nawiedzany?

- Dlaczego pani pyta? - krew napłynęła mi do twarzy, a po chwili znów zbladłam. Lękałam się nieco Madame, a nagłość tego pytania zaskoczyła mnie.

- Bo Anna Wixted powiada, że tam jest duch. Jakże tu ciemno i tyle pokoleń Ruthynów tutaj leży, czy nie tak? A jakie wysokie i gęste są tu drzewa i nikt się tutaj nie zbliża.

Madame potoczyła wzrokiem, jak gdyby spodziewała się zobaczyć jakąś nadprzyrodzoną zjawę, na którą, prawdę powiedziawszy, sama wyglądała.

- Chodźmy stąd, proszę pani - powiedziałam, czując wzbierający we mnie lęk i obawiając się, że jeśli przez przypadek poddam się panice, która zdawała się coraz bardziej mnie ogarniać, natychmiast stracę kontrolę nad sobą. - Och, chodźmy, Madame, chodźmy, tak się boję.

- Przeciwnie, usiądź koło mnie. Może to ci się wydać dziwne, un gout bizarre, vraiment! ale uwielbiam przebywać w pobliżu zmarłych, w takim właśnie pustkowiu jak to. A nie boję się ani zmarłych, ani duchów. Czy widziałaś kiedy ducha, kochanie?

- Błagam, Madame, mówmy o czymś innym.

- Mała głupia smarkula! Ależ ty się wcale nie boisz. Ja widywałam duchy na własne oczy. Na przykład wczoraj w nocy, wyglądał jak małpa, siedział w kącie z rękoma dookoła kolan, twarz miał starca, a oczy białe, ogromne.

- Chodźmy, Madame. Pani próbuje mnie nastraszyć - powiedziałam z dziecięcą złością, która towarzyszy strachowi.

Madame roześmiała się nieprzyjemnie i powiedziała:

- No cóż, mały głuptasie, nie powiem ci nic więcej, jeżeli się naprawdę boisz. Mówmy o czymś innym.

- Tak, tak, błagam, tak.

- Jaki to dobry człowiek, twój ojciec.

- Ogromnie, najukochańszy. Nie wiem czemu, Madame, ale tak się go boję, że nigdy nie mogłam mu powiedzieć, jak bardzo go kocham.

Choć może się to wydać dziwne, te ufne zwierzenia nie oznaczały bynajmniej zaufania do Madame, wypływały ze strachu, były jak modlitwa mająca odwrócić zło. Traktowałam ją tak, jakby miała w sobie ludzkie uczucia, żywiąc nadzieję, że w jakiś sposób można je obudzić.

- Czy przypadkiem przed kilkoma miesiącami nie odwiedzał go doktor z Londynu? Nazywa się, o ile wiem, dr Bryerly.

- Tak, dr Bryerly mieszkał u nas przez kilka dni. Czy możemy już wracać do domu, Madame, bardzo panią proszę.

- Za momencik, kochanie. A czy twój ojciec bardzo cierpi?

- Nie, nie wydaje mi się.

- Na co w takim razie choruje?

- Choruje! On wcale nie jest chory. Czy może pani słyszała coś o jego zdrowiu? - spytałam zaniepokojona.

- Ależ nie, ma foi, niczego nie słyszałam. Ale przecież jeżeli przyjeżdżał doktor, to nie dlatego, że twój ojciec czuje się zupełnie dobrze.

- Ależ ten doktor to doktor teologii, jak mi się wydaje. On jest swedenborgianinem. A tatuś czuje się tak dobrze, że on na pewno nie przybył jako lekarz.

- Bardzo się cieszę, kochanie, że to słyszę. Ale mimo wszystko, twój ojciec jest już starym człowiekiem, i mając tak małą dżeczynkę jak ty... tak, jest już stary, a życie to rzecz niepewna. Nie wiesz, moja kochana, czy sporządził już testament? Każdy bogaty człowiek, zwłaszcza tak stary, powinien sporządzić testament.

- Nie ma powodu do pośpiechu, Madame. Będzie wystarczająco wiele czasu, gdy jego zdrowie zacznie szwankować.

- Ale czy naprawdę nie sporządził testamentu?

- Naprawdę nie wiem, Madame.

- A to mała szelma! Nie chcesz powiedzieć! Wcale nie jesteś taka głupia, jak udajesz. Nie, nie, ty wiesz wszystko. Opowiedz mi wszystko, to dla twojego dobra. Co jest w jego testamencie i kiedy go napisał?

- Ależ, Madame, ja naprawdę nic o tym nie wiem. Nie wiem nawet, czy jest jakiś testament, czy nie. Mówmy o czym innym.

- Ależ dżeczynko, przecież pan Ruthyn nie umrze od napisania testamentu. Z tego akurat powodu nie spocznie tutaj ani o dzień wcześniej. Natomiast gdy nie sporządzi testamentu, ty możesz stracić znaczną część majątku. Czy nie byłaby to szkoda?

- Ja naprawdę nic nie wiem o testamencie. Jeśli tatuś sporządził go, nigdy mi o nim nie mówił. Wiem, że mnie kocha, i to mi wystarcza.

- Wcale nie jesteś tak głupią gąską, wiesz wszystko doskonale. Powiedz mi, powiedz mi wszystko, mały uparciuchu, bo inaczej złamię ci mały palec. Opowiadaj.

- Nie wiem nic o testamencie ojca. Pani nie zdaje sobie sprawy, jaką mi pani sprawia przykrość. Rozmawiajmy, proszę, o czymś innym.

- A właśnie że wiesz i musisz mi powiedzieć, petite dure-tĕte, bo inaczej złamię ci mały palec.

To mówiąc, schwyciła mnie za rękę i nagle odgięła palec do góry. Krzyknęłam, a ona nie przestała się śmiać.

- Powiesz?

- Tak, tak, niech mnie pani puści - krzyczałam przeraźliwie.

Nie puściła jednak od razu, ale kontynuowała torturę, śmiejąc się przez cały czas. Na koniec jednak puściła palec.

- A więc, mała Maud będzie dobrym dżeckiem i opowie wszystko swojej kochanej guwernantce. O co płaczesz, głuptasie?

- Pani sprawiła mi taki ból, pani mi złamała palec - chlipałam.

- Potrzyj go, podmuchaj i pocałuj, głuptasie. Co za niedobra dziewczyna. Już się więcej nigdy nie będę z tobą bawić. Chodź, wracamy do domu.

Przez całą drogę Madame była milcząca i nachmurzona. Nie odpowiadała na pytania i udawała wyniosłą i obrażoną.

Nie trwało to jednak długo i wkrótce znów wróciła do swych obyczajów. Wróciła też do sprawy testamentu, ale nie tak otwarcie i z większym sprytem.

Dlaczego ta straszna kobieta tak uparcie krążyła myślami wokół testamentu ojca? W jaki sposób mógł on jej dotyczyć?

Rozdział VII

Church Scarsdale

Wydaje mi się, że wszystkie kobiety w naszym domu z wyjątkiem pani Rusk, która pozostawała z nią w otwartej wojnie i mogła jedynie żywić jeszcze bardziej gwałtowne uczucia, mniej czy bardziej obawiały się tej złowrogiej cudzoziemki.

Pani Rusk w czasie poufnych rozmów w mym pokoju mawiała: „Skąd się ona wywodzi? Czy jest Francuzką, Szwajcarką, a może pochodzi z Kanady? Pamiętam jedną z nich, jak byłam jeszcze młodą dziewczyną, z niej też było ładne ziółko! A ta z kim ostatnio mieszkała? Gdzie ma rodzinę? Nic nie wiemy, jak dzieci. Z wyjątkiem oczywiście pana. Mam nadzieję, że dowiadywał się dokładnie. Ona miewa jakieś sekrety z Anną Wixted. Zagonię tę małą do roboty, czy to się komu podoba czy nie. Ciągle tylko szepczą i plotkują. I to nie o swoich sprawach ona tak pytluje ozorem. Madame de la Rougepapla, tak ją nazywam. Ona jest kuta na cztery nogi, stara spryciara. Niech mi panienka wybaczy, ale to jest cholera i nic innego. Od razu się na niej poznałam, jak ją przyłapałam na podkradaniu naszemu panu ginu, tego co go lekarz zapisał, i dolewaniu do karafki wody, łajdaczka jedna, ale ona się jeszcze doigra, jak dwa i dwa jest cztery; a wszystkie pokojówki się jej boją, myślą, że to jest czarownica albo jaka zmora i się im nie dziwię. Katarzyna Jones zastała ją kiedyś rano w łóżku, jak spała, to było wtedy jak się z panienką posprzeczała, panienka wie, była całkiem ubrana, nie wiem, co to miało znaczyć. Ona chyba specjalnie straszy panienkę, chce, żeby panienka była nerwowa, tak myślę”. I tak dalej.

To była prawda. Stawałam się coraz bardziej nerwowa; wydaje mi się, że ta cyniczna kobieta widziała to, starała się ten stan podsycić i była zadowolona. Szczególnie bałam się, gdy chowała się u mnie w pokoju i pojawiała w nocy, żeby mnie nastraszyć. Zaczęłam widywać ją w koszmarnych snach. Wzmagało to, rzecz jasna, nieokreślony lęk, jaki wobec niej czułam w ciągu dnia.

Pewnej nocy śniło mi się, że trzymając świecę wysoko nad głową, prowadzi mnie do biblioteki, szepcząc coś tak szybko, że nie mogłam zrozumieć znaczenia. Szłyśmy na palcach cicho jak złoczyńcy w środku nocy i zatrzymałyśmy się przed dębowym sekretarzykiem, który ojciec wskazał mi w tak osobliwy sposób. Wydawało mi się, że uczestniczymy w jakiejś wyprawie przemytniczej. W drzwiczkach tkwił klucz, który, pełna poczucia winy i przerażona, obawiałam się przekręcić, podczas gdy ona przez cały czas szeptała mi coś niezrozumiale do ucha. Na koniec przekręciłam go, drzwiczki otwarły się cicho, a wewnątrz stał ojciec z bladą, wykrzywioną złością twarzą, wpatrując się we mnie. Straszliwym głosem krzyknął: „Śmierć!” Zgasła świeca Madame i w tym momencie z okrzykiem przerażenia obudziłam się w ciemności, wciąż wyobrażając sobie, że jestem w bibliotece; przez dobrą godzinę nie mogłam przyjść do siebie.

Każde drobne wydarzenie związane z Madame dostarczało tematów do rozmów wśród pokojówek. W sposób bardziej czy mniej jawny wszystkie się jej bały i nienawidziły. Wyobrażały sobie, że kiedy uda się jej wejść w zażyłość z „panem”, usunie panią Rusk i zająwszy - być może - jej pozycję, pozbędzie się ich wszystkich. Wydaje mi się, że poczciwa mała gospodyni nie rozwiewała tych podejrzeń.

Przypominam sobie, że w tym mniej więcej czasie zawitał do Knowl domokrążca, dziwny człowiek, wyglądający jak Cygan. Byłam właśnie z Katarzyną Jones przed domem, gdy przybył i rozłożył swój kramik przy niskiej balustradzie naprzeciw drzwi.

Miał towar wszelkiego gatunku: wstążki, płótna, jedwabie, pończochy, koronki, a nawet tandetną biżuterię i właśnie gdy zaczynał go rozkładać - cóż za interesujące wydarzenie w cichej wiejskiej posiadłości - Madame wyszła przed dom. Domokrążca uśmiechnął się, najwyraźniej ją poznając, i wykrzyknął, że „nie spodziewał się zobaczyć madamsel tutaj”. „Madamsel” podziękowała mu, powiedziała, że czuje się dobrze, ale po raz pierwszy wyglądała na wyraźnie zbitą z tropu.

- Co za śliczne rzeczy! - odezwała się. - Katarzyno, biegnij i zawołaj panią Rusk, słyszałam, że potrzebuje nożyczek, a także koronek.

Tak więc Katarzyna, wyraźnie niezadowolona, odeszła, a Madame powiedziała:

- Bądź tak dobra, moje dżecko, i przynieś mi portmonetkę, zostawiłam ją w pokoju na stole; radzę ci też, przynieś swoją.

Katarzyna wróciła z panią Rusk. Oto pojawił się ktoś, kto mógł im wreszcie powiedzieć coś o starej Francuzce! Długo przebierały w jego towarach, aż nareszcie Madame dokonała zakupów i odeszła wraz ze mną. Ale kiedy wymarzona okazja nadeszła, domokrążca okazał się mało rozmowny. Zapomniał o wszystkim; nie wydaje mu się, aby kiedykolwiek wcześniej widział tę panią. Na wszystkie Francuzki zawsze mówił „madamsel”, tak je po prostu nazywa. Jeśli sobie dobrze przypomina, tej akurat nigdy wcześniej nie widział na oczy. Jest dla nich uprzejmy, bo one zawsze mogą namówić młode panienki, żeby coś kupiły.

Ta niechęć i luka w pamięci były tak drażniące, że ani pani Rusk, ani Katarzyna nie dały mu zarobić ani pensa. Był to najwyraźniej głupiec, albo jeszcze gorzej.

Oczywiście Madame obgadała to z nim. Ale prawda, jak oliwa, zawsze wyjdzie na jaw. Tom Williams, chłopiec stajenny, widział, iż gdy była z nim sam na sam, udając, że ogląda towary z twarzą niemal zakopaną w jedwabiach i walijskich samodziałach, cały czas szybko coś mówiła, a także wsuwała pieniądze pod przedmioty ułożone w skrzynce.

W tym czasie wędrowałyśmy z Madame owczymi dróżkami przez odległe torfowiska, rozciągające się pomiędzy Knowl a Church Scarsdale. Od naszej wycieczki do mauzoleum w lesie nie męczyła mnie tak bardzo jak poprzednio. W istocie była bardziej niż zwykle zamyślona, mało rozmowna i prawie wcale nie kłopotała mnie francuskim i innymi lekcjami. Spacer był stałym punktem naszego rozkładu dnia. W ręku trzymałam mały koszyczek z kilkoma kanapkami, które miały zastąpić nam drugie śniadanie, gdy dotrzemy do celu wycieczki, pięknie położonego miejsca oddalonego około dwóch mil od domu.

Wyruszyłyśmy nieco później niż zazwyczaj. Madame poczuła się zmęczona, co było u niej dość niezwykłe, i kiedy nie uszłyśmy jeszcze połowy drogi, usiadła przy przełazie, żeby odpocząć, po czym smętnym zachrypłym głosem zaintonowała osobliwą starą bretońską balladę o kobiecie z głową świni:

Bo to nie była ani świnia, ni dziewczyna,

Nie była tedy swoją wśród ludzi

Zmarłych czy żywych.

Jej lewa noga i dłoń były gorące,

Prawe zimne jak ciało trupa!

I śpiewała niczym dzwon żałobny posępne melodie,

Świnie się jej bały i patrzyły na nią z góry,

A kobiety też się bały i omijały ją z dala.

Bez snu wytrzymać mogła przez rok i dzień jeden,

A potem, jak nieboszczyk, mogła spać przez miesiąc,

Nikt tedy nie wiedział, czym się ona żywi,

Czy żołędziami, czy też mięsem.

Niektórzy powiadają, że jest ona z tych zamienionych w świnie,

Co żyją w jeziorze Genezaret,

Ciało mieszańca, a dusza złego ducha.

A inni znów mówią, że to żona Żyda-tułacza,

Która złamała prawo, jedząc wieprzowinę,

Na znak tego pozostała jej twarz świni

I teraz żyje w hańbie, a kara ją spotka.

I tak się ciągnęło bez sensu, zwrotka za zwrotką. Im bardziej się niecierpliwiłam, żeby ruszyć w drogę, tym bardziej ona zdawała się zwlekać. Starałam się więc nie okazywać zniecierpliwienia. Widziałam też, że w czasie swego dziwacznego występu spogląda ukradkiem na zegarek, jak gdyby na coś oczekiwała w miejscu, do którego zdążałyśmy.

Gdy się już wyśpiewała do syta, powstała i bez słowa ruszyła w drogę. Zauważyłam, że podobnie jak poprzednio spoglądała raz i drugi w kierunku wioski Trillsworth leżącej przed nami, nieco z lewej strony, której dymy rozciągały się cienką smugą nad szczytem wzgórza. Musiała mnie obserwować, bo w pewnym momencie zapytała:

- Skąd jest ten dym?

- To z Trillsworth, Madame, tam jest stacja kolejowa.

- Och, le chemin de fer! Nie wiedziałam, że jest tak blisko. Dokąd ona biegnie?