Subelitarne negocjacje Napad widm - Stachera Łukasz - ebook

Subelitarne negocjacje Napad widm ebook

Stachera Łukasz

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Emerytowany wojownik Krafer, czarodziejka po przejściach Korina oraz wrażliwy ksiądz Tom, mieszkańcy planety Akaton: świata trawionego przez chaos, chciwość i trwające od pokoleń konflikty, próbują zacząć spokojne życie, jednak zło, którego doświadczyli, nie daje zapomnieć o sobie. Czy uda im się pokonać demony przeszłości i objąć kontrolę nad swoim losem? A może tylko odgrywają role, które napisał dla nich ktoś inny? Kim jest tajemniczy Kreator: wrogiem czy przyjacielem? Nieprawdopodobne zdarzenia składają się na opowieść o konsekwencjach doznanych krzywd i rozczarowań, ale także o kształtowaniu charakteru i odzyskiwaniu nadziei. Napad widm to najbardziej mroczna część planowanego cyklu powieściowego. Autor nie boi się sięgać do własnych trudnych przeżyć i podejmuje formalne eksperymenty, by – jak sam pisze – stoczyć ze sobą pojedynek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 368

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki: EJ Design

Redakcja: Krzysztof Szudek

Korekta: Anna Strakowska

 

Copyright ® by Łukasz Stachera 2021

Copyright ® by Pan Wydawca 2021

 

 

 

ISBN 978-83-66670-54-9

 

ebook na podstawie wersji drukowanej (wyd. I)

Gdańsk 2021

 

Pan Wydawca Sp. z o.o.

ul. Wały Piastowskie 1/1508

80-855 Gdańsk

PanWydawca.pl

 

KonwersjaEpubeum

Koszmar I

Nie byłem gotowy na to, co się wtedy wydarzyło. Nastąpiło coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Och, jakże to paskudnie zabrzmiało! Cóż mam jednak począć, panując jako książę w swoim własnym świecie. A świat mój? Płonie wieczną goryczą; ogniem tak jasnym, że tylko ojciec mój i jego pas znają gorsze kary. „Księciem” się zwę, bowiem nie mam pełnoprawnej korony. Zostałem jej pozbawiony w najbrutalniejszy sposób. Nigdy nie byłem królem swego życia, a jedynie marionetką. Ale zapytam – sam siebie, ze względu na brak jakichkolwiek towarzyszy – dlaczego mnie to spotkało?

Co mnie spotkało, zapytacie? Cóż mogło spotkać człowieka epoki odkrywania nowych potężnych planet rozsianych po galaktyce, planet pełnych obcych cywilizacji, jeśli był równocześnie uwięziony na małym skrawku lądu, otoczonym bezkresnym oceanem i śmiercią, jakiej daliby mu skosztować jego przyjaciele? Bowiem owi przyjaciele są kluczem do mojej zguby. To ludzie! Ludzie i jeszcze raz ludzie byli powodem mojego upadku, klęski, niezmierzonych kałuż gorzkich łez. A najgorszą hańbą była postawa tej jednej osoby, która mnie powiła. Nie raczę nawet nazwać tej kurwy matką! Nie była nią! Nie była… Dała mi życie tylko po to, by mnie porzucić. Zostawić na pastwę świata, który szybko okazał się brutalny. Bólem straszniejszym od przygwożdżenia i tracenia zmysłów, a zarazem pojmowania, jak żelastwo rozrywa ciało, robi z niego papkę… Jest tylko jedna rzecz, która boli bardziej.

Odrzucenie. Byłem prostym człowiekiem, który zapracował na swoją papierową koronę samodzielnie. Nikt mi jej nie nałożył w blasku dziecięcej niewinności i ciepła, lecz zrobiłem to sam: uciekałem się do całego możliwego arsenału sztuczek, broni i manipulacji. Tego bowiem nauczyły mnie przepełnione nicością miasta, a zwiedziłem ich kopę, jak nie więcej. Ta nicość… była moim jedynym towarzyszem. Z chęcią życzyłbym mojemu potomkowi, ba, wszystkim kolejnym pokoleniom takiego losu, gdzie by iść drogą usłaną różami, trzeba te kwiaty wpierw zdobyć.

Skąd mogłem o tym wcześniej wiedzieć? Nie wiedziałem. To czas mi wszystko pokazał. Jednakże w tym samym czasie, gdy tylko wyszedłem na prostą ścieżkę, licząc, że wszechmocny Bóg jednak istnieje… przegapiłem okazję. Moja okazja przeminęła i na jej miejsce wkradły się wykrzywione drogi, o chropowatym asfalcie, po którym moje słabe nogi nie mogły iść. To była moja historia dostania się na szczyt i upadku. Gdy już świadomość wezbrała we mnie i krzyknęła chórem tysięcy aniołów, bym się postawił, bo zginę, ja… wykorzystałem moment. Ten moment kosztował mnie jednak łzy. Tak niewyrażalne odrzucenie czułem w chwili, gdy najcudowniejszy kwiat, jaki mogłem znaleźć, został przyjęty, ale szczere słowa pełne namiętności i gotowości na kuszące objęcia miłości… och… zostały starte. Najpiękniejsza dziewczyna, jaką obdarzył mnie los, nie dała mi szansy. Jedyna deska ratunku z tej niewoli puściła moją dłoń i pozwoliła, by zgłodniałe wilki rozpaczy i mrok gniewu w pełni przyjęły mnie w swoje progi.

Byłem biedny. Byłem bandytą. Wielokroć udowodniłem, jak strasznym wyrzutkiem, ba, jak wielką kotliną społeczną się stałem, ale dla niej chciałem jak najlepiej. Czy faktycznie dałem jej to, czego chciała? Pozwoliłem jej odejść i zostałem sam tego wieczoru na placu. Moje oczy, szklące się iskrami świec pogrzebowych, zdołały jeszcze przez chwilę nacieszyć się widokiem odchodzącej osoby, która przestała być dla mnie tak bliska. Odeszła i udowodniła, jak wielką farsą było moje dotychczasowe życie. Patrzyłem jeszcze kilka chwil na te blond loki, zakrywające niemal całą sylwetkę. Tak piękne włosy… lecz wówczas były jak tarcza, mur nieprzepuszczający mojego błagania i skomlenia w agonii.

A ja tylko myślałem, że robię coś… dobrego. Spodziewałem się, że Bóg choć raz pozwolił mi otrzymać nagrodę. Lecz pytanie… za co owa nagroda miałaby być? Tego nie wiedziałem, a jednak oczekiwałem jej. Takie paradoksalne oczekiwanie na odpowiedź bez uprzednio postawionego pytania doprowadziły mnie do szaleństwa. Nie formalnie, rzecz jasna. Próbowałem się pogodzić z myślą, że już jej więcej nie zobaczę. Bo kto by chciał widzieć kogoś, kogo nie lubi w taki sposób, w jaki ta osoba nie lubiła mnie? Lubić to rzecz bardzo względna. To było dla mnie oczywiste. Ten wyraz twarzy, zakłopotanie oraz nagła chęć ucieczki… Co mogłem zrobić? Czy to było skazane na porażkę, tylko ja sobie stale mydliłem oczy? Gdyby mogła pojawić się przy mnie kolejna dobra duszyczka, z którą mógłbym o tym porozmawiać. Tak bardzo bym chciał, ale zostałem sam. Tkwię i gniję. Moje ciało stało się domem. Jestem rad, że doszło do takiej wymiany. Ta słaba bryła jest domem dla robaków. Ciekawe uczucie, prawda? Możesz cicho obserwować, jak to, o co dbało się lub zapuszczało przez te wszystkie lat życia, i tak zostaje przekąską dla larw, które chętnie rwą i się częstują? Och, nie mnie oceniać, czy to wyznanie było w tym momencie słuszne, ale musiałem się nieco… rozluźnić przed dalszą częścią mojej historii. Bowiem działo się wiele! A było tak…

Rozdział 1

Rześkie powietrze wpadło do mieszkania przez otwarte na oścież okna małego folwarku. Ów podmuch wnet obudził śpiącą jeszcze dziewczynę, wtuloną w kołdrę i poduszki, jakby chciała objąć ukochanego. Przebudzenie było naturalne. „Mmm… pora wstać, co, słonko?”, pomyślała z lekką nutą ironii, gdyż słowa te były kierowane zarówno do słońca, jak i do osoby, która jeszcze wieczorem kładła się spać obok blondwłosej piękności.

Dziewczyna, nieco rozbudzona, przesunęła ręką po kołdrze. Zdziwiła się. Oczekiwała, że jednak poczuje ciepło kogoś obok, ale była sama. Uczucie strachu samo otworzyło jej usilnie chcące wrócić do snu powieki, pozwalając pierwszym promieniom słonecznym na zobaczenie jej błękitnych oczu.

– Skarbie? – zapytała, rozglądając się po pokoju. Nie dostrzegła niczego nietypowego. Żadnych kosmitów czy makabrycznych obrazów… tylko pomieszczenie z kilkoma przyzwoitymi meblami… ten sam pokój, do którego chadzała co noc, by zasnąć i w magicznej chwili pełnej marzeń powitać potem nowy dzień.

Dziewczyna uznała, że najlepiej będzie, jeśli po prostu się przebierze i pójdzie poszukać zguby. W tamtej chwili była tak pochłonięta zniknięciem, że nie spojrzała nawet na zegarek, który wskazywał, że pora na śniadanie już dawno minęła i zaraz miało nastać popołudnie. Nie zaprzątała sobie głowy niczym innym jak znalezienie ubrań. Musiała przecież jakoś wyglądać! Prosta i cienka piżama nie była dobrym strojem na przywitanie nikogo.

Zajrzała więc do swojej szafy i ku jej zdziwieniu wysypały się na nią niemal wszystkie ubrania. Wiekowa półka, której dzień w końcu nadszedł, uwolniła falę ciuchów, które poleciały na podłogę. Dziewczyna lekko się wzdrygnęła, ale szybko jej przeszło i przystąpiła do ponownego układania tych wszystkich ubrań, żeby zaprowadzić w pokoju porządek. Wszystko póki co układała na krzesłach przy oknie. Przy okazji przeglądała, w co mogłaby się ubrać, ale tamtego dnia nie miała na nic ochoty. Wszystko już było, takie nudne i niepraktyczne. Ten szary T-shirt do chodzenia po domu? Przydałoby się uprać. Szorty? Upaćkane na tyłku, też jakieś wypłowiałe. Ciemny sweterek i jasna bluzka? nijakie. Po prostu denne.

Nastała jednak przełomowa chwila, w której umysł dziewczyny nie był w stanie podjąć decyzji tak szybko jak z poprzednimi ubraniami. W jej rękach znalazła się nieskazitelnie biała sukienka mini ze złotymi haftowaniami. Bohaterka niezwykle dobrze pamiętała tę szmatę. Tak dobrze, że gdy tylko jej świadomość odzyskała kontrolę nad ciałem, odrzuciła sukienkę na łóżko i odsunęła się w kąt. Masa, dosłownie potęga wspomnień przeszyła jaźń i stała się powodem do uwolnienia emocji.

– Co ty tu robisz? Ja nie chcę… – Zaczęła płakać, ba, trząść się ze strachu. – Przecież cię wyrzuciłam… ale ty mnie prześladujesz.

Sukienka była nieodłączną częścią życia i stylu dziewczyny. Była jak bufor na wszystko, co dręczy człowieka, a mimo to nie traciła blasku. Wydarzenia, jakie towarzyszyły tej tarczy, stanowiły jednak traumę dla chcącej spokoju dziewczyny. Nie mogła się uwolnić od wiru, w jaki wciągnął ją los. Wspomnienia o nauce, która straciła znaczenie, znajomych – dawno pochowanych przez niebezpieczeństwa swoich profesji. Została tylko ona. Sama w pustce świadomości bez punktów odniesienia. Tych faktów nie dało się przeinaczyć, by ich „nie było”. Dlatego też szczęście i zaradność poszły z nią na mały układ. Pozwoliły jej opuścić zgliszcza i iść dalej. Boso, po ostrych kamieniach, ale iść. Dziewczyna zrozumiała jednak, że wcale nie musi iść drogą, którą naszykowało jej życie, i zrobiła dwa kroki w bok, aby z kamiennej ścieżki przejść na miękką trawę, pozornie oczyszczającą jej stopy z pyłu. A czym ta trawa była? Otóż nie „czym”, a kim – jej mężem; lubym, którego tego dnia nie zastała w łóżku.

– Krzysiek…? – zapytała, wychodząc w pełnym już rynsztunku z pokoju na ciasny korytarzyk prowadzący na hol oraz do kuchni.

Nie usłyszała odzewu, chociaż bardzo tego chciała. „Pewnie wyszedł przed dom i się zasiedział…”, pomyślała i udała się w stronę drzwi, uprzednio zahaczając o kuchnię, by wstawić wodę na herbatę. Uwielbiała ten napój. Odrobina cytryny – a niekiedy i połówka owocu się zdała – była jak recepta na dobry dzień. Chyba że akurat dzień nie był dobry, wtedy nie dawała żadnych korzyści, oprócz mniejszej szansy na szkorbut.

Przygotowawszy kubek na wrzątek, poszła do drzwi. Założyła buty i wyszła na zewnątrz, odczuwając kolejny powiew świeżego powietrza. Owe powiewy nigdy nie mogłyby się jej znudzić, bo mocno przypominały niewinność i delikatność. Stanowiły dla niej symbol spokoju, który może zostać zaburzony, przerwany przez istną apokalipsę, przynoszącą niewyobrażalne straty. Dlatego też starała się doceniać łagodność natury.

– Och, tutaj jesteś. Dlaczego już nie śpisz, Krzysiu? – zapytała, obejmując męża siedzącego na bujanym fotelu. Wtuliła się w jego gęstą, karmelową czuprynę i sunęła jedną dłonią po „nieśmiertelnej czarnej kurtce”.

– „Krzysiu”? – zapytał z lekkim zakłopotaniem, a następnie wskazał na położenie słońca. Definitywnie nie był to już ranek. – Kiedy słyszałem to imię… Nie pasuje do mnie. Nie jestem Ziemianinem.

Dziewczyna wtuliła się jeszcze mocniej.

– Dla mnie będziesz – powiedziała i zamruczała taktownie, na co mąż się uśmiechnął i wstał z fotela, aby ją przytulić.

Jego chłodne od zewnętrznej temperatury ręce objęły kobietę w talii. Zakochani zbliżyli swe usta, by zwieńczyć krótką chwilę pocałunkiem. Mimo tylu lat ich miłość się nie zestarzała. Kluczem do jej przetrwania były przeszłe warunki, w jakich musiała się fortyfikować, oraz zagorzała walka pary. Gdyby nie ich świadomość, że bez siebie nie stanowiliby całego organizmu, a raptem zagubione szczątki – niczym dzieci błądzące po świecie – to nigdy nie mogliby zakorzenić tak potężnego uczucia. Mimo wzlotów i upadków każda wspólna chwila była dla nich jak godzina, pełna namiętności i oddania drugiej osobie. Tę bogatą chwilę przerwał jednak znajomy głos…

– A cóż to! To nie po bożemu tak się miziać na zewnątrz! – rzucił w ich stronę znajomy ksiądz, wracający właśnie z pobliskiego lasu. Wesoły ton głosu był dla niego typowy.

– Ooo, witaj, Tom, co cię tu sprowadza? – odezwał się domniemany Krzysiek, subtelnie odsuwając się od żony, by powitać przyjaciela.

– A zdrówko pozwala, to chadzam szukać harmonii bożej po lasach. Powinniście się kiedyś wybrać ze mną! Znam wszystkie szlaki, a więcej rąk do zbierania i oczu do szukania to większy bigos na święta! – odpowiedział jasnowłosy duchowny, pokazując, co udało mu się uzbierać do wiklinowego koszyka. – A u was jak się wiedzie? Korina jak zwykle piękna, a mój kolega Krafer wiecznie w tych samych ubraniach, to ci numer.

A więc… Krafer? Czyżby to imię nie było już kanonicznie znajome? Korina…? Ależ naturalnie.

Mężczyzna zajrzał do koszyka i mimo że nie był entuzjastą grzybobrania, to wnet dostrzegł, jak Tom by się uraczył, gdyby faktycznie sporządził jakąś potrawę z tych grzybów.

– Czyś ty na głowę upadł, Tom? Przecież to szatany…

Ksiądz jedynie lekko się uśmiechnął i powiedział to, co zostało już nadmienione:

– W trakcie, gdy wy braliście udział w tych skomplikowanych przygodach, ja oddałem się sztuce szwendania po lesie. Wiele mnie to nauczyło, a w rezultacie udało mi się zapamiętać tę jedną drogę. – Mówił z pełnym przekonaniem, po czym wyjął dorodnego grzyba z koszyka i ugryzł kawałek, aby przekonać się, czy faktycznie piecze, czy jest gorzki.

Krafer już chciał się rzucić, aby reanimować Toma, który żuł i żuł, i nie mógł dociec smaku, ale finalnie wypluł truciznę.

– Z tym jednym może i macie rację, ale reszta! Zobaczcie, jakie piękne koguciki, rodowiki i margaryniaki!

– Trzeba przyznać – powiedziała Korina. – Nie ma co się dziwić, jak w tym roku wilgotno i ciepło. A to dopiero początek jesieni. Będzie jeszcze wiele okazji, żeby iść i wspólnie ich szukać.

Rozmowa trwała dalej w najlepsze. Tom opowiadał, jak to u niego na plebanii nikt za grosz nie ma zmysłu do zbieractwa. Mówił to z taką dumą, jakby od tego zależało czyjeś życie. Życie zaś w ówczesnym dostatku i przepełnione dobrodziejstwami prężnego rozwoju i osiadłego na stałe pokoju w ludzkiej części Akatonu było relatywnie łatwe. Trzeba by całkowicie porzucić moralność i obrać sobie skrajnie wyboistą drogę, by nie być uczestnikiem w „biesiadzie”. A ludziom należało przyznać, że mieli genialny powód do świętowania. W końcu niemal dwieście lat ciągłych potyczek dla wielu stanowiłoby zatarcie wszelkich granic i w wyniku popadnięcie w szaleństwo. Przyjaciele bohaterów niestety dali się pochłonąć wirowi rzezi, jaką stanowiła wojna, ba, Krafer też stał się ofiarą, lecz walczył. Walczył ze swoim „złym ja” i finalnie udało mu się przezwyciężyć trudności mimo czynnego udziału w wielu – wspomnianych przez Toma – przygodach. Bohaterowie dysponowali ogromną pulą wspomnień, lecz starali się przywoływać tylko te najlepsze, a było to niezwykle trudne, gdyż wiele miało tylko kilka pozytywnych wątków, a jako całokształt stanowiły tragedie. Obiadowa atmosfera wahała się miedzy niezręczną ciszą, śmiechem i luźną pogawędką.

Mimo urywanych zdań kubki pełne kawy i herbaty z przyzwoitością się opróżniały. Po trzeciej dolewce Tom ziewnął i przetarł oczy.

– Wybaczcie mi takie zachowanie, ale chyba musieliście mi dosypać moich lekarstw do tej herbaty, bo wyjątkowo chce mi się spać – mówił, zaglądając ponownie do kubka. – Gdzie kupujecie cytry… och.

Ksiądz zaniemówił, gdy spojrzał na blade od spodu kubka lustro wody. Zdawało mu się, że dostrzegł tam twarz. Odłożył przedmiot na stół i się otrząsnął.

– Czy wszystko z tobą w porządku? – zapytał Krafer, marszcząc swoje krzaczaste brwi. Mimo podobnego wieku, co jego ukochana, wyglądał zdecydowanie starzej. – Wyglądasz na bardzo… przestraszonego?

– Och, ja i moje sny. Czasem ciężko mi odróżnić fikcję od rzeczywistości i dałbym sobie głowę uciąć, że przed chwilą widziałem w tym kubku twarz!

Krafer spojrzał na Toma z ewidentnie niepochlebnym wyrazem twarzy.

– Musisz teraz żartować, racja? – zapytał, po czym nagle wybuchł śmiechem, samemu obracając całą sytuację w kawał.

Tom jednak był pewien swoich słów. Spojrzał wymownie na Korinę, a ta osłupiała. Sama chciała powiedzieć Kraferowi, co się stało, gdy przeglądała ubrania. Dziewczyna odkaszlnęła i również zwróciła uwagę, że coś musi być w powietrzu, bo też czuje się niewyraźnie. Jej mąż aż się podrapał po brodzie, a trzeba było przyznać, że miał na czym pleść warkoczyki.

– No dobrze, odprowadzimy w takim razie Toma na plebanię, a potem wracamy i idziemy spać. I tak dzisiejszy dzień jest nieco mdły – powiedział, zabierając z krzesła kurtkę, którą zostawił tam, wchodząc do pomieszczenia.

– Oj, to prawda. Ranek jeszcze był przyjemny, ale im wyżej słońce, tym ta atmosfera staje się cięższa. Oby nie było burzy. Boję się jak diabeł święconej wody! – oznajmił Tom, stając na równe nogi.

Gdy tylko bohaterowie opuścili domostwo, na niebie zaczęły się pojawiać pierwsze chmury, nie pozostawiając wątpliwości, że burza wieczorem jest pewna. Widząc te znaki, Krafer wrócił jeszcze do domu po parasolkę, na wypadek gdyby deszcz przyłapał ich, zanim wrócą.

Bohater wszedł do sypialni, bo tam, w dużej szafie znajdowała się stabilna parasolka. Schował ją tam, gdyż wszelkie inne akcesoria przeciw złej pogodzie, które małżeństwo zostawiało przy wejściu, zwykle traciły na stopniu używalności przez banalne okoliczności, jak przypadkowe zerwanie się z wieszaka i pęknięcie. Dlatego też Krafer zabierał rzeczy, które są przeznaczone do wielokrotnego użytku, w bezpieczne miejsca.

Tym razem, gdy znalazł się w pokoju, od razu zauważył, że coś było nie tak. Najpierw dostrzegł pustą szafkę na ubrania, które leżały na krzesłach zamiast na swoim miejscu. Był jeszcze jeden ciuch nie na swoim miejscu, ale ten kawałek był inny. Biała spódnica wciąż leżała zmięta, niczym wyjęta psu z gardła, na łóżku. Krafer podszedł bliżej, by zobaczyć, czym sobie zasłużyła na takie traktowanie. Wziął ją do ręki i bez wyraźniejszej przyczyny coś go tknęło, by powąchać tkaninę. Nie zastanawiał się, czy było to w tamtej chwili potrzebne, a po prostu to zrobił i doszedł do intrygujących wniosków.

– Hm… Śnieżnobiała, ale capi, jakby leżała na trupie przez pokolenie czy dwa. Błe! Ale stęchlizna – mówił, próbując odgonić od siebie smród. – Ale chwila. Czy ona jej przypadkiem nie wyrzuciła… O cholera!

Bohater zabrał to, po co przyszedł, i pędem wyszedł z domu, zamykając budynek na klucz, który potem schował do kieszeni.

– Już jestem – powiedział i otrzepał się jeszcze raz z nieprzyjemnej woni. Korina lekko zachichotała na widok strasznie ospałego, nieogarniętego męża.

– Czy coś się stało? – zapytała. – Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.

– To może nie być takie odległe. Dlaczego nie wyrzuciłaś tej sukienki, tak jak mówiłaś? Albo dlaczego jej nie uprałaś, skoro tak bardzo chciałaś ją zatrzymać? – odpowiedział kontrpytaniem Krafer, oczekując rzeczowej odpowiedzi. Sytuacja w domu mocno go zdziwiła, ale nie byłoby nic dziwnego w byle ubraniu, gdyby nie to, że z suknią wiązała się pewna historia…

Mroczny władca kukiełek i kreator lalek; zdeformowanego życia gotowego posłusznie wykonywać tylko jego rozkazy, by zapewnić sobie przetrwanie… To te istoty były powodem, dla którego Krafer niemal osiwiał. Ów lalkarz stoczył za życia wiele bojów i jedną z takich walk było starcie z Koriną.

Pragnął zamknąć dziewczynę w jednej z form lalki, z której by nie uciekła. Żądał, by poddała się jego władzy, lecz była ona jedyną osobą, która była w stanie przeciwstawić się sile form, jakie narzucał pełnym obaw ludziom. Pełnia wigoru, nieskalana czasem młodość i charakter pozwoliły Korinie wygrać tę bitwę, lecz był to zarazem moment, gdy obleśne macki absurdu chwyciły ją i przeszły zakamarki jej jestestwa. Znalazła się w iście agonalnym stanie. Podłe szachrajstwa, jakimi posłużył się lalkarz, zadały potężny cios, który niczym pnącze owinął się wokół jaźni bohaterki i sięgnął do najskrytszych i najbardziej osobistych wspomnień.

Sztuczki Koriny w żadnym stopniu nie były gorsze od umiejętności przeciwnika, a można by rzec, że zdołała go przewyższyć i wyprzedzić jego pychę. Nie da się ukryć, że Akaton jest magicznym światem z przyszłości i pewne aspekty manipulacji naturą zostały ujarzmione, dlatego też Korina wykorzystała znaną jej wiedzę i wraz z pośrednikiem zdołała przekląć ubranie, by skumulowało w sobie całą negatywną aurę, tym samym uwalniając i ratując czarodziejkę od postępującego wypaczenia.

Czy było to coś trudnego…? Można by wszcząć dyskusję, aczkolwiek z punktu widzenia dziewczyny było to delikatne poświęcenie. Świadomie mówiła, że spotkało ją już tyle, że i ta potyczka zostanie stłamszona w odmętach umysłu, lecz była w błędzie. Jadowite macki lalkarza zasiały w niej ziarno. Gdyby nie odrzuciła od siebie wspomnianej „szmaty”, to zostałaby kolejną lalką. Mimo wykazywania odporności, odpowiednio duża dawka trucizny byłaby w stanie zniszczyć tę dziewczynę.

Dlaczego jednak byle ubranie, tak prosta sukienka miałaby być powodem, przez który Korina się zawahała? Tracąc ją, bohaterka straciłaby swoje zdolności. Niemal cała moc wyparowałaby z niej; materiał, z którego powstała owa „tarcza”, miał właściwości równie magiczne, jak najgłębsze zakątki Akatonu. Korina otrzymała ją, gdy jeszcze chodziła do szkoły. Wykładowca widział potencjał i kompatybilność między dziewczyną a tkaniną; jakby były sobie pisane. Nauka jej magicznych aspektów, która najlepszym zajęłaby wiele godzin, dla Koriny była jak drobnostka. Synergia stała się nieodzownym elementem życia bohaterki. Dlatego też z trudem przyszło jej porzucić dawną, niewinną biel i pozwolić, by wszelka magia wyparowała. Zostały jej tylko podstawowe umiejętności, które przesyciły jej charakter.

Odrzucenie znanych norm było na początku bardzo trudne. Choćby idąc przykładem Krafera, który z magią obcował tylko i wyłącznie za czasów drugiej wojny, kiedy stanęły przed nim największe wyzwania, kładące niezniszczalne wówczas ciężary na jego niedoświadczonych barkach. Bohater nie znał takich umiejętności, jak wzniecanie ognia własną dłonią. Wiedział, jak trzymać ogień, co każdy amator może – słowa klucze – zrobić, ale by nim władać? Absurd.

Wielokrotnie przyłapał Korinę na staniu i „modleniu się do czajnika”. Przyzwyczajona do wygód: ilekroć chciała zagotować wodę, to brała czajnik czy garnek do jednej ręki, a drugą przystawiała do dna i w mgnieniu oka woda była ciepła. Jej irytacja, gdy sztuczka nie wychodziła (z wiadomych względów), była co najmniej urocza. Jednakże niech pozór nie zwiedzie. Krafer wielokrotnie oberwał lub został zmierzony przerażającym, trupim spojrzeniem za podśmiewanie z zaspanej żony, która pukała o dno naczynia, chcąc zrobić herbatę.

Z biegiem kolejnych opowieści bohaterowie dotarli na plebanię. Był to budynek niczego sobie, ale okropnie niekształtny, gdyż stanowił przybudówkę do kościoła. A ten? Zupełnie inna materia! Musiał starczać dla całej wioski, a ludzi było co niemiara. Podzielony był nawet na kilka sekcji, zjednoczony pod jedną flagą harmonii. Jednocześnie mogły odbywać się trzy obrządki dla różnych wyznań. Kościół stanowił bardzo atrakcyjny obiekt i ludzie z okolicznych wiosek czy nawet miast fatygowali się, by tu przyjść. Wiara w przyszłości delikatnie się zmieniła. Główne obrządki odprawiano tylko w jeden dzień tygodnia oraz święta ustalone na nowo zgodnie z obowiązującym kalendarzem. Religia jako lekcja odbywała się w jednej z wymienionych sekcji, a dwie pozostałe stanowiły miejsce stricte sakralne. Można by rzec, że wiara przestała odgrywać ważną rolę u wielu ludzi, ale to już nie była Ziemia. Proporcje wyznaniowe wśród ocalałych i dalsze czynniki warunkujące kulturę były mocno wykrzywione i nie mogły stanowić o kontynuacji życia w sposób sprzed katastrofy.

Rdzenni Akatończycy nie przyjęli ciepło obrządków ludzkich, gdyż dla nich to Szame był najważniejszym bóstwem. Powstawało o nim wiele legend i każdy naród inaczej interpretował święte księgi. Najważniejsze jednak było to, by nie pozwolić obcym znieważyć w żaden sposób bóstwa. Logiczne. Jeden z narodów akatońskich – Katusjanie trzymali się kurczowo tej zasady i byli skłonni mordować ludzi tylko za to, że byli ludźmi. Jednakże Akaton rządził się takim prawem – kto jest największy, najsilniejszy i najmądrzejszy, ten robi, co chce. Budziło to wiele nieporozumień, lecz pozostałe narody uznawały ludzi jako ubogacenie; nowy gatunek, który może się przydać, dlatego też stopowały ludobójcze zapędy swoich pobratymców. Lecz aby stosunki między ludźmi a Akatończykami się ociepliły, musiało dojść do cudu. Cywilizacyjnie istniała zbyt duża przepaść, przerażająca zdecydowaną część społeczeństw.

Ludzie byli dla rdzennych jak nieświadome istoty. Traktowani jak ktoś zdecydowanie słabszy i gorszy, musieli walczyć o swoją pozycję. Chcąc przypodobać się potężnym tworom, zaczęto propagować pochwałę dla gatunku ludzkiego. Skomplikowana sytuacja martwiła wielu, w tym Krafera, który jednakże wierzył w głębi duszy, że żadne nowe konflikty nie nastaną „za jego kadencji”. Na czym mu zależało – by spokojnie dożyć starości i umrzeć w sposób najsprawiedliwszy; nie poddać się spaczeniu na umyśle, mediom czy innym czarom, a odejść, gdy „nadejdzie pora”.

Korina stanowiła delikatną kontrę dla zachowań męża. Nie zamartwiała się tym, co może nadejść, a starała się żyć chwilą. Dobrze wiedziała, że jeśli zadba o to, by nie popełniać dewiacji, tańcząc ryzykowne tango ze stresem i problemami, które po lepszym namyśle okazują się drobnostkami, to przeżyje jeszcze długi czas. Liczyła szczerze na wspaniałomyślność obecnych administratorów. Jej pozytywne myślenie kończyło się, gdy myślami sięgała do męża. Obserwowała, co się z nim dzieje. Momentami był zbyt szorstki i zbyt raptowny. Zawsze jednak po takim napadzie rozumiał, co źle robił. Najgorszy był fakt, że postępowała w nim choroba. Przeżycia na wojnach i nieekonomiczne obcowanie z czarną magią, a także strata wielu członków rodziny, która go przygarnęła i posklejała w całość… te wydarzenia odbijały coraz większe piętno.

– Jeśli chcesz, gdy wrócimy, to zadzwonisz do Alii – powiedziała Korina, widząc niewyraźną minę Krafera. Takie drobne szczegóły zwykle oznaczały, że o coś może chodzić. Ona wiedziała jednak, jak zapobiegać problemom.

– Och, pewnie. Ciekawe, jak się ta nasza piratka ma w dalekim świecie – odpowiedział, zerkając na parasol, na którego powierzchni zaczął formować się błyszczący nalot. – Czy mi się zdaje, czy pada?

Żadne formy tradycyjnego leczenia nie były w stanie załagodzić sytuacji i Korina każdego dnia starała się przyjąć do wiadomości, że jej małżonek najpewniej niebawem oszaleje lub popadnie w stan świadczący o niezdolności do życia w rodzinie czy społeczeństwie. Gdy tylko mogła, starała się odciągnąć jego uwagę od myślenia. Zwykle zachęca się ludzi do przemyśleń i wysnuwania wniosków, co może być drogą do dojrzewania i rozwoju świadomości, lecz w przypadku Krafera myślenie prowadziło tylko do wspomnień. Łatwo dało się go na tym przyłapać. Ilekroć temat owej materii wpadł mu do głowy, smutniał i jego postawa marniała. Ciężko było go wybudzić z transu, gdy tylko wdał się w taką wewnętrzną dyskusję z samym sobą, ale nie stanowiło to problemu dla Koriny. Przyrzekli sobie wierność i tego musieli dotrzymać; w każdych okolicznościach.

– A co zrobimy z tą sukienką? Wyrzucisz ją czy zostawisz? – zapytał, widząc dom na horyzoncie.

– Och. Wiem, co z nią zrobię, i nie musisz się tym przejmować. Jeszcze dziś zniknie. Podrę ją i wrzucę do pieca. I wszystko będzie tak jak wcześniej. Nie wiem nawet, jak się znalazła w naszej szafce – odpowiedziała, opierając głowę na ramieniu Krafera.

– Żadnych uczuć? Ciężko byłoby mi się rozstać z tą kurtką. Rośnie ze mną od małego. Pozbywanie się tylu wspomnień… Coś nie do pomyślenia.

Korina uśmiechnęła się krzywo. Miała nadzieję, że sformułowała wszystko na tyle dobrze, że temat nie będzie drążony dalej. Szybko jednak znalazła motyw do zmiany tematu.

– Przyśpieszmy kroku, zapomniałam, że pranie jest w pralce. Przez cały dzień pewnie już zdążyło zgnić. Najwyżej je porozwieszamy po drzwiach, co myślisz o tym? Czy chce ci się schodzić do piwnicy po ruszt do suszenia?

Krafer przytaknął, że może iść. I tak chciał wyjąć jakieś przetwory na kolację, bo tego ranka cały czas siedział w swoim bujanym fotelu ze źdźbłem trawy w ustach i udawał starego kowboja, mimo że wyglądem absolutnie by się nie wpasował w…

– Ej, kim jesteś!? – zakrzyknął, wytrącając się z transu na widok nieznajomej osoby, która ewidentnie chciała okraść ich dom.

Oddawszy żonie parasolkę, bohater z niesamowitym rozpędem podbiegł do zakapturzonego nieznajomego próbującego wytrychem dostać się do mieszkania. Korina starała się dotrzymać kroku mężowi, ale on był zbyt szybki. Widziała na pierwszy rzut oka, że kipiała w nim furia. Zastanawiało ją jednak, co mogło skumulować taką agresję. To nie było typowe dla reakcji na złodzieja. Ruchy, gestykulacja… strasznie nienaturalne. Dziewczynie zdawało się nawet przez chwilę, że widzi, jak mąż wyjmuje miecz, który zwykł nosić przy sobie za czasów przynależności do zakonu.

– Nie podoba mi się to… Krafer! – krzyknęła przestraszona. – Krafer!

Koszmar II

Doczekałem się pustki. Jednakże ta nie trwała długo, można by rzec, że z całej palety towarzyszących mi emocji ta była tylko ziarnkiem piasku, drobną trudnością, którą przezwyciężyliśmy. Och, naturalnie my, bowiem moja duma odegrała w całym przedstawieniu kluczową rolę. To właśnie moja duma nakazała mi podjąć najlepszą decyzję w życiu. To dzięki niej odważyłem się wstać i pokazać światu moją siłę. Nie pozwoliłem, aby ktokolwiek lub cokolwiek manipulowało moimi potrzebami, uczuciami czy tym, co robię. Tak było wcześniej i było to po prostu niehumanitarne! Ludzie traktowali mnie jak najgorszego śmiecia i byli przyczyną kolejnych problemów.

Dlaczego mi nie pomogli? Przecież mogli! Dlaczego nikt nie widział, jak marznę na mrozie, dlaczego nikt nie widział, jak konam z głodu… dlaczego? Czy ja naprawdę chciałem tak wiele? Nie mogli mi dać nawet czerstwych bułek sprzed tygodnia? Zjadłbym je. Nie mogli mi dać chociaż jednej, starej i dziurawej bluzki? Przyjąłbym z chęcią! Ale oni…? Oni wybrali wojnę ze mną! Więc skoro tego chcieli, to… to dostali. Od momentu odrzucenia nie wahałem się mordować czy rabować. Ilekroć ludzie mnie ujrzeli, mogli być pewni, że będę ich cierpieniem.

Finalnie udało mi się odnaleźć w tym ulgę. Każda jedna, jak to oni określali… „zbrodnia” cieszyła mnie. Miałem dziką radość i satysfakcję z wymierzania mojej sprawiedliwości. Ale czasem zdarzały się gorsze dni, gdy ludzie nie potrafili zrozumieć, jak wielkim wrzodem są i jak wielką marność stanowią dla świata. Wtedy stawiali mi się. Ja byłem strażnikiem nocnych ulic. Nocą nie było świadków mojego „uleczania miasta”. Bałem się, że zostanę męczennikiem. Robiłem tylko to, co uznawałem za słuszne; tylko wykonywałem rozkazy swojego sumienia, a to wiedziało, że jestem… lepszy. Miałem w takim razie prawo wykonywać wyroki na tych „gorszych”. Nie stanowili oni pożytku dla społeczeństwa.

Największy ból sprawiały mi słowa, nie ciosy i szamotaniny, które i tak kończyły się uduszeniem, bo tę metodę preferowałem najbardziej – ci ludzie marnowali tylko powietrze, więc zależało mi, by odciąć im jego dopływ. Odczuwałem przyjemność, widząc, jak ludzie pragną, próbują się uwolnić. Tak bardzo chcieli wrócić do marnowania cennego powietrza, a ja – okrutnik, im nie pozwalałem! Tak oto ze społecznej kotliny wypiętrzyłem się aż na sam szczyt. Wspaniałe uczucie: móc osądzać innych i tym samym pełnić ważną funkcję. Oczyszczanie ulic z tych wszystkich… tyranów, manipulatorów, zdrajców i grzeszników… To jest coś wspaniałego. Kochałem to robić.

Mordowałem, a potem okradałem wszystkich. Każde błaganie było dla mnie dowodem winy. Każdy prosił, bym go nie zabijał, wszyscy tak bardzo nagle łaknęli żyć i obiecywali mi wiele rzeczy. Ale co po tych obiecankach, skoro wiedziałem, że gdybym ich wypuścił, to natychmiast porzuciliby myśl o nawróceniu? Niezmiernie mnie to irytowało w ludziach. Dlaczego ich natura zniżała ich do takich… cwaniaków? Przecież to nic innego, jak potwierdzenie, że jest się najgorszym dwulicowym ścierwem. Dlatego też nie wybaczałem. Jeśli ktoś mnie spotkał, to nie było dla niego odwrotu. Ciemne i mgliste noce sprzyjały niezmiernie atmosferze do przelewania krwi tych niewdzięczników. Było mi bardzo smutno, że nie doceniali mojej pracy. Jednakże pewnego dnia zdałem sobie z czegoś sprawę…

Siedziałem w mym zaciszu daleko za miastem i oczekiwałem kolejnej nocy. Dzień był wyjątkowo ponury. Słońce schowane za chmurami również nie miało zamiaru przedłużać swojej wizyty na niebie, wiedząc, jak bardzo wrednych ludzi ogrzewa. Gdy myślałem o tym słońcu, o jego kolorach… zrozumiałem, czego jeszcze nie zrobiłem. Na myśl przyszła mi tarcza… lśniąca, złota tarcza, która jeszcze nie opadła. Obudziła się wówczas we mnie żądza, doprowadzając do wniosku, że to, co robiłem, mogło być… mogło mijać się z celem. Dlaczego usuwałem te wszystkie pasożyty w losowej kolejności, zamiast zacząć od tych, które przysporzyły mi najwięcej bólu?

Zebrałem w sobie siły, założyłem najprzyzwoitsze ubrania i udałem się w stronę miasta. Narzuciłem na głowę kaptur, aby nikt nie mógł mnie rozpoznać, choć i tak nie było osób, które przejmowałyby się mną. Ich obchodził tylko „on”. Ten tajemniczy „on” był obiektem zainteresowań ludzi! Ale nie czułem, żeby mi to ubliżało. Jak najbardziej mi odpowiadało. Jeśli kiedyś doszedłbym do wniosku, że ulice są czyste, może zacząłbym normalnie pracować. Chociaż wizja bycia okradanym przez bogatego łachudrę, który umywa rączki od ciężkiej pracy… Nie dopuszczałem do siebie zbyt blisko takich myśli. Drobne teorie i snucia ciągle przetaczały się przez mój umysł, ale traktowałem je z lekką dozą sarkazmu.

Idąc do miasta, widząc pojawiające się na horyzoncie budynki i mury, zacząłem odczuwać radość. Wkroczyłem dumnie do miasta i zaszyłem się w jednej z uliczek. Entuzjazm i świadomość, co miało się wydarzyć tamtej nocy, buzowały we mnie coraz mocniej i mocniej, i…

Usłyszałem znajomy głos:

– Ren? Czy to ty?

Uśmiechnąłem się ukradkiem, nadal podpierając ścianę.

– Noce są ostatnio niebezpieczne…

Oczywiście, że były. Moja potrzeba, by oczyszczać społeczeństwo, była nieprzeparta. Tym razem byłem ekstremalnie nabuzowany, a świadomość, że ofiara sama na mnie wpadła, zanim zdążyłem cokolwiek przygotować… Ekscytowało mnie to! Byłem gotów, by dorwać ją choćby gołymi rękoma. Spojrzałem w jej stronę i życzliwie odpowiedziałem, że to ja i że miałem kogoś tu spotkać. Rozmowa potoczyła się dalej.

Dziewczyna niepewnie do mnie podeszła. Och, ty gnido. Zepsułaś we mnie resztki maszynerii, która dawała mi wiarę w to zaplute społeczeństwo. Widocznie byłaś świadoma, że wyrządziłaś wtedy wiele zmian w moim światopoglądzie.

– Czy wszystko z tobą w porządku? – usłyszałem.

Wyrwało mnie to z transu, w jaki pozwoliłem sobie wpaść. Powiedziałem, że tak, jak najbardziej miałem się dobrze i udało mi się wydostać ze skrajnego ubóstwa. Uśmiechnęła się delikatnie, ale dostrzegałem, że drżała. Noc była wyjątkowo chłodna. Miała na sobie jakiś sweter, ale widocznie nie wystarczał, by ogrzać jej zimne jak lód serce. Jakaś spódnica… Widocznie wracała z gości. Włosy za to rozpuszczone. Teraz jednakże miałem tyle szczęścia, że widziałem ją z przodu. Nie mogła zasłonić się tą sztuczną tarczą, a ja upewniłem się, dlaczego wówczas mi się podobała. Niejeden by chciał położyć łapy na tych... oooch, kształtach.

– Muszę już iść, ale może kiedyś się jeszcze zobaczymy? – mówiła, a ja przytaknąłem.

W odpowiedzi na jej pytanie sam zapytałem, czy mogę jej potowarzyszyć i gdzie idzie. Okazało się, że cel jej podróży był tuż na następnej ulicy. Grzecznie mi odmówiła, więc uznałem, że pora przejść do działania.

– Rozumiem, ale czy mogłabyś mi poświęcić jeszcze chwilę? – zapytałem niepewnie, niemalże zadrżałem, gdyż zdążyłem wyrobić sobie kilka stylów mówienia, i wyciągnąłem ręce w jej stronę.

Ona spojrzała niepewnie, ale ostrożnie podała mi swoje ręce. Patrzyłem jej głęboko w oczy, niemalże z rozpaczą. Zauważyłem także, że była nieco wyższa ode mnie. Powiedziałem jej tylko, że przykro mi, że tak wyszło. Liczyłem, że mogłem mieć w niej oparcie. Myślałem, że dawała mi wyraźne znaki.

Udało mi się wywołać w niej wyrzuty sumienia. Tamtego dnia po prostu odeszła bez słowa, a teraz? Spuściła głowę i próbowała coś powiedzieć, ale słychać było tylko wydechy, myśli niemające sensu, podarte na kawałki. Przejąłem pałeczkę. Wiedziałem doskonale, że i tak by powiedziała, że nic z tego. Jej wyraz twarzy: zakłopotanie, narastający chłód i strach nie pozwalały dobrać słów. Ale mnie to… nie obchodziło. Powiedziałem, żeby się nie przejmowała, bo każdy popełnia błędy, a ja jej ten błąd wybaczę. Wybaczę… gdy z nią skończę.

Pisk. Krzyk. Lament…

Dziewczyna odskoczyła, ale fakt, że trzymałem ją za ręce sprawił, że straciła równowagę i ułatwiła mi pracę. Niestety nie spodziewałem się, że te kruche ręce mogły mieć w sobie choć krztę siły, i udało jej się częściowo uwolnić z mojego uścisku. Powiedziałbym, że wdrapała się po mnie, by stanąć na równe nogi, ale wtedy wyniosłem już lekcję i trzymałem mocnej. Wiedziałem, że w końcu jej krzyk zwróci czyjąś uwagę, więc przygniotłem ją do ściany, wyjąłem prędko puszystą szmatkę z kieszeni i wcisnąłem do ust dziewczyny. Krzyk został częściowo stłumiony. Jej uwaga skupiła się wówczas na usunięciu knebla. Była zszokowana. A ja? Trzymałem ją unieruchomioną i obserwowałem, jak ta piękność się wije. Uznałem jednak, że jest na tyle wyjątkowa, że nie pozwolę, by się po prostu udusiła. Przygniotłem ją jeszcze mocniej całym ciałem, by móc wydobyć z kurtki nóż – mały scyzoryk, ale na tyle ostry, by przebić się przez ciało.

Chciałem, żeby się wykrwawiła, żeby uleciały z niej wszelkie soki, jak ze mnie uleciała wszelka empatia.

– Myślałaś, że mnie tak po prostu zostawisz? – powiedziałem, pokazując jej nóż.

Przestała się wiercić i zdołała opanować oddech, skupiając wzrok na ostrzu. Zbliżyłem je do jej gardła, a ona ponownie się szarpnęła, ale zdecydowanie bardziej subtelnie, by przypadkiem się nie zranić. Jej błagalne spojrzenie uświadomiło mi, że mogę sprawić, by cierpiała jeszcze bardziej. Ten maślany, pełen bezsilności wzrok… Myśl, którą odsunąłem od siebie na początku, postanowiła wrócić.

Przewróciwszy dziewczynę na ziemię, usadowiłem się na niej, by nie mogła wierzgać. Ile krzyku! Ile błagań i łez! Och, tych ostatnich było najwięcej. A ja nic przecież nie robiłem. Tylko ją przytuliłem, dałem tabletkę: gorzką, lecz skuteczną, i położyłem spać. Planowałem także pomóc jej się przebrać! Ona na to zasługiwała! Była dla mnie… och. Nienawidziłem jej.

Zacząłem rozrywać jej miękki sweterek, odsłaniając białą podkoszulkę. Tę również pozwoliłem sobie przedziurawić. Wydarłem tyle miejsca, bym mógł w pełni podziwiać walory tułowia tej dziewczyny. Byłem usatysfakcjonowany tym cudownym widokiem. Przedarłem się przez jej ręce, strażników zaciekle broniących jej godności i chwyciłem za jedną pierś. Miękka w dotyku, pobudzała moją fantazję. To było nieopisywalnie przyjemne. Sunąłem dłonią z jednej na drugą, potem przeszedłem do ściskania. Wycie zaczynało mnie irytować. Nie zamierzałem spędzić tak całej nocy, więc zjechałem nieco niżej. Zrobiłem kolejną dziurę, tym razem w jej spódnicy, odsłaniając mokrą bieliznę. Sytuacja ewidentnie bardzo ją zestresowała. Nie słyszałem już jednak jej krzyków. Wszelkie bodźce oprócz wzrokowych i dotykowych nie istniały wówczas dla mnie. Zacząłem masować ją przez mokrą tkaninę, ale widocznie był to cios nie do zniesienia, bowiem zaczęła się szarpać jeszcze intensywniej. Niemalże podniosła tors, ale ja pchnąłem ją ponownie na ziemię. Towarzyszył temu huk i aż się zląkłem; nie chciałem, żeby coś sobie zrobiła. Odeszłaby ode mnie za wcześnie. Jednakże zauważyłem, że znowu próbuje się podnieść, więc postanowiłem przestać się pierdolić i przejść do konkretu.

Przez tę samą dziurę zsunąłem jej majtki. W chwilę potem również byłem gotowy, by się „połączyć”. Uśmiechałem się do niej w tamtej chwili, a ona bezczelnie zamknęła oczy i płakała dalej. Przestała tak intensywnie piszczeć; zmieniło się to w ciche łkanie. Częściowo ją rozumiałem. Też straciłbym wolę do walki i nadzieję na uratowanie, gdybym był w jej sytuacji. Szkoda, że nie dała mi takiej satysfakcji, jakiej oczekiwałem… W każdym razie gotowy do przejścia z gry wstępnej do pełni zabawy i finału położyłem się na niej. Wyjąłem knebel i rzuciłem gdzieś w kąt. Otworzyła wtedy niepewnie oczy i zapytała cicho:

– Dlaczego mi to robisz?

Na to głupie pytanie odpowiedziałem zgodnie z prawdą:

– Nie zasługujesz na lepsze traktowanie.

Nie pozostało mi nic innego, jak iść dalej. Dałem jej całusa w usta. Nie ograniczałem się, bo w przypływie endorfin aż ją polizałem. Na jednym buziaku się jednak nie skończyło… Wraz z kolejnymi zjeżdżałem niżej, po policzku, szyi i ponownie na piersi. Gdy skończyłem te delikatne akty, przeszedłem do punktu kulminacyjnego. Początkowo subtelnie, a potem coraz szybciej. Było świetnie! Dlaczego trwałem sztywno jak głupiec i od razu tego nie zrobiłem? Dlaczego tak przedłużałem; dlaczego ewaporowałem bezszelestnie innych ludzi, skoro taką rozkosz miałem tuż przed nosem? Z uciechy aż zacząłem się brechtać! Ona, o dziwo, również! Jednakże u niej nie była to radość, a strach; bezkształtne emocje – byleby tylko wrzeszczeć. Przerażenie uwalniało się z jej bezbronnego, obdzieranego z cnoty ciała każdą możliwą drogą. Było to pozornie bardzo słodkie, do czasu, gdy… gdy…

Nie mogłem oddychać z bólu.

Z moich ust natychmiast popłynęła krew. Przerażona dziewczyna wyczuła moment mojej słabości i szarpała. Próbowała się uwolnić! Coraz mocniej… W obliczu końca musiałem zareagować. Próbowałem ostatkiem sił wziąć do ręki nóż i ją zabić, wypełnić mą ostatnią wolę, ale… ale…

– Jeszcze dopełnię swojej zemsty… – powiedziałem, bezwiednie upadając na ziemię, a moje oczy po raz ostatni widziały ten zasłużony horror, jaki stworzyłem, kiedyś…

O Autorze

Łukasz Stachera (ur. 2002) Ziemianin ze Starachowic, miłośnik szachów i tegoroczny maturzysta debiutuje powieścią fantastyczną będącą owocem rozwijanej od lat pasji do pisania, prób zrozumienia świata i duchowych poszukiwań.