Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przedstawienie trwa, póki nie zaśpiewa gruba dama!
Upiór grasuje w budynku Opery w Ankh-Morpork. Nosi maskę białą jak
kość i terroryzuje cały zespół, w tym nieśmiertelnego Enrico
Basilicę, który je bez przerwy, nawet kiedy śpiewa. Głównie
spaghetti w sosie pomidorowym.
Czy jest lepszy sposób na pozbycie się upiora niż czarownica? Na
scenę wkracza najnowsza operowa diwa, Perdita X. Nitt, o takiej
skali głosu, że może śpiewać chórem sama ze sobą. I robi to.
Aby bardziej skomplikować sytuację (bo czemu nie), za sceną pojawia
się kot, który czasami zmienia się w człowieka tylko dlatego, że to
łatwe. Nie wspominając już o starym przyjacielu babci Weatherwax,
Śmierci, którego od zbyt częstego używania boli już ostrze kosy.
I który także niekiedy wkłada maskę...
Terry Pratchett - Urodził się 28 kwietnia 1948 roku w Beaconsfield, zmarł 12 marca 2015. Jako autor opowiadań zadebiutował w wieku 13 lat. Już wtedy było oczywiste, że czeka go świetlana przyszłość. W 1965 roku zaczął pracować jako dziennikarz. W 1971 roku wydana została jego pierwsza powieść „The Carpet People”, a potem kolejne „The Dark Side of the Sun” (1976) i „Strata” (1981). W 1980 roku został rzecznikiem prasowym Centralnego Zarządu Elektroenergetyki. W 1983 roku wydana została jego pierwsza powieść z cyklu Świat Dysku - "Kolor magii". Po ukazaniu się w 1986 roku książek "Blask fantastyczny" i "Mort" Terry Pratchett zdecydował się poświęcić wyłącznie pisaniu. Od tego czasu zarówno ilość wydanych i sprzedawanych książek, jak i popularność pisarza systematycznie wzrasta. Pratchett był także autorem kilku książek dla młodych czytelników. W 1998 roku został uhonorowany przez królową brytyjską Orderem Imperium Brytyjskiego za zasługi dla literatury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Tytuł oryginału
MASKERADE
Copyright © Terry and Lyn Pratchett 1995
First published by Victor Gollancz Ltd,
an imprint of the Orion Publishing Group Ltd, London
Projekt graficzny serii
Zombie Sputnik Corporation
Ilustracja na okładce
Josh Kirby/via Thomas Schlück GmbH
Redakcja
Łucja Grudzińska
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8234-580-3
Warszawa 2013
Wydawca
Prószyński Media Sp z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Tego samego autora polecamy:
KOLOR MAGII
BLASK FANTASTYCZNY
RÓWNOUMAGICZNIENIE
MORT
CZARODZICIELSTWO
ERYK
TRZY WIEDŹMY
PIRAMIDY
STRAŻ! STRAŻ!
RUCHOME OBRAZKI
NAUKA ŚWIATA DYSKU I, II, III, IV
KOSIARZ
WYPRAWA CZAROWNIC
POMNIEJSZE BÓSTWA
PANOWIE I DAMY
ZBROJNI
MUZYKA DUSZY
CIEKAWE CZASY
MASKARADA
OSTATNI BOHATER
ZADZIWIAJĄCY MAURYCY
I JEGO EDUKOWANE GRYZONIE
NA GLINIANYCH NOGACH
WIEDŹMIKOŁAJ
WOLNI CIUTLUDZIE
BOGOWIE, HONOR, ANKH-MORPORK
OSTATNI KONTYNENT
CARPE JUGULUM
PIĄTY ELEFANT
PRAWDA
ZŁODZIEJ CZASU
ZIMISTRZ
STRAŻ NOCNA
POTWORNY REGIMENT
PIEKŁO POCZTOWE
ŁUPS!
ŚWIAT FINANSJERY
HUMOR I MĄDROŚĆ ŚWIATA DYSKU
NIEWIDOCZNI AKADEMICY
W PÓŁNOC SIĘ ODZIEJĘ
NIUCH
ŻÓŁW PRZYPOMNIANY
PARA W RUCH
Serdecznie dziękuję tym osobom, które pokazały mi, że opera jest bardziej niezwykła, niż mogłem przypuszczać. Najlepiej odwdzięczę się za tę uprzejmość, nie wymieniając tu ich nazwisk.
*1*
Huczał wiatr. Burza szalała nad górami. Błyskawice kłuły sterczące szczyty niczym staruszek, który spomiędzy sztucznych zębów usiłuje wydłubać pestkę jeżyny.
Donośnie zabrzmiał wysoki, starczy głos:
– Rychłoż się zejdziem znów?
Zahuczał grom.
Inny, bardziej zwyczajny głos odpowiedział:
– Niby po co musiałaś tak wrzeszczeć? Przez ciebie grzanka mi wpadła do ognia.
Niania Ogg usiadła.
– Przepraszam cię, Esme. Tak sobie zawołałam, przez... no, przez pamięć dawnych czasów. Ale teraz jakoś to nie brzmi.
– Akurat się przypiekła i ładnie zbrązowiała.
– Przepraszam.
– Nie musiałaś tak krzyczeć.
– Przepraszam.
– W końcu nie jestem głucha. Mogłaś mnie spytać normalnym głosem, a ja bym wtedy odpowiedziała: „W przyszłą środę”.
– Przepraszam, Esme.
– Ukrój mi następną kromkę.
Niania Ogg skinęła głową i odwróciła się.
– Magrat, ukrój babci jeszcze... Oj. Zamyśliłam się trochę. Sama to zrobię, dobrze?
– Ha! – odparła babcia Weatherwax, wpatrując się w płomienie.
Chwilę milczały. Słychać było tylko wycie wiatru i nianię Ogg krojącą chleb, co robiła z efektywnością człowieka, który rozcina materac piłą łańcuchową.
– Myślałam, że kiedy się tu spotkamy, poprawi ci się nastrój – rzekła po chwili.
– Doprawdy.
To nie było pytanie.
– Rozerwiesz się trochę i w ogóle... – ciągnęła niania, czujnie obserwując przyjaciółkę.
– Mmm... – Babcia wciąż patrzyła w ogień.
Ojej, pomyślała niania. Nie powinnam tego mówić.
Chodziło o to, że... No, tak naprawdę chodziło o to, że niania Ogg się martwiła. Bardzo się martwiła. Wcale nie była pewna, czy przyjaciółka nie... jak by to określić... staje się... tak jakby... w pewnym sensie... no... czarna.
Wiedziała, że może się to przytrafić tym naprawdę potężnym. A babcia Weatherwax była niezwykle potężna. Stała się czarownicą znakomitszą nawet od niesławnej Czarnej Aliss, a każdy wiedział, jaki ją spotkał koniec. Wepchnięta do własnego piekarnika przez dwójkę dzieciaków... I tak wszyscy twierdzili, że dobrze się złożyło, choć czyszczenie pieca zajęło cały tydzień.
Jednak Aliss, aż do tego strasznego dnia, terroryzowała całe Ramtopy. Tak udoskonaliła swoją magię, że w jej głowie nie zostało już miejsca na nic innego.
Podobno żadna broń nie mogła jej zranić. Miecze odbijały się od jej skóry. Podobno jej obłąkańczy śmiech słychać było na milę dookoła; co prawda obłąkańczy śmiech od zawsze należał do typowych atrybutów czarownicy, jeśli wymagała tego konieczność, ten jednak był szalonym obłąkańczym śmiechem w najgorszym rodzaju. Zmieniała ludzi w pierniki i miała dom zbudowany z żab. Pod koniec sytuacja wyglądała już naprawdę bardzo paskudnie. Jak zwykle, kiedy czarownica staje się zła.
Czasami oczywiście czarownice nie przechodzą na stronę zła. Po prostu odchodzą... dokądś.
Intelekt babci potrzebował jakiegoś zajęcia. źle znosiła nudę. Kładła się wtedy do łóżka i wysyłała umysł na Pożyczanie, do wnętrza głowy jakiegoś leśnego stworzenia; słuchała jego uszami i patrzyła przez jego oczy. Oczywiście, to całkiem wygodne do zastosowań ogólnych, ale babcia była zwyczajnie za dobra. Potrafiła przebywać poza własnym ciałem dłużej niż ktokolwiek, o kim niania Ogg by słyszała.
Było rzeczą właściwie oczywistą, że pewnego dnia nie zechce powrócić. A nastała ta najgorsza pora roku, gdy gęsi krzyczą i latają po niebie co noc, gdy jesienne powietrze jest rześkie i pociągające. Wyczuwa się w tym wszystkim jakąś straszliwą pokusę.
Niania Ogg miała wrażenie, że wie, co jest źródłem kłopotów.
Odchrząknęła.
– Widziałam wczoraj Magrat – powiedziała, zerkając z ukosa na babcię.
Żadnej reakcji.
– Dobrze wygląda. Królowanie jej służy.
– Hmm?
Niania jęknęła bezgłośnie. Jeśli babci nie chce się nawet wypowiedzieć jakiejś złośliwej uwagi, to znaczy, że naprawdę brakuje jej Magrat.
Niania Ogg z początku nie mogła w to uwierzyć, ale Magrat Garlick, płaczliwa jak bóbr, w jednym miała absolutną rację.
Trzy to naturalna liczba dla czarownic.
A one straciły jedną. No, nie dosłownie straciły. Magrat była teraz królową, a królowych trudno nie zauważyć. Ale to oznaczało, że jest ich teraz tylko dwie zamiast trzech.
Kiedy są trzy, jedna może się starać doprowadzić do zgody w razie kłótni. Magrat świetnie się do tego nadawała. Bez niej niania Ogg i babcia Weatherwax działały sobie na nerwy. Przy niej potrafiły we trójkę działać na nerwy wszystkim pozostałym na całym świecie, a to o wiele zabawniejsze.
I w żaden sposób nie da się Magrat odzyskać. Czy też, żeby być precyzyjną, nie da się Magrat odzyskać na razie.
Ponieważ wprawdzie trzy to dobra liczba dla czarownic, ale muszą to być odpowiednie trzy. Trzy odpowiedniego... rodzaju.
Samo myślenie o tym wprawiało nianię w zakłopotanie, co jest niezwykłe, gdyż zakłopotanie przychodziło niani równie łatwo jak kotu altruizm.
Jako czarownica nie wierzyła, oczywiście, w żadne okultystyczne bzdury. Ale istniały jedna czy dwie prawdy, głęboko zagrzebane w macierzystej skale duszy. I trzeba było się z nimi godzić. A wśród nich istniała ta dotycząca dziewicy, matki i... i tej trzeciej.
Uff... Udało się jakoś to pomyśleć.
Oczywiście, to tylko stare przesądy, należące do owych ciemnych czasów, kiedy takie określenia, jak „dziewica”, „matka” i... i ta trzecia, opisywały każdą kobietę w wieku powyżej dwunastu lat, mniej więcej. Obecnie każda dziewczyna dostatecznie inteligentna, by umieć liczyć, i dostatecznie rozsądna, by słuchać mądrych rad niani Ogg, mogła odsunąć stanie się przynajmniej jedną z nich na czas całkiem długi.
A jednak... był to bardzo stary przesąd, starszy niż księgi, starszy niż pismo. Takie wierzenia mocno obciążają gumową membranę doświadczenia i często wciągają ludzi w swoją orbitę.
Magrat była mężatką od trzech miesięcy. Co powinno oznaczać, że wypadła z pierwszej kategorii. A przynajmniej... niania skierowała ciąg myśli na boczny tor... prawdopodobnie wypadła. Oczywiście, młody Verence posłał po odpowiedni podręcznik, z rysunkami i numerowanymi częściami. Niania wiedziała o tym dobrze, bo kiedy składała pewnego dnia wizytę w zamku, zakradła się do królewskiej sypialni. Spędziła tam pouczające dziesięć minut, domalowując niektórym postaciom wąsy i okulary. Z pewnością nawet Magrat i Verence musieli sobie poradzić z... Nie, na pewno jakoś to rozpracowali, chociaż słyszała, że widziano Verence’a rozpytującego o ludzi, którzy mogliby dostarczyć fałszywe wąsy. Niedługo potrwa, a Magrat zacznie się nadawać do drugiej kategorii, nawet jeśli oboje czytają powoli.
Oczywiście, babcia Weatherwax zawsze demonstrowała swoją niezależność i samodzielność. Kłopot jednak polegał na tym, że człowiek powinien mieć kogoś obok siebie, żeby mu demonstrować, jaki to jest niezależny i samodzielny. Ludzie, którzy nie potrzebują innych ludzi, potrzebują innych ludzi, by im okazywać, że są ludźmi, którzy nie potrzebują innych ludzi.
To tak jak z pustelnikami. Nie ma sensu odmrażać sobie różnych części ciała na szczycie jakiejś góry, osiągając zjednoczenie z Nieskończonością, jeśli nie można liczyć na pewną liczbę naiwnych młodych kobiet, które zjawiają się od czasu do czasu i mówią „Och”.
...Znowu muszą być trzy. Życie stawało się ciekawsze, kiedy były trzy. Zdarzały się kłótnie i przygody, i rzeczy, które mogły babcię zirytować, a była szczęśliwa tylko wtedy, kiedy się irytowała. Właściwie, jak wydawało się czasem niani, babcią Weatherwax była tylko wtedy, kiedy się irytowała.
Tak. Potrzebne są trzy.
Bo jeśli nie... Jeśli nie, to czekają ją szare skrzydła wśród nocy albo trzask drzwiczek piekarnika...
Rękopis rozpadł się, gdy tylko pan Kozaberger go podniósł.
Nie był nawet spisany na porządnym papierze. Zapisano go na starych torebkach po cukrze, na odwrotnych stronach kopert i kartkach ze starych kalendarzy.
Pan Kozaberger burknął coś i zebrał garść pleśniejących stronic, by cisnąć je do ognia.
Jakieś słowo przyciągnęło jego wzrok.
Doczytał do końca strony, cofając się kilka razy, gdyż nie mógł uwierzyć własnym oczom.
Odwrócił kartkę. Potem odwrócił z powrotem. I czytał dalej. W pewnym momencie wyjął z szuflady linijkę i przyjrzał się jej w zadumie.
Otworzył barek. Butelka brzęknęła wdzięcznie o brzeg kieliszka, kiedy usiłował sobie nalać.
Następnie wyjrzał przez okno na gmach Opery po drugiej stronie ulicy. Jakaś nieduża postać zamiatała schody.
Potem powiedział:
– Och jej...
Wreszcie podszedł do drzwi.
– Może pan tu przyjść, panie Cropper?! – zawołał.
Jego drukarz zjawił się, ściskając plik próbnych wydruków.
– Pan Cripslock będzie musiał jeszcze raz grawerować stronę jedenastą – oświadczył ze smutkiem. – Znowu napisał „głód” na pięć liter...
– Niech pan to przeczyta – przerwał mu Kozaberger.
– Mam właśnie przerwę śniada...
– Proszę czytać.
– Przepisy gildii mówią...
– Niech pan przeczyta i powie, czy nadal dopisuje panu apetyt.
Cropper usiadł niechętnie i spojrzał na pierwszą stronę.
Potem odwrócił ją i zaczął czytać drugą.
Po chwili wysunął szufladę, wyjął linijkę i przyjrzał się jej w zadumie.
– Właśnie przeczytał pan o Zupie z Bananową Niespodzianką – domyślił się Kozaberger.
– Tak!
– Niech pan zaczeka, aż pan dojdzie do Nakrapianego Ptaszka.
– Moja babcia piekła kiedyś Nakrapianego Ptaszka.
– Nie według tego przepisu – oświadczył Kozaberger z absolutnym przekonaniem.
Cropper przerzucał kartki.
– Do licha! Myśli pan, że coś z tego naprawdę działa?
– A kogo to obchodzi? Proszę iść zaraz do gildii i zatrudnić wszystkich wolnych grawerów. Najlepiej tych w starszym wieku.
– Ale nie skończyłem jeszcze przepowiedni na grune’a, czerwiec, lipiec i spune’a do przyszłorocznego almanachu...
– To nieważne. Proszę wykorzystać stare.
– Ludzie zauważą.
– Nigdy dotąd nie zauważyli. Zna pan przecież ten układ. Niezwykłe deszcze curry w Klatchu, zadziwiająca śmierć szeryfa Ee, plaga szerszeni w Howondalandzie. To jest ważniejsze.
Pan Kozaberger raz jeszcze spojrzał niewidzącym wzrokiem przez okno.
– O wiele ważniejsze.
Śnił sen wszystkich tych, którzy wydają książki. Ten, w którym miał w kieszeniach tyle złota, że musiał zatrudniać dwóch ludzi, by podtrzymywali mu spodnie.
Przed Agnes Nitt wyrastał potężny, zdobiony kolumnami, pełen gargulców front gmachu ankhmorporskiej Opery.
Zatrzymała się. A przynajmniej większa część Agnes Nitt się zatrzymała. Było tam bardzo dużo Agnes. Chwilę trwało, nim znieruchomiały jej zewnętrzne regiony.
Tak, była na miejscu. Wreszcie. Mogła wejść do środka albo mogła stąd odejść. To coś, co ludzie nazywają życiową decyzją. Nigdy dotąd nie musiała takiej podejmować.
Wreszcie, kiedy stała już nieruchomo tak długo, że gołąb zaczął rozważać możliwość budowy gniazda na jej wielkim, smętnie obwisłym czarnym kapeluszu, zaczęła wspinać się na schody.
Jakiś młody człowiek zamiatał stopnie – teoretycznie. W praktyce przesuwał brud z miejsca na miejsce, dostarczając mu nowych widoków i okazji poznania nowych przyjaciół. Młody człowiek ubrany był w długi płaszcz, trochę na niego za mały, i w czarny beret wciśnięty na osobliwie sterczące czarne włosy.
– Przepraszam – odezwała się do niego Agnes.
Efekt okazał się zaskakujący. Młody człowiek odwrócił się, zaczepił jedną nogą o drugą i upadł na swoją miotłę.
Agnes uniosła dłoń do ust. Potem schyliła się i podała mu rękę.
Jego dłoń wydawała się lepka, co sprawiało, że trzymający ją zaczynał tęsknie myśleć o mydle. Młody człowiek odgarnął z oczu tłuste włosy i rzucił Agnes zalękniony uśmiech. Twarz miał tego rodzaju, które niania Ogg nazywała niedopieczonymi: bladą, o niewyraźnych rysach.
– Żaden kłopot, panienko!
– Dobrze się czujesz?
Spróbował się podnieść, zdołał jakoś zaplątać miotłę między kolanami i ponownie usiadł gwałtownie na schodach.
– Hm... może panienka wyciągnąć miotłę?
Wysunęła ją z plątaniny. Młody człowiek wstał wreszcie po kilku nieudanych próbach.
– Pracujesz w Operze? – spytała Agnes.
– Tak, panienko...
– Powiedz, gdzie mam się zgłosić na przesłuchanie.
Rozejrzał się niespokojnie.
– Wejście dla aktorów! – wyjaśnił. – Pokażę!
Słowa wybiegały mu z ust pospiesznie, jak gdyby musiał uszeregować je i wystrzelić, nim znajdą czas, by się rozejść.
Wyrwał jej miotłę z ręki, po czym ruszył schodami w bok, w stronę rogu budynku. Kroczył w niezwykły sposób. Zdawało się, że coś ciągnie do przodu jego tułów, nogi zaś przebierają bez celu, stawiane wszędzie, gdzie znalazły sobie trochę miejsca. Nie był to właściwie chód, ale upadek odsuwany w nieskończoność.
Chwiejne kroki doprowadziły go do drzwiczek w bocznej ścianie. Agnes podążyła za nim.
Tuż za drzwiami zobaczyła coś w rodzaju szopy z jedną otwartą ścianą i blatem umieszczonym tak, że ktoś siedzący za nim mógł obserwować drzwi. Ten ktoś, kto tam właśnie siedział, musiał być istotą ludzką, ponieważ morsy nie noszą płaszczy.
Dziwny młody człowiek zniknął gdzieś w półmroku.
Agnes rozejrzała się zalękniona.
– Tak, panienko? – zapytał mors-człowiek. Miał imponujący wąs, który skupił w sobie cały zarost z reszty właściciela.
– Tego... ja chciałam... Bo przesłuchania... znalazłam plakat z wiadomością, że przesłuchujecie...
Uśmiechnęła się bezradnie. Twarz odźwiernego zdradzała, że widział już – i nie wywarły na nim wrażenia – więcej bezradnych uśmiechów, niż nawet Agnes potrafiłaby zjeść ciepłych posiłków. Wyjął kartkę i ogryzek ołówka.
– Musisz tu podpisać – poinformował.
– Kim był... była ta osoba, która mnie przyprowadziła?
Wąs poruszył się, sugerując ukryty gdzieś pod nim uśmiech.
– Wszyscy znają naszego Waltera Plinge’a.
To była chyba całość informacji, jakiej zamierzał udzielić.
Agnes ścisnęła ołówek.
Najważniejsze pytanie brzmiało: Jak powinna się podpisać? Jej imię miało liczne i cenne zalety, ale nie układało się gładko na języku. Spadało z podniebienia i stukało między zębami, ale na języku nie leżało gładko.
Niestety, nie przychodziło jej na myśl żadne inne o dużym potencjale gładkościowym.
Może Catherine?
Albo... Perdita. Mogłaby wrócić do Perdity. Wstydziła się trochę używać tego imienia w Lancre. Było tajemnicze, sugerowało mroczne sekrety, intrygi, a także – całkiem przypadkiem – kogoś, kto jest raczej szczupły. Wymyśliła sobie nawet pierwszą literę drugiego imienia: X, oznaczające „kogoś, kto ma eleganckie i tajemnicze drugie imię”.
Nie udało się. Mieszkańcy Lancre byli irytująco niewrażliwi na takie rzeczy. Mówili o niej „Agnes, która nazywa siebie Perditax”.
Nie ośmieliła się nikomu zdradzić, że chciałaby, aby jej pełne imię i nazwisko brzmiało Perdita X. Dream. Nie zrozumieliby. Pytaliby na przykład: Jeśli uważasz, że to właściwe imię dla ciebie, to czemu wciąż masz dwie półki pełne pluszowych zabawek?
Tutaj jednak może zacząć wszystko od nowa. Była dobra. Wiedziała, że jest dobra.
Chociaż pewnie na Dream nie ma szans.
Będzie musiała zostać przy Nitt.
Niania Ogg zwykle kładła się spać wcześnie. W końcu miała już swoje lata. Czasami szła do łóżka nawet o szóstej rano.
Teraz była w lesie. Jej oddech kłębami pary unosił się w chłodnym powietrzu. Liście szeleściły pod nogami. Wiatr ucichł, pozostawiając czyste, bezchmurne niebo, otwarte dla pierwszego przymrozku zimy – małego łobuza zrywającego płatki i marszczącego owoce, który pokazywał, jaką to matką jest w rzeczywistości Natura.
Trzecia czarownica.
Trzy czarownice mogą tak jakby... podzielić się pracą.
Dziewica, matka i... starucha. Właśnie.
Kłopot polega na tym, że babcia Weatherwax łączyła w sobie wszystkie trzy. Była dziewicą, o ile niania się orientowała; była przynajmniej w odpowiednim przedziale wiekowym dla staruchy; co do trzeciej... no cóż, kto narazi się babci Weatherwax w zły dzień, poczuje się jak kwiat na przymrozku.
Musi przecież znaleźć się kandydatka na to stanowisko. W Lancre mieszkało kilka dziewcząt w odpowiednim wieku.
Kłopot polegał na tym, że chłopcy w Lancre też o tym wiedzieli. Niania regularnie spacerowała latem po łąkach, a miała bystry, choć pełen zrozumienia wzrok oraz znakomity słuch sięgający poza horyzont. Violet Frottidge chodziła z młodym Przebiegłością Carterem, a przynajmniej robiła coś w zakresie dziewięćdziesięciu stopni od chodzenia. Bonnie Quarney w maju zbierała orzechy z Williamem Simple i tylko dzięki temu, że była przewidująca i zasięgnęła pewnej rady u niani, nie wyda w lutym owoców. A już niedługo matka młodej Mildred Tinker porozmawia dyskretnie z ojcem młodej Mildred Tinker, ten porozmawia ze swoim przyjacielem Thatcherem, a on z kolei porozmawia ze swoim synem Hobem; potem będzie wesele. Wszystko zostanie załatwione w sposób właściwy i cywilizowany, z wyjątkiem może jednego czy drugiego podbitego oka1. Nie ma wątpliwości, pomyślała niania z rozmarzonym uśmiechem: niewinność podczas gorącego lata w Lancre to stan, w którym niewinność jest tracona.
Potem jeszcze jedno imię wynurzyło się na powierzchnię. No tak. Ona. Dlaczego wcześniej o niej nie pomyślała? Bo jakoś nie przychodziła do głowy. Kiedy człowiek myślał o dziewczętach z Lancre, zwykle o niej zapominał. Po czym mówił: A tak, ona też. Naturalnie, ma wspaniały charakter. I niezłe włosy, oczywiście.
Była inteligentna i utalentowana. W wielu dziedzinach. Jej głos, na przykład. To była jej moc, szukająca ujścia. I oczywiście miała też wspaniały charakter, więc niewielka była szansa, że okaże się... nieodpowiednia.
Czyli sprawa załatwiona. Z pewnością ucieszy babcię jeszcze jedna czarownica, żeby ją wykorzystywać i jej imponować. Natomiast Agnes z pewnością jej kiedyś podziękuje.
Niania Ogg odetchnęła z ulgą. Do sabatu potrzebne są przynajmniej trzy czarownice. Dwie czarownice to tylko kłótnia.
Otworzyła drzwi do swojej chaty i wspięła się po schodach do sypialni.
Jej kocur Greebo wyciągnął się na pierzynie niby plama szarego futra. Nie obudził się nawet wtedy, kiedy niania Ogg podniosła go trochę, by w nocnej koszuli wsunąć się do pościeli.
Żeby odpędzić złe sny, pociągnęła solidny łyk z butelki pachnącej jabłkami i radosną śmiercią mózgu. Potem ubiła poduszkę, pomyślała: Tak... ona – i odpłynęła w sen.
Po chwili zbudził się Greebo. Przeciągnął się, ziewnął i bezgłośnie zeskoczył na podłogę. Następnie najbardziej złośliwy i chytry kłąb futra, jaki kiedykolwiek miał dość inteligencji, by usiąść w karmniku dla ptaków z otwartą paszczą i kawałkiem chleba na nosie, zniknął za otwartym oknem.
Kilka minut później kogucik w sąsiednim ogrodzie wysunął głowę, by powitać piękny nowy dzień i zginął natychmiast, w pół kukuryku.
Przed Agnes panowała ciemność, a równocześnie niemal oślepiały ją światła. Tuż za krawędzią sceny wielkie płaskie świece pływały w długim korycie z wodą; dawały mocny, żółty blask, całkiem niepodobny do lamp naftowych w domu. Za światłami czekała widownia, niczym paszcza wielkiej i bardzo głodnej bestii.
Gdzieś spoza świateł odezwał się głos.
– Kiedy tylko będziesz gotowa, panienko.
Nie był to jakiś szczególnie nieprzyjazny głos. Chciał tylko, żeby wreszcie zaczęła, odśpiewała swój kawałek i sobie poszła.
– Bo ja mam taką, no... taką piosenkę, i ona...
– Oddałaś nuty pannie Proudlet?
– Eee... Właściwie to nie ma akompaniamentu, ona...
– Aha, to piosenka ludowa. Tak?
W ciemności rozległy się szepty i ktoś zaśmiał się cicho.
– Zaczynaj więc... Perdito, tak?
Agnes zaczęła piosenkę o jeżu, ale już około siódmego słowa zdała sobie sprawę, że nie był to dobry wybór. Potrzebna jest oberża i rechoczący ludzie, którzy walą kuflami w stoły. Ta wielka jasna pustka wsysała głos, przez co wydawał się piskliwy i słaby.
Przerwała na końcu trzeciej zwrotki. Czuła, jak rumieniec okrywa ją gdzieś od wysokości kolan. Potrwa jeszcze chwilę, zanim dotrze do twarzy, gdyż musi objąć dużą powierzchnię skóry, ale wtedy cała już będzie różowa jak truskawka.
Słyszała szepty. Wśród nich wybijały się takie słowa jak „timbre”, a potem – co wcale jej nie zdziwiło – nadbiegło „imponująca budowa”. Miała imponującą budowę, wiedziała o tym. Podobnie gmach Opery. Nie musiała być z tego powodu szczęśliwa.
Odezwał się głos:
– Nie kształciłaś się, moja droga. Prawda?
– Nie.
To była prawda. Jedyną poza Agnes wartą uwagi śpiewaczką w Lancre była niania Ogg, której podejście do piosenek można określić jako czysto balistyczne: należy wymierzyć głos w koniec zwrotki i ruszać.
Szepty. Szepty.
– Zaśpiewaj nam kilka gam, moja droga.
Rumieniec osiągnął wysokość piersi, pędząc po falujących powierzchniach...
– Gam?
Szepty. Stłumiony śmiech.
– Do re mi? Znasz to, moja droga? Zaczynając nisko? La la la?
– Aha. Tak.
Gdy armie zakłopotania szturmowały szyję, Agnes ustawiła głos jak mogła najniżej i zaczęła.
Skupiona na nutach, pracowicie sunęła od poziomu morza ku szczytom gór. Nie zauważyła, jak na początku zawibrowało krzesło po drugiej stronie sceny, a na końcu gdzieś pękło szkło i kilka nietoperzy spadło z sufitu.
W wielkiej pustce panowała cisza, jeśli nie liczyć stuku kolejnego nietoperza i cichego brzęczenia szkła gdzieś wysoko.
– Czy to... to twój pełny zakres, moja droga?
– Nie.
– Nie?
– Jeśli zaśpiewam jeszcze wyżej, ludzie mdleją – wyjaśniła Agnes. – A kiedy schodzę niżej, niektórzy mówią, że źle się wtedy czują.
Szepty, szepty. Szepty, szepty, szepty.
– Czy, hm... jeszcze coś...
– Umiem śpiewać ze sobą na trzy. Niania Ogg twierdzi, że nie każdy to potrafi.
– Przepraszam...
– Jak... do-re-mi. Równocześnie.
Szepty, szepty.
– Pokaż nam, mała.
– Laaaaaa!
Ludzie z boku sceny rozmawiali z wyraźnym podnieceniem.
Szepty.
– A teraz emisja... – zaczął głos z ciemności.
– Tak, to potrafię – rzuciła zirytowana Agnes. Zaczynała mieć tego dosyć. – Gdzie mam wyemitować głos?
– Słucham? Mówimy o...
– Tutaj?
– Czy tutaj?
– Albo tutaj?
To nietrudna sztuka, myślała Agnes. Może imponować, jeśli włoży się słowa w usta siedzącej obok kukiełki, jak to robią wędrowni sztukmistrze, ale nie da się ustawić głosu zbyt daleko tak, by nadal oszukać całą publiczność.
Teraz, kiedy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, rozpoznawała sylwetki ludzi odwracających się w fotelach. Byli wyraźnie zdumieni.
– Mówiłaś, że jak się nazywasz, moja droga?
Głos, który w pewnym momencie zdradzał ślady lekceważenia, teraz brzmiał jak pokonany.
– Ag-Per... Perdita – odparła Agnes. – Perdita Nitt. Perdita X... Nitt.
– Być może, trzeba będzie coś zrobić z tym Nitt, moja droga.
Drzwi chaty babci Weatherwax otworzyły się same.
Jarge Tkacz zawahał się. Oczywiście, jest przecież czarownicą. Ludzie uprzedzali go, że takie rzeczy się zdarzają.
Nie lubił tego. Ale nie lubił też swojego krzyża, zwłaszcza kiedy krzyż jego nie lubił. Nie jest łatwo, gdy atakuje człowieka jego własny kręgosłup.
Wszedł wolno, krzywiąc się i podpierając dwoma laskami.
Czarownica siedziała w fotelu na biegunach, odwrócona plecami do drzwi.
Jarge wahał się.
– Wejdź, Jarge Tkaczu – odezwała się babcia Weatherwax. – Dam ci coś na ten twój bolący grzbiet.
Szok sprawił, że Jarge spróbował się wyprostować, a to z kolei spowodowało wybuch czegoś rozpalonego do białości w okolicach krzyża.
Babcia Weatherwax przewróciła oczami i westchnęła.
– Możesz usiąść?
– Nie, psze pani. Ale mogę upaść na stołek.
Babcia wyjęła z kieszeni fartucha niewielką czarną buteleczkę. Potrząsnęła nią energicznie. Jarge szerzej otworzył oczy.
– Miała to pani już gotowe?
– Tak – potwierdziła szczerze babcia.
Już dawno pogodziła się z faktem, że ludzie oczekują czegoś lepkiego i dziwnie zabarwionego. Choć to nie lekarstwo załatwiało sprawę, ale raczej – w pewnym sensie – łyżka.
– To mieszanina rzadkich ziół i różnych takich – wyjaśniła. – W tym sukrozy i akwy.
– Coś takiego... – Na Jarge wywarło to spore wrażenie.
– A teraz łyknij solidnie.
Wykonał polecenie. Lekarstwo smakowało trochę jak lukrecja.
– Wypijesz jeszcze łyk wieczorem, zanim pójdziesz spać – tłumaczyła dalej babcia. – A potem trzykrotnie obiegniesz kasztan.
– ...trzy razy kasztan...
– I jeszcze... Połóż sosnową deskę pod materac. Ale to musi być deska z dwudziestoletniego drzewa. Nie zapomnij.
– ...dwudziestoletnie drzewo... – powtórzył Jarge. Uznał, że powinien dodać coś od siebie. – Żeby te bolące węzły z grzbietu przeszły do deski? – próbował zgadnąć.
Babcia spojrzała na niego z podziwem. Był to niezwykle pomysłowy element ludowych przesądów, wart zapamiętania na późniejsze okazje.
– Właśnie tak.
– I to wszystko?
– A chciałeś czegoś więcej?
– Bo ja... no... myślałem, że będą tańce, śpiewy i takie różne.
– Załatwiłam wszystko, zanim przyszedłeś – uspokoiła go babcia.
– Coś takiego... No tak. A tego... Chodzi o zapłatę...
– Och, nie chcę zapłaty – zapewniła. – Branie pieniędzy przynosi pecha.
– Aha. Rzeczywiście. – Jarge rozpromienił się.
– Ale może... Gdyby twoja żona miała jakieś stare ubrania, to noszę rozmiar 12, czarne w miarę możliwości. Albo gdyby akurat piekła ciasto, byle bez śliwek, bo mam po nich wzdęcia, albo odstawiła gdzieś trochę miodu na przykład. A może akurat będziesz bił świnię, najbardziej lubię od karku, czasem trochę szynki albo raciczki... Właściwie cokolwiek, co nie będzie ci potrzebne. Ale to nieobowiązkowe. Nie chciałabym narzucać ludziom żadnych obowiązków tylko dlatego, że jestem czarownicą. Jak tam w domu, wszystko w porządku? Nikomu nic nie dolega, mam nadzieję...
Patrzyła, jak zaczyna rozumieć.
– A teraz pomogę ci wyjść za próg – powiedziała.
Tkacz nie był pewien, co właściwie się stało. Babcia, zwykle tak pewnie stąpająca po ziemi, teraz jak gdyby potknęła się o jego laskę i upadła na plecy, ciągle trzymając go za ramiona. A potem jej kolano uniosło się jakoś i trafiło w pewien punkt na krzyżu, ona skręciła go w bok, coś kliknęło...
– Auuu!
– Przepraszam!
– Moje plecy! Mój krzyż!
Mimo wszystko, myślał potem Jarge, już się chyba starzeje. Pewnie jest trochę niezgrabna, a zawsze była nieuważna. Trzeba jednak przyznać, że robi świetne wywary. I jak szybko działają...
Zanim dotarł do domu, niósł obie laski pod pachą.
Babcia obserwowała go, kręcąc głową.
Ludzie są tacy... ślepi, myślała. Wolą wierzyć w bzdury niż w kręgarstwo.
Oczywiście, bardzo dobrze, że tak jest. Niech rozdziawiają usta ze zdumienia, że wie, kto się zbliża do jej chatki. Jakoś nikt nie zauważył, że okna dogodnie wychodzą na zakręt ścieżki. A co do skobla w drzwiach i sztuczki z kawałkiem czarnej nici2...
Chociaż... czego właściwie dokonała? Oszukała niezbyt mądrego staruszka.
Stawała twarzą w twarz z magami, potworami i elfami, a teraz cieszy się, że nabrała Jarge Tkacza – człowieka, który dwa razy nie zdołał uzyskać stanowiska Wioskowego Idioty, a to z powodu zbyt wysokich kwalifikacji.
Znalazła się na śliskim gruncie. Jeszcze trochę, a zacznie chichotać i zwabiać dzieci do piekarnika. A przecież nawet nie lubi dzieci.
Przez całe lata babci Weatherwax całkowicie starczały wyzwania, jakich dostarcza funkcja wioskowej czarownicy. A potem musiała ruszyć w podróż, zobaczyła kawałek świata i przez to nie potrafiła teraz usiedzieć na miejscu – zwłaszcza o tej porze roku, kiedy klucze gęsi latały po niebie, a pierwszy szron atakował liście w co głębszych dolinach.
Rozejrzała się po kuchni. Przydałoby się ją zamieść. Garnki czekały na zmywanie. Ściany porosły brudem. Zdawało się, że jest mnóstwo roboty, ale jakoś nie mogła się do niczego zabrać.
Usłyszała krzyki wysoko w górze; nierówny klin dzikich gęsi przeleciał nad polaną. Zmierzały ku cieplejszym dniom w miejscach, o których babcia Weatherwax jedynie słyszała.
To było kuszące.
Komisja rekrutacyjna zasiadła przy stole w gabinecie pana Seldoma Kubła, nowego właściciela Opery. Towarzyszyli mu pan Salzella, dyrektor muzyczny, i pan Undershaft, kierownik chóru.
– Tak więc – mówił pan Kubeł – dochodzimy do... tak, Christine... Wspaniała osobowość sceniczna, co? I świetna figura.
Mrugnął do Undershafta.
– Tak. Bardzo ładna – przyznał obojętnym tonem Undershaft. – Niestety, nie potrafi śpiewać.
– Wy, artyści, nie chcecie zrozumieć, że mamy Wiek Nietoperza – oświadczył Kubeł. – Opera to produkcja, a nie tylko kupa piosenek.
– Tak pan uważa. Ale...
– Zasada, że sopran to piętnaście akrów łona w rogatym hełmie, należy już do przeszłości.
Salzella i Undershaft porozumieli się wzrokiem. A więc będzie to... taki właściciel...
– Na nieszczęście – wtrącił kwaśno Salzella – zasada, że sopran powinien mieć w miarę sensowny głos, do przeszłości nie należy. Owszem, ona ma świetną figurę. Ma... iskrę. Ale nie potrafi śpiewać.
– Chyba możecie ją nauczyć, prawda? Kilka lat w chórze...
– Tak, może po kilku latach, jeśli będziemy uparci, stanie się zwyczajnie bardzo złą śpiewaczką – odparł Undershaft.
– No tak... panowie – rzekł Kubeł. – Ehm. No dobrze. Karty na stół, co? Jestem prostym człowiekiem. Nie lubię chodzić opłotkami i wolę nazywać rzeczy po imieniu...
– Niech pan nam przekaże swoje szczere opinie – wtrącił Salzella.
Stanowczo to właśnie ten rodzaj właściciela, myślał. Dorobił się własną pracą i jest z tego dumny. Myli pewność siebie i szczerość z niegrzecznością. Postawiłbym dolara, że wierzy, iż potrafi ocenić czyjś charakter z siły uścisku dłoni i patrząc mu głęboko w oczy.
– Wiele przeszedłem, żarna życia mnie przemieliły – zaczął Kubeł. – Jednak podniosłem się i doszedłem do tego, kim jestem dzisiaj...
Mąka do pieczenia? – pomyślał Salzella.
– Jednak muszę wam zdradzić, hm, pewne uwarunkowania finansowe. Jej ojciec, tego... właściwie, no... pożyczył mi sporą sumkę, żebym mógł kupić ten teatr, i złożył serdeczną ojcowską prośbę w kwestii córki. Jeśli dobrze sobie przypominam, jego słowa brzmiały: „Nie zmuszaj mnie, żebym połamał ci nogi”. Nie spodziewam się, żebyście wy, artyści, zrozumieli tę sytuację. To czysto biznesowe zależności. Bogowie pomagają tym, którzy sami sobie pomagają, oto moje motto.
Salzella wsunął palce w kieszenie kamizelki, odchylił się na krześle i zaczął pogwizdywać.
– Rozumiem – mruknął Undershaft. – Cóż, nie pierwszy raz zdarza się coś takiego. Normalnie jednak chodzi o balerinę.
– To nic takiego, zapewniam – rzekł pospiesznie Kubeł. – Po prostu razem z pieniędzmi przychodzi ta dziewczyna, Christine. Zresztą musicie przyznać, że naprawdę świetnie wygląda.
– Och, niech będzie – zgodził się Salzella. – To w końcu pańska Opera. A teraz ta... Perdita...?
Uśmiechnęli się do siebie.
– Perdita! – powtórzył Kubeł, zadowolony, że sprawa Christine została załatwiona i znowu może być pewny siebie i szczery.
– Perdita X. – poprawił go Salzella.
– Co jeszcze wymyślą te dziewczęta...
– Uważam, że może być bardzo przydatna – stwierdził Undershaft.
– Tak, jeśli kiedyś będziemy wystawiać operę ze słoniami.
– Ale skala! Jakąż ona ma skalę!
– Owszem. Zauważyłem, jak się pan przygląda.
– Chodziło mi o jej głos, Salzella. Doskonale się sprawdzi w chórze.
– Ona sama jest chórem. Możemy zwolnić całą resztę. Na bogów, ona potrafi nawet śpiewać sama ze sobą na głosy. Ale czy widzi ją pan w którejś z głównych ról?
– Bogowie, nie! Stalibyśmy się pośmiewiskiem.
– Otóż to. Lecz wydaje się... posłuszna.
– Wspaniały charakter, od razu tak pomyślałem. I niezłe włosy, oczywiście.
Nie spodziewała się, że pójdzie jej tak łatwo.
Słuchała w oszołomieniu, jak ludzie mówią jej o pensji (bardzo mało), potrzebie nauki (dużo) i kwaterze (dziewczęta z chóru mieszkały w samym gmachu Opery, pod dachem).
A potem wszyscy o niej zapomnieli. Stała z boku sceny i patrzyła, jak grupa potencjalnych baletnic wykonuje swe delikatne kroki.
– Naprawdę masz wspaniały głos!! – usłyszała kogoś za plecami.
Odwróciła się. Jak zauważyła kiedyś niania Ogg, człowiek dużo mógł się nauczyć, patrząc, jak Agnes się odwraca. Stąpała dość lekko, ale inercja fragmentów zewnętrznych sprawiała, że jej elementy jeszcze przez pewien czas starały się ustalić, w którą stronę mają się skierować.
Dziewczyna, która się odezwała, była drobnej budowy, nawet według typowych norm, a podjęła dodatkowe wysiłki, by wydawać się jeszcze szczuplejsza. Miała długie jasne włosy i radosny uśmiech kogoś, kto zdaje sobie sprawę, że jest szczupły i ma długie jasne włosy.
– Mam na imię Christine!! – przedstawiła się. – Czy to nie podniecające?!
Miała też ten rodzaj głosu, którym można wykrzykiwać pytająco. Zdawało się, że podekscytowany pisk jest do niego przymocowany na stałe.
– Eee... no owszem – przyznała Agnes.
– Na ten dzień czekałam od lat!!
Agnes czekała jakiś tydzień, odkąd zauważyła ogłoszenie na ścianie gmachu Opery. Ale raczej skona, niż się do tego przyzna.
– Gdzie się szkoliłaś?! – pytała Christine. – Ja uczyłam się przez trzy lata u madame Venturi w Quirmskim Konserwatorium!!
– Hm... ja... – Agnes zawahała się, wypróbowując w myślach kolejne zdanie. – Szkoliła mnie... lady Ogg. Ale ona nie ma konserwatorium, bo w góry trudno sprowadzić szkło.
Christine chyba nie zamierzała tego kwestionować. Cokolwiek uznała za zbyt trudne do zrozumienia, ignorowała.
– W chórze nie płacą zbyt wiele, prawda?!
– Nie.
Płacili mniej niż za mycie podłóg. A to dlatego, że kiedy się daje ogłoszenie o brudnej podłodze, nie zgłaszają się setki chętnych do szorowania.
– Ale ja to właśnie zawsze chciałam robić. Poza tym liczy się status!!
– Rzeczywiście, trzeba go też doliczyć.
– Byłam obejrzeć te pokoje, które nam przydzielili. Strasznie są ciasne!! Który dostałaś?!
Agnes spojrzała tępo na klucz, który jej przekazano, wraz z licznymi surowymi instrukcjami w stylu „żadnych mężczyzn”, a także nieprzyjemnym („tobie nie muszę tego mówić”) wyrazem twarzy opiekunki chóru.
– Siedemnaście.
Christine klasnęła w dłonie.
– Cudownie!!
– Słucham?
– Tak się cieszę!! Mieszkasz obok mnie!!
Agnes zdumiała się. Pogodziła się już z tym, że zawsze wybierają ją ostatnią do wielkiej zespołowej gry Życia.
– No... tak, chyba rzeczywiście.
– Jaka musisz być szczęśliwa!! Masz taką majestatyczną figurę do opery!! I takie wspaniałe włosy, kiedy je tak upinasz do góry!! Przy okazji, do twarzy ci w czarnym!!
Majestatyczna, myślała Agnes. Takie słowo nigdy, ale to nigdy nie przyszłoby jej do głowy. A biel zawsze omijała z daleka, bo w białym wyglądała jak sznur z suszącą się bielizną w wietrzny dzień.
Podążyła za Christine.
Przyszło jej na myśl, kiedy maszerowała ku swojej nowej kwaterze, że jeśli człowiek spędzi z tą dziewczyną trochę czasu w jednym pomieszczeniu, powinien otworzyć okno, żeby nie utonąć w znakach przestankowych.
Gdzieś z tyłu sceny, całkiem niezauważony, ktoś przyglądał się, jak odchodzą.
Ludzie byli zwykle zadowoleni, widząc nianię Ogg. Potrafiła sprawić, że czuli się jak w domu we własnym domu.
Ale była też czarownicą, a zatem i ekspertem pojawiania się akurat po upieczeniu ciasta czy zrobieniu kiełbas. Niania zwykle wędrowała z siatką wciśniętą w nogawkę jej długich do kolan reform. Na wypadek, jak to tłumaczyła, gdyby ktoś chciał jej coś podarować.
– A jak tam, pani Nitt – podsumowała w okolicach trzeciego kawałka ciasta i czwartej filiżanki herbaty – miewa się pani córeczka? Chodzi mi o Agnes.
– Ach, nie słyszała pani, pani Ogg? Wyruszyła do Ankh-Morpork, żeby zostać śpiewaczką.
Serce w niani zamarło.
– Co pani powie! – skomentowała ostrożnie. – Miała dobry, śpiewny głos, jak pamiętam. Naturalnie, udzieliłam jej kilku rad. Słyszałam czasem, jak śpiewa w lesie.
– To przez tutejsze powietrze – wyjaśniła pani Nitt. – Zawsze miała potężną pierś.
– Tak, trzeba przyznać. Znana była z tego. Czyli... no... nie ma jej tutaj, prawda?
– Zna pani naszą Agnes. Nigdy wiele nie mówi. Zdaje mi się, że było jej tu trochę nudno.
– Nudno? W Lancre?
– To samo jej powtarzałam – zgodziła się pani Nitt. – Powiadam: mamy czasami piękne zachody słońca. A w każdy Wtorek Duchowego Ciasta jest przecież jarmark, regularnie.
Niania Ogg myślała o Agnes. Trzeba wielkich myśli, żeby zmieścić ją w nich całą.
W Lancre zawsze rodziły się mocne, zdrowe kobiety. Lancrański farmer potrzebował żony, która bez trudu własnym fartuchem zatłucze wilka na śmierć, gdy spotka go podczas wycieczki do lasu po drewno. I chociaż całowanie początkowo ma więcej uroku od gotowania, porządny lancrański chłopak, szukający narzeczonej, ma w pamięci ojcowską radę, że pocałunki z czasem tracą na znaczeniu, natomiast kuchnia z latami staje się zwykle coraz lepsza. Dlatego swoje zaloty kieruje raczej ku tym rodzinom, które wyraźnie zdradzają tradycję dobrego jedzenia.
Agnes była, zdaniem niani, całkiem atrakcyjna w dość ekspansywnym stylu: piękny przykład typowej lancrańskiej kobiecości. To znaczy, że była w przybliżeniu jak dwie kobiecości z dowolnych innych okolic.
Niania pamiętała też, że była milkliwa i jakby wiecznie zakłopotana – pewnie chciała zmniejszyć zajmowany przez siebie fragment świata.
Ale zdradzała już oznaki odpowiednich zdolności. Właściwie należało się tego spodziewać. Nic nie stymuluje magicznych nerwów bardziej od uczucia niedopasowania. Dlatego Esme jest taka dobra. W przypadku Agnes poczucie to manifestowało się noszeniem czarnych koronkowych rękawiczek i bladego makijażu oraz przedstawianiem się jako Perdita plus inicjał z samego tyłka alfabetu. Niania uważała jednak, że wszystko to szybko jej przejdzie, gdy tylko zajmie się uczciwym czarownictwem.
Powinna bardziej uważać z tą muzyką. Moc znajduje wejścia różnymi drogami...
Muzyka i magia mają ze sobą wiele wspólnego. Na przykład obie są na „m”.
Niech to licho... Niania liczyła na tę dziewczynę.
– Często pisała do Ankh-Morpork, żeby jej przysyłali muzykę – powiedziała pani Nitt. – Sama popatrz.
Wręczyła niani stos kartek.
Niania przerzuciła je. Nuty były w Ramtopach dość popularne, a śpiewy w izbie uznawano za trzecie w kolejności najlepsze zajęcie na długie zimowe wieczory. Ale niania widziała, że nie jest to żadna normalna muzyka. Kartki były za bardzo zaczernione.
– Cosi fan Hita – przeczytała. – Die Meistersinger von Scrote.
– To zagraniczne – wyjaśniła z dumą pani Nitt.
– Rzeczywiście – przyznała niania.
Pani Nitt spoglądała na nią wyczekująco.
– Co? – zdziwiła się niania, ale natychmiast zrozumiała. – Aha.
Pani Nitt zerknęła szybko na pustą filiżankę po herbacie.
Niania westchnęła i odsunęła nuty. Czasami rzeczywiście pojmowała, o co chodzi babci Weatherwax: ludzie często zbyt mało oczekują od czarownic.
– Tak, oczywiście. – Starała się uśmiechać. – Zobaczmy, co przeznaczenie, w postaci tych wyschniętych już kawałków liści, postawiło na naszej drodze.
Przybrała odpowiednio okultystyczny wyraz twarzy i zajrzała na dno filiżanki.
Która sekundę później roztrzaskała się, uderzając o podłogę.
Pokój był mały. Właściwie była to połówka małego pokoju, gdyż przedzielono go cienką ścianką. Młodsze chórzystki w Operze stały jeszcze niżej niż zmieniający dekoracje uczniowie maszynistów.
W pokoju znalazło się dość miejsca na łóżko, szafę, garderobę i – całkiem tu nie na miejscu – wielkie lustro, duże jak drzwi.
– Imponujące, prawda?! – stwierdziła Christine. – Próbowali je wynieść, ale jest chyba wmurowane. Na pewno bardzo się przyda!!
Agnes nie odpowiadała. W swojej połówce pokoju – drugiej części tego tutaj – nie miała lustra. I była z tego zadowolona. Nie uważała luster za obiekty z natury przyjazne. Nie chodziło tylko o pokazywane obrazy. Było w lustrach coś... coś niepokojącego. Zdawało się, że na nią patrzą. Agnes nie znosiła, gdy ktoś na nią patrzył.
Christine stanęła w niewielkiej pustej przestrzeni na środku podłogi i okręciła się dookoła. Obserwowanie jej było przyjemnym zajęciem. Zdawała się skrzyć. Coś w niej sugerowało cekiny.
– To miło, prawda?! – powiedziała.
Nie lubić Christine to jakby nie lubić małego puchatego zwierzątka. Na przykład królika. Z pewnością niemożliwe było dla niej objęcie umysłem całej jednej myśli naraz. Musiała ją dzielić na mniejsze kawałki.
Agnes zerknęła w lustro. Odbicie patrzyło na nią. Przydałaby się jej teraz chwila samotności. Wszystko wydarzyło się tak prędko... A to miejsce jakoś ją niepokoiło. Wolałaby mieć chwilę tylko dla siebie.
Christine przestała się kręcić.
– Dobrze się czujesz?!
Agnes przytaknęła.
– Opowiedz mi coś o sobie!!
– Ja... tego... – Mimowolnie poczuła wdzięczność. – Pochodzę z takiego kraiku w górach, o którym pewnie nigdy nie słyszałaś...
Urwała. W głowie Christine ktoś przekręcił wyłącznik i światło zgasło. Agnes zdała sobie sprawę, że pytanie zostało zadane nie dlatego, by Christine chciała się czegokolwiek dowiedzieć, ale po prostu by przerwać milczenie. Mówiła dalej...
– Mój ojciec był imperatorem Klatchu, a matka miseczką budyniu malinowego.
– To ciekawe – zapewniła Christine, patrząc w lustro. – Jak myślisz, dobrze mi w tej fryzurze?!
Oto co Agnes by opowiedziała, gdyby Christine była zdolna słuchać dłużej niż kilka sekund:
Pewnego dnia obudziła się z przerażającą świadomością, że żyje z brzemieniem wspaniałego charakteru. Po prostu. Aha, i niezłych włosów.
Właściwie to nie charakter był problemem, lecz „ale”, które ludzie zawsze dodawali, kiedy o tym wspominali. „Ale za to ma wspaniały charakter”, mówili. Właśnie brak wyboru tak ją irytował. Nikt jej nie spytał przed narodzinami, czy woli wspaniały charakter, czy raczej paskudny charakter, a za to ciało, które wciśnie się w suknię rozmiaru dziewiątego. Ludzie usilnie starali się ją przekonać, że uroda to tylko zewnętrzna forma, liczy się wnętrze – tak jakby jakiś mężczyzna zakochał się kiedyś w parze nerek.
Czuła, że przyszłość usiłuje ją zgnieść.
Przyłapała się, że mówi „niedoczekanie” i „choroba”, kiedy chce zakląć, i że używa różowego papieru listowego.
Że cieszy się reputacją osoby spokojnej i opanowanej w sytuacjach kryzysowych.
Jeszcze trochę, a zacznie piec herbatniki i jabłeczniki nie gorsze niż matka. Wtedy nie będzie już dla niej nadziei.
Powołała więc do życia Perditę. Słyszała gdzieś, że wewnątrz każdej grubej kobiety tkwi szczupła kobieta, która usiłuje się wydostać3, więc nazwała ją Perditą. Była świetną powierniczką dla wszystkich tych myśli, które Agnes nie powinny nawet przychodzić do głowy ze względu na jej wspaniały charakter. Perdita używałaby czarnego papieru, gdyby tylko było to możliwe, i byłaby cudownie blada, a nie irytująco zarumieniona. Perdita chciała być interesująco zagubioną duszą z fioletową szminką. Od czasu do czasu jednak Agnes uznawała, że Perdita jest równie niemądra jak ona.
Czy jedyną alternatywę stanowiły czarownice? Wyczuwała ich zainteresowanie sobą – wyczuwała w sposób, jakiego nie potrafiłaby określić. Przypominało to uczucie, kiedy człowiek wie, że ktoś go obserwuje. Co prawda kilka razy zauważyła, że niania Ogg rzeczywiście obserwuje ją krytycznie, jak ktoś, kto zamierza kupić używanego konia.
Wiedziała, że ma pewien talent. Czasami odgadywała coś, co dopiero miało się zdarzyć, choć zawsze dostatecznie niejasno, żeby wizja była całkiem nieprzydatna – dopiero po fakcie... Miała też głos. Zdawała sobie sprawę, że te zdolności nie są całkiem naturalne. Zawsze lubiła śpiewać, a głos jakoś wykonywał wszystko, czego od niego chciała.
Ale widziała też, jak żyją czarownice. Pewnie, niania Ogg jest znośna – całkiem miłe stare pudło. Ale pozostałe były dziwne, leżące w poprzek świata, zamiast równolegle, jak należy i jak to czynią wszyscy inni. Matula Dismass, która widziała przyszłość i przeszłość, ale była całkiem ślepa na teraźniejszość... Albo Millie Hopwood spod Kromki, która się jąkała i oczy jej ciągle łzawiły. A już babcia Weatherwax...
Tak... Najlepsze zajęcie na świecie? Być wiecznie skwaszoną staruchą bez przyjaciół?
I stale szukały takich dziwacznych osób jak one same.
Ale Agnes Nitt będą szukać na próżno.
Miała już dość życia w Lancre, dość czarownic, a przede wszystkim dość bycia Agnes Nitt. Uciekła.
Zdawało się, że niania Ogg nie ma budowy odpowiedniej do biegów, jednak zaskakująco prędko pokonywała dystans. Jej ciężkie buty wyrzucały w górę tumany liści.
W górze krzyczały gęsi. Następny klucz przepłynął po niebie, ścigając lato z taką prędkością, że prawie nie poruszały skrzydłami w balistycznym pędzie.
Chatka babci Weatherwax wyglądała na opuszczoną. Wzbudzała uczucie wyjątkowej pustki.
Niania obiegła ją i przez kuchenne drzwi wpadła do wnętrza, tupiąc pokonała schody, spostrzegła wychudzoną postać na łóżku, błyskawicznie wyciągnęła wnioski, sięgnęła na marmurową toaletkę po dzbanek z wodą, podbiegła...
Dłoń wystrzeliła w górę i chwyciła ją za przegub.
– Chciałam się zdrzemnąć. – Babcia otworzyła oczy. – Przysięgam, Gytho, że wyczuwałam cię już o milę stąd.
– Musimy zaparzyć herbatę, ale szybko! – rzuciła niania, niemal obezwładniona ulgą.
Babcia Weatherwax była aż nadto inteligentna, więc nie próbowała nawet o nic pytać.
Ale z parzeniem herbaty nie można się spieszyć. Niania Ogg przestępowała z nogi na nogę, patrząc, jak babcia dmucha w ogień, jak wyławia z wiadra małe żabki, gotuje wodę i czeka, aż suszone liście naciągną.
– Nic nie mówię – oświadczyła niania, siadając w końcu. – Nalej filiżankę, to wszystko.
Na ogół czarownice pogardzają wróżeniem z fusów. Herbaciane fusy nie są wyjątkowe w swej wiedzy, co niesie przyszłość. Służą właściwie tylko jako punkt, na którym wzrok może spocząć, gdy umysł zajmuje się resztą. Praktycznie rzecz biorąc, może je zastąpić cokolwiek. Błoto w kałuży, kożuch na mleku... Niania Ogg potrafiła dostrzec przyszłość w pianie na kuflu z piwem. Przyszłość ta nieodmiennie ukazywała, że niania wypije odświeżający kufelek, za który prawie na pewno nie będzie musiała płacić.
– Pamiętasz młodą Agnes Nitt? – spytała niania, gdy babcia szukała mleka.
Babcia zawahała się.
– Agnes, która udaje Perditę?
– Perditę X. – poprawiła niania. Ona przynajmniej szanowała cudze prawo do tworzenia nowych osobowości.
Babcia wzruszyła ramionami.
– Gruba dziewucha. Świetne włosy. Przy chodzeniu zwraca stopy na zewnątrz. Śpiewa w lesie. Ma dobry głos. Czyta książki. Mówi „choroba” zamiast przekleństw. Rumieni się, kiedy ktoś na nią spojrzy. Nosi czarne koronkowe rękawiczki z uciętymi palcami.
– Pamiętasz, rozmawiałyśmy kiedyś o tym, że może być... odpowiednia.
– Och, jest w niej to właściwe odchylenie ducha, masz rację – przyznała babcia. – Ale... to bardzo nieszczęśliwe imię.
– Jej ojciec miał na imię Terminal – stwierdziła w zadumie niania. – Było ich trzech braci: Primal, Medial i Terminal. Obawiam się, że rodzina miała kłopoty z edukacją.
– Chodziło mi o Agnes. To imię zawsze jakoś mi się kojarzy z kłaczkami z dywanu.
– Pewnie dlatego zaczęła się nazywać Perditą.
– Jeszcze gorzej.
– Masz ją już przedstawioną w myślach?
– Tak, chyba tak.
– Dobrze. No to spójrzmy na te fusy.
Babcia spojrzała.
Nie było w nich nic szczególnie dramatycznego, może dlatego że niania zbudowała napięcie i zwiększyła oczekiwania. Ale mimo to babcia syknęła przez zęby.
– No, no, coś podobnego...
– Widzisz? Widzisz?
– Tak.
– Jakby... czaszka?
– Tak.
– A te oczy? O mało co bym się po... Wściekle mnie zdumiały te oczy, słowo daję.
Babcia spokojnie odstawiła filiżankę.
– Matka Agnes pokazała mi jej listy do domu – opowiadała niania. – Przyniosłam je tutaj. Naprawdę się martwię, Esme. Ona może się spotkać z czymś naprawdę niedobrym. To przecież dziewczyna z Lancre. Jedna z naszych. Zawsze powtarzam, że żadne kłopoty niestraszne, kiedy chodzi o kogoś z naszych.
– Herbaciane fusy nie znają przyszłości – przypomniała cichym głosem babcia. – Wszyscy o tym wiedzą.
– Fusy nie wiedzą.
– A kto byłby takim durniem, żeby tłumaczyć cokolwiek kupce suszonych liści?
Babcia Weatherwax przyjrzała się listom od Agnes. Były napisane starannym, okrągłym pismem kogoś, kto uczył się liter, kopiując je na tabliczce, a potem nie pisał już tak dużo, by zmieniło mu to charakter. Ten ktoś także bardzo porządnie przed pisaniem rysował ołówkiem na papierze delikatne linijki.
Kochana Mamo! Mam nadzieję, że list znajdzie cię w dobrym zdrowiu, w jakim mnie opuszcza. Jestem już w Ankh-Morpork i wszystko układa się dobrze. Nikt mnie jeszcze nie napadł! Mieszkam przy ulicy Melasowej pod numerem 4. Pokój jest całkiem...
Babcia wzięła następny.
Kochana Mamo! Mam nadzieję, że jesteś zdrowa. Wszystko idzie dobrze, ale pieniądze płyną tutaj jak woda. Trochę śpiewam w tawernach, ale nie zarabiam dużo, więc poszłam do Gildii Szwaczek, żeby dostać pracę krawcowej. Wzięłam parę robótek, żeby im pokazać, i powiem jedno: byłabyś ZDUMIONA...
I następny...
Kochana Mamo! Wreszcie jakieś dobre wieści. W przyszłym tygodniu są przesłuchania w gmachu Opery...
– Co to jest opera? – zapytała babcia Weatherwax.
– Coś takiego jak teatr, tylko że śpiewają – wyjaśniła niania Ogg.
– Ach, teatr... – mruknęła posępnie babcia.
– Nasz Nev mi wytłumaczył. Ani słowa normalnie, tylko śpiewają w zagranicznych językach. Nic nie mógł zrozumieć.
Babcia odłożyła listy.
– No tak, ale wasz Nev wielu rzeczy nie może zrozumieć. A co właściwie robił w tym operowym teatrze?
– Zwijał ołów z dachu – odparła z zadowoleniem niania. To nie była kradzież, jeśli robił to ktoś z Oggów.
– Niewiele wynika z tych listów poza tym, że zdobywa edukację – stwierdziła babcia. – Ale to jeszcze nie...
Ktoś nieśmiało zapukał do drzwi. Był to Shawn Ogg, najmłodszy syn niani, a także całość służby cywilnej i publicznej Lancre. W tej chwili miał na piersi odznakę listonosza. Lancrańska służba pocztowa polegała na zdjęciu torby listów z gwoździa, gdzie wieszał ją woźnica dyliżansu, i dostarczeniu ich do odległych domostw, kiedy Shawn znalazł wolną chwilę. Co prawda wielu obywateli miało zwyczaj osobiście zjawiać się przy drzewie i grzebać w worku, póki nie znaleźli jakiegoś listu, który im się spodobał.
Z szacunkiem dotknął hełmu na powitanie babci Weatherwax.
– Mam dużo listów, mamo – zwrócił się do niani Ogg. – Wszystkie są adresowane do... no, może lepiej sama zobacz.
Niania wzięła podany plik przesyłek.
– „Czarownica z Lancre” – przeczytała głośno.
– Czyli to do mnie – uznała babcia i stanowczo wyjęła jej listy z ręki.
– Aha. No tak... Lepiej już pójdę... – Niania cofała się do drzwi.
– Ciekawe, czemu ludzie do mnie piszą? – zastanawiała się babcia, otwierając kopertę. – Chociaż przypuszczam, że wieści się rozchodzą...
Zaczęła czytać.
– „Droga Czarownico, chciałabym tylko powiedzieć, jak bardzo jestem wdzięczna za przepis na Słynną Zapiekankę z Marchwi i Ostryg. Mój mąż...”.
Niania Ogg była już w połowie ścieżki, kiedy jej buty nagle stały się zbyt ciężkie, by je unieść.
– Gytho Ogg! Wracaj tu natychmiast!
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
1 Obywatele Lancre uważali małżeństwo za krok bardzo poważny, który trzeba wykonać jak należy, więc przedtem sporo ćwiczyli.
2 To nie znaczy, że siedziała przy oknie i patrzyła. Dokładała do ognia, kiedy wyczuła, że zbliża się Jarge Tkacz. Ale przecież nie o to chodzi.
3 A w każdym razie umierająca z tęsknoty za czekoladą.