Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Komedia romantyczna, którą bohaterka posypała dużą ilością własnoręcznie zrobionej przyprawy piernikowej i humorem w stylu Grincha!
Pola jest zafascynowana świętami, jednak w tym roku stawia sobie za cel przechwycenie i zatrzymanie przy sobie towarzysza, i to nie tylko na ten magiczny czas. Pomysły, w jaki sposób powinna zrealizować swój plan, stają się coraz bardziej kreatywne i zyskują bacznego obserwatora.
Co wymyśliła Pola, kogo próbuje złapać ta zwariowana fanka świąt i kto po cichu trzyma za nią kciuki?
I najważniejsze: czy stary, brodaty dziadu spełni życzenie Poli i w końcu posypie święta szczyptą swojej magii?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 177
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Katarzyna Amber, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek postaci bez
pisemnej zgody autorki oraz wydawcy.
Redakcja i korekta:
Klaudia Max | @mklaudiamax
Klaudia Leszczyńska | @klaudialeszczynskaautorka
Daria Jędrzejek | @daria.jedrzejek
Skład i przygotowanie wersji graficznej:
Katarzyna Amber | @katarzyna_amber_autorka
Oprawa graficzna i opracowanie graficzne środka:
Daria Jędrzejek | @daria.jedrzejek
Grupa wydawnicza Żywioł
@wydawnictwo żywioł
ISBN 978-83-969679-6-1
Wydanie I
Rodzicom.
W podziękowaniu za magiczne wspomnienia ze świąt.
Podziękowania
Proces pisania książki to przyjemność, wysiłek, radość i często ogród soczystych epitetów. Jednak to tylko połowa pracy. Drugą stanowi proces wydawniczy oraz promocja. Dlatego gorąco dziękuję moim Wiedźmom, które pomogły mi złożyć w całość tekst, który trzymacie w dłoniach. Bez ich pomocy „Świątecznie Przechwycony” nadal tkwiłby w chmurze ♥
A skoro mowa o promocji, podziękowania i uściski należą się również moim patronkom i cudownej czwórce prowadzącej Tiktok Wydawnictwa, które dbają o to, by ebook został zauważony ♥
Ściskam Was wszystkie!
Kasia
Rozdział 1
Wiercenie, szuranie, stukanie i śpiew mojego brata. Takie oto cudowne dźwięki dochodziły do mnie z mieszkania na drugim piętrze starej kamienicy. Przez moment zastanawiałam się, czy moje pokrzykiwania dosięgną ucha polskiej wersji Michaela Bublé w postaci wcześniej wspomnianego, starszego ode mnie o trzy lata brata, czy też znikną niezauważone wśród jego zawodzenia. Skubany był muzykalny, jak wszyscy w naszej rodzinie, ale nigdy w moim prawie trzydziestoletnim życiu tego nie przyznałam. Rzecz jasna, z powodu wielkiej siostrzanej miłości tego nie przyznam. Gdybym to zrobiła, jego oczęta zaświeciłyby jaśniej niż światełka sztucznego drzewka na głównym placu przy ulicy Żeromskiego – duma i punkt honoru prezydenta miasta.
– Piotrek! – wrzasnęłam, wykorzystując chwilę ciszy. Odczekałam z nadzieją jedną sekundę, po czym huk młota pneumatycznego, tak przynajmniej podejrzewałam, rozbrzmiał, sprowadzając mnie na ziemię. Za piernika nie uda mi się przekrzyczeć tego hałasu.
Szarpnęłam za klamkę drzwi wejściowych, lecz nawet nie drgnęły.
– O, masz ci los – burknęłam pod nosem, przytaczając słowa nauczycielki fizyki z liceum. Jakim cudem ten zwrot zachował się w mojej pamięci? Prawdopodobnie nawet najwięksi mędrcy tego nie wiedzieli.
Musiałam dostać się do środka i przekazać w dobre ręce dary od naszej rodzicielki, które zdążyłam już dokładnie obejrzeć. W wielkiej torbie z Żuczka stały na baczność, podpisanymi wieczkami do góry, słoiki z bigosem i pomidorową, pętka aromatycznej kiełbasy, plastikowy pojemnik, wyładowany przepysznymi śledziami z cebulką, i sernik. Same pyszności!
To nie tak, że mama musiała go dokarmiać. Po prostu pomyślała, że pod nieobecność mojej bratowej facet zamorzy na śmierć siebie i swoje cudne dzieciaki. Nie dała sobie przetłumaczyć, że Kamila wyjechała tylko na cztery dni, a chłopcy zostali z drugą babcią, natomiast Piotrek stołował się na mieście, gdyż próbował skończyć remont mieszkania na Struga przed świętami.
– Piotruś! – spróbowałam jeszcze raz. I nic. Wiertarka rozdzwoniła się na dobre, a śpiew Piotrka przestał być solówką. Anielski chór, czyli ekipa remontowa, dołączył do szefa i równym rytmem bieżeli do Betlejem.
Na poroże renifera, robiło się zimno, i ciemno, i do domu daleko. Wtedy doznałam olśnienia geniuszu. Zostawiłam żuczkową torbę po drugiej stronie drzwi, czyli daleko od rusztowania. Ręką chwyciłam konstrukcję, którą, po kilkukrotnym jej potrząśnięciu, uznałam za w miarę stabilną i zarzuciłam nogę na pierwszą deskę. Dziadostwo zachybotało się niebezpiecznie, ale przecież mój pomysł był genialny, i jedyny – więc słuszny – dlatego też kontynuowałam.
– Co pani robi? – zawołał za mną niski, męski głos.
– Wspinam się – głośno wystękałam.
W tym momencie rusztowanie ponownie się zakołysało, a ja mocniej zacisnęłam zęby.
Mężczyzna złapał mnie w talii i ściągnął z konstrukcji, po czym usłyszałam głośny huk. Moje oczy podążyły w kierunku dużego wiadra po białej farbie, a płuca pozwoliły sobie na wypuszczenie wstrzymywanego powietrza.
– Choinka jasna, mało brakowało – palnęłam bez zastanowienia.
– No, choinka – powtórzył za mną nieznajomy, a w jego mocnym tonie usłyszałam nutkę ironii, kpinę i chyba rozbawienie. Dłonie mojego wybawcy rozluźniły uścisk, lecz nie zdążyłam spojrzeć i podziękować, gdyż właśnie wtedy Piotrek wystawił głowę przez okno.
– Wszyscy cali?! – zawołał.
– Tak! Piotrek złaź! Wałówkę przyniosłam.
– Zaraz – odparł, po czym schował się do środka i zwrócił się do swojej ekipy: – Mówiłem, żeby nie zostawiać nic na rusztowaniu! Mogliście kogoś zabić. Na szczęście to była tylko moja siostra, a jej to nawet diabeł się boi – grzmiał wewnątrz budynku.
– Widzi pan, jak to się o siostrze wypowiada wyrodny brat – prychnęłam i z uśmiechem na ustach odwróciłam się, by w końcu podziękować nieznajomemu. I stanęłam osłupiała. Za mną nikogo nie było. Zdezorientowana obróciłam się wokół własnej osi.
– Pola, co ty się tak rozglądasz? – zapytał po chwili Piotrek, stając przede mną w swoim ubraniu roboczym, pokrytym białym pyłem.
– Szukam faceta.
– W obskurnej bramie? Świetne miejsce sobie wybrałaś. Szczyt desperacji.
– Zabawny jesteś – rzuciłam z ironią. – Tam leży twoja torba. Mógłbyś odbierać czasem telefon! Mało co nie zleciałam z tego rusztowania, a to – wskazałam palcem na wiadro – prawie mnie zabiło.
– Wlazłaś na rusztowanie?
– A co miałam zrobić? Drzwi były zamknięte, ty nie odbierałeś, a moje nawoływania nie zostały wysłuchane. Urządziłeś sobie tam imprezę, podczas gdy ja walczyłam z tym czymś! – Machnęłam ręką w kierunku chwiejnej konstrukcji. – Dobrze, że ten facet mnie uratował.
– Pola, tu nie ma żadnego faceta. Jesteś pewna, że wiaderko nie uderzyło cię w głowę, a ten delikwent jest jakimś wymysłem? Marzeniem? – Ostatnie słowa dodał nieco speszony.
– Czy ty jesteś normalny, czy zdurniałeś do końca? Nie jestem tak zdesperowana, żeby wymyślać sobie kochasiów.
– Tak tylko powiedziałem. Po co te nerwy?
– No dobra, bierz się za siatkę – rozkazałam, lekko podirytowana. – Podziękuj rodzicielce za wałówkę, żeby nie zawracała mi głowy, i odbieraj telefon, gdy siostra dzwoni.
Nagle mnie olśniło – braciszek pod choinkę dostanie słuchawki i głośnik. Miałam nadzieję, że przynajmniej jeden gadżet z wybranych zda egzamin.
– Dobra, Poluś. Zamówić ci taksówkę czy odwieźć do domu?
– Nic z tych rzeczy, zachwycę swoją obecnością miejski środek komunikacji drogowej. Nie po to tu siedzisz od świtu do nocy, żeby robić sobie przerwy na przejażdżki.
– Daj znać, gdy dojedziesz do domu.
– Dobrze.
Uścisnęłam brata i zrobiłam krok w kierunku chodnika.
– Polcia…
– Nie lubię, gdy tak do mnie mówisz – burknęłam.
– Lubisz – odparł zadowolony. Głupek miał rację, bo znał mnie całe życie.
– No dobrze, lubię, ale tylko, gdy ty tak mówisz. I nie w tej chwili – dodałam chytrze.
– Nie w tej chwili?
– Tak, nie w tej chwili.
– Dlaczego?
– Wiem, że czegoś ode mnie chcesz.
Piotrek wyszczerzył zęby w ogromnym uśmiechu i już wiedziałam, co chodziło mu po głowie.
– Skoczyłabyś na małe zakupy świąteczne?
– A w ogólne jakieś zrobiłeś?
– Jeszcze nie – mruknął i podrapał się po krótkim zaroście, lekko przyprószonym remontowym pyłem.
– Ile?
– Co ile?
– Ile kasy na to przeznaczasz?
– Nie chcesz wiedzieć, jakie mam pomysły?
– Dwa zdalnie sterowane samochody dla chłopców, jeden czerwony, drugi żółty, najlepiej porsche albo jakieś inne lamborghini. Dla rodziców i tak nie masz pomysłu, więc po prostu przystaniesz na moją propozycję i wyślemy ich do jakiegoś Szczyrku czy innego sanatorium, dla mnie i tak nie wiesz, a Kamila… No cóż, jeśli jeszcze raz kupisz jej seksowną bieliznę, to wyrwie ci włosy z głowy.
– Nie podobała się jej? – zapytał szczerze zdziwiony.
– To raczej prezent dla ciebie, nie dla niej. Możesz kupić, dlaczego nie, ale skończ nareszcie ten gabinet. Prosi cię o to od roku i pracuje w salonie pomiędzy talerzami a zabawkami dzieciaków. Szczyt marzeń każdego grafika.
– Polka, wiesz, że nie mam czasu.
– Wiem, że niedługo skończą ci się odmiany mojego imienia. Nie musisz wszystkiego robić sam. Wyłącz swojego maniaka kontroli i zostaw pracowników. Pomogę z malowaniem.
– Jak nie skończę tego mieszkania przed świętami, właściciel mnie zamorduje.
– A twoja żona będzie niepocieszona i też może ukrócić twój żywot.
Westchnął ciężko i podrapał się po żuchwie.
– Pracujesz jutro?
– Cały dzień. Ale pojutrze jestem wolna od południa.
– Dobra, przyjedziesz sama?
– Jasne. To w końcu nie tak daleko.
– Weź auto od taty, i tak go nie używa.
– Ehh, ale trujesz.
– Pola, auto jest twoje. Tata nie może prowadzić, a nieużywane się psuje. Weź też ubrania na następny dzień do pracy, żebyś nie musiała wracać po nocy. Dobrze, że przynajmniej meble są w domu – stwierdził z zadowoleniem.
– Leżą w kartonach od roku.
– Byłem zajęty – wycedził przez zęby.
To był moment, bym zamknęła usta i odeszła w spokoju. Uścisnęłam Piotrka serdecznie. Wraz z wiekiem ulegał coraz łatwiej, miękł pod prostymi gestami. Za czasów nastoletnich nie pozwalał się do siebie zbliżyć na odległość wyciągniętych ramion. A teraz? Tak zwany SKS zawładnął moim bratem. Mną zresztą też i chyba dobrze nam z tym było.
– Szefie! – usłyszeliśmy wołanie i oboje unieśliśmy głowy.
– Co jest?! – odkrzyknął Piotrek do jednego z pracowników, który wystawiał głowę z okna mieszkania.
– Właściciel chce z szefem pogadać.
– Już idę! – prychnął, po czym zwrócił się do mnie szeptem: – A nie mówiłem? Chłopak nie ma gdzie mieszkać i piekli się jak wariat.
– Ale teraz gdzieś chyba mieszka?
– Na górze. Sprzedał wcześniejsze mieszkanie, a to kupił w opłakanym stanie. Robimy pokój po pokoju, a on przenosi się z gratami, gdzie może.
– I zgodziłeś się na takie coś?
– To kolega.
– No to leć. Oszczędź mu nerwów.
– Już pędzę. Do zobaczenia, Pola.
– Na razie.
Piotrek zatrzymał się w pół kroku i ponownie zwrócił w moją stronę:
– Siostra, nie właź więcej na rusztowanie ani na nic podobnego.
– Dobra, dobra.
Machnęłam lekceważąco ręką i udałam się na autobus, wesoło nucąc pod nosem polskie kolędy. Zawitał dopiero początek grudnia, a ja już byłam w cudownym, świątecznym nastroju.
Rozdział 2
Ostatni raz.
To naprawdę ostatni raz.
Okłamywałam się w żywe oczy. Szłam spokojnie parkiem, nie spuszczając go z oczu. Śledziłam biedaka od kilku tygodni. Tego dnia nie wyglądał za dobrze, kulał i prawie w całości był pokryty błotem. Przypuszczałam, że głodował. A mimo to unikał pomocy. Bał się, wywnioskowałam to z jego zachowania oraz sygnałów, wysyłanych ze zgarbionego ciała. Kto go tak urządził? Z pewnością jakiś zwyrodnialec, którego nikt nie nauczył kochać.
Piesek nie był zbyt duży, najprawdopodobniej szaro-czarny, chociaż nie byłam pewna, ze względu na breję, oblepiającą jego sierść. Wyglądał trochę jak krzyżówka wilka z burkiem podwórkowym. Przystanął i rozejrzał się wokół, a ja w tym samym momencie schowałam się za drzewo. Mijający mnie mężczyzna zerknął na mnie z zaciekawieniem, a później na miejsce, w które się wpatrywałam. Jedyne co rzuciło mu się w oczy to para, trzymająca się za ręce, gdyż obiekt moich obserwacji zniknął tuż przy mostku. Facet pokręcił głową z dezaprobatą i rozchylił lekko usta, tak jakby chciał coś powiedzieć.
– Pomóc w czymś? – zapytałam, odwracając od niego wzrok i szukając psiaka.
– Prześladowanie jest karalne – odpowiedział mi nieznajomy niskim, radiowym głosem. O matko i córko! Mogłabym słuchać go codziennie o poranku. Mimo wszystko musiałam go zapewnić:
– Niech się pan nie przejmuje, nie zamierzam pana o nic posądzać. Rozmowa w parku to nie prześladowanie.
– Słucham…? Ja? Panią? To pani obserwuje ludzi z krzaków…
– Ludzi? Ja się z psem bawię – wyjaśniłam pokrótce, wskazując palcem głowę burka, wyłaniającego się spod mostu.
– Przepraszam – wyjąkał zawstydzony facet.
– Nie ma za co, ale w tej chwili jestem naprawdę zajęta. Nie chcę, żeby mi się schował, rozumie pan – odparłam, nie odrywając głowy od obiektu mojego zmartwienia.
Mężczyzna odwrócił się i bez słowa ruszył w swoim kierunku.
– Wesołych świąt – krzyknęłam, lecz w odpowiedzi usłyszałam tylko krótkie:
– Jasne.
Wzruszyłam ramionami. Chociaż ciężko przychodziło mi zrozumienie, że ktoś może nie lubić świąt, przyjmowałam do wiadomości, że faktycznie zdarzają się takie osoby. Jedną z nich był oceniający sztywniak w wypastowanych butach, pięknym płaszczu, o głębokim głosie i twarzy pokrytej lekkim zarostem. Pomimo swojego eleganckiego stroju wyglądał tak ponuro jak szare, zimowe popołudnie pod warstwą smogu. Daleko mu było do mojego świątecznego ducha i nieschodzącego z ust uśmiechu. Smutny facet, ot co. Aż zrobiło mi się go żal, bo naprawdę wyglądał nieszczęśliwie.
Wróciłam do swojego poprzedniego zajęcia z nadzieją, że pies wyjdzie spod mostu i nie będę musiała sama tam wsadzać tyłka, jednak nie zapowiadało się na to. Przeszło mi nawet przez myśl, że on tam mieszka. Miejsce nie było najlepsze, ale jakie inne mógł znaleźć w pustym parku podczas zimy? Zrobiłam kilka kroków w jego stronę, wyciągając z mojej wielkiej torby niedokończoną kanapkę z pasztetem z żurawiną, własnoręcznie upieczonym. Na ten smakołyk mogłabym nawet złapać męża, więc liczyłam, że i z tym obiektem pójdzie mi łatwo.
Zbliżyłam się na tyle, by mógł czuć się w miarę bezpiecznie i rzuciłam mu kawałek chleba. Psiak spojrzał na mnie, potem na jedzenie, zmarszczył nosek, próbując wywąchać, co to takiego, i tyle. Nie drgnął nawet o centymetr.
– Jedz, Newton, no dalej, psinko – zaszczebiotałam, jak jakaś kopnięta przez elfa wariatka, wywołując odwrotny skutek.
Zwierzę niewzruszone swoim nowym imieniem, które dla niego wymyśliłam, schowało się w tunelu rzeki, a ja, ze swojego miejsca, nie byłam w stanie go dojrzeć. Rozważnie ruszyłam do przodu i w momencie zastygłam. Newton na chwilkę nieśmiało wyjrzał z kryjówki. Ponownie oderwałam kawałek kanapki, a następnie rzuciłam bliżej psiego pyska. Wilczek posłał mi pełne niepokoju spojrzenie, po czym niepewnie zamachnął łapką i ostrożnie wziął w zęby jedzenie. W mojej rozanielonej i pełnej nadziei głowie przesuwały się obrazy wspólnie spędzonych świąt. Wtedy, nie wiadomo skąd i jak, nadeszło tornado w postaci grupy rozkrzyczanych dzieci, bawiących się w wojnę na śnieżki. Pies się spłoszył i zwiał wzdłuż rzeki, a ja z wiarą na powodzenie misji pobiegłam za nim, co chwila wpadając w poślizg na lekko przymrożonym od spodu śniegu. Co za koszmar!
Nie odpuszczałam, wręcz przeciwnie, próbowałam nawoływać psa, ale nie reagował na wybrane przeze mnie imię. Przecież nawet nie wiedział, że takie mu nadałam. Może ktoś kiedyś nazwał go Burkiem, Maksem albo Reksiem. Wszystko było możliwe. Nagle mocno odbił się przednimi łapami i przeskoczył na drugi brzeg rzeki, a raczej miejskiego strumyczka, a ja się zatrzymałam osłupiała i sprawdziłam koryto. Woda w nim sięgała nieco powyżej kolan, więc nie stanowiła większego zagrożenia ani dla niego, ani dla mnie. Nadszedł moment, w którym mogłam wykorzystać swoje gimnastyczne zdolności z podstawówki, a byłam naprawdę świetna. Wymierzyłam odległość, zrobiłam dwa kroki w tył dla lepszego rozpędu i od razu przystąpiłam do biegu. Jednak podeszwy moich butów miały zupełnie inny plan.
Całkowicie straciły przyczepność do podłoża i sunęły po śnieżnym podszyciu jak para nart. Odrzuciłam torebkę na bok, zaczęłam machać dłońmi jak pijany Mikołaj, próbując złapać równowagę, ale nic mi z tego nie wychodziło. Nieubłaganie zbliżałam się do krawędzi strumyka. Nagle mnie olśniło! By uniknąć wpadnięcia do lodowatej wody, rzuciłam się płasko na brzeg koryta, po czym przekręciłam na plecy. Przez kilka sekund czułam się jak zwycięzca, lecz nim pogratulowałam sobie pomysłowości, moje ciało zaczęło osuwać się w dół. W akcie paniki wiłam się i szukałam pod palcami punktu zaczepienia, ale nic nie znalazłam.
– Stary, brodaty dziadu, nie przynosisz mi prezentów od prawie dwudziestu lat! Mógłbyś przynajmniej uchronić mój tyłek przed lodowatą wodą! – zawołałam.
I właśnie wtedy ktoś chwycił moją rękę i pociągnął do góry. Czapka, która zsunęła mi się z czoła, zasłaniała oczy, więc nie mogłam sprawdzić, czy to cud, czy moja cholerna wyobraźnia.
– Mikołaj? – szepnęłam.
– Średnio stary, średnio brodaty, raczej nie dziad, ale z imieniem trafiłaś – odpowiedział mi niski, lekko zachrypnięty i naprężony z wysiłku głos.
Podparłam się nogą, bo nagle zaczęło mi zależeć, by ważyć mniej, a pierniki, które zaczęłam piec i jeść od początku grudnia, ciążyły w postaci oponki wokół mojego brzucha.
Wygramoliłam się na brzeg z pomocą wybawcy, a facet płynnym ruchem chwycił mnie pod pachami i postawił na nogi. Nieporadnie zabrałam się za oczyszczanie płaszcza ze śnieżnego błota, i w tym samym momencie poczułam również jego dłonie na swoich plecach. Otrzepał mnie lekko, po czym dodał:
– Płaszcz nadaje się tylko do pralni.
– A niech to elfy trzasną – odparłam, solidnymi ruchami pozbywając się błota z materiału na pośladkach.
– Za mocno trzesz, zniszczysz go.
Mężczyzna odsunął moje dłonie i w ten sam delikatny sposób, co wcześniej ramiona i plecy, oklepał mi tyłek!
– Może już wystarczy – zasugerowałam wymownie, z kolorem policzków przypominającym barwę czapki owego starego dziada od prezentów.
– No, tak… – odchrząknął mój Wypadkowy Nie Do Końca Święty Wybawca, i w mojej głowie takim już został.
Zabrał dłonie, a ja nieśmiało się do niego odwróciłam. Mimo zawstydzającego sposobu pomocy, który w innych okolicznościach mógłby wydać się całkiem przyjemny, nieznajomemu należały się podziękowania za uratowanie życia. No i zamurowało mnie. Wybawicielem nie okazał się Jezus Chrystus, ten miał się narodzić za kilkanaście dni, nie był nim też Święty Mikołaj, który porzucił mnie prawie dwadzieścia lat temu, ale przystojniak z parku, który wcześniej wziął mnie za podglądaczkę.
– Dzięki – bąknęłam zażenowana, odważając się na spojrzenie mu w oczy.
– Nie ma za co. Co chciałaś zrobić?
– Yyyy… Sprawdzałam poziom wody w rzece – wydukałam błyskotliwie.
Lewa brew faceta powędrowała wysoko w górę, uwidaczniając niewielką bliznę tuż pod nią. Moja wścibska natura od razu miała ochotę dowiedzieć się, w jaki sposób powstała, ale nim zdążyłam palnąć kłopotliwe pytanie, mężczyzna wyszedł mi naprzeciw ze swoim:
– W jakim celu?
– Co w jakim celu? – rzuciłam z niepokojem przez moment zastanawiając się, czy nie wyartykułowałam swoich myśli.
– Sprawdzałaś poziom wody w rzece.
Zaległa krępująca cisza, jeszcze bardziej namacalna niż podczas wyciągania mnie z rowu. Całe szczęście wpadłam na bardzo wiarygodną wymówkę:
– Jestem chemikiem. Chciałam sprawdzić, czy możliwe jest umieszczenie pod mostem filtrów wyłapujących chrom z wody.
– Ach tak – przytaknął. Jego brwi niemal złączyły się na lwiej zmarszczce, a zwoje mózgowe zapaliły jak lampki choinkowe. W końcu poruszył dręczącą go kwestię: – Dlatego rzuciłaś się plackiem na ziemię?
Moja konsternacja osiągnęła swoje apogeum, a twarz z czerwonej zrobiła się purpurowa.
– Uwierzysz, że taki był zamiar? – zapytałam zaczepnie, trzepocząc przy tym rzęsami jak małolata niemająca nic do stracenia. Przez twarz przystojniaka przemknął jaśniejszy promyk, który po chwili został zasłonięty poprzednią gradową chmurą.
– Mogę tak poudawać, jeśli obiecasz, że kiedyś mi to wyjaśnisz – odpowiedział, naśladując mój głos.
– Szansa, że spotkamy się ponownie, jest jak jedna na milion – zauważyłam prostolinijnie.
– To już drugi raz w tym tygodniu – powiedział i mrugnął porozumiewawczo, a mnie zamurowało.
Cholera, za kruchego pierniczka nie mogłam sobie przypomnieć, skąd go kojarzyłam, a z pewnością kojarzyłam, gdyż ten głos wyjątkowo znajomo dźwięczał mi w uszach.
– Skąd się tu wziąłeś? – wypaliłam.
– Mijaliśmy się w parku, pamiętasz?
– Tak, ale to było tam – mówiąc to, wskazałam ręką kierunek, z którego nadeszłam.
– Właściwie, to było tam. – Mężczyzna ruchem głowy określił zupełnie przeciwną stronę. – Nadbiegłaś parkiem, dziwnie przy tym badając – mrugnął ponownie – koryto rzeki. Wtedy właśnie zobaczyłem twój zamierzony skok, o którym opowiesz mi innym razem. Choć mam swoją teorię.
– Podzielisz się nią?
– Myślę, że bawiłaś się z psem, o którym powiedziałaś mi wcześniej, później poślizgnęłaś się na błocie.
– Nie wiem, co powiedzieć – mruknęłam cicho.
Mężczyzna wyjął z kieszeni dłoń w eleganckiej, skórzanej rękawiczce. Ściągnął ją, po czym wyciągnął w moim kierunku rękę i przedstawił się:
– Mikołaj.
Odwzajemniłam uścisk i odpowiedziałam:
– Pola. Dzięki za uratowanie mojego tyłka.
I to dosłownie, bo zmoczyłam go jedynie odrobinę, a mogłam nabawić się niepotrzebnego wilka tuż przed świętami.
– Zawsze do usług – odparł z krótkim błyskiem w czarnym oku, nazwany przeze mnie Nie Do Końca Świętym, następnie ponownie do mnie mrugnął, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy to był jakiś tik nerwowy, czy może faktycznie chciał być do moich usług.
– Muszę lecieć. Polu…
Gdy wypowiedział moje imię, zapragnęłam wręczyć mu cały śpiewnik świątecznych piosenek, na czele z Last Christmas i Al. I want for Christmas is you, a następnie zastąpić nim Michaela Bublé. Niechby chociaż je recytował!
– Tak? – wyszeptałam oczarowana.
Od zawsze miałam słabość do pięknie wysławiających się mężczyzn.
– Zrób mi przysługę i poczekaj ze sprawdzaniem czegokolwiek w rzece do później wiosny.
Do jasnej choinki! W tej chwili mogłabym się zgodzić na wszystko, byle nie przestawał do mnie mówić tym cudownym, lektorskim głosem. O tak! Musiał być lektorem.
– Słowo harcerki – odparłam z udawaną, przez wielkie „u”, obojętnością.
– Do zobaczenia, Polu.
– Do zobaczenia, Mikołaju.
Odczekałam chwilę, by zniknął z pola mojego widzenia i rozejrzałam się dookoła. Po Newtonie nie został nawet maleńki ślad. Próbowałam go złapać przez ostatnie kilka tygodni, ale nieustępliwie wolał pozostać na wolności w parku niż w ciepłym domu z chaotyczną wariatką. To był moment, w którym należało się poddać.
– Wpadnę do ciebie w Wigilię z kilkoma smakołykami i obiecuję, że odwiedzę w święta. Ale już nie będę ci się naprzykrzać – wyszeptałam słowa pożegnania do psiaka, którego nawet nie było w pobliżu.
Ogarnęły mnie smutek i żal. Chęć posiadania psa była ogromna i nie opuszczała mnie od kiedy miałam naście lat, jednak nigdy nikomu nie wyjawiłam swojego pragnienia. Lubiłam marzyć, że jako już dorosła kobieta będę miała pieska tylko dla siebie. Najwidoczniej nie była mi pisana wspólna przyszłość z moim parkowym przyjacielem.
Rozdział 3
Byłam niedzielnym kierowcą. Tak bardzo niedzielnym, że biedni ludzie, widzący mnie na drodze, powinni byli wracać do domów i chować się za ich murami. Osobiście nawet lubiłam jazdę, bycie sama sobie panią i to, że nie musiałam czekać na autobus. W głównej mierze dlatego, że dostanie się Gmyrkiem – podmiejskim przewoźnikiem – do domu brata, zajęłoby mi przynajmniej pięćdziesiąt minut. A może i dłużej.
Zaparkowałam na idealnie odśnieżonym podwórku, tuż obok busa dostawczego Piotrka. Braciszek się postarał. Zanim wyszłam z auta, stał już i czekał na mnie obok bagażnika. Przezorny, na szczęście, gdyż auto miałam wyładowane po czubek prezentami i wałówką.
– Siostra, ty to wiesz, jak brata uszczęśliwić. Od rana odśnieżałem i nie miałem czasu na śniadanie. Chodź, nadrobimy.
– Tylko odśnieżałeś? Myślałam, że przynajmniej meble poskładasz.
– Meble ty poskładasz, a ja machnę pierwszą warstwę farby.
– Zagruntowałeś?
– Rano.
– Czyli jednak coś faktycznie zrobiłeś.
– Nie przeginaj. Jak chcesz, od razu możemy przejść do twojego życia osobistego. Po uroczej minie wnioskuję, że jednak wolisz odśnieżanie.
– Nie zachowuj się jak mama – prychnęłam rozdrażniona.
– Dobra, nie gniewaj się.
Wyjął torby z bagażnika i skierował się do domu, a ja w tym czasie zamknęłam bramę i pobiegłam za nim.
– Masz zamiar zorganizować kulig w tym roku? – zapytałam, równając z nim krok.
– Raczej nie przed świętami.
– I myślisz, że po świętach będzie śnieg?
– Tak naprawdę śnieg nam nie jest potrzebny – odparł. – Konie pociągną wozy.
– Ale klimat jest inny. Pochodnie, sanie, gitara i skrzypce! Tak, jak dwa lata temu.
– Dwa lata temu impreza była w styczniu.
– Piotrek, jeden dzień cię nie zbawi. Możesz zrobić sobie wolne.
– Pomyślę.
I to by było na tyle z naszej rozmowy. Piotrek odgrzał na szybko jeden ze słoików mamy, do tego chwycił chleb, który przywiozłam, i po kilkunastu minutach machał wałkiem, a ja skręcałam meble. Mieliśmy pracy na kilka godzin i naprawdę cieszyłam się, że zostanę na noc. Perspektywa tłuczenia się autem w taką pogodę, po nocy, a później szukania miejsca parkingowego pod mieszkaniem, z automatu redukowała pomysł do poziomu: żadnych szans na powodzenie misji.